Testament - Remigiusz Mróz - ebook + audiobook + książka

Testament ebook i audiobook

Remigiusz Mróz

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Znany warszawski ginekolog niespodziewanie otrzymuje ogromny spadek od jednej ze swoich pacjentek, choć przyjął ją w gabinecie tylko raz. W skład masy spadkowej wchodzi zapuszczona nieruchomość, która lata temu po reprywatyzacji stała się własnością kobiety. Kiedy lekarz jedzie na miejsce, czeka go kolejne zaskoczenie – odnajduje zwłoki w stanie zaawansowanego rozkładu, a niedługo potem ginekologiem interesuje się policja, gotowa aresztować go za przestępstwo.

 

Lekarz chce, by reprezentowała go Joanna Chyłka, która jakiś czas temu była jego pacjentką. Pani mecenas waha się, jest bowiem zaabsorbowana obroną kogoś innego. Kiedy jednak okazuje się, że ginekolog może pomóc w wyciągnięciu tej osoby z więzienia, natychmiast się zgadza. Nie wie, jak wiele sekretów drzemie w rodzinnej przeszłości spadkodawczyni…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 523

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 54 min

Lektor: Krzysztof Gosztyła
Oceny
4,5 (8975 ocen)
5953
2120
748
137
17
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
HaniaVit85

Dobrze spędzony czas

Jak kazdy poprzedni tom, warto jesli nie oczekuje sie wiekopomnego dziela. Ja nie oczekiwalam i sie nie zawiodlam. Mile spedzenie czasu
20
ADwojak

Nie oderwiesz się od lektury

jestem w ciągu.. nie moge przestać
10
Vampi22

Dobrze spędzony czas

oki
10
xyxyn

Z braku laku…

Widać że liczy die ilość a nie jakosc
10
Darek4591

Nie polecam

.Mocno wydumana fabuła, rozciągnięta do granic możliwości. Chamstwo głównej bohaterki mające przykryć jej niekompetencję, w kontraście do faceta - niemoty (to jakaś nowomoda, mająca kreować tzw. "silną kobiete". No i jedyny, w miarę prawdziwy obraz - to stajnia Augiasza jaką jest prawnicza korporacja. Szkoda czasu.
10



Copyright © Remigiusz Mróz, 2018

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadząca: Monika Długa

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Magdalena Owczarzak

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Fotografie na okładce:

©Nejron Photo/Shutterstock

©Fotokon/Shutterstock

©Kamenetskiy Konstantin/Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Wydanie elektroniczne 2018

eISBN978-83-7976-878-3

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Dla Roberta,

który kiedyś spojrzał na maszynopis Kasacji

ipowiedział: „wydajemy!”

Non omne quod licet honestum est.

Nie wszystko, co dozwolone, jest uczciwe.

Rozdział 1

Rondo

1

Gabinet Chyłki, XXI piętro biurowca Skylight

Upływ czasu miał leczyć rany, ale Chyłka miała wrażenie, że jego jedyną konsekwencją jest przybliżanie do śmierci. Do utraty świadomości bez szans na jej odzyskanie. Do wytchnienia.

Jeśli właśnie to mieli na myśli wszyscy ci, którzy twierdzili, że z czasem każda blizna się goi, Joanna była gotowa przyznać im rację. Doświadczała nocy wypełnionych tak głęboką pustką, że wszystko zdawało się tracić sens. Wciąż przyłapywała się na machinalnym dotykaniu brzucha – ale zamiast znajomego zaokrąglenia czuła jedynie fałdy pomarszczonej skóry.

Starała się zakopać w pracy i zapomnieć o tym, że straciła dziecko, któremu nie zdążyła nawet nadać imienia. Pasożyta.

Niekiedy udawało jej się zatracić w zawodowych obowiązkach – najpewniej tylko dlatego, że całą uwagę poświęcała próbom wyciągnięcia Kordiana Oryńskiego z więzienia. Myślenie o wszystkich grożących mu niebezpieczeństwach sprawiało, że nie zostawało jej wiele czasu na rozważanie czegokolwiek innego. Tym bardziej zirytowało ją, kiedy o traumie poronienia przypomniał jej pewien telefon.

Dzwonił Rafał Kranz, ginekolog, który w ostatnich tygodniach prowadził jej ciążę. Niespecjalnie przyjemny człowiek, ale fachowiec w swojej dziedzinie. Joanna niechętnie zerknęła na pęknięty wyświetlacz telefonu, starając się przekonać samą siebie, że nie ma żadnego powodu, dla którego powinna odbierać. Kranz z pewnością chciał zaoferować słowa pocieszenia, a ona nie miała zamiaru ich wysłuchiwać. Zresztą nie wybiła jeszcze dwunasta, a niepisana zasada w kancelarii Żelazny & McVay mówiła, że do południa Chyłka zajmuje się wyłącznie swoimi sprawami, nie poświęcając uwagi niczemu ani nikomu innemu.

Wyciszyła dzwonek i wróciła do przerwanych zajęć, przekonana, że ginekolog da jej spokój. Chwilę później odebrała jednak esemesa, który był krótkim, acz wymownym wołaniem o pomoc. Kranz pisał, że jest w kancelaryjnej recepcji i natychmiast musi się z nią zobaczyć. Dodawał, że recepcjonistka nie chce go przepuścić dalej.

Joanna nabrała głęboko tchu i po chwilowym wahaniu uznała, że najlepiej będzie spławić lekarza samodzielnie. Sięgnęła po telefon stacjonarny i wybrała numer Anki z Recepcji.

Kranz po chwili zjawił się w jej gabinecie. Nie sprawiał wrażenia, jakby na cito potrzebował pomocy prawnej. Niespiesznie zamknął za sobą drzwi, a potem popatrzył na Chyłkę prawie bez emocji.

Nie dała mu sposobności, by ją przywitał.

– Naprawdę nie sądziłam, że jest pan jednym z tych – rzuciła.

Otworzył usta, ale się nie odezwał, wyraźnie skonsternowany. Wyglądał na człowieka, który nie przywiązywał wagi do międzyludzkich ceremoniałów, ale może pomyliła się w swojej ocenie.

– Ztych? – odezwał się w końcu.

– Lekarzy stalkerów, którzy nękają pacjentów, bo czują chorą potrzebę, żeby podnieść ich na duchu.

– Nie po to tutaj…

– To dobrze. Jak usłyszę, że nie mam prawa być kurewsko przybita, bo są tacy, którzy mają gorzej, wytłumaczę panu, że to tak, jakby zabronić szczęśliwemu się radować, bo są tacy, którzy mają lepiej.

Przez moment nie odpowiadał.

– Ajak zacznie mi pan pieprzyć, że cieszę się dobrym zdrowiem, nie mam żadnych chorób i w razie czego stać mnie na najlepszą opiekę lekarską, odpowiem, że znaczy to tylko tyle, iż umieram wolniej niż inni.

Obróciła się na fotelu przy biurku i ściągnęła z parapetu paczkę papierosów. Miała wrażenie, że od kiedy wyszła ze szpitala, odrobiła cały deficyt nikotyny, powstały w trakcie ciąży.

Zapaliła marlboro i zaciągnęła się głęboko.

– Co pan tu robi? – spytała, po czym wypuściła dym.

– Nie zaproponuje mi pani, żebym usiadł?

– Nie.

Zaległa niewygodna cisza. Chyłka zerknęła na krzesło po drugiej stronie biurka.

– Ta grzęda przeznaczona jest dla kur, które znoszą złote jaja – wyjaśniła. – Pan może co najwyżej znieść krytykę.

– Krytykę?

– Którą zaraz pana zaleję, jeśli szybko nie dowiem się, po co zawraca mi pan dupę.

Trzymany między palcami papieros był jak klepsydra odmierzająca Kranzowi czas – i Chyłce wydawało się, że natręt to rozumiał, bo spojrzał na niego znacząco. Oparł się plecami o drzwi i na moment zawiesił wzrok za oknem.

Swoim wyglądem nie wzbudzał zaufania, jakim powinno się obdarzać ginekologa. Miał surowy wyraz twarzy, sprawiał wrażenie człowieka raczej obcesowego. Grzywka mocno zaczesana od samego ucha na bok jakby zwilżonym grzebieniem kazała sądzić, że pedantycznie podchodzi do swojego wyglądu. Ale było to złudne. Rafał Kranz miał co najmniej dziesięć kilogramów nadwagi, a przyciasne koszula, marynarka i spodnie tylko to uwydatniały.

Zanim Chyłka zdecydowała się powierzyć mu prowadzenie ciąży, naczytała się negatywnych komentarzy na jego temat w internecie. Pacjentki narzekały na grubiaństwo, niektóre twierdziły, że traktuje je w najlepszym wypadku jak intruzów, w najgorszym jak puszczalskie siksy. Joannę niespecjalnie to interesowało – dla niej liczyło się, że lekarz mógł się pochwalić dużym doświadczeniem i wiedzą.

Zaliczył sporo kursów, napisał gros artykułów naukowych, zdobył certyfikat Fetal Medicine Foundation, praktykował w Bernie, a zanim przeszedł do sektora prywatnego, był zastępcą ordynatora w szpitalu Świętej Rodziny.

Fakt, że nie certolił się z pacjentkami, Joanna traktowała nawet jako atut. Tym bardziej dziwiło ją, że zdecydował się na „domową” wizytę.

– Tracę cierpliwość – odezwała się. – Choć na dobrą sprawę nigdy jej nie miałam. To paradoks, prawda?

– Nie większy niż to, co mnie spotkało.

– To znaczy?

Mimo że grzęda nie była przeznaczona dla niego, odsunął sobie krzesło i ciężko na nie opadł. Chyłce wydawało się, że materiał koszuli na brzuchu jest tak napięty, iż któryś z guzików zaraz się odpruje.

– Przejdę od razu do rzeczy – zapowiedział Rafał.

– Cały czas na to liczę.

– Dziś rano dostałem informację, że jedna z moich pacjentek zostawiła mi spadek.

– Wpostaci dziecka?

Spojrzał na nią niepewnie.

– Zapłodnił pan jakąś białogłowę, a ta zostawiła bękarta w oknie życia i wskazała na pana?

– Nie – odparł głosem bez wyrazu. – Miałem na myśli dosłowny spadek. Zapisała mi w testamencie cały swój majątek.

– Duży?

Zareagował uniesieniem brwi i powolnym skinieniem głowy, co kazało prawniczce sądzić, że masa spadkowa rzeczywiście okazała się pokaźna.

– Wtakim razie musiał pan prowadzić jej ciążę jak ja iks piątkę w godzinach szczytu.

Zignorował to porównanie, najpewniej nie zdając sobie sprawy, jak duży komplement usłyszał.

– Pacjentka nie była w ciąży – odparł. – Przyjąłem ją tylko raz, podczas rutynowej kontroli. Przepisałem jej tabletki antykoncepcyjne.

– Chyba wyjątkowo skuteczne, skoro tak się odwdzięczyła.

Kranz nie zareagował, a Joanna bacznie mu się przyjrzała. Dopiero teraz zauważyła, że jest nieobecny myślami. Zupełnie jak człowiek, który całą noc nie spał, a z samego rana dowiedział się, że choruje na nieuleczalną chorobę. I który w dodatku nie zdążył wypić kawy.

– Byłem dość… skołowany całą sytuacją.

– Nie dziwię się. Nawet najlepsze ABS-y nie wyhamują przed dobrze rozpędzonymi plemnikami.

– Co proszę?

– ABS. Anti-baby system. Nie wiem, co za dropsy jej pan przepisał, ale wątpię, żeby…

– Nie zostawiła mi majątku ze względu na pigułki.

– Nie – potwierdziła Chyłka i westchnęła. – Pewnie nie.

– Inie znam powodu, dla którego to zrobiła – dodał, zanim adwokat zdążyła dopytać, a potem zrobił głęboki wdech. – Wiem tylko, że czekają mnie z tego powodu problemy. I dlatego potrzebuję pani pomocy.

– Nie mam teraz czasu. Muszę wyciągnąć kogoś z więzienia, zanim dobierze się do niego wyjątkowo perfidny siłomasorzeźbiarz.

– Pani mecenas…

Urwał, kiedy uniosła dłoń.

– Wchodzi mi tu pan przed dwunastą, bezprawnie anektuje krzesło, a w dodatku ociąga się pan z powiedzeniem czegokolwiek sensownego gorzej niż sędziowie z publikacją oświadczeń majątkowych. Nie mam czasu na takie bzdury.

– To żadna bzdura. A sprawa może dotyczyć pani znajomego – odparł stanowczo Rafał i nachylił się w stronę biurka. – Mam na myśli tego aplikanta, którego zamierza pani wybronić.

Chyłka zmarszczyła czoło. Tego się nie spodziewała.

– Wjaki sposób ma go niby dotyczyć? – spytała.

– Zdradzę to za chwilę, na razie proszę mnie posłuchać…

– Słucham cały czas. Z coraz większą niechęcią.

Wyprostował się i wciągnął lekko brzuch, jakby dopiero teraz się zorientował, że szwy mogą nie wytrzymać.

– Pacjentka zapisała mi między innymi nieruchomość na Rakowcu, przy Grójeckiej.

– Gratuluję. Blisko ogródków działkowych?

– Właściwie…

– To nie było pytanie, ale ponaglenie.

– Rozumiem – odbąknął Kranz. Sprawiał wrażenie, jakby rzeczywiście zrozumiał. – Nieruchomość jest niewielka, w dodatku całkowicie zaniedbana i zarośnięta. Jak wiele podobnych budynków w tamtym rejonie. Nic szczególnego, ale… ale to, co zobaczyłem w środku… – Zawiesił głos i potrząsnął głową. – Znajdują się tam zwłoki.

Chyłka wypuściła dym w jego kierunku, mrużąc oczy. Kaszlnęła cicho, czekając na ciąg dalszy, Kranz jednak się nie odzywał.

– Znalazł pan sztywniaka na posesji?

Skinął głową w milczeniu.

– To ci dopiero bonus.

– Zwłoki są w zaawansowanym stanie rozkładu – dodał, jakby nie usłyszał komentarza. – Nie sposób powiedzieć nawet, jakiej są płci ani jak długo tam leżą. Na miejscu jest mnóstwo robactwa, much i…

– Iwszystko to teraz należy do pana. Jeszcze raz gratuluję – odparła pod nosem Joanna. – Na czym polega problem?

– Żartuje pani?

– Znalazł pan nieboszczyka, to się zdarza. Do czego potrzebny panu adwokat? I jaki to ma rzekomo związek z Zordonem?

– Nie rozumie pani…

– Nie, nie rozumiem.

– Zacząłem sprawdzać ten budynek, szukając czegoś, co pomogłoby mi zrozumieć, o co tutaj chodzi.

– To niespecjalnie dobry pomysł, ale właściwie co kto lubi. Znam takich, co to nawet doktoraty robią z entomologii. Analizują żer gnilików, larw muchówek, grabarzy, szubaków…

– Nie ruszałem zwłok.

– Wtakim razie nie ma na nich pańskich odcisków palców. Czym się pan przejmuje, do cholery?

– Tym, co znalazłem w jednej ze spróchniałych szuflad.

– Czyli?

Przełknięcie śliny przyszło Kranzowi z wyraźnym trudem. Skrzywił się, jakby wiązało się to z bólem.

– Był tam list od mojej pacjentki. List pożegnalny.

Joanna zgasiła papierosa.

– Popełniła samobójstwo? – odezwała się.

– Tak. I okazało się, że to właśnie jej ciało znalazłem.

Wgabinecie Chyłki zaległa cisza, a powietrze zdawało się gęste i wilgotne, jakby do dwojga rozmówców zbliżał się front burzowy. Nie zastanawiając się długo, Joanna sięgnęła po kolejnego marlboro.

– Rozumie pani, jak to wygląda… – podjął Rafał. – Dziewczyna zapisuje wszystko praktycznie nieznajomej osobie i niedługo potem popełnia samobójstwo. A majątek jest naprawdę pokaźny.

Wpokoju słychać było jedynie cichy syk tlących się tytoniu i bibułki.

– Stawia mnie to w niekorzystnym świetle – dodał Kranz.

– Raczej w cieniu – poprawiła go. – Podejrzeń.

– Otóż to.

– Ale to za mało, żeby zaraz po tym odkryciu zwracał się pan do mnie po pomoc prawną. Stało się coś jeszcze.

Pokiwał głową i Chyłka mogłaby przysiąc, że było w tym nieco uznania.

– Odjeżdżając z Grójeckiej, zauważyłem radiowóz zaparkowany nieopodal.

– I? Psy mają to do siebie, że czasem są na spacerze.

– Pojechali za mną, pani mecenas.

Nie musiała pytać, czy ciągnęli się za nim aż do Skylight. Głośne pukanie do drzwi i jednocześnie dzwoniący telefon stacjonarny uświadomiły jej, że tak się stało. Zanim zdążyła zapytać Rafała o cokolwiek więcej, drzwi gabinetu się otworzyły, a do środka weszło dwóch umundurowanych funkcjonariuszy.

Jeden z nich oznajmił, że Kranz jest zatrzymany, a drugi spojrzał niepewnie na Chyłkę, być może spodziewając się problemów. Prawniczka powoli podniosła się zza biurka, ale nie miała zamiaru interweniować. Ginekolog w tej chwili nie był jej klientem, nie miała żadnego interesu w stawaniu po jego stronie.

– Niech pani pamięta o tym, co powiedziałem – rzucił jeszcze, zanim policjanci go wyprowadzili.

Nie miała wątpliwości, że Kranz ma na myśli Oryńskiego.

2

Areszt Śledczy Warszawa-Mokotów

Sześć miesięcy pozbawienia wolności. Na tyle Kordian Oryński umówił się z prokurator, która skierowała przeciwko niemu akt oskarżenia. Sędzia nie miał wyjścia, musiał przystać na ten układ – zresztą jemu również był na rękę, sprawę można było szybko odfajkować i ruszyć dalej. W kraju, w którym dziesięć tysięcy sędziów rocznie rozpatrywało około piętnastu milionów spraw, było to całkowicie zrozumiałe.

Nie miało większego znaczenia, czy Oryński popełnił przestępstwo, czy nie.

Za pół roku zacznie na nowo. Nie jako prawnik, w tym charakterze był skończony. By piastować jakąkolwiek funkcję publiczną, musiał poszczycić się tym, co ustawy nazywały „nieposzlakowaną opinią”. Trudno przypisać ją komuś, kogo pozbawiono wolności za zabójstwo eutanatyczne.

Co zamierzał robić po wyjściu na wolność? Tego nie wiedział, nie snuł jeszcze żadnych planów. Skupiał się wyłącznie na tym, jak przetrwać czas w mokotowskim areszcie. Czekał tu na niego Gorzym, któremu właściwie wystarczyłby jeden dzień, by rozprawić się z Kordianem. Na zemstę miał ich tymczasem niemal dwieście.

Oryński liczył na to, że prokuratorski układ zapewni mu specjalne względy – i że zdoła przekonać więzienną administrację, by umieścili go jak najdalej od człowieka, który mu zagrażał.

Tak się jednak nie stało.

Czas na myślenie o przyszłości będzie później, teraz Kordian miał zamiar skupić się na przetrwaniu. Nie opuszczało go wrażenie, że trzyma w rękach tykającą bombę, której nie może się pozbyć, a licznik nieubłaganie odmierza czas, jaki mu pozostał.

Wcześniej niewiele brakowało, by doszło do gwałtu. A później Gorzym nie zatłukł go na śmierć tylko dlatego, że Oryński uzyskał pomoc z zewnątrz. Teraz nie mógł już na nią liczyć. Chyłka nie była w stanie nic zrobić, a prokuratorom już na nim nie zależało. Za murami więzienia zaś nie miał żadnych sojuszników.

Tym większe wytchnienie przyniosła mu informacja o widzeniu. Wiedział, że tylko jedna osoba może go odwiedzić.

Kiedy strażnik prowadził go do przestronnej sali, Kordian rozglądał się nerwowo. Na dobrą sprawę Gorzym mógł go dopaść wszędzie, nawet na korytarzu. Siedział tu dostatecznie długo, by wiedzieć, komu wręczyć drobną sumę – a ta mogła sprawić, że znajdzie się we właściwym miejscu o właściwej porze.

Oryński odetchnął głęboko, gdy dotarł na miejsce bez problemów. Być może przesadzał i przez nieopuszczające go poczucie zagrożenia upatrywał kłopotów tam, gdzie nie miały prawa wystąpić.

Chyłkę dostrzegł natychmiast. Jako jedyna siedziała przy pustym stoliku, nie zrobiwszy żadnych zakupów w kantynie. Wszyscy inni odwiedzający korzystali z okazji, by osadzeni, z którymi się spotykali, mogli coś wypić lub zjeść.

Kordian zajął miejsce naprzeciwko i przez moment patrzył na nią bez słowa. Joanna również się nie odzywała. Siedziała w bezruchu z rękoma skrzyżowanymi na piersi, jakby czekała, aż jakiś artysta w końcu utrwali jej firmową pozę.

– Żyjesz? – odezwała się po chwili.

Oryński powiódł wzrokiem po ciemnych gumach na podłodze, wżartych w nią tak głęboko, że zdawały się niemożliwe do usunięcia. Właściwie z oddali wyglądały, jakby były elementami posadzki.

– Siedzę w więzieniu, Chyłka – odparł.

– Jak każdy. Dla ciebie więzieniem jest Rakowiecka, dla innych strach przed tym, co się o nich myśli, dla jeszcze innych maski, za którymi kryją się przed całym światem.

Kordian uniósł brwi.

– Mam refleksyjny nastrój – dodała niewinnie Joanna. – To miejsce jest jak inspiracja.

– Chyba tylko jeśli jest się tutaj przelotem…

– Tak jak ty.

– Nie – zaoponował stanowczo, nie mając zamiaru robić sobie złudnych nadziei. – Ja przesiedzę tu najbliższe pół roku.

– Wżadnym wypadku.

– Klamka już zapadła.

– Niezupełnie. Przytrzymałam ją od drugiej strony w odpowiednim momencie.

Kordian rozejrzał się bezradnie. Sala widzeń przywodziła na myśl raczej peerelowską szkolną klasę niż współczesne więzienie w jednym z najszybciej rozwijających się krajów Unii Europejskiej. Oryński przypuszczał, że wyremontowano by to miejsce i dopasowano do standardów zachodnich, gdyby władza nie miała w planach przekształcenia go w najbliższym czasie w muzeum.

Niewątpliwie będzie jednym z ostatnich więźniów, którzy opuszczą mury mokotowskiej placówki. O ile rzeczywiście wytrzyma tutaj sześć miesięcy.

– Sędzia nie wydał jeszcze wyroku – zauważyła.

– Formalnie nie, ale…

– Co „ale”? – wpadła mu w słowo. – Liczy się tylko aspekt procesowy, nic innego mnie nie interesuje.

– Apowinno, bo jak może pamiętasz, złożyłem wniosek o wydanie wyroku skazującego.

– Jak mogłabym zapomnieć? Debilizmy na zawsze zapadają mi w pamięć.

– Zrobiłem to, co uznałem za…

– Naprawdę mam to gdzieś – ucięła. – Nie od dziś wiadomo, że masz skrzywione pojmowanie rzeczywistości. Zresztą niczego innego nie spodziewam się po człowieku, który słucha Willa Smitha.

– Właściwie ostatnio przerzuciłem się na Quebonafide, Taco Hemingwaya i…

– Pogrążasz się jeszcze bardziej.

– Bo nie jesteś świadoma, że temu pierwszemu zdarza się rapować o tequili.

– Nieistotne. „Rapować” to słowo klucz, które sprawia, że zdusimy ten temat w zarodku, zanim będzie miał okazję się rozwinąć.

Oryński spojrzał na nią z rezerwą. Jakiekolwiek wspomnienie o zarodku wydawało się nie na miejscu, ale przypuszczał, że Chyłka użyła tych słów nie bez powodu. Nawet takimi małymi akcentami starała się pokazać, że dobrze sobie radzi.

– Coś nie tak? – bąknęła.

– Nie. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Przynajmniej u mnie.

– Jeśli chcesz zapytać, czy u mnie też, zastanów się dwa razy.

– Nie miałem takiego zamiaru.

– To dobrze – odparła, kładąc dłonie na stole i patrząc na Kordiana z ukosa. – Bo to, że mój bodybuilding zakończył się przedwcześnie, nie znaczy, że jestem delikatna jak płateczek lilii unoszący się na tafelce jeziorka.

Zgrzyt, jaki wywoływały te słowa, zdawał się dudnić nieprzyjemnym echem. Kordian również pochylił się nad stołem. Znaleźli się na tyle blisko siebie, że poczuł perfumy Chyłki.

– Bodybuilding? – zapytał.

– Ajak inaczej określisz ciążę?

– Znalazłbym kilka lepszych porównań.

– Podobnie jak mój ginekolog.

Wyprostowała się, a jej twarz nagle przybrała inny wyraz. Oryński dopiero teraz uświadomił sobie, że ta rozmowa nie bez powodu biegła w tym kierunku. Joanna najwyraźniej przyszła tu w określonym celu – i nie było nim rzucanie ogólnych zapewnień, że wyciągnie go z aresztu.

– Wiesz, co powiedział mi podczas pierwszej wizyty?

– Nie – odparł Kordian, marszcząc lekko brwi.

– Że ciąża jest jak awans w pracy. Nigdy nie wiesz, ile razy trzeba dać dupy, żeby doszła do skutku.

Oryński mógłby przysiąc, że w głosie dawnej patronki usłyszał uznanie.

– Od razu ci się spodobał, co? – odezwał się.

– Mhm – potwierdziła. – Poczułam, że nadajemy na tych samych falach.

– Awspominasz o tym, bo…

– Bo facet zgłosił się do mnie, szukając pomocy – odparła, a potem nabrała głęboko tchu. – Dostał spadek od jednej z pacjentek, praktycznie jej nie znał. A kiedy pojechał sprawdzić jedną z nieruchomości, zastał na miejscu truchło.

Kordian nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.

– Zaraz potem pognał do Skylight, ale nie zdążył mi wiele powiedzieć, bo wyprowadziła go policja – ciągnęła Joanna, nie zwracając uwagi na konsternację Oryńskiego. – Właściwie dzień jak co dzień w Żelaznym & McVayu.

– No tak.

– Ale istotne było dla mnie to, że jego zdaniem sprawa ma związek z tobą.

Kordian nagle również się wyprostował, jakby poraził go prąd.

– Jak to? – jęknął.

– Spokojnie. Nie chodzi o żadne dodatkowe problemy. Wręcz przeciwnie, Kranz twierdzi, że może ci pomóc.

– Jak?

– Tego nie udało mi się jeszcze z niego wyciągnąć. Ale to kwestia czasu.

– Więc podejmujesz się obrony?

Wzruszyła ramionami, jakby w ogóle nie było czego rozważać.

– Aco mam zrobić? – mruknęła. – Kupił mnie tym porównaniem z awansem w robocie.

– Gdybym był kobietą, jakoś niespecjalnie by do mnie przemawiało.

– Bo byłbyś jedną z tych, które twierdzą, że za każdym mężczyzną, który coś osiągnął, stoi jakaś kobieta.

– Ato nieprawda?

– Nie. Kobiety stoją przed, nie za nimi.

– Aha.

Przez moment się nie odzywali, patrząc na siebie niepewnie. Niemal zwyczajowo starali się trzymać z dala od tematów, które tak naprawdę oboje chcieli poruszyć. I tradycyjnie mieli z tym kłopot.

Mamihlapinatapai. To jedno jagańskie słowo wyrażało wszystko to, do czego sprowadzały się ich relacje.

– Rafał Kranz jest fachowcem – dodała w końcu urzędowym tonem Chyłka. – Tyle że nie szkolono go z savoir-vivre’u, ale z opieki ginekologicznej.

– Mimo wszystko na studiach musieli przygotować go pod kątem kontaktów z pacjentami.

– Studia to tylko kara za to, że przetrwałeś liceum, Zordon – odpowiedziała, zawieszając wzrok gdzieś w oddali. – Nie mają praktycznego znaczenia, a na specjalizacji nie uczy się lekarzy podejścia do pacjentów. I dobrze, bo to mitrężenie czasu. Zamiast właściwego głaskania po ręce wolę właściwą diagnozę.

– Ty z pewnością tak, ale…

– Kranz w każdym razie je stawia. Notorycznie.

– Ito wystarczy, żebyś mu zaufała?

– Nie ufam nawet sobie.

– Ajednak jesteś przekonana, że rzeczywiście może mi pomóc – odparł stanowczo. – I dlatego zdecydowałaś się wziąć jego sprawę.

– To jeden z powodów – przyznała. – Drugi jest taki, że to wszystko mocno podejrzane.

– To znaczy?

Chyłka rozejrzała się, na dłużej zatrzymując wzrok na siedzącej niedaleko parze. Dopiero teraz zdawała się zorientować, że jako jedyna nie kupiła niczego w kantynie.

– Zastanów się – mruknęła. – Oskarżą go o zabójstwo tej dziewczyny, ale to właściwie najbardziej absurdalny kandydat na mordercę, o jakim mogłabym pomyśleć. Gdyby to zrobił, lepiej ukryłby ciało, zapewniłby sobie alibi, zabezpieczyłby się odpowiednio. W końcu to on figuruje w testamencie, więc wiedziałby, że właśnie na niego od razu padnie cień podejrzeń.

– Dlaczego ta dziewczyna w ogóle go w nim umieściła?

– Nie mam bladego pojęcia, podobnie jak on. Ale dowiem się.

– Miała jakąś rodzinę?

– Całkiem sporą – odparła ciężko Chyłka, jakby to był powód, by współczuć spadkodawczyni. – Rodzice byli znanymi warszawskimi przedsiębiorcami, robili głównie w nieruchomościach. Obłowili się podczas reprywatyzacji, skupując sporo roszczeń, a potem inwestując zdobyte środki. W pewnym momencie przestali zajmować się przeszłością i skupili na deweloperce. Potem pochłonęły ich gry rynkowe i w rezultacie dziewczyna odziedziczyła udziały w kilku intratnych spółkach.

– Dawno zmarli?

– Ojciec parę lat temu, matka przed rokiem. Oboje z przyczyn naturalnych – odparła Joanna i poprawiła żakiet.

Dobrze wyglądała w swoim dawnym, przedciążowym służbowym stroju – jakby rzeczywiście zostawiła traumatyczne przeżycia za sobą i skupiła się na tym, co tu i teraz.

– Została czwórka dzieci – kontynuowała. – Ofiara, czyli Beata Widera, i trzech braci. Dziewczyna w całości odziedziczyła rodzinny biznes, bo podobno jako jedyna z całego towarzystwa była na tyle odpowiedzialna, by to ją rodzice ustanowili następczynią.

– Brzmi jak przyczynek do rodzinnych zapasów w błocie.

– Zapewne się odbyły, ale dopiero zaczynam badać sprawę. Na razie wiem tyle, że wszystko wskazuje na samobójstwo.

– Zostawiła list?

– Tak. Niestety, znalazł go sam Kranz, więc wartość dowodowa będzie taka sobie.

Kordian pokiwał głową w zamyśleniu. Nie znał ani rodziny Widerów, ani ginekologa. O ile pamięć go nie myliła, nigdy nie spotkał żadnej z tych osób, nawet o nich nie słyszał. Ale dlaczego w takim razie lekarz utrzymywał, że może mu pomóc?

– Bez nerwów, Zordon – odezwała się Joanna. – Wszystko ogarnę.

Jeszcze przez moment namyślał się w milczeniu.

– Zdajesz sobie sprawę, że to może być lichy wybieg, żebyś podjęła się obrony?

– Nie – odparła bez wahania. – Kranz wie, z kim ma do czynienia. I jest świadomy, że prowokowanie drapieżnika nigdy nie przyniosło nikomu niczego dobrego.

Kordian próbował odpędzić od siebie myśl, że po raz pierwszy od długiego czasu Chyłka brzmi jak ktoś naprawdę zdesperowany. Wiedział, że zrobi wszystko, by mu pomóc, nawet jeśli miało to zagrozić jej samej. Ta świadomość była jednym z powodów, dla których wniósł o wydanie wyroku skazującego. Chciał mieć to wszystko już za sobą.

Ibył przekonany, że tak się stało.

Ona także powinna mieć tę pewność. Decyzja sądu należała do zwyczajnych formalności i nawet jeśli Rafał Kranz rzeczywiście miał coś, co mogło pomóc Oryńskiemu, było już za późno.

Chciał jeszcze raz to podkreślić, ale ostatecznie uznał, że przyniesie to efekt odwrotny do zamierzonego.

– Po prostu się nie spiesz – odezwał się po chwili.

– Zczym?

– Ztym, co zamierzasz.

– Nie masz pojęcia, co zamierzam, Zordon.

– Nie? – odparł i uśmiechnął się pod nosem. – Planujesz w jakiś sposób storpedować mój wniosek, a potem wyciągnąć mnie z więzienia. Przypuszczam, że też przywrócić mnie na dawne stanowisko. A może nawet sprawić, że skończę aplikację i zostanę przyjęty do palestry. O czymś zapomniałem?

Żaden mięsień jej twarzy nawet nie drgnął, mimo że ton, którego użył Kordian, był wyraźnie prześmiewczy.

– Może o hodowli jednorożców, której założenie jest równie prawdopodobne, jak osiągnięcie którejkolwiek z tych rzeczy? – dodał.

– Nie – odparła. – Ale nie powinieneś sobie drwić z jednorożców. Podobnie jak z feniksów i innych tego typu stworzeń. Wszystkie sklasyfikował Linneusz w swoim dziele Animalia Paradoxa. A nie muszę ci chyba mówić, że to był poważany przyrodnik.

– Który najwyraźniej zrobił wyjątkowo głupią rzecz.

– Ja zamierzam zrobić jeszcze durniejszą – zauważyła z niejaką satysfakcją Chyłka.

– Jaką?

– Związać się z tobą.

Cisza, która zapadła, zdawała się jedynie interludium między jednym a drugim żartem Chyłki. Kąciki jej ust się jednak nie uniosły, a w oczach miała wyłącznie powagę. Kordian odchrząknął nerwowo, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że mogła rzucić ten komentarz jedynie po to, żeby sam zaczął myśleć o jak najszybszym opuszczeniu aresztu.

Amoże nie? Może rzeczywiście planowała wrócić do miejsca, w którym się zatrzymali przed atakiem pod Skylight? Właściwie nic nie stało temu na przeszkodzie. Jeśli pominąć fakt, że Kordian był teraz odizolowany od świata zewnętrznego.

Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, podniosła się, przesunęła dłonią po białej koszuli pod żakietem i zerknęła w stronę wyjścia.

– To, że nie ufam samej sobie, Zordon, nie znaczy, że ty nie możesz.

– Mhm.

– Po prostu zdaj się na mnie.

Nie dodawszy nic więcej, obróciła się i ruszyła w stronę korytarza. Oryński odprowadził ją wzrokiem, wciąż zastanawiając się nad tym, co konkretnie może planować. Żaden wybieg prawny, o którym pomyślał, nie zdołałby poprawić jego sytuacji.

Owszem, mógł dalej ścierać się z prokuraturą na sali sądowej, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa skończyłoby się to wyższym wymiarem kary. Jedynym rozwiązaniem było poddanie się wyrokowi. I sprawienie, że za pół roku będzie miał czystą kartę.

Nową kartę.

Jakim cudem Chyłka liczyła na to, że uda jej się wrócić do stanu poprzedniego? O odtworzeniu go nie było już mowy. Nawet gdyby jakimś cudem Kranz rzeczywiście mógł pomóc.

Oryński zastanawiał się nad tym w drodze do celi, nie dostrzegając, że tym razem prowadzi go inny strażnik. Zorientował się dopiero, kiedy skręcili nie w ten korytarz, w który powinni.

Kordian natychmiast się zatrzymał.

– Idź dalej – rzucił klawisz.

– Zaraz…

– Zamknij ryj i idź.

– Ale…

Oryński urwał, widząc, że klawisz kładzie rękę na paralizatorze.

– Już!

Nie mając wyjścia, niepewnie ruszył przed siebie. Czuł, jak zwęża mu się przełyk, i miał wrażenie, że z każdym kolejnym krokiem ściany wąskiego korytarza coraz bardziej się do siebie zbliżają.

Nie miał wątpliwości, że kiedy dotrą na jego koniec, zobaczy tam ostatnią osobę, którą chciałby widzieć.

Nie pomylił się. Gorzym już na niego czekał.

3

Hard Rock Cafe, ul. Złota

Nawet bez niespodziewanie odziedziczonej fortuny Rafał Kranz mógłby pozwolić sobie na wpłacenie poręczenia majątkowego. W ramach wieloletniej praktyki w publicznej służbie zdrowia nie zarabiał wprawdzie kroci, ale od lat prowadził prywatny gabinet. Było go stać nie tylko na to, by co kwartał zmieniać samochód, ale także na to, by czas pozostały do procesu spędzić na wolności.

To tyle, jeśli chodziło o równość wobec prawa, uznała Chyłka, czekając na ginekologa w Hard Rocku. Ustawowe zasady były skonstruowane dla bogatych, nie dla biednych. Tylko ci pierwsi mogli pozwolić sobie na opłacanie najlepszych prawników, a jakby tego było mało, prawo umożliwiało zwyrodnialcom z zasobnym portfelem pozostawać na wolności – podczas gdy ci, którzy cierpieli na deficyt w finansach, pozostawali za kratkami nawet za drobne przestępstwa.

Kiedy Kranz wszedł do restauracji, stwarzał wrażenie, jakby wszystko było w jak najlepszym porządku. Zauważył Chyłkę przy jednym ze stolików, a potem podszedł do niej z niefrasobliwą miną.

Zanim zdążył się z nią przywitać, odezwała się:

– Jak długo, zanim wróci okres?

Skrzywił się, rozejrzał, a potem chrząknął kilkakrotnie i zajął miejsce przy stoliku. Stał na nim talerz pełen mięs, choć właściwszym określeniem byłby być może półmisek. Joanna wbiła widelec w jeden z krwistych kawałków.

– No? – ponagliła go.

– To zależy – odparł Kranz, drapiąc się po skroni.

– Studiował pan prawo czy jak?

– Nie, dlaczego?

– Bo cała ta pięcioletnia przygoda sprowadza się do szkolenia studentów w udzielaniu dokładnie takiej odpowiedzi. Na każde możliwe pytanie – odparła, a potem włożyła kawałek mięsa do ust i zaczęła przeżuwać. – Więc bez pieprzenia, bo znam je zbyt dobrze.

Rafał rozejrzał się za kartą dań, ale Chyłka przed momentem z premedytacją oddała ją kelnerowi.

– Cóż… macica musi się obkurczyć i oczyścić z tego wszystkiego, co…

Urwał, przyglądając się, jak zapalczywie rozmówczyni gryzie mięso.

– Na pewno chce pani teraz o tym słuchać?

– Owydalaniu tkanek, wydzieliny, wodnistych upławach i odchodach połogowych? Nie, niespecjalnie, choć nie ja jedyna to z siebie wyrzucam, prawda?

Kranz skinął niepewnie głową.

– Pytałam o prostą rzecz – dodała. – I oczekiwałam prostej odpowiedzi.

– Za kilka tygodni miesiączka wróci.

Chyłka zaklęła cicho i wbiła widelec w kolejny kawałek. Noszenie pasożyta miało wiele minusów, ale niewątpliwą zaletą tego stanu był fakt, że nie musiała zmagać się z comiesięcznymi przypadłościami.

– Trudno – odbąknęła. – I tak jestem w lepszej sytuacji niż kobiety w Nepalu. Wie pan, że na czas okresu zamykają je w chatach menstruacyjnych?

– Tak, wiem. To zwyczaj zwany chaupadi. Kobiety nie mogą wówczas dotykać innych ludzi, zwierząt, warzyw czy owoców. Nie mogą pić mleka, mają ograniczony dostęp do wody i…

– Wporządku. Sprawdzam tylko, czy ogarnia pan temat z empatią, czy może jest pan takim zimnym sukinsynem, na jakiego pan wygląda.

– Awyglądam?

– Raczej – przyznała z pełnymi ustami. – W dodatku wchodzi tu pan jak dandys do bohemicznego przybytku, mimo że jest oskarżony o zabójstwo.

– Zupełnie bezpodstawnie.

Mruknęła coś niezrozumiałego pod nosem, chcąc wysłać jasny sygnał, że nie ma zamiaru tego rozważać. Nie ulegało wątpliwości, że policja lub prokuratura mają coś więcej niż tylko list samobójczyni. Dedukcja sprawdzała się świetnie w przypadku Sherlocka Holmesa, ale niekoniecznie, jeśli chodziło o stawianie zarzutów, które mają się obronić w sądzie.

Zanim Chyłka spotkała się z Kranzem, starała się ustalić wszystkie fakty. Sprawa była jednak zbyt mętna, a po wszystkich sądowych i pozasądowych szarżach prawniczka nie mogła liczyć na przychylność organów ścigania.

Wdodatku podczas niedawnego procesu byłego opozycjonisty wywlekła na światło dzienne trochę prokuratorskich brudów. Nie wszystkim się to podobało.

Ostatecznie musiała więc skupić się na tym, by poznać samego Rafała Kranza. Z Rakowieckiej do Szpitala Specjalistycznego imienia Świętej Rodziny nie było daleko, poszła tam od razu po widzeniu z Zordonem. Zaczęła wypytywać o ginekologa i potwierdziła wszystko to, co już wiedziała – był obcesowym gburem, ale fachurą w swojej dziedzinie.

Niejedna pacjentka skarżyła się na jego podejście, pracownicy szpitala twierdzili jednak, że Kranz nigdy nie dopuścił się czegokolwiek niezgodnego z prawem. Mimo szorstkości, w gruncie rzeczy był dobrym, porządnym facetem, przynajmniej tak twierdzili.

Patrząc mu w oczy, Joanna nie mogła przesądzić, czy te słowa wypływały z zawodowej solidarności, czy z prawdy.

– Dobra – rzuciła, a potem odłożyła na moment sztućce. – Niech pan mówi.

– Co konkretnie?

– Co pan zrobił – odparła szybko. – Śmiało. Nic, co nieludzkie, nie jest mi obce.

Jęknął cicho pod nosem, więc Joanna uznała, że od tej strony nie ma sensu go podchodzić.

– Wrócimy do tego – rzuciła. – Ale teraz chcę wiedzieć, ile razy Widera u pana była, czy doszło do czegoś wykraczającego poza dotykanie zawodowe i czy…

– Wżadnym wypadku.

Chyłka westchnęła przeciągle, a potem przesunęła dłonią po bliźnie na szyi. Kiedy patrzyła na swoje odbicie w lustrze, niemal nie dostrzegała już piętna dżihadu. Gest był równie nieuświadomiony.

– Ustalmy jedną rzecz: ja mogę panu przerywać, pan minie.

– Wporządku.

– Spotkał ją pan kiedykolwiek poza gabinetem?

– Nie, nigdy.

Podwójne zaprzeczenie. Niedobrze, uznała w duchu Chyłka. Z jej doświadczenia wynikało, że zazwyczaj kryje się pod nim coś więcej. Tyle że Rafał właściwie nie miałby po co kłamać. Jeśli widywał się z dziewczyną, prędzej czy później wyjdzie to na jaw.

Na jakiś czas odsunęła wątpliwości na bok. Najważniejsze było teraz ustalenie, jak mocny materiał mieli przeciwnicy.

I w jaki sposób Kranz mógł pomóc Zordonowi.

– Spotkał pan kiedyś kogoś innego z rodziny Widerów?

– Nie.

– Stanowczo pan zaprzecza.

– Słucham?

– Powinien pan raczej powiedzieć, że nie przypomina sobie, że o ile wie, że nie wydaje mu się, że jeśli pamięć go nie myli…

– Po co mam używać takich formułek, skoro mam pewność, że nigdy nikogo z nich nie spotkałem?

– Askąd ta pewność?

Wzruszył ramionami i najwyraźniej uznał, że to wystarczająca odpowiedź. Była to kolejna nieprzesadnie dobra reakcja, a sam Kranz właściwie już na pierwszy rzut oka wyglądał jak typowa zmora obrońcy.

Silił się na sztuczną uprzejmość, ale w jego mimice i oczach łatwo dostrzegalne było poczucie wyższości. Żaden sędzia ani ławnik nie zapałają do niego sympatią.

Joanna czekała, aż rozmówca doda coś jeszcze, ale zdecydował się milczeć.

– Ustalmy jeszcze jedną rzecz – dorzuciła. – Jeśli chce pan, żebym go broniła, nie może pan zachowywać się jak czarna dziura w Konstelacji Perseusza.

– Co proszę?

– Wydaje ona najniższy zarejestrowany dźwięk. Niemal sześćdziesiąt oktaw poniżej środkowego ce.

– Rozumiem.

– Nie sądzę. Ale mniejsza z tym.

Kranz otworzył oczy nieco szerzej.

– Więc skąd ta pewność, że nigdy nie spotkał pan nikogo z nich? Beata ma trzech braci, jej rodzice też mogli się gdzieś panu nawinąć, wszyscy obracali się pewnie w dandysowskich kręgach.

– Zktórymi ja nie mam nic wspólnego.

– Nie baluje pan? Nie chodzi na Mysią po buty za dwa tysiące? Nie patrzy pan z ukosa na tych, co to chodzą na spektakle pod chmurką na Bulwarze Flotylli Wiślanej, bo uznaje tylko deski teatralne w Narodowym?

– Nie.

– Ato ciekawe, bo wygląda mi pan na buca.

Rozejrzał się za kimś z obsługi, ale wszyscy zdawali się ignorować stolik, przy którym siedzieli Kranz i Chyłka. Zupełnie jakby tych dwoje stanowiło element wystroju.

– Ma pani zamiar mi pomóc czy mnie obrażać?

– Jedno i drugie w moim wypadku są ze sobą powiązane. Jest pan w stanie to przełknąć?

– Tylko jeśli wybroni mnie pani od tego absurdalnego zarzutu.

– Taki mam zamiar. Ale najpierw muszę się dowiedzieć, dlaczego go panu postawiono.

– Widocznie komuś podpadłem.

– Sądzi pan, że to jakiś spisek?

– Ajak inaczej to wytłumaczyć? – zapytał, rozglądając się z coraz większą nerwowością. – Jakaś siksa, której nie znam, zapisuje mi cały majątek, a potem rzekomo popełnia samobójstwo.

– Więc to Beata Widera miałaby się na panu za coś odgryźć? Znam lepsze sposoby niż zabijanie się.

– Nie, oczywiście, że nie ona.

– To kto? Podpadł pan komuś?

– Przypuszczam, że nie jednej osobie. – Rafałowi w końcu udało się ściągnąć wzrokiem kelnera. Zamówił piwo i nachos, a potem na powrót skupił całą uwagę na Joannie. – Zresztą czytała pani pewnie opinie w internecie.

– Przewinęły mi się. I od tego jadu aż sama poczułam zgagę.

– Wtakim razie wie pani, że nie wszystkie pacjentki były zadowolone z tego, jak prowadziłem ich ciąże. To oczywiście same brednie, nikt nigdy nie próbował podjąć przeciwko mnie żadnych kroków w komisji etyki. Ale ludzie mają swoje wyobrażenia.

– Nie wygląda mi to na zemstę niezadowolonego pacjenta.

– Ana co?

– Na skok na kasę. W dodatku niemałą.

– Akto go dokonuje?

Joanna uśmiechnęła się lekko. Czuła przyjemny dreszcz na myśl o tym, że stopniowo będzie odkrywać kolejne karty w tej sprawie. Była skomplikowana, nie miała co do tego wątpliwości. Ale znaczyło to tylko tyle, że Chyłka poczuje wyjątkową satysfakcję, kiedy upora się z zagadką.

Być może znów spali za sobą kilka mostów, z pewnością do celu dotrze po paru trupach i włoży kij w niejedno mrowisko. Obnaży cudze grzechy, rozsierdzi tych, którzy starali się je ukryć, i przetrąci kręgosłup każdemu, kto nie ugnie się pod presją.

Chyłka odchrząknęła. Musiała przyznać, że uwielbiała tę robotę.

– Wiem tylko tyle, że to nie pan chce położyć łapę na tej kasie.

– Cóż… dziękuję za wotum zaufania.

Wjego głosie nie było nawet krzty szczerości.

– Bo przypuszczam, że w przeciwnym wypadku postarałby się pan bardziej.

– Podejrzewa więc pani kogoś z rodziny?

– Jasne – odparła, a potem na powrót zajęła się swoim daniem. – To właśnie do domowej pralki wrzuca się najgorsze brudy, prawda?

Chciał odpowiedzieć, ale Chyłka wycelowała w niego widelec.

– Niech mi to pan zostawi – poleciła. – A sam zajmie się tym, co mnie interesuje najbardziej.

– Oryńskim?

– Mhm – potwierdziła z pełnymi ustami, a potem znacząco uniosła brwi. Nie musiała nic dodawać, by zrozumiał, że teraz ona czeka na kilka deklaracji i wyjaśnień z jego strony.

Kiedy Kranz dostał swoje zamówienie, nabrał głęboko tchu.

– Mogę mu pomóc.

– Tak, już pan to mówił. W jaki sposób?

– Nie zdradzę tego, dopóki nie zawrzemy umowy.

– Zawarliśmy ją, bo w zupełności wystarczy panu moje słowo, że będę pana bronić.

– Azłożyła je pani?

– Jeszcze nie. Ale jestem od tego o krok, o ile usłyszę coś pomocnego.

Przypatrywał jej się przez chwilę, zupełnie zapominając o piwie i nachosach. Sprawiał wrażenie, jakby oceniał, czy opłaca się dalej brnąć w tę negocjacyjną przepychankę, czy ustąpić.

Wkońcu kiwnął lekko głową.

– Musi pani porozmawiać z tą prokurator, która prowadziła sprawę.

– Prowadzi – poprawiła go. – Sąd nie wydał jeszcze wyroku.

– Ale zrobi to w najbliższym czasie, więc proszę się pospieszyć.

– Nigdy niespieszno mi do rozmów z prokuratorami, chyba że mam dobry powód, panie Kranz.

– Wtym przypadku go pani ma.

– Jaki?

– Odkryła pani nowe fakty – odparł, zniżając nieco głos. – I pozwoliły one pani sądzić, że Kordian Oryński nie dokonał zabójstwa eutanatycznego.

Chyłka liczyła na coś większego niż tego typu rewelacje. Zbadała każdy aspekt sprawy i wiedziała, że nie ma żadnych dowodów, które mogłyby przekonać Paulinę Feruś do wycofania zarzutu.

Jedyna możliwość sprowadzała się do zmuszenia starego Oryńskiego, by wziął całą winę na siebie – ale tego Kordian nie przyjmował jako realnej alternatywy.

– Nie ma niczego, co jednoznacznie dowodziłoby jego niewinności – zauważyła Chyłka.

– Źle mnie pani zrozumiała.

– Więc niech pan się lepiej wysławia.

– Miałem na myśli dowody, które świadczą, że to zwykłe zabójstwo.

Joanna mimowolnie się skrzywiła.

– Pogięło pana?

– Kordian zabił matkę, ale nie miało to nic wspólnego z jej życzeniami – dopowiedział Kranz. – Nie doszło do eutanazji, ale do zwyczajnego morderstwa.

Przy stoliku zaległa cisza.

– Właśnie to musi pani wykazać – dodał. – I proszę mi zaufać, tylko w ten sposób może go pani uratować.

4

Areszt Śledczy Warszawa-Mokotów

Ten moment musiał nadejść. Być może lepiej się stało, że Kordian miał skonfrontować się z Gorzymem teraz, a nie później. Oszczędził sobie złudnej nadziei, że jakimś cudem uda mu się uniknąć tego spotkania.

Mięśniak nadal miał ślady po ostatnim. Wówczas tylko cudem udało się Oryńskiemu wywinąć, teraz nie mógł liczyć na podobny finał. Odwrócił się, chcąc sprawdzić, co zamierza klawisz. Ten wycofał się już jednak za winkiel.

Kordian nie mógł przełknąć śliny, miał wrażenie, że zaraz się udławi. Spojrzał na Gorzyma, przypuszczając, że zobaczy na jego twarzy dzikie, zwierzęce zadowolenie. Kafar jednak zachowywał obojętność.

– Czego się, kurwa, spodziewałeś? – odezwał się.

Oryński mimo woli lekko się wycofał. Ręce drgnęły, jakby miał zamiar podnieść gardę. Nie było jednak sensu nawet się fatygować – pierwszy lepszy cios przebiłby się przez tę lichą osłonę.

– Że zapomnę o wszystkim? – dodał Gorzym.

Kordian nie odpowiadał, jakakolwiek rozmowa była bezcelowa. Ten człowiek rozumiał jedynie argument siły, a Oryński nim nie dysponował.

Chyba że…

Być może błędnie zakładał. Być może w tym konkretnym przypadku mógłby uratować się właśnie dzięki słowom, nie czynom. Być może powinien zrobić to, czego uczono go w kancelarii Żelazny & McVay. Kultywować jej najlepsze tradycje, jak mawiała Chyłka. Łgać, przeinaczać fakty, naginać prawdę, stosować manipulacje i zastraszać ludzi.

To ostatnie musiał odpuścić, ale wszystkie wcześniejsze elementy mogły się złożyć na plan ratunku.

Nie miał wyjścia.

– No? – rzucił mięśniak. – Nie masz mi nic do powiedzenia, skurwysynu?

– Mam.

– To dawaj. – Gorzym się zbliżył. – Zanim rozjebię ci łeb na milion kawałków.

– Mogę ci pomóc.

Przeciwnik zaśmiał się krótko, na jednym wydechu.

– Wspuszczeniu sobie wpierdolu?

– Nie. W tym, żebyś stąd wyszedł.

Desperacka deklaracja nie zrobiła na Gorzymie żadnego wrażenia. Musiał się spodziewać, że Oryński sięgnie po każdy możliwy argument, nawet najbardziej bzdurny.

– Ile ci zostało? – zapytał Kordian, kiedy kafar zrobił kolejny krok w jego stronę. – Pewnie jeszcze z dziesięć lat?

– Chuj cię to obchodzi.

– Mogę cię stąd wyciągnąć dużo szybciej. Przesiedzisz najwyżej kilka tygodni.

Oryński obejrzał się przez ramię, obawiając się, że strażnik stoi za blisko i słyszy każde słowo. Ten jednak oddalił się jeszcze trochę, najwyraźniej nie chcąc obserwować, na jaki los skazał młodego prawnika.

– Znam przynajmniej kilka dobrych sposobów, żebyś wyszedł przed czasem.

Przeciwnik nie odpowiadał. Nadal wyglądał, jakby nie pokładał żadnej wiary w jego słowach. I trudno było mu się dziwić – nie było właściwszego momentu na dramatyczne i żałosne apele.

– To wykonalne.

Wciąż żadnej reakcji.

– Wystarczy tylko znajomość Kodeksu postępowania karnego i trochę inwencji.

Kordian był jak sparaliżowany, z coraz większą trudnością przychodziło mu formułowanie myśli. Wiedział jednak, że musi wydusić z siebie jeszcze trochę słów. I to wyjątkowo przekonujących.

– Wystarczy, że twój obrońca da mi dostęp do twoich akt – ciągnął, siląc się na pewny ton. – Daj mi godzinę lub dwie, znajdę coś.

– Mój hapacz dawno by coś wyczarował, jakby było co.

– Na gruncie prawa formalnego? Po skazaniu? Wątpię. Zwyczajnie by mu się to nie opłacało, skoro już przegrał sprawę. Zależy mu na kasie, na tym, żebyś dalej płacił. Nie na tobie.

Gorzym lekko zmarszczył czoło, co należało przyjąć za dobrą monetę. Oryński poczuł się trochę lepiej.

– Pierdolenie – ocenił przeciwnik.

– Daj mi okazję, żebym ci…

– Dam ci co najwyżej szansę zrobienia mi laski, Oryński. I to już po tym, jak wyjebię ci przednie zęby.

Znów się zaśmiał, podchodząc bliżej. Najwyraźniej iskierka nadziei rozpaliła się w umyśle Kordiana stanowczo za wcześnie. Nie miał jednak zamiaru dawać za wygraną.

– To ja cię tu wpakowałem – dodał.

Cała wesołość nagle odpłynęła z twarzy mięśniaka, jakby ta deklaracja przelała czarę goryczy.

– Może nie bezpośrednio, ale doskonale wiesz, że gdyby nie ja…

– Starasz się załatwić sobie jeszcze większy wpierdol?

– Staram ci się wytłumaczyć, że wiem więcej niż twój adwokat. Więcej niż ktokolwiek, kto zajmował się twoją sprawą.

Nie chciał wracać myślami do zdarzeń, które odcisnęły się piętnem na jego psychice i popchnęły go do nadużywania zarówno psychotropów, jak i innych środków. Nie miał jednak wyboru.

– Znam każdy aspekt twojej sprawy – kontynuował. – Od twojej roli w organizacji Langera aż po…

– Aż po pobicie w Izabelinie, no – przerwał mu Gorzym. – Bo to ty oberwałeś.

Kordian skinął głową i dopiero teraz przestał się cofać. Myśl o tamtych przejściach w jakiś sposób dodała mu nieco pewności siebie. Zupełnie jakby wspomnienie o nich samo w sobie stanowiło przejaw odwagi.

– Wakcie oskarżenia z pewnością są jakieś dziury – podjął. – A ja mogę je wyłapać i pogłębić. Uwalę całą sprawę pod kątem proceduralnym, rozumiesz?

Nie rozumiał, ale nie miało to żadnego znaczenia. Podobnie jak to, że była to prawdopodobnie jedna wielka bzdura. Zanim sąd rozesłał odpis aktu oskarżenia do stron, został on sprawdzony pod kątem wymogów formalnych. Uchybienia, które Kordian mógłby teraz wykorzystać, dawno zostałyby wykryte.

Ostatecznie nie mógł ugrać wiele, ale wystarczyło, że zyska trochę czasu. Dzięki temu może uda mu się przenieść w inne miejsce, ewentualnie trafić do skrzydła aresztu, do którego Gorzym nie będzie miał dostępu.

– Nic nie tracisz – dodał. – A zyskać możesz sporo.

– Gówno mogę zyskać.

– Przekonaj się. Co ci szkodzi?

Mięśniak przyglądał mu się przez przeraźliwie długi moment, rzeczywiście zaczynając rozważać, czy nie warto zaryzykować. Z jego punktu widzenia sytuacja była pod kontrolą. W każdej chwili mógł zrobić to, co zamierzał.

– Potrzebuję tylko informacji od twojego obrońcy. I wglądu w parę sądowych dokumentów.

– Nikt ci ich nie da.

– Nie musi. Są sposoby, żebym się zapoznał z tym materiałem. Twój prawnik wszystko mi dostarczy, jeśli odpowiednio go zmotywujesz.

Oryński przypuszczał, że zarówno Gorzyma, jak i innych ludzi podlegających niegdyś Langerowi nadal reprezentują ci sami adwokaci co wcześniej – pozostający na usługach szemranych typów i gotowi przymknąć oko na zasady poufności.

– To jak będzie? – zapytał.

Rozmówca zerknął w głąb korytarza, jakby on też miał wątpliwości, czy klawisz przypadkiem nie usłyszał za dużo. Namyślał się najwyżej przez kilkanaście sekund, ale Oryński miał wrażenie, że upłynęła cała wieczność.

– Możesz tylko zyskać – dorzucił Kordian, rozkładając ręce. – Przecież nigdzie się nie wybieram.

Kolejne sekundy były jak tykanie bomby.

– Dziewięćdziesiąt procent spraw w sądach wygrywa się, nie mając racji – ciągnął Oryński. – A wszystko dlatego, że procedura jest coraz bardziej sformalizowana, coraz bardziej wymagająca. Uchybienia pojawiają się na każdym kroku, tyle że…

– Mój hapacz by to wyłapał – powtórzył Gorzym.

– Niekoniecznie. Prawnicy rzadko wnoszą o wpisanie zastrzeżenia do protokołu rozprawy, a to jest warunek, żeby potem skorzystać z…

– Nie chce mi się słuchać twojego pierdolenia, Oryński.

Trudno było tego nie zauważyć. Równie wyraźna była nadzieja, że w słowach Kordiana tkwi jednak ziarno prawdy. W rzeczywistości to, o czym mówił, było mocno naciągane, ale w tej chwili kluczowe było zalanie przeciwnika prawniczym żargonem.

– Więc? – odezwał się Oryński. – Skorzystasz z okazji czy nie?

Milczenie znów się przeciągało.

– Dobra – rzucił w końcu Gorzym. – Niech będzie, że masz czas do końca dnia. Jak nic nie załatwisz w tym czasie, pożegnasz się ze swoim, kurwa, honorem.

– Potrzebuję trochę więcej…

– Tyle masz czasu – powtórzył mięśniak, ruszając w jego kierunku.

Przepchnął go bez ogródek, ciskając na ścianę, a na odchodnym rzucił jeszcze, że załatwi, co trzeba. Kordian szczerze w to wątpił, ale szybko przekonał się, że najwyraźniej nie docenił możliwości tego człowieka.

Niecałą godzinę później trafił do świetlicy. Kiedy usiadł przy komputerze, zorientował się, że ktoś zostawił kilka otwartych dokumentów tekstowych. Było w nich właściwie wszystko, czego potrzebował do zapoznania się ze sprawą Gorzyma.

Spojrzał pytająco na strażnika, który go przyprowadził, ale ten zdawał się zupełnie ignorować młodego aresztanta.

Kordianowi nie pozostało nic innego, jak zagłębić się w materiale dowodowym, który dobrze znał. Śledził proces Siwowłosego i wszystkich jego podwładnych. Gorzyma w szczególności.

Obrona nie podniosła niczego, co mogłoby się teraz przydać Oryńskiemu. Westchnął, ale starał się nie sprawiać wrażenia zrezygnowanego. Przypuszczał, że klawisz może mieć na niego oko.

Kordian znał najczęstsze błędy proceduralne, mniej więcej orientował się też, które mają szanse w postępowaniu kasacyjnym, a które Sąd Najwyższy prawdopodobnie odrzuci jako niemające wpływu na wynik sprawy.

Przeglądał akta Gorzyma w poszukiwaniu jednych lub drugich, zupełnie nadaremno. Właściwie wystarczyłoby cokolwiek, choćby formalny bzdet, który przed mięśniakiem mógłby rozdmuchać do odpowiednich rozmiarów.

Nie chodziło wszak o to, by naprawdę wyciągnąć go z więzienia, a jedynie przez jakiś czas tworzyć iluzję, że to możliwe. Realnej szansy nie było, prokuratura stanęła na wysokości zadania.

Po kilkudziesięciu minutach babrania się w brudach Gorzyma Kordian miał dosyć. I stracił całą nadzieję na to, że uda mu się cokolwiek znaleźć. Oskarżyciele zdawali się zabezpieczyć na każdym froncie, wypełniając normy postępowania karnego co do joty.

Oryński rozruszał kark, zaplótł dłonie z tyłu głowy i przez moment wbijał pusty wzrok przed siebie.

Skoro prokuratura zachowała się lege artis, być może nie powinien się skupiać na tym etapie postępowania i zamiast tego zainteresować się tym, co robiła wcześniej policja. To wtedy najczęściej dochodziło do niewielkich uchybień.

Prześledził wszystko, co działo się przed wszczęciem postępowania przygotowawczego i w jego trakcie. Także na tych etapach wszystko wydawało się bez zarzutu.

Właściwie trudno się było dziwić. Policjanci nie mieli powodu kombinować – Chyłka i Oryński wystawili im Siwowłosego i Gorzyma na tacy. Wystarczyło tylko skonsumować wyjątkowo apetyczne danie.

Po półtorej godziny Kordian spodziewał się, że zaraz zostanie zaprowadzony z powrotem do celi. Zerknął na drzwi, ale zobaczył tylko plecy strażnika. Wyglądało, że na kogoś czeka – i po chwili Oryński przekonał się, że rzeczywiście tak jest.

Najwyraźniej Gorzymowi wyjątkowo się spieszyło. Wszedł do środka, pociągnął nosem, a potem skinął ręką na Kordiana jak na psa.

– Zaraz…

– Wstawaj.

– Jeszcze nie skończyłem.

– Skończyłeś, skończyłeś.

Oryński nie miał zamiaru dawać za wygraną. Nie, dopóki nie wymyśli czegoś, co da mu choć cień szansy na ratunek. Wskazał palcem monitor i zmrużył oczy.

– Tu może coś być – odezwał się.

– Ta?

– Mówiłem ci, że coś znajdę.

– Niby co?

Kordian odwrócił się w stronę ekranu i wbił wzrok w notatkę służbową, którą sporządzili funkcjonariusze po zatrzymaniu Gorzyma. Jednym z nich był Szczerbiński. O ile pamięć Oryńskiego nie myliła, to właśnie wtedy wraz z Chyłką go poznali.

Obecność Szczerbatego potwierdzała, że prawdopodobnie nie doszło do żadnych uchybień. Był nie tylko porządnym człowiekiem, ale też solidnym stróżem prawa.

– No, karakanie? – ponaglił go Gorzym. – Co znalazłeś?

Ale nie tylko Szczerbiński przesłuchiwał zatrzymanych wówczas ludzi, pomyślał Kordian. Być może któryś z jego kumpli pofolgował sobie w pewnym momencie. Może za bardzo przycisnęli Gorzyma, może podeszli go, przekraczając granicę, i wymusili jakieś zeznanie.

Kryminalista w trakcie postępowania policyjnego przyznał się do kilku zarzutów, chciał przehandlować to i owo – dopiero potem wycofał się ze wszystkiego i za namową swojego obrońcy szedł w zaparte. Była to właściwie nie najgorsza taktyka, bo próbowano wykazać, że policja uwzięła się na Gorzyma tylko dlatego, że ten nie cieszył się zbyt dobrą opinią.

Może ktoś pozwolił sobie na zbyt wiele?

Nie, prawdopodobnie nie. Ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie?

– Potrzebuję nagrań z monitoringu – rzucił buńczucznie Kordian.

– Jakiego monitoringu?

– Zposterunku, na którym byłeś przesłuchiwany.

– Ana co ci to?

– Znajdę…

– Gówno znajdziesz, bo nie ma żadnych nagrań.

Oryński uniósł brwi.

– Jak to?

– Chcieliśmy je dostać wcześniej, ale nie nagrywali nas. Podobno nie musieli.

Miał rację, prawo nie wymagało zapisu audiowizualnego z przesłuchań, w zupełności wystarczyły papiery podpisane później przez podejrzanego i notatki służbowe funkcjonariuszy.

To podsunęło Oryńskiemu pewien pomysł. Niezbyt dobry, ale możliwy do sprzedania. Codziennie na całym świecie handlarze wciskali klientom wszelkiej maści chałę i tandetę – przy odrobinie szczęścia i jemu powinno się udać wetknąć Gorzymowi lewy towar.

– Idealnie – rzucił, siląc się na najbardziej przebojowy ton, jaki mógł zapozorować. – To nam daje pewne pole manewru.

– Niby jakie?

– Możemy obalić przynajmniej część z tego, co wtedy powiedziałeś. I wykazać, że doszło do manipulacji.

– Odwołałem potem te rzeczy.

– Ale część z nich potwierdziły inne dowody, więc na nic ci się to nie zdało.

– Ty też mi się na nic nie zdasz.

– Przeciwnie – zaoponował stanowczo Oryński. – Mogę argumentować, że śledczy przedstawili dowody w sądzie tylko dlatego, że wcześniej o nich wspomniałeś. A nawet że właśnie dzięki temu je spreparowali.

Było to grubymi nićmi szyte – ale tylko dla osób postronnych. Dla osadzonego w więzieniu, który miał przed sobą jeszcze dekadę odsiadki, każda nadzieja była jak solenna obietnica wyjścia na wolność.

Kordian skupił wzrok na Gorzymie, starając się stwierdzić, czy tak jest też w jego przypadku. Z jednej strony kafar nie zdawał się przekonany, z drugiej milczenie nie było najgorszą reakcją.

– Więc co? – zapytał w końcu. – Chcesz powiedzieć, że jest jakaś szansa?

Zawsze była, dla najgorszych zwyrodnialców także. Nawet takich jak Josef Mengele, który przydał się ludzkości po śmierci – jego szkielet trafił do uniwersytetu medycznego w São Paulo, by pomagać studentom na zajęciach anatomii. Tę myśl Oryński zachował jednak dla siebie.

– Jest – zapewnił. – Wystarczy, że wykażę kilka nieścisłości.

– Jakich?

Kordian odwrócił się do rozmówcy, a potem wstał. Poczuł się pewniej, choć znacznie lepiej byłoby, gdyby wszystko to nie było tylko lichym podstępem.

– Ilu policjantów cię przesłuchiwało?

– Dwóch.

– Świetnie. W takim razie każdy sporządził notatkę. I z pewnością nie są identyczne.

– Ico z tego?

– To, że jeśli jeden napisał, że zakryłeś w pewnym momencie twarz, a drugi, że podrapałeś się po nosie, to już będzie przyczynek do obalenia dowodu.

– Nie wiem, czy w ogóle pisali coś takiego…

– Więc wezwiemy ich na mównicę – ciągnął z determinacją Oryński. – I będziemy maglować tak długo, aż ich zeznania staną ze sobą w sprzeczności.

Użycie liczby mnogiej było nieprzypadkowe i przyniosło efekt, jakiego Kordian się spodziewał. Gorzym wydawał się rozbawiony perspektywą, że mogą współdziałać.

– Nie mówię, żebyśmy byli jak Anglia i Portugalia.

– Hę?

– Mają najdłużej trwający sojusz w historii świata. Trwa już ponad sześćset trzydzieści lat.

Wyraźnie nie zainteresował tym rozmówcy, więc szybko wrócił do głównego tematu. Rozwodził się jeszcze przez jakiś czas nad tym, ile możliwości stworzy podważenie zeznań funkcjonariuszy, aż w końcu odetchnął z ulgą. Widział, że przekonał Gorzyma przynajmniej na tyle, by przetrwać dzień, może dwa.

Na więcej nie liczył. Zdawał sobie sprawę, że mięśniak niebawem skontaktuje się ze swoim prawnikiem i zorientuje się, że to wyłącznie gra na zwłokę.

Pierwszym, co nazajutrz zrobił Oryński, było wykonanie telefonu do jedynej osoby, która mogła mu pomóc.

Chyłka odebrała niemal natychmiast.

– Poszedłeś po rozum do łba? – powitała go.

– Niezupełnie.

– Więc nie dzwonisz, żeby powiedzieć, że jednak chcesz wyjść?

– To nie kwestia chciejstwa, ale raczej tego, że spotkałem się z Gorzymem.

Po drugiej stronie zaległa cisza.

– Iżyjesz? – spytała po chwili Joanna.

– Na razie. Popchnąłem mu pewną bzdurę, która przetrwa najwyżej do końca dzisiejszego dnia. Co będzie potem, wolę nie myśleć.

– To nie myśl.

– Wyobraź sobie, że to nie takie łatwe.

Chyłka prychnęła cicho.

– Więc naprawdę jesteś gotowy się bronić? – spytała z niedowierzaniem. – No, no, Zordon. Więzienie jednak dobrze na ciebie wpływa. Nie żeby to miało jakieś wielkie znaczenie, bo i tak zlikwidowałam jedyny powód, dla którego poddałeś się bez walki.

Oryński przełożył słuchawkę do lewej dłoni, a prawą otarł o więzienne spodnie. Telefon kleił się od zaschniętego potu innych osadzonych.

– Możesz się wybronić bez pomocy Langera i twojego ojca – dodała.

– Jak?

– Wystarczy, że pomożesz mi coś wykazać.

– Co konkretnie?

– Że powinieneś odpowiadać za zabójstwo. Nie za eutanazję.

Kordian znów przełożył aparat i ścisnął go mocniej. Przez moment wydawało mu się, że Chyłka żartuje, ale ton jej głosu temu zaprzeczał.

– Chcesz, żebym przyznał się do zamordowania własnej matki? – jęknął.

– Nie, nie, o przyznawaniu się nic nie mówiłam.

– Więc…

– Musimy po prostu udowodnić, że tak się stało.

Nic z tego nie rozumiał, przypuszczał jednak, że Chyłka ma dobry powód, by proponować coś tak szalonego. Oby tak było, bo w przeciwnym wypadku trudno będzie dotrwać do zachodu słońca.

– Rozumiem, że muszę działać szybko – dodała Joanna.

– Wystarczy, że narzucisz sobie swoje zwyczajowe tempo.

– Zrobi się – zapewniła go, a potem się rozłączyła, nie czekając na odpowiedź.

5

ul. Argentyńska, Saska Kępa

Chyłka podzieliła swój salon na dwie części. Na podłodze po prawej stronie ułożyła wszystkie materiały związane ze sprawą Oryńskiego, po lewej dotyczące Rafała Kranza. Koncepcja obrony, którą przedstawił jej ten drugi, wydawała się szalona.

Ale dla Joanny znaczyło to tyle, że jest warta uwagi.

Wiedziała, że samej będzie jej trudno uporać się ze wszystkimi aspektami obydwu spraw, więc do pomocy zaprzęgnęła jedyną osobę, na której mogła polegać. Kormak zjawił się na Saskiej Kępie już pół godziny po wezwaniu – co specjalnie jej nie dziwiło, bo zależało mu na wyciągnięciu Kordiana pewnie równie mocno jak jej.

Chudzielec wszedł do salonu niepewnie, jakby spodziewał się, że pod deskami podłogowymi znajduje się mina przeciwpiechotna. Powiódł wzrokiem po wszystkich rozłożonych materiałach.

Znał jej sposób pracy, powinien dawno przywyknąć do podobnych widoków. Dopiero po chwili Joanna zorientowała się, że najwyraźniej przytłoczył go ogrom dokumentacji. Właściwie sama czuła się podobnie.

Nie miała dotychczas wiele do czynienia z prawem spadkowym, a w sprawie Kranza z pewnością odegra ono niemałą rolę. To karne będzie wiodło prym, ale nie ulegało wątpliwości, że Chyłka musiała odświeżyć wszystko, co wiedziała o testamentach, dziedziczeniu ustawowym, zapisach windykacyjnych i innych rzeczach, które na co dzień nieprzesadnie ją interesowały.

– Sporo tego – odezwał się Kormak.

– To? – spytała, zataczając ręką krąg nad częścią papierzysk. – To nic. Znacznie więcej mam w głowie.

Popatrzył na nią z powątpiewaniem.

– Aznajduje się tam też sposób na to, jak pomóc Zordonowi?

– Oczywiście.

– Porządny? Nienaciągany?

– Stuprocentowy, Kormaczysko.

– Wiesz, ile razy tak mówiłaś, a potem okazywało się, że jednak coś jest nie tak?

– Ani razu.

Nie podjął rzuconej rękawicy – i słusznie, bo Chyłka gotowa była bronić swoich wyników jak lwica małych. Owszem, zdarzały się potknięcia, ale ostateczny wynik każdej batalii był korzystny. Czasem pod względem prawnym, czasem tylko pod moralnym. A czasem jedynie wizerunkowym. Nie miała jednak zamiaru się tym przejmować.

– Musimy działać jeszcze dziś – powiedziała.

– Skąd ten pośpiech?

– Zpowodu wiszącego nad Oryńskim widma nabrzmiałych żył i napuchniętych mięśni.

Kormak się skrzywił, pochylając nad jedną z otwartych teczek akt. Nie drążył tematu, bo właściwie nie musiał. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, że Gorzym nie będzie próżnował.

– Poziom mikromortów w przypadku Zordona wynosi mniej więcej pięćdziesiąt tysięcy – dodała.

– Co proszę?

– Nie słyszałeś o mikromortach?

– Nie, za to jestem obeznany w skali midichlorianów.

– To furda.

– Co?

– Bzdura, brednia, jakaś mongolska teoria.

– Raczej raktańska – poprawił ją Kormak. – Poza tym Obi-Wan by polemizował.

– Nieistotne. Skala, o której mówię, jest czysto naukowa. Mierzy się nią prawdopodobieństwo śmierci. Jeden mikromort to jak szansa jeden do miliona, że kopniesz w kalendarz.

– Iile punktów ma ta rzekoma skala?

– Tyle, ile ludzie mają głupich pomysłów – odparła pod nosem Joanna. – Dla maratończyków ryzyko śmierci wynosi jakieś siedem mikromortów. Dla alpinistów czterdzieści tysięcy.

– Aha.

Przez moment oboje milczeli.

– Co zamierzasz? – zapytał w końcu Kormak.

– Zrobić z Oryńskiego prawdziwego zwyrola – odparła bez wahania. – Wyjątkowego sadystę, bandytę i potwora.

– Powodzenia.

– Na dobrą sprawę to nie takie trudne.

– Nie? Jego największe przewinienie polega chyba na tym, że dał kiedyś twojemu ojcu w ryj.

– To akurat zapisałabym mu na konto zasług.

– No tak – przyznał szczypior, wciąż przyglądając się materiałom związanym z Kranzem.

Brakowało najważniejszych rzeczy, takich jak sam testament czy list pożegnalny, ale Joanna miała zamiar niebawem uzupełnić braki. Podobnie jeśli chodziło o samą nieruchomość – fakt, że została zreprywatyzowana, świadczył, że ma bogatą historię. Wiedziała, do kogo się zwrócić, bo jeden z prawników w kancelarii doskonale orientował się w tym temacie. Był nim Harry McVay, który chętnie udzieli jejpomocy. Musiała tylko załatwić sprawę Kordiana, a do tego potrzebny był jej w tej chwili chudzielec w charakterystycznych lenonkach.

– Zaraz spotkasz się z prokurator Feruś – odezwała się.

Kormak się wyprostował.

– Ja? Po co?

– Przedstawisz jej szereg dowodów na to, że Zordon to barbarzyńca.

– Jakich dowodów?

Joanna pochyliła się nad jedną z zamkniętych teczek, a potem podała ją rozmówcy. Nadal nie mogła przywyknąć do tego, jak łatwo wykonywało jej się najprostsze czynności. Jeszcze kilka tygodni temu zwyczajne zgięcie się graniczyłoby z cudem.

– Przejrzyj, zapoznaj się, a potem gnaj nad Wisłę.

– Ale…

– Konkretnie do Boathouse, tam się z nią umówiłeś. To marynistyczna knajpa przy Wale Miedzeszyńskim.

Kormak otworzył usta, ale się nie odezwał. Wiedział, że nie ma sensu zarzucać prawniczki pytaniami, bo sama zaraz wszystko mu wyłoży.

– Zamów sobie filetto di manzo – poleciła. – Zapamiętasz?

– Może.

– To wołowina z sosem mimolette. Nie wiem, co to jest, ale zabawnie brzmi.

– Mhm.

– Zabawnie też kosztuje, prawie osiem dych – dodała, po czym przeszła do korytarza i wyjęła z szuflady portfel. Podała Kormakowi stówę, a ten skorzystał bez wahania. – Paulina Feruś orientuje się w temacie lepiej, bo to ona zaproponowała, żebyś sobie to mamalatte zamówił.

Kormak zgiął banknot i wsunął go do kieszeni.

– Dowiem się, o co chodzi?

– Pewnie.

– Teraz?

– Jeśli naprawdę nie możesz się bez tego obejść.

– Chybaby się przydało…

– Chcesz poznać wszystko chronologicznie?

– Tak pewnie będzie mi najłatwiej zrozumieć to wariactwo.

Chyłka zgodziła się ruchem głowy, a potem odłożyła portfel na miejsce i wzięła paczkę marlboro. Kiedy pierwsze sztachnięcie sprawiło, że jej płuca wypełniły się dymem, poczuła się cudownie.

– Kupiłam kartę pre-paid na twoje dane.

– Skąd… – zaczął Kormak, ale potem machnął ręką. – Nieważne. Po co to zrobiłaś?

– Potrzebowałam sposobu, żebyś skontaktował się z Feruś i powiedział jej, że masz kluczowe informacje odnośnie do śledztwa, które prowadzi. Na temat Zordona.

– Informacje dowodzące, że to degenerat i wykolejeniec?

– Tak.

– Ico to za rewelacje?