39,90 zł
Najbardziej utalentowany zawodnik, który kiedykolwiek grał w tę grę, Michael Jordan wzniósł się na wyżyny, na które żaden z koszykarzy nie sięgnął nigdy wcześniej. Co napędzało Michaela Jordana? Dążenie do sukcesu zespołowego... lub własnej chwały? Dążenie do doskonałości... lub ruch w stronę kontraktów wartych miliony dolarów? Lotem człowieka, którego wciąż nazywają „Air Jordan”, przez całą karierę wstrząsały turbulencje. W "The Jordan Rules", która jest kroniką pierwszego sezonu mistrzowskiego „Byków”, Sam Smith bierze za rogi pierwszego # 1 byka, by odsłonić drużynę stojącą za mężczyzną... i mężczyznę stojącym za uśmiechem rodem z Madison Avenue. Oto zapis „od środka”, zarówno na boisku jak i poza nim, w tym:- władza Jordana zmaga się z zarządzaniem, od słownych ataków na dyrektora generalnego do napadów złości na jego trenera- za kulisami, gdy Jordan uderza kolegę z drużyny podczas treningu i odmawia podawania piłki w kluczowych minutach wielkich gier. Gracze, którzy rywalizowali ze swoim „lotnictwem” o czas „lotniczy” - Scottie Pippen, Horace Grant, Bill Cartwright - opowiadają historie widziane z ich strony.Wnikliwe spojrzenie na trenera Phila Jacksona, byłego wyznawcę „dzieci kwiatów”, który okazał się potem jednym z najlepszych motywatorów w historii NBA i który w końcu znalazł sposób, by… nakłonić Michaela i „Jordanaires” do ich pierwszego tytułu mistrzowskiego. Prowokacyjna relacja naocznego świadka – „The Jordan Rules” - zapewnia wszystkie rodzaje emocji, napięcia i doznania sezonu mistrzowskiego, a także intensywny, fascynujący portret niezrównanego Michaela Jordana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 656
Tłumaczenie
Michał Rutkowski
Redakcja
Tomasz Gawędzki
Korekta
Tomasz Gawędzki
Projekt okładki, obraz na okładce
Łukasz Kosek
Zdjęcia w środku:
SipaPress/EastNews i AP/EastNews
Copyright © 1992, 1993, 1994 by Sam Smith
All rights reserved, including the right to reproduce this book or portions thereof in any form whatsoever.
For information address Simon & Schuster Inc., 1230 Avenue of the Americas, New York, N Y 10020
First Pocket Books printing January 1993. POCKET and colophon are registered trademarks of Simon & Schuster, Inc. Printed in the U.S.A.
ISBN: 9788366008267
© 2018 Wydawnictwo ARENA
ul. Rękawka 51
30-535 Kraków
tel. 881 430 240
e-mail: [email protected]
www.niezwykleopowiescisportowe.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
Szósty października, wczesna jesień, poranek w Chicago był jasny i słoneczny. Wieść rozeszła się błyskawicznie, niczym Wielki Pożar ponad 100 lat wcześniej. Michael Jordan, największy i najwspanialszy sportowiec w mieście, być może najukochańszy bohater w historii Chicago, podjął decyzję o zakończeniu kariery koszykarskiej w wieku 30 lat, po dziewięciu latach gry w NBA. Plotki szerzyły się po mieście już od dwóch dni. Dzień wcześniej Michael pojawił się na meczu rozpoczynającym playoffy w baseballowej American League i rzucił pierwszą piłkę. Ale kiedy w telewizji zaczęto rozprawiać o jego przyszłości, uciekł z prywatnej loży właściciela Sox, Jerry’ego Reinsdorfa.
Bob Ford, dziennikarz Philadelphia Inquirer, był wtedy akredytowany do relacjonowania rywalizacji pomiędzy White Sox i Blue Jays1 – Philadelphia Phillies grali w playoffach w National League, która razem z American League składa się na Major League Baseball (MLB). Gazeta, w której pracował Ford, poprosiła go, żeby wziął udział w konferencji prasowej Jordana, zaplanowaną 6 października o godzinie 11.00, w prywatnym ośrodku treningowym Bulls, Berto Center, znajdującym się 56 kilometrów na północ od Chicago. Kiedy Ford wszedł tylnymi drzwiami, wpadł tam na elegancko ubranego, znanego mu mężczyznę.
„Przepraszam” – powiedział Tom Brokaw, gospodarz prestiżowych wieczornych wiadomości na NBC-TV.
„To musi być coś dużego” – pomyślał wtedy Ford.
Michael Jordan był największą gwiazdą w lidze, a kto wie – może najważniejszą gwiazdą w historii sportu. NBA stała się podczas panowania Jordana tak popularna, że finały w 1993 roku cieszyły się wyższą oglądalnością nawet od World Series, finałów baseballowej ligi MLB w tym samym roku.
Michael Jordan stał się główną atrakcją Ameryki.
A teraz miał ogłosić, że to koniec.
„Nie chodzi o to, że już nie kocham koszykówki – powiedział tego ranka Jordan, otoczony przez około trzystu dziennikarzy, kolegów z drużyny, działaczy Bulls oraz osoby zajmujące kierownicze stanowiska w McDonald’s, Quaker Oats i Nike. – Czuję po prostu, że w tym szczególnym momencie mojej kariery osiągnąłem już szczyt możliwości”.
I czy ktoś mógłby to zakwestionować? Trener Bulls, Phil Jackson, oczywiście podjął taką próbę. Dzień wcześniej, kiedy Jordan potwierdził w rozmowie z nim, że postanowił zawiesić koszykarskie buty na kołku, Jackson próbował łagodnie wpłynąć na zmianę decyzji. Dlaczego nie podjąć próby przedłużenia serii? Przecież każdy hazardzista próbuje czegoś takiego.
Ale Jordan tylko spytał Jacksona, co jeszcze miałby sobie niby udowodnić. „Kiedy trener się zawahał, próbując udzielić odpowiedzi, wiedziałem jak ona tak naprawdę brzmi” – powiedział potem Michael.
Zanim sportowiec w oświadczeniu transmitowanym na żywo przez wszystkie lokalne stacje telewizyjne ogłosił światu, że przechodzi na koszykarską emeryturę, spotkał się z większością kolegów z drużyny. Ponad połowa szkół w mieście przerwała zajęcia, żeby uczniowie mogli to obejrzeć. Tamten dzień w Chicago zostanie zapamiętany niczym dzień zabójstwa Kennedy’ego trzydzieści lat wcześniej – wszyscy będą doskonale pamiętali, gdzie byli i co robili, kiedy dotarła do nich ta wiadomość. Scott Williams płakał, dziękując Jordanowi za wsparcie. B.J. Armstrong, jedyny zawodnik Bulls, który dwa miesiące wcześniej pojawił się na pogrzebie ojca Jordana, powiedział, że Michael na zawsze pozostanie dla niego inspiracją.
W jedynym emocjonalnym momencie konferencji prasowej Jordan powiedział: „Nie ma tu dziś ze mną mojego ojca, ale najważniejszy jest dla mnie fakt, że widział mój ostatni mecz. To dla mnie bardzo wiele znaczy. Długo rozmawialiśmy o tym z nim i z całą rodziną”.
„Śmierć mojego ojca nauczyła mnie jednego - mówił Jordan. – Że w każdej chwili możesz stracić wszystko”.
I tak właśnie Michael stał się koszykarskim wspomnieniem.
Dwa najbardziej brzemienne w skutki wydarzenia w życiu Jordana, które nie były związane z koszykówką, miały miejsce pod koniec lipca 1993 roku, niewiele ponad miesiąc po tym, kiedy razem z Bulls zdobyli trzeci tytuł mistrzowski z rzędu. Dla wielu osób bliskich Michaelowi już wtedy było jasne, że ma już dość koszykówki, choć pewnie mało kto spodziewał się wtedy, że może go to w końcu doprowadzić do decyzji o zakończeniu kariery. „Michael ciągle mówił o tym, że po zakończeniu sezonu skończy karierę – mówił właściciel Bulls, Jerry Reinsdorf. – Ale myślałem sobie wtedy, że po trzech miesiącach przerwy…”.
Michael mówił też o tym, że kiedyś mógłby grać w baseball. I Reinsdorf był najlepszą osobą, żeby z nim o tym porozmawiać. Był przecież także właścicielem Chicago White Sox, a Michael chciał grać na najwyższym ligowym poziomie.
Jordan nie był nigdy świetnym baseballistą – jako nastolatek odbijał piłkę ze skutecznością 300. Jednocześnie uważał, że nie ma rzeczy, której nie byłby w stanie osiągnąć. Możliwe, że wyjątkiem był golf, gdyż go w zasadzie odpuścił. Całkiem nieźle sobie radził w turniejach półprofesjonalnych, ale w jednym z takich turniejów dla celebrytów zebrał straszliwe cięgi od znienawidzonego Billa Laimbeera.
Michael opowiedział Reinsdorfowi o swoich baseballowych marzeniach, a ten odesłał go do dyrektora generalnego White Sox, Rona Schuelera. Postanowili razem, że Jordan zagra kilka meczów w drużynie Hickory NC Crawdads, afiliowanej z White Sox. Kilkakrotnie podczas trwania kariery koszykarskiej Michael wspominał o tym, że może będzie kiedyś grał w baseball, ale nikt nie traktował tego poważnie. Mówił o uprawianiu praktycznie każdej dyscypliny sportu zawodowego, podobnie jak w przeszłości czynili to Wilt Chamberlain i Jim Brown, wielcy sportowcy, którzy traktowali cały świat jako arenę sportową. Ale George Shinn, właściciel Charlotte Hornets, wielokrotnie zapewniał Michaela, że zawsze znajdzie dla niego miejsce w swojej drużynie Charlotte Knights, grającej w Minor League Baseball.
Drugie wydarzenie miało miejsce na początku sierpnia, kiedy Michael grał w golfa na wybrzeżu Monterey. Dostał wtedy wiadomość z Karoliny Północnej, że jego ojciec James zaginął. Koszykarz wysłał część swojej ekipy ochroniarskiej, żeby wesprzeć wysiłki policji. Ich celem było odnalezienie ojca, ale kiedy przybyli na miejsce, było już za późno. James Jordan nie żył już od blisko trzech tygodni, został zastrzelony. Policja z Cumberland County opisała to jako przypadkowy napad rabunkowy.
Baseball musiał poczekać.
Wydarzenia wokół śmierci Jamesa Jordana, którego Michael nazywał „tatkiem” i który był dla niego bardziej bratem, niż ojcem, były dla większości ludzi, w tym i dla policji z Karoliny Północnej, co najmniej dziwne. W raportach policji z Cumberland County można przeczytać, że Larry Martin Demery z Rowland i Daniel Andre Green z Lumberton, dwaj osiemnastolatkowie, natknęli się na Jamesa Jordana śpiącego w wartym 50 tysięcy dolarów czerwonym Lexusie, na numerach rejestracyjnych UNC 23. Samochód miał być podobno zaparkowany przy drodze numer US 74, w pobliżu skrzyżowania z I-95. Raptem kilkaset metrów dalej znajdował się motel Quality Inn. James Jordan najwyraźniej zjechał z drogi, żeby uciąć sobie drzemkę, choć przecież wcale nie przejechał zbyt długiej drogi, jadąc do Charlotte. Dwaj młodzi ludzie postanowili prawdopodobnie obrabować Jordana, strzelili mu w pierś z krótkiej broni palnej, kaliber .38, po czym odjechali jego samochodem. 31 lipca James Jordan skończyłby 56 lat. Sprawcy najprawdopodobniej wykonali kilka telefonów – do swoich przyjaciół i na linie seks telefonów – dzięki czemu udało się ich namierzyć. Policja twierdzi, że dwójka pojechała samochodem Jamesa Jordana do Karoliny Południowej, gdzie porzucili jego ciało w bagnie Gum Swamp Creek.
To właśnie tam 3 sierpnia lokalny rybak, Hal Locklear, zauważył ciało zaczepione do pnia drzewa. Policja określiła ubrane, ale znajdujące się w stanie rozkładu zwłoki jako N.N., mimo że widać było na szczęce denata prace dentystyczne warte tysiące dolarów. Choć 5 sierpnia policja z Cumberland County odnalazła samochód, to władze Karoliny Południowej uznały, że nie ma on żadnego związku z ciałem i 6 sierpnia dokonano kremacji. Dopiero 12 sierpnia zidentyfikowano samochód jako należący do Jamesa Jordana, ale też dopiero wtedy rodzina Jordana zgłosiła zaginięcie.
Zarówno Green, który znajdował się na zwolnieniu warunkowym po wyroku za napad z bronią, jak i Demery, oczekujący na proces za podobne przestępstwo, zaprzeczyli, jakoby zabili Jamesa Jordana. Obaj zeznali, że znaleźli jego ciało w samochodzie. Policja twierdziła, że nie jest w stanie rozstrzygnąć, czy pistolet kaliber .38 znaleziony w przyczepie Greena pasuje do pocisku, który zabił Jamesa Jordana. Ale obaj mężczyźni od 15 sierpnia przebywali w areszcie jako podejrzani o dokonanie morderstwa.
„To było dwa lata temu” – mówił Michael Jordan, wspominając, jak razem z ojcem rozmawiali o możliwości rozpoczęcia kariery w lidze baseballowej. Tak naprawdę to James radził synowi, żeby ten zrezygnował z koszykówki już po tym, kiedy Bulls zdobyli swój pierwszy mistrzowski tytuł w 1991 roku. Ale Michael nie był jeszcze wtedy na to gotowy.
„Mój tata zawsze tego pragnął” – w ten sposób koszykarz tłumaczył, dlaczego chce spróbować szansy gry w baseball. Ojciec i syn ćwiczący rzuty baseballowe. Tak to wyglądało na wszystkich podwórkach w Ameryce. James i Michael. Nie inaczej było w Wilmington w Karolinie Północnej w połowie lat siedemdziesiątych. Wtedy był to tylko dzieciak, który marzył o grze w baseball w MLB, tak samo jak milion jego rówieśników. W 1994 roku mieliśmy już do czynienia z mężczyzną, który jednak tych marzeń nie porzucił.
Michael Jordan miał trzydzieści lat i był na koszykarskiej emeryturze. Codziennie wstawał o szóstej rano, żeby pracować razem z Jimem Darrahem, dyrektorem sportowym w Instytucie Technologii w Illinois, znajdującym się po drugiej stronie autostrady, naprzeciwko parku Comiskey, w pobliżu południowej dzielnicy. Darrah trenował aktorów – Toma Hanksa i Madonnę, kiedy ci przygotowywali się do odegrania ról w filmie Ich własna liga. Teraz, w styczniu 1994 roku, Darrah pracował z naprawdę wielką gwiazdą.
„Mój ojciec uważał, że jestem w stanie grać w baseball na poziomie ligi MLB – powiedział Michael w styczniu, po jednym z takich treningów. – Mam pewność, że widzi, jak się staram. Jestem przekonany, że obserwuje każdy mój ruch”.
I tak oto rozpoczęła się profesjonalna kariera baseballowa Michaela Jordana, która doprowadziła do zaproszenia na wiosenny obóz treningowy White Sox, na którym to Michael był główną atrakcją, przyciągającą tłumy kibiców i dziennikarzy. Po miesiącu niepewnych uderzeń, kiedy udało mu się odbić piłkę w trzech przypadkach na dwadzieścia i w większości były to uderzenia nieczyste – Michael został przeniesiony do drużyny Birmingham, z niższej ligi, stowarzyszonej z White Sox. Miał nadzieję, że przed 1 września, kiedy to składy są rozszerzane na ostatni miesiąc sezonu, zostanie znów powołany do Sox. „Codziennie bardzo dużo się uczę – mówił. – I nie zamierzam zrezygnować. Podoba mi się to, co robię. Czy nie o to właśnie chodzi w emeryturze?”.
Podjęta przez Jordana próba rozpoczęcia kariery baseballowej spotkała się z krytyką, zwłaszcza kiedy okazało się, że brakuje mu umiejętności. Druga chicagowska drużyna Cubs, wobec braku zainteresowania mediów, które zajmowały się codziennym relacjonowaniem postępów Jordana, w ramach chwytu reklamowego, zaproponowała miejsce w składzie swojej drużynie klaunowi Bozo, bohaterowi lokalnego programu telewizyjnego. Ale stacja telewizyjna, w której występował Bozo odmówiła. Legenda baseballa, Pete Rose i wielu innych zawodników naśmiewało się z tupetu Jordana i z tego, że wyobrażał sobie, że może wkroczyć na baseballową scenę jako trzydziestoletni świeżak i cokolwiek osiągnąć. Ale Jordan otrzymał medialne wsparcie od największej lokalnej gazety, Chicago Tribune i jej słynnego felietonisty, Mike’a Royko, który przypominał, że przecież to tylko baseball.
Ale najzabawniejsze było to, że kiedy Jordan ćwiczył na zapolu znajdującego się w Sarasocie na Florydzie stadionu, gdzie trenowali White Sox – Ed Smith Stadium, to wielokrotnie przebiegał przed wielkim billboardem reklamującym firmę sprzedającą klimatyzację, na którym widniało ogromne hasło UNIQUE AIR2. I trudno było się z tym hasłem nie zgodzić.
Zagniewani koledzy z drużyny, wezwanie do sądu i malejąca ochota na koszykówkę – to wszystko czekało na Michaela Jordana, kiedy pojawił się na obozie treningowym Bulls przed rozpoczęciem sezonu w 1992. I on, i jego koledzy, mieli nadzieję, że ten sezon okaże się historyczny. Bulls rozpoczynali walkę o to, żeby stać się pierwszą drużyną od czasów wielkiej dynastii Celtics w latach sześćdziesiątych, która zdobyłaby trzy tytuły mistrzowskie z rzędu. Latem Jordan i jego kolega z drużyny Scottie Pippen byli częścią Dream Teamu, który wygrywając łatwo wszystkie mecze, zdobył złoty medal igrzysk olimpijskich. Symboliczny i ironiczny, choć być może niezamierzony moment miał miejsce, kiedy Michael okrył się flagą amerykańską podczas ceremonii wręczania medali. Złote amerykańskie dziecko? No, powiedzmy. Michael nie chciał po prostu wystąpić z logotypem konkurencyjnej firmy obuwia sportowego. Cóż, wygląda na to, że zawsze chodzi o biznes.
Potem, wyczuwając już pewnie ukłucie w sercu, które rok później miało go przepełnić i nakłonić do odejścia, na kilka tygodni przed rozpoczęciem obozu treningowym Michael powiedział, że nie jest pewien, czy w ogóle pojawi się na nim, bo jest zmęczony występem na igrzyskach. Taka postawa spotkała się oczywiście ze zwyczajową pogardą kolegów z drużyny – kolejny wyjątek od zasad, które dotyczą wszystkich, poza Jordanem. W ramach protestu Horace Grant opuścił jeden z treningów kilka dni po rozpoczęciu obozu przygotowawczego, ale generalnie marudzili wszyscy.
Jednak Jordan nie zamierzał się tym przejmować. Przyznawał, że koszykówka coraz mniej go interesuje. „To mnie teraz najbardziej martwi” – powiedział, kiedy Bulls rozpoczynali obóz treningowy przed rozpoczęciem sezonu. Dodał, że przez najbliższy tydzień, a może więcej, nie będzie się już raczej wypowiadał dla mediów, w zależności od tego, jak będzie się zmieniał jego stosunek do ewentualnego powrotu do gry w koszykówkę. „Nigdy wcześniej przez coś takiego nie przechodziłem. Przez całe życie grałem w koszykówkę i sprawiało mi to przyjemność. Teraz tak nie jest. Jednego dnia wszystko jest w porządku. Ale następnego nie jestem w stanie patrzeć na piłkę do kosza”.
Być może było tak dlatego, że Jordan miał zaraz stawić się w sądzie federalnym w Charlotte w Karolinie Północnej, żeby zeznawać w procesie o pranie pieniędzy przez Jamesa „Slima” Boulera, skazanego za handel narkotykami. Rok wcześniej Jordan się z nim założył o 57 tysięcy dolarów i przegrał. Przez cały poprzedni rok Michael utrzymywał, że była to pożyczka na budowę pola golfowego. Ale przed sądem przyznał w końcu, że kłamał i że tak naprawdę, to przegrał te pieniądze.
Choć w Karolinie Południowej, gdzie miały miejsce te wydarzenia, hazard jest zakazany, to przeciwko Jordanowi nie wszczęto śledztwa. Tak naprawdę, to był celebrytą nawet wtedy, kiedy zeznawał przed sądem.
„Czy to pana wizerunek jest na pudełku płatków Wheaties?” – zapytał podczas przesłuchania obrońca, James Wyatt.
„Tak” – odparł Jordan, który przyznał się prokuratorowi generalnemu Frankowi Whitneyowi, że wcześniej kłamał, bo było mu wstyd, że ma związki z hazardem.
Powiedział, że skończył już z zakładami o wysokie stawki. „Wygrywanie jest wspaniałe – powiedział. – Ale kiedy przegrywasz duże pieniądze i spotykasz się z takim hejtem, jak ma to miejsce w moim przypadku, to naprawdę nie jest tego warte. Jeśli w naszej drużynie będą miały miejsce jakieś problemy, to z pewnością nie za moją sprawą. Nie będę już się zakładał o wygraną na polu golfowym”.
Ale to, co miało się wydarzyć w kolejnym sezonie, pokazało, że nawyki Jordana wcale się aż tak bardzo nie zmieniły.
Jordan powrócił tydzień po rozpoczęciu obozu przygotowawczego i powiedział, że głód gry i zwycięstwa powrócił. Spędził tydzień na Zachodnim Wybrzeżu, kręcąc reklamy telewizyjne dla sponsorów i powiedział, że jest gotów do gry w kosza. „Mam nadzieję, że będziemy w stanie zdobyć dziewięć, dziesięć, albo jedenaście tytułów mistrzowskich z rzędu – powiedział Michael. – Pytanie brzmi, jakie miejsce zajmujemy jako drużyna w historii koszykówki. Myślę, że możemy śmiało patrzeć w przyszłość. Niczego nie gwarantuję, ale jeśli zdołamy to wszystko poukładać, to jesteśmy w stanie przejść do historii”.
Kiedy 6 listopada Bulls rozpoczynali w hali Richfield Coliseum sezon 1992-93, wyjazdowym meczem przeciwko Cleveland Cavaliers, których pokonali wiosną w finale Konferencji Wschodniej, to w tle rozbrzmiewała muzyka z filmu Duch3. I po raz kolejny było to dla Cavaliers, którzy w trzech z ostatnich sześciu sezonów odpadali po porażkach z Bulls, doświadczeniem przerażającym. „Oni wróciiiiiili!”. Z pewnością chodziło o Bulls.
Bulls pokonali Cavaliers, po czym wrócili do domu, gdzie kolejnego wieczoru przed meczem z Atlantą mieli otrzymać mistrzowskie pierścienie. „Dynastią – tak odpowiedział Reinsdorf na pytanie, czym stają się właśnie Bulls – Może jeszcze nią nie jesteśmy, ale jeśli wygramy trzykrotnie z rzędu…”
Tej nocy Bulls przegrali, ale najlepszym znakiem tego, że są na dobrej drodze, żeby stać się dynastią, było coś, co wydarzyło się przed ceremonią wręczenia pierścieni, w wypełnionej po brzegi wielbiącymi Bulls kibicami hali Chicago Stadium. Zamiast tylko dla zawodników i sztabu szkoleniowego, Reinsdorf po raz kolejny przygotował pierścienie dla całego sztabu Bulls, w sumie dla około setki ludzi.
„Powinno być dwadzieścia pierścieni, nie więcej – narzekał Jordan przed rozpoczęciem meczu w szatni. – Cała reszta powinna dostać coś innego. To my wypruwaliśmy żyły, żeby sobie na nie zasłużyć”.
Rozgoryczeni i obrażeni. Byki były w swoim żywiole.
Wymarzony pojedynek, który miał zakończyć sezon zasadniczy, nigdy się nie ziścił, bo po bijatyce w Phoenix, która umocniła ich wizerunek jako największych brutali w NBA, Knicks się odrodzili i zapewnili sobie najlepszy bilans na Wschodzie, podczas gdy Bulls przegrali mecze z Milwaukee, Cleveland i Charlotte.
Suns już wcześniej zapewnili sobie najlepszy bilans w Konferencji Zachodniej. Charles Barkley na początku sezonu grał fenomenalnie i po raz pierwszy w karierze łatwo zdobył nagrodę MVP. Suns wydawali się pewniakami do występu w finałach NBA jako najlepsza drużyna Zachodu. Problem w tym, że wyglądało na to, że Bulls mogą wcale nie wygrać na Wschodzie. W rozczarowującej końcówce sezonu przegrali w Nowym Jorku 89-84 i zakończyli sezon z bilansem 57-25. Po raz pierwszy w ostatnich trzech latach nie wygrali 60 meczów.
Ale właśnie takiego bodźca i takiej motywacji potrzebował Michael. „Nie jesteśmy faworytami – mówił i tylko trochę przesadzał. – To wcale nie jest taka zła sytuacja. Dobrze sobie z tym radzimy. Rywale myślą, że jesteśmy słabsi, że nie stanowimy już monolitu. Widać było, że mamy słabe punkty. Ale teraz w grę wchodził mistrzowski tytuł. Trzecie z rzędu zwycięskie miano wzbogaciłoby naszą legendę. Kiedy coś takiego wydarzyło się po raz ostatni, w lidze grało tylko osiem drużyn. Dziś jest ich 28. I poziom jest bardziej wyrównany. Do tego dochodzi fakt, że zawodników, którzy są z nami teraz, za rok może już w drużynie nie być. Musimy więc korzystać z szansy, dopóki ją mamy. Jedynym powodem, dla którego wciąż gram w koszykówkę jest to, że chcę zdobywać tytuły mistrzowskie. Ile? Nie mam pojęcia. To zależy od tego, jak długo będę kochał koszykówkę i jak długo będzie mi ona sprawiała przyjemność”.
Hawks, wcale nie nieoczekiwanie, okazali się tylko robakiem fruwającym wokół zapalonej zapalniczki. Gdyby ktoś tego za nich nie zrobił, to pewnie sami by się zabili. Odpadli po trzech łatwych meczach. Tymczasem Knicks męczyli się, walcząc z Indianą Pacers i znów stracili panowanie nad sobą, kiedy John Starks uderzył głową Reggiego Millera w meczu numer 3, przegranym przez ekipę z Nowego Jorku.
W Konferencji Zachodniej niewiele brakowało, a Phoenix Suns odpadliby z Los Angeles Lakers po przegraniu dwóch pierwszych meczów na własnym parkiecie w rywalizacji do trzech zwycięstw. Podnieśli się i wygrali 3-2, ale nagle stało się oczywiste, że oni też mają słabe punkty. I tak oto Bulls znowu stali się faworytami, kiedy wracali do domu wygrywając do zera z Cavs w półfinale Konferencji.
Powtórzmy to dwukrotnie: New York, New York. Nadszedł czas.
Pat Riley wspominał, że przed rozpoczęciem sezonu 1992-93, dział marketingu Knicks otrzymał zadanie przygotowania kampanii reklamowej. „Pierwszą pracą, którą mi pokazali – mówił Riley, - był widok z góry na boisko do koszykówki. Był kosz, a w okolicy linii rzutów wolnych znajdował się kredowy obrys zwłok. Powiedziałem, że nie jestem przekonany, czy to nie idzie zbyt daleko”. Ale finały Konferencji Wschodniej były dokładnie czymś takim – testem przetrwania. Obie drużyny zdawały sobie sprawę z tego, że zwycięzca z pewnością będzie nowym mistrzem NBA. Miała to być rywalizacja do czterech wygranych, której stawką był cały sezon.
Pierwsze dwa mecze były zaskakujące, a głównym aktorem okazał się nieoczekiwanie John Starks. Szalony, rzucający obrońca Knicks dwukrotnie zdołał zatrzymać najświętszego z podających obrońców, Michaela Jordana. W meczu numer 1 trafił on w drugiej połowie tylko 3 z 13 rzutów, nie zdobył żadnego punktu przez ostatnie 6 minut i 32 sekundy, a Knicks wygrali 98-90. Jedna z gazet nowojorskich zatytułowała następnego dnia relację z meczu: JORDAN; GOAT4. Tymczasem sam Starks zdobył 25 punktów, w tym 13 w decydującej czwartej kwarcie. W mediach pełno było historii o byłym zawodniku z ligi Continental Basketball Association (CBA), który kiedyś tułał się po różnych uczelniach, a teraz dominuje na największej koszykarskiej scenie. „Tak jak każdy – przyznał Starks, - zawsze podziwiałem Michaela Jordana. Ale też zawsze marzyłem o tym, żeby znaleźć się w takiej sytuacji, w tak ważnym meczu. I wiedziałem, że będę w stanie wszystkich zaskoczyć”.
Zaskocznie trwało w meczu numer 2, wygranym przez Knicks 96-91. Starks przypieczętował zwycięstwo niesamowitym slam dunkiem przy linii końcowej, ponad Horacem Grantem, zapewniając Knicks wygraną po tym, jak Bykom udało się zmniejszyć czternastopunktową stratę w czwartej kwarcie do trzech punktów. Wcześniej Scottie Pippen został wyrzucony z boiska, kiedy rzucił piłką w sędziego Billa Oaksa.
„Koszykówka to nie zapasy – narzekał potem i ostrzegał trener Phil Jackson. – Na naszym parkiecie nie pozwolimy im już grać w ten sposób”.
Dzięki terminarzowi telewizyjnemu, Bulls mieli przerwę przed powrotem do domu. Zanim wznowili rywalizację w hali Chicago Stadium w dniu święta Memorial Day, mieli trzy dni wolnego.
Jordan nie zamierzał się poddać, choć przepychany i obijany przez Knicks, znów był nieskuteczny w ataku, trafił tylko 12 z 32 rzutów. „To wielkie wyzwanie – mówił. – Musimy wygrać jeden mecz, a potem skoncentrować się na kolejnym. Myślimy tylko o najbliższej rozgrywce”.
New York Times nie zamierzał czekać trzech dni i opublikował histeryczną relację z wizyty Jordana w kasynie w Atlantic City, o wpół do trzeciej nad ranem, w noc poprzedzającą mecz numer 2. Wściekły Jordan powiedział, że już o pierwszej nad ranem był z powrotem w pokoju hotelowym, ale niewielu kolegów z drużyny mu uwierzyło. „Niespodzianka byłaby wtedy – powiedział jeden z nich - gdyby był z powrotem o wpół do trzeciej”.
Tyle, że media i kibice często zapominają o tym, że koszykarze żyją jak ludzie pracujący na nocną zmianę. W ciągu dnia śpią, w nocy pracują. Najbardziej produktywni muszą być między ósmą a dziesiątą wieczorem. I nie da się zrobić tak, że o takiej porze człowiek daje z siebie wszystko, po czym o północy jest już w łóżku. Praktycznie wszyscy koszykarze NBA ucinają sobie popołudniową drzemkę, więc późne chodzenie spać jest rutyną. Jordan rzadko kiedy kładł się do łóżka przed czwartą albo piątą rano, zazwyczaj do świtu grywał w pokoju hotelowym w karty. Żeby zmienić ten nudny rytm, ojciec Michaela, James, zaproponował, żeby wsiąść w samochód i pojechać grupą do Atlantic City. Trudno przecież, żeby Jordan spacerował sobie zwyczajnie po ulicach Nowego Jorku.
Wszystko to działo się w połączeniu z opublikowaną właśnie książką „Michael i ja: uzależnieni od hazardu”, autorstwa Richarda Esquinasa, hazardowego kumpla Jordana. Esquinas przedstawiał siebie jako nałogowego hazardzistę szukającego pomocy i który w różnych zakładach miał wygrać od Jordana 1,3 miliona dolarów. Michael zaprzeczał wysokości długu, ale nie temu, że przegrał do Esquinasa pieniądze. Ludzie bliscy Jordanowi przyznawali, że w kwocie wyższej od miliona dolarów może być coś na rzeczy i że Esquinas podjął decyzję o napisaniu książki, bo Michael spłacił tylko 300 tysięcy długu. Faktem jest, że Jordan był w Bulls dobrze znany z tego, że nie spłaca przegranych w kartach i prawie zawsze odchodzi od stołu bilardowego po porażce, nie oddawszy 50 czy 100 dolarów. Debiutant Corey Williams, wygrywał z Michaelem w bilard, ale potem bał się upomnieć o zwrot długu. Młodsi zawodnicy byli skłonni poświęcić trochę kasy, żeby zagrać z Jordanem. Ale weterani mieli to w nosie i nie spędzali z nim zbyt wiele czasu.
Zważywszy, że nic koszykarskiego się nie działo, to media przez tych kilka dni żywiły się historią o nocnej wizycie w Atlantic City. Czy Jordan miał problem z hazardem? Czy potrzebował pomocy specjalisty? Dziś wiemy, że był to punkt zwrotny rywalizacji z Knicks. Kiedy po drugim meczu Bulls wrócili z do domu, w nowojorskich gazetach zaroiło się od historii o tym, jakoby Byki utraciły panowanie nad nerwami, zwracając uwagę na wykluczenie Pippena, na to, że Jordan nie radzi sobie z pressingiem w obronie, że Horace Grant się sypie i narzeka na kontuzje. Jordan przestał rozmawiać z dziennikarzami, a jego koledzy z drużyny jak zwykle poszli jego śladem. „Tak naprawdę to był tylko pretekst, żeby się wyluzować”.
Jednak wyglądało na to, że bojkot mediów pozwoli Bulls na zjednoczenie się, przy wykorzystaniu mentalności „my-kontra-reszta-świata”. A wszystko to w chwili, kiedy nawet oni sami zaczęli powątpiewać, czy będą w stanie odrobić stratę 0-2. Ale dokonali tego, jak prawdziwa drużyna. Jordan raz jeszcze zagrał nieskutecznie, jednak tym razem więcej wchodził pod kosz i podawał, dzięki czemu Pippen zdobył 29 punktów, a Michael zaliczył 11 asyst. Knicks grali niepewnie, jakby przeczuwali przegraną, zostali rozbici różnicą dwudziestu punktów, już do przerwy przegrywali dziewiętnastoma. W trzeciej kwarcie, kiedy większość zawodników pierwszej piątki usiadła na ławce, bo wynik był praktycznie rozstrzygnięty – różnica wynosiła 26 punktów.
Wtedy wreszcie nadszedł dla Jordana czas zemsty. Bulls znów byli w grze, więc Michael postanowił zakończyć piękną historię Kopciuszka Johna Starksa, a może i w ogóle historię Knicks. Nie przejmując się tym, że Starks stara się uprzykrzyć mu życie, Michael grał jak w transie, zdobył 54 punkty, a Bulls – wygrywając 105-95 – wyrównali stan gry na 2-2. Władzom NBA nie spodobało się medialne milczenie, klub został ukarany grzywną w wysokości 25 tysięcy dolarów. „To był całkiem niezły mecz dla grających w naszej drużynie byłych zawodników Tar Heels – powiedział potem rezerwowy Scott Williams. – Zdaje się, że w sumie zdobyliśmy z Michaelem 55 punktów”.
I tak doszło do meczu numer 5. Bulls wygrali, po ciężkiej walce z rozwścieczonymi Knicks. Charles Smith miał w rękach piłkę i wydawało się, że trafi decydujący o zwycięstwie łatwy layup. Ale trochę mu zabrakło, podobnie jak całej drużynie Knicks. Przegrali 97-94, pudłując w całym meczu piętnaście rzutów wolnych.
Szósty mecz okazał się być ostatnim. „Nie wierzyliśmy w to, że jesteśmy w stanie wygrać” – mówił prezydent Knicks, Dave Checketts. Tak jak należało się spodziewać, Bulls wygrali u siebie 96-88. Po dwóch pierwszych, przegranych meczach, wygrali cztery kolejne. Jedyną nadzieją Knicks pozostało ewentualne zakończenie kariery przez Jordana.
Jeśliby powiedzieć, że finały Konferencji Wschodniej były thrillerem, to finały NBA były komedią sytuacyjną. Jordan odzyskał głos i udzielił wywiadu NBC-TV, podczas gdy Charles Barkley rozmawiał ze wszystkimi. Podczas finałów Jordan skupiał się na koszykówce, a Sir Charles nie przestawał pokazywać się publicznie. W Chicago chwalił się tym, że spędził całą noc, imprezując w przerwie między trzecim i czwartym meczem. Chętnie komentował doniesienia, jakoby widziano go na mieście z Madonną, stawał w obronie kolegi z drużyny Kevina Johnsona, wygwizdywanego przez własną publiczność po słabych występach w meczach rozpoczynających rywalizację, bronił Jordana krytykowanego za hazard, negował media i generalnie świetnie się bawił niekończącymi się seriami wywiadów.
Media znosiły przytyki Barkleya, bo wiadomo było, że zawsze powie coś, co będzie można zacytować.
Byli jak Air i Hot Air.
Barkleyowi nie spodobał się mecz numer 1, w którym Jordan zdobył 31 punkty, podenerwowani Suns już w pierwszej kwarcie przegrywali różnicą czternastu punktów i nie udało im się już odrobić strat. Nie zadowolił go również drugi mecz, bo choć udało mu się odpowiedzieć na 42 punkty zdobyte przez Michaela taką samą zdobyczą, to Bulls zwyciężyli różnicą trzech punktów. Zaczęło się mówić, że Byki mogą wygrać do zera. Nikt już się nie zastanawiał, czy zatriumfują. Zastanawiano się jedynie, kiedy. „Znaleźliśmy się w wielkiej dziurze – przyznał Barkley. – Wielkiej niczym Wielki Kanion”.
Suns jak zwykle najlepiej radzili sobie znajdując się pod presją, kiedy musieli odrabiać straty. Teraz było pewne, że przegrają. Wyszli na parkiet i pokonali Bulls 129-121 w jednym z najbardziej pasjonujących meczów w historii Finałów NBA, trwającym przez trzy dogrywki dreszczowcu. Ale Bulls wygrali kolejny, czwarty mecz 111-105 i znaleźli się o włos od przejścia do historii. Jordan dodał kolejne wybitne osiągnięcie do osobistej księgi rekordów, zdobywając 55 punktów. Po raz piąty udało mu się zdobyć ponad 50 oczek w meczu finałowym. Suns, którzy znów znaleźli się pod ścianą, przed piątym meczem zapisali kredą na tablicy w szatni „Uratujmy Miasto”, nabijając się z planów świętowania zdobycia tytułu przez Chicago, co znów mogło się przerodzić w akty przemocy. Już w pierwszej kwarcie ekipa z Phoenix wyszła na dwunastopunktowe prowadzenie i odniosła raczej łatwe zwycięstwo 108-98. Rywalizacja miała się znowu przenieść do Phoenix, na decydujący mecz, albo nawet dwa mecze.
„Powiedziałem Michaelowi, że zwycięstwo jest naszym przeznaczeniem – mówił Barkley przed meczem numer 6. – Michael odparł, że czyta inną Biblię od mojej”.
I to właśnie los sprawił, że Bulls uzyskali trzeci mistrzowski tytuł. Tylko Jordan zdobywał punkty dla Bulls do chwili, kiedy do zakończenia czwartej kwarty pozostały tylko 3,9 sekundy. Bulls odnieśli zwycięstwo, mimo że zdobyli w ostatniej kwarcie rekordowo mało punktów, tylko dwanaście. Na początku czwartej części Suns wybudowali ośmiopunktową przewagę, a pod koniec meczu wciąż prowadzili różnicą dwóch punktów, kiedy Michael podał piłkę do Pippena, a ten oddał ją wchodzącemu pod kosz Grantowi. Ale Horace nieoczekiwanie odrzucił piłkę na obwód do Johna Paxsona, który stał samotnie po lewej stronie na linii rzutów za 3 punkty. Paxson posłał piłkę, a wraz z nią wszystkie nadzieje Suns na rozegranie siódmego meczu na własnym parkiecie, do kosza, niczym do głębokiej studni. „Czułem się jak na podjeździe przed domem, kiedy byłem dzieciakiem, podawaliśmy sobie piłkę i rzucaliśmy” – powiedział Paxson, który już kiedy Bulls zdobywali swój pierwszy mistrzowski tytuł w 1991 roku, był bohaterem czwartej kwarty. „Gram w koszykówkę od ósmego roku życia i zawsze o czymś takim marzyłem, odgrywałem takie sceny i takie rzuty tysiące razy – ciągnął Paxson. – Podanie, które zadecydowało o mistrzostwie”.
Rzut za trzy punkty, który – jak się okazało, dał Bykom trzeci tytuł. Albo, jak powiedział Jackson, świadom kontrowersji towarzyszącym zawodnikom w drodze do sukcesu: „Ciężko było o tę trójkę”.
Podczas, gdy Jordan trenował wiosną, ogrzewając się w ciepłym słońcu Florydy, jak zwykle znajdując się pod bacznym okiem mediów, wyglądało na to, że jego byli koledzy radzą sobie bez niego całkiem nieźle. Choć miejsce Michaela w składzie zajął ex-zawodnik Knicks, Pete Myers, który ostatnio grywał w Europie, a do drużyny dołączył w końcu europejski gwiazdor, Toni Kukoc, to wydawało się, że Michael nigdy nie opuścił drużyny. Zwłaszcza, kiedy patrzyło się na tabelę. Bulls zachwycali NBA przez większość sezonu 1993-94, przed przerwą na Mecz Gwiazd mieli fantastyczny bilans 34-13 i zmusili typowaną do występu w wielkim finale ekipę Knicks do trudnej siedmiomeczowej rywalizacji. Ale koniec końców się posypali.
Obrońca o wyglądzie chłopczyka, B.J. Armstrong został wybrany przez kibiców do Drużyny Gwiazd. Trenerzy dodali ciężko pracującego Horace’a Granta, a nowy największy gwiazdor drużyny, Pippen, został wybrany MVP Meczu Gwiazd. Po raz pierwszy od blisko dwudziestu lat aż trzech zawodników Bulls zagrało w Meczu Gwiazd, co tylko pomagało zrozumieć, dlaczego odnoszą takie sukcesy, mimo że Jordan odszedł. Grali bardziej jak drużyna po raz pierwszy od czasu, kiedy Michael dołączył do klubu w 1984 roku. Nie byli już pewnie tacy widowiskowi, a ich oglądanie nie było tak ekscytujące, jak za czasów Jordana, ale dzięki temu, że więcej zawodników angażowało się w akcje ofensywne i zdobywało punkty, potrafili zaskakiwać rywali, którzy w przeszłości nie byli przyzwyczajeni do takiego ich stylu gry.
Po przerwie na Mecz Gwiazd, Bulls wpadli w kryzys. Ale w pierwszym sezonie po odejściu Jordana awansowali do playoffów wygrywając ponad 50 meczów, co nie udało się ani Lakersom po zakończeniu kariery przez Magica Johnsona, ani Celtom, kiedy buty na kołku zawiesił Larry Bird, ani innym drużynom, kiedy kariery kończyli Wilt Chamberlain, Bill Russell, albo Jerry West. W końcu trener Phil Jackson dostawał zasłużone wyrazy uznania za to, że potrafi łączyć koncepty ofensywne ze schematami obronnymi, podobnie jak Pat Riley, kiedy porzucił Lakers na rzecz New York Knicks. A zawodnicy tacy jak Pippen czy Grant wreszcie zaczęli być doceniani. Nie byli już tylko zwykłymi Jordanairesami5.
Jeśli chodzi o Jordana, to podobnie jak czasem ma to miejsce po stracie ukochanego, większość sportowej Ameryki, nie chciała uwierzyć w to, co się stało. Tak jak wygląda to w przypadku kogoś przedwcześnie zmarłego, kibice wierzyli, że Michael powróci. Musi wrócić. Ale trzeba przyznać, że po zakończeniu kariery, Jordan był w jednej rzeczy bardzo konsekwentny. Nawet kiedy Magic Johnson zostawał trenerem Los Angeles Lakers, Michael podtrzymywał, że koszykówka to dla niego przeszłość.
„To koniec – powtarzał bez końca. – Koniec i wcale za tym nie tęsknię. Kiedy w telewizji jest jakiś mecz, to czasem go oglądam. A czasem nie. A kiedy indziej oglądam, ale przerywam przed końcem i wyłączam telewizor. Jestem na emeryturze”.
Może i tak, ale na pewno jest aktywny6.
Trener Phil Jackson wszędzie, gdzie nie spojrzał, widział czerwień.
Całe Chicago, świętujące pierwszy w historii tytuł mistrzów National Basketball League, zamiast wskoczyć w drogie garnitury, ubrało się w czerwone barwy Bulls. Wietrzne Miasto było zawsze przyzwyczajone przede wszystkim do rozczarowań i porażek swoich drużyn, ale w końcu udało się przełamać złą passę i można było dumnie wypiąć piersi. Tej nocy, kiedy zawodnicy Bulls zgromadzili się w znajdującym się w centrum miasta hotelu Four Seasons, na ostatniej imprezie drużyny poprzedzającej – jak się wydawało – wielomiesięczne świętowanie tytułu, Jackson mógł wreszcie odetchnąć z ulgą, bo jego zawodnicy bawili się tak jak całe miasto. Ale dostrzegał też błysk, który pozostawał w ich oczach od nocy, kiedy ich gwiazdy świeciły najjaśniej.
Patrzył na swoje młode gwiazdy, Horace’a Granta i Scottiego Pippena, którzy przemknęli w tym sezonie po firmamencie NBA, niczym komety, stali się zwinniejsi i silniejsi i poprowadzili Bulls do finałowego zwycięstwa 4-1 w rywalizacji z Lakers. Podczas pomeczowej imprezy dołączyli w tańcu do B.J. Armstronga, chłopaka o twarzy dziecka – kołysali się w rytm muzyki i śpiewali razem z wynajętym przez klub zespołem do białego rana.
Jackson widział też swojego rezerwowego centra, Willa Perdue, który pod wieloma względami stanowił symbol drużyny – bo w przeszłości kibice też go wyśmiewali, a teraz wiwatowali na jego cześć. Byki były drużyną Michaela Jordana, przedstawieniem jednego aktora, w którym obsada drugoplanowa bardzo się starała, ale zazwyczaj nie była w stanie przełamać własnych ograniczeń. A niewielu zawodników miało ich tyle, co Perdue, który jednak potrafił stać się pożytecznym i solidnym zawodnikiem, ważnym elementem układanki. A teraz chicagowscy kibice go wychwalali, być może nie tylko za wkład w zdobycie mistrzostwa, ale i również za to, że potrafił jakoś poradzić sobie z wcześniejszymi upokorzeniami. Przeżył również codzienne treningowe potyczki z doświadczonym pierwszym centrem, Billem Cartwrightem. Dlatego też tej nocy Perdue siedział z Cartwrightem i wesoło klepał go po głowie i po ramionach, wrzeszcząc: „A to za to, że waliłeś mnie łokciami po głowie – waliłeś w nos, waliłeś w bok…”. I tak we dwójkę na przemian szturchali się i przytulali, śmiejąc się serdecznie. Wyglądali niczym dwa największe pluszowe misie, jakie ktokolwiek kiedykolwiek widział.
No i był jeszcze Cliff Levingston, który przez większość sezonu był piątym kołem u wozu, ale w playoffach udowodnił swoją wartość. I Stacey King, pełen wigoru chłopak, pozbierał się po pełnym rozczarowań sezonie. Armstrong i Dennis Hopson, który częściej podpierał ściany na dyskotekach, niż tańcował. Wszyscy zniechęceni zawiłościami ofensywnymi, znanymi wśród zawodników jako „trójkąty”, wprowadzanymi przez asystenta trenera, Texa Wintera. Ale teraz rapowali swoje mistrzowskie pieśni do swojego dobrotliwego trenera.
„O tak, wierzymy w trójkąty, Tex, wierzymy, o tak, wierzymy w trójkąty. Ci którzy się znają, mają niezły ubaw. Wchodzimy w trójkąty i zdobywamy tytuł”.
Jackson czuł, że twarz sama mu się śmieje. Podziwiał dziwacznego Wintera i twardo przy nim obstawał, nawet wtedy, kiedy jego największy gwiazdor, Jordan, powiedział, że olewa te trójkąty, bo przecież Winter nigdy nie wygrał z tym systemem mistrzowskiego tytułu. Jackson upierał się przy tym nawet wtedy, kiedy na początku sezonu Winter przyszedł do niego i powiedział, że z trójkątów trzeba zrezygnować, bo żeby miały one sens, zawodnicy muszą w nie wierzyć. Jackson uparcie twierdził, że w końcu uwierzą. No i chyba tak się stało, skoro teraz tak ładnie o nich śpiewali.
Był jeszcze Jerry Krause, dyrektor generalny Bulls, wesoły – być może mniej z powodu zwycięstwa, a bardziej z tego, że zawodnicy wreszcie traktują go tak, jakby był jednym z nich. Pozbawiony poczucia humoru facet, który żył tylko swoją pracą, irytował wielu graczy swoim skąpstwem. Krause miał nadwagę, był na tym punkcie bardzo wrażliwy i nie miał łatwości w zjednywaniu sobie przyjaciół. Ale teraz siedział z chłopakami, ze swoimi chłopakami, którzy wrzeszczeli do niego tak, jakby był jednym z nich.
„Pobzykasz sobie dziś w nocy, Jerry?” – krzyczeli. Ot, męskie żarty, jak to między kumplami. „Zaliczysz coś dzisiaj?” – zapytał jeden z zawodników, nie przejmując się tym, że obok stoi oddana żona Jerry’ego, Thelma.
„Przekonasz się” – odparł szczęśliwy Krause.
„Pax, Pax – wtrącił się Perdue. – Co to było? Jakieś sto tysięcy dolarów za rzut? Licznik bije. Jeden dolar. Dolar i dziesięć centów. Dolar dwadzieścia. Dolar trzydzieści…”.
Właściciel Jerry Reinsdorf, przysłuchując się z niedaleka, mógł się z tego tylko śmiać. John Paxson, weteran z buzią złotego amerykańskiego chłopca, jeden z najniżej opłacanych zawodników pierwszej piątki w całej NBA, trafił do kosza w decydującym meczu pięć razy z rzędu. Za każdym razem, kiedy Lakers odrabiali straty, Paxson trafiał ważny rzut. A teraz jego kontrakt dobiegł końca. „Ile były warte twoje rzuty, Pax? – nabijał się Perdue. – Podpiszesz nową umowę?”
No i wreszcie był Jordan. Jackson wiedział, że uśmiech nie zniknie z jego twarzy. Po płaczu nie było już ani śladu – pojawił się nieoczekiwanie i wzruszająco w szatni zaraz po meczu. Michael odetchnął z ulgą. Przecież to on miał być gwiazdą, która nie potrafi wygrać – tak o nim mówiono przez te wszystkie lata. A teraz nie tylko jego drużyna wygrała, ale on tego dokonał, w wielkim stylu, tak jak zawsze o tym marzył. Został jednogłośnie wybrany na Najbardziej Wartościowego Zawodnika finałów. Jeden z jedenastu głosujących w zasadzie odmówił oddania głosu, mówiąc: „A kto to niby miałby być?”. A w dodatku Jordan dokonał tego walcząc ze swoim odwiecznym rywalem, Magikiem Johnsonem, który był przez koszykarskich purystów przedstawiany jako wzór, którym Michael nigdy nie będzie – świetnie podający, wspaniały kolega z drużyny, zwycięzca. No cóż, dość tego, więcej nie będzie już można tego mówić.
Najpierw się pomodlili. Kiedy wbiegli do szatni, zebrali się w kręgu, żeby zmówić Ojcze nasz, po czym otworzyli butelki z szampanem. Jordan zapadł się na swoim siedzeniu, przed kamerami telewizyjnymi, ale było tego wszystkiego za dużo. Położył głowę na kolanach swojej żony Juanity i zaczął szlochać. Jego tata James, który nigdy nie przestał mu powtarzać, że kiedyś tej chwili doczeka, masował mu szyję. Ale Jordan nie mógł przestać. Jego ciało drżało, próbował zetrzeć łzy radości, ulgi, spełnionej w końcu obietnicy. Bolał go żołądek, rwał mu się oddech. Nigdy w życiu nie czuł się lepiej. To było lepsze niż triumf na studiach, kiedy jako pierwszoroczniak zdobył wraz z drużyną North Carolina tytuł mistrza NCAA. Tamto przyszło zbyt łatwo. Tym razem była to ciężka walka, na przekór wszystkiemu, na przekór niedowiarkom, którzy przez siedem lat twierdzili, że nie da rady. I oto wreszcie marzenia się spełniły. Popijał szampana, niczym dziecko ssące butelkę z mlekiem. Płakał i nie mógł zasnąć. Czuł czystą, niepohamowaną radość.
Tego ranka, po ostatnim zwycięstwie, Jordan ściskał mistrzowski puchar niczym dawno niewidzianego przyjaciela. Nie odkładał go, wszyscy widzieli, jak wysiada razem z nim z samolotu. Spał razem z nim przez całą drogę do Chicago, gdzie spotkali się na lotnisku, a w autokarze nie pozwalał go sobie zabrać na więcej niż półtora metra. Był to symbol ciężkiej walki, więc musiał pozostawać w pobliżu, na wypadek, gdyby ktoś znów próbował coś zakwestionować.
Jackson przyglądał się wszystkim zgromadzonym przed nim tej nocy zawodnikom. Wrócili do Chicago, gdzie na lotnisku czekało na nich kilkuset fanów. Zawodnicy podeszli do płotu, żeby móc dotknąć kibiców, i aby stworzyć ten sam rodzaj więzi, którym cieszyli się w rozkrzyczanej hali Chicago Stadium. Potem udali się do Grant Parku, w centrum, żeby oddać miastu swoje serca. Utworzyli krótką kawalkadę, a kibice ustawiali się w kolejkach, żeby móc ich dotknąć, jakby byli jakimiś świętymi. Paxson machał do kibiców, a ci próbowali go złapać, tłocząc się wokół niego, aż w końcu żona Paxa przyciągnęła do siebie dwójkę jego synów, bo ręce znajdowały się wszędzie. A potem weszli na scenę, setki tysięcy ludzi wiwatowały i starały się każdym słowem wyrazić swoją wdzięczność.
Jeszcze nie zeszli ze sceny, jeszcze się nie przespali, podekscytowani otaczającym ich uczuciem miłości i entuzjazmem, aż w końcu stanęli przed Jacksonem po raz ostatni, po tej magicznej podróży czarodziejskim dywanem przez cały sezon. Była to ostatnia impreza drużyny, tylko dla zawodników, dla sztabu i dla zarządu, zanim rozjechali się na wakacje. Jackson poprosił zawodników, żeby raz jeszcze zebrali się jako jedna grupa, dwunastu ludzi różnej wiary i o różnych umiejętnościach. Wiele w tym sezonie razem przeszli. Żyli razem od października, dzielili pot i łzy, chwałę i sławę, czasem w zgodzie niczym koty dachowce, kiedy indziej oddzielnie, niczym byli kochankowie. Ale dorastali razem, nauczyli się akceptować wzajemnie swoje winy i wspólnie cieszyć się z sukcesów. Żaden z nich nie zaszedł nigdy wcześniej tak daleko, począwszy od samotnego dzieciaka, Scotta Williamsa, skończywszy na dumnym samotniku, Billu Cartwrighcie. W oczach wszystkich widać było ulgę i radość. Jackson nie chciał, żeby to miało się kiedykolwiek skończyć.
„Musicie wiedzieć, że większość drużyn mistrzowskich nie powraca na szczyt – zaczął Jackson, a w pokoju zapanowała cisza. – To jest biznes. Chciałbym, żebyście wszyscy wrócili, ale nie zawsze tak się dzieje. To, co przeżyliście to coś wyjątkowego i nigdy tego nie zapomnicie. Zawsze będzie to wasze i na zawsze was to połączy. Chcę każdemu z was osobiście podziękować za ten sezon. A teraz wracajcie do zabawy”.
I kto by pomyślał jeszcze rok wcześniej, że tej nocy czeka ich tyle radości, tyle zabawy, że połączy ich taka więź?
Michael Jordan przyjrzał się swojej ekipie i miał jak najgorsze przeczucia.
Był 24 maja 1990 roku, zbliżała się jedenasta rano. Dwa dni minęły od drugiej przegranej Bulls z Detroit Pistons w finałach Konferencji Wschodniej. Byki przegrywały 0-2. W Chicago kwitła wiosna, ale w sercu Jordana słońca nie było. Nie miał nawet ochoty grać w golfa, co zdaniem jego przyjaciół oznaczało, że musiał być bliski śmierci.
Bulls zebrali się na trening w Deerfield Multiplex, kompleksie sportowym znajdującym się 50 kilometrów na północ od Chicago, żeby spróbować się pozbierać i znaleźć sposób na to, żeby odrobić straty. Jordana bolały plecy, biodro, nadgarstek i udo – efekt poobijania w pierwszym meczu przez Johna Salleya i Dennisa Rodmana. Ale ból pleców był niczym w porównaniu ze zranioną dumą i wolą walki Michaela. Pistons rozwalali Bulls, a Jordan był coraz bardziej zły i sfrustrowany.
„Spojrzałem do góry i zobaczyłem Horace’a Granta i Scottiego Pippena, jak sobie żartują i się wygłupiają – powiedział potem znajomemu Jordan. – Są utalentowani, ale nie traktują tego serio. Debiutanci trzymali się jak zwykle razem. Nie mają pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Biali kolesie (John Paxson i Ed Nealy) pracują ciężko, ale nie mają talentu. A reszta? Czego można po nich oczekiwać? Tak naprawdę to niczego dobrze nie robią”.
Był to ciężar, z którym Jordan musiał się zmierzyć. Odpowiedzialność za losy całej drużyny spoczywała na jego barkach.
Pistons wygrali dwa pierwsze mecze 86-77 i 102-93, a obronie Detroit udało się zneutralizować kontrataki Bulls – w żadnej z rozgrywek nie przekroczyli skuteczności 41%. Sam Jordan zdobywał średnio tylko 27 punktów i trafił jedynie 17 z 43 rzutów. Żadna drużyna nie broniła przeciwko Michaelowi lepiej od Pistons, choć on wciąż zaprzeczał, jakoby grało mu się przeciwko nim trudniej. Dlatego też uparcie wchodził pod kosz, gdzie czekała na niego obrona Detroit. Trenerzy ze złością przyglądali się, jak atakuje kosz, wbijając się w „cytadelę”, jak nazywał formację defensywną Pistons asystent trenera, John Bach. Niczym samotny żołnierz piechoty atakujący ufortyfikowany bunkier. Zazwyczaj nie było już stamtąd ucieczki.
Ale choć tak zwane „Jordan rules” sformułowane przez Detroit były skuteczne, to trenerzy Bulls uważali też, że Pistons odnosili sukcesy dzięki wywieraniu wielkiej presji na sędziach. Plan był dwuczęściowy. Pierwszym krokiem była seria wybiórczo zmontowanych kaset wideo, którą Pistons wysłali do biur ligi kilka lat wcześniej. Pokazywały one niesłusznie odgwizdane faule obrońców, którzy nawet nie dotknęli Michaela. Pistons twierdzili, że nie pozwala im się bronić Jordana. „Od tamtego momentu sędziowie rzadziej gwizdali faule na mnie – mówił Jordan. – I to nie tylko faule Pistons”.
Drugim krokiem była kampania PR-owa. Pistons reklamowali swoje „zasady Jordana” jako jakąś tajną technikę obronną przeciwko Michaelowi, którą tylko im udało się opanować. Ta tajemnica polegała na takim rozstawianiu obrony, żeby poprowadzić Jordana prosto na zatłoczoną przestrzeń pod koszem, ale zawodnicy i trenerzy Pistons mówili o tym tak, jakby była to jakaś broń wynaleziona w Pentagonie. „Słyszy się o tym na tyle często – a przecież sędziowie też to słyszą – że zaczynasz uważać, że wymyślili coś innego – mówił Bach. – I skutek jest taki, że ludzie wierzą w to, że oni wcale Michaela nie faulują, nawet wtedy, kiedy to robią”.
To wszystko sprawiało, że rywalizacja z Detroit była dla Jordana jeszcze bardziej frustrująca.
W przerwie drugiego meczu, kiedy Bulls przegrywali 53-38, Jordan wszedł do cichej szatni, kopnął w krzesło i wrzasnął: „Gramy jak cipy!”. Potem nie chciał rozmawiać z dziennikarzami, wsiadł do autokaru i przez całą drogę powrotną nie odezwał się ani słowem. Kontynuował milczenie, przerywając je tylko na krótkie wypowiedzi pomeczowe, przez cały kolejny tydzień. Nie chciał komentować postawy kolegów z drużyny. „Niech sami staną przed dziennikarzami i wezmą odpowiedzialność za swoją grę.” – powiedział jednemu z przyjaciół.
Jordan naprawdę wierzył w to, że Bulls mogli wtedy pokonać Pistons. Oczywiście nic na to nie wskazywało, bo Pistons wyeliminowali Bulls w dwóch poprzednich sezonach i wygrali 14 z ostatnich 17 bezpośrednich pojedynków w sezonie zasadniczym. Ale czy sytuacja nie wyglądała podobnie w 1989 roku, kiedy Bulls mieli się zmierzyć w playoffach z Cleveland? Cavaliers wygrali w tamtym sezonie 57 meczów, podczas gdy Bulls tylko 47. Pokonali też Byki we wszystkich sześciu pojedynkach podczas sezonu zasadniczego, w tym i ostatni mecz, w którym posadzili na ławce wszystkich zawodników pierwszej piątki, podczas gdy Bulls grali w najsilniejszym składzie. Szanse Byków wyglądały równie blado, jak pogoda w Chicago w lutym.
Ale Jordan i tak obiecał, że Bulls wygrają rywalizację z Cleveland.
Zagrał na pozycji rozgrywającego, zdobywał średnio 39,8 punktów, 8,2 asyst i 5,8 zbiórek w trwającej pięć meczów serii. A kiedy decydująca rozgrywka dobiegała końca, zawisł w powietrzu i oddał pamiętny rzut, który dał Bykom jednopunktowe zwycięstwo. Tamta chwila przeszła do historii chicagowskiego sportu jako „The Shot7” – „rzut” i była porównywana z innym „rzutem” Jordana, w finale NCAA w 1982 roku. Tamten rzut z sześciu metrów dał uniwersytetowi z Karoliny Północnej zwycięstwo w ostatniej sekundzie meczu z Georgetown i mistrzostwo NCAA. Po porażce Cavaliers kompletnie się posypali – przez kolejne dwa lata ani razu nie udało im się wygrać z Bulls.
Playoffy stały się dla Jordana najlepszą sceną. Był niczym Bob Hope i Michael Jackson, niczym Mick Jagger i Frank Sinatra. Jego gra wykraczała poza koszykówkę. Była niczym piękna słodka melodia przy wielkiej owacji. Niby inni skakali równie wysoko, niby też potrafili dunkować, ale Jordan czynił to w niesamowitym stylu, z uśmiechem, błyskiem i mrugnięciem oka. A najlepiej wychodziło mu to podczas playoffów.
„Wszyscy w drużynie czuliśmy – mówił po wygranej rywalizacji z Cavs Bach - że jeśli awansujemy do finałów, to Michael znajdzie sposób na to, żeby je wygrać. Jest najbardziej walecznym zawodnikiem, jakiego znam, a w najważniejszych meczach wspina się na jeszcze wyższy poziom”.
I rzeczywiście: występy Jordana w playoffach były niczym sonety Szekspira – piękne i ponadczasowe. I podobnie jak Szekspir – był najlepszy i wszyscy to przyznawali. Już w swoim drugim sezonie w NBA, po tym jak opuścił 64 mecze po złamaniu nogi, Michael zażądał powrotu na boisko, wbrew zaleceniom lekarzy, którzy obawiali się, że kontuzja może się odnowić. Bulls, a nawet doradcy Jordana, uważali, że powinien siedzieć na ławce do końca sezonu. Wściekły Michael oskarżył władze drużyny o to, że nie chcą awansować do playoffów, żeby móc wybierać w drafcie z wyższym numerem. W końcu klub niechętnie zgodził się na jego powrót do gry na piętnaście meczów przed końcem sezonu. Bulls awansowali do playoffów i w pierwszej rundzie, w drugim meczu z Boston Celtics, Jordan zdobył 63 punkty. Tak skomentował to wtedy Larry Bird: „To musiał być Bóg przebrany za Michaela Jordana”.
Podczas playoffów w 1988 roku Jordan rozpoczął rywalizację z Cavaliers zdobywając w dwóch pierwszych meczach 50 i 55 punktów. Po raz pierwszy w historii udało się komuś zdobyć podczas playoffów dwukrotnie z rzędu po 50 punktów. Poprowadził swoją drużynę do zwycięstwa i średnią 45,2 punktów ustanowił rekord pięciomeczowej rywalizacji. Był być może najlepszym strzelcem w historii. Wiadomo było, że nigdy nie wyrówna osiągnięcia Wilta Chamberlaina, który zdobył 100 punktów w jednym meczu, a w ponad 100 rozgrywkach zdobywał ponad 50 punktów, ale na koniec sezonu 1990-91 stał się rekordzistą wszechczasów pod względem średniej punktów zebranych w sezonie zasadniczym, podczas playoffów i w Meczach Gwiazd. Zdobył też swój piąty tytuł króla strzelców – tylko Chamberlain miał takich tytułów więcej, siedem.
A teraz, stając w 1990 roku naprzeciwko Pistons, dopiero co zakończył rywalizację w drugiej rundzie z 76ers, która była niewiarygodna nawet biorąc pod uwagę niesamowite standardy jordanowskie. Bulls odnieśli zwycięstwo w pięciu meczach, a Michael zdobywał średnio 43 punkty, 7,4 asyst i 6,6 zbiórek. Trafiał z blisko 55-procentową skutecznością spędzając na parkiecie średnio 42,5 minuty. Wchodził pod kosz i dunkował. Wyskakiwał w górę i rzucał z wyskoku. No i blokował i skutecznie bronił przeciwko wszystkim – od Charlesa Barkleya po Johnny’ego Dawkinsa.
„Nigdy wcześniej nie zagrałem takich czterech meczów z rzędu, jak przeciwko Philadelphii” – powiedział po czwartej grze. Był najlepszym strzelcem swojej drużyny w trzynastu z szesnastu rozegranych kwart.
A potem Bulls, miotając się i prychając, wyruszyli do Detroit na pojedynek z Pistons. Dwie drużyny z ostrych robotniczych miast, Chicago słynące z siłaczy i przemysłu mięsnego, Detroit – z podatnego na wpływy recesji przemysłu samochodowego. Ale z jakiegoś powodu ekipy sportowe z Detroit zdawały się mieć stałą przewagę nad drużynami z Chicago. W 1984 roku Cubs byli blisko finałów w baseballu, ale to Detroit Tigers wygrali World Series, tak jak w 1945 roku, w sezonie, w którym Cubs po raz ostatni zagrali w wielkim finale. Prowadzeni przez Gordiego Howe’a Detroit Red Wings wiele razy przybywali do hali Chicago Stadium, rujnując marzenia Black Hawks Bobby’ego Hulla. A teraz nadeszła pora Pistons. Wygrywanie z Chicago weszło Detroit w nawyk. I Michael Jordan był zdeterminowany, żeby wybić im ten nawyk z głów.
Ale niezależnie od tego, jak bardzo się starał w pojedynkach z Detroit, to nie był w stanie tych gości pokonać. W poprzednich latach Jordan rozgrywał przeciwko Pistons jedne ze swoich najlepszych meczów: 61 punktów w wygranym po dogrywce meczu w marcu 1987 roku, 59 punktów w transmitowanym przez krajową telewizję wielkanocnym pojedynku w 1988 roku. Jordan był artystą, a boisko koszykarskie było jego płótnem. Podpisywał się za pomocą charakterystycznego uśmiechu, wywieszonego języka i potężnych slam dunków. Trener Pistons Chuck Daly, koneser sztuki, nie był rozkochany w arcydziełach Jordana, więc po meczu w 1988 roku ustanowił tak zwane ,,Jordan rules” i kampanię mającą na celu coś, co Bulls uważali za próbę legalizacji „zamordowania” Michaela Jordana.
Pistons mieli w składzie dwóch spośród najlepszych w pojedynkach jeden na jednego obrońców w lidze – Joe Dumarsa i Dennisa Rodmana. To im przypadło zadanie zatrzymania Jordana. Michael – choć niechętnie – ale jednak szanował Dumarsa, z którym się zakolegował podczas Meczu Gwiazd w 1990 roku. Joe był cichy i stanowczy, to profesjonalista i dżentelmenem w każdym calu. Rodmanem Michael nie zamierzał się przejmować. „Symulant – mówił o nim pogardliwie. – Bez przerwy się wywraca i próbuje nabrać sędziów. To nie jest dobra defensywa”. Podczas jednego z meczów w sezonie 1988-89, Rodman „nurkował” tak skutecznie, że Jordan w samej czwartej kwarcie zaliczył sześć fauli i wyleciał z boiska w ostatniej minucie przegranego minimalnie meczu z Pistons.
Ale frustracje Michaela związane z Pistons były dużo poważniejsze od niechęci do Rodmana, od braku sukcesów w rywalizacji z Detroit, czy nawet jego własnych problemów strzeleckich od czasu tamtego wielkanocnego meczu. Detroit po prostu obijali Jordana, demolowali go zasłonami w obronie za każdym razem, kiedy próbował się ruszyć. Czuł się tak, jakby musiał poruszać się po polu minowym pełnym oprychów. Najpierw, kiedy próbował minąć Dumarsa, dostawał od niego łokciem, potem walił go Bill Laimbeer, albo szturchał Rodman, albo Isiah Thomas. Bulls tak bardzo martwili się taką taktyką obronną, że któregoś razu ustawili kamerę i przez całe playoffy nagrywali Laimbeera, żeby zobaczyć co robi i odkryli, że łapie rywali w punkcie uciskowym, żeby osłabić ich ręce. Złożyli skargę, ale nic to nie dało. I choć Thomas nie jest generalnie uważany za dobrego obrońcę, bo niechętnie pomaga w defensywie, to za każdym razem, kiedy Pistons grali z Bulls, bardzo szybko podwajał Jordana. Wiedział, że Michael go nienawidzi i nie zamierzał się przejmować tym, że jest bohaterem w rodzinnym mieście Isiaha, Chicago.
Niechęć Jordana do wyglądającego jak aniołek Thomasa jest głęboka. W dużej mierze to efekt domniemanego bojkotu Michaela podczas Meczu Gwiazd w 1985 roku, kiedy Thomas i kilku innych zawodników zawiązało spisek, mający na celu odcinanie Jordana od piłki. Potem za każdym razem, kiedy ich drogi się przecinały, było gorąco. Podczas sezonu 1989-90 Magic Johnson zasugerował, że mógłby rozegrać z Jordanem pojedynek jeden na jednego. Michael nie był specjalnie zainteresowany, ale Johnson miał nadzieję na wysoki zarobek z wpływów z transmisji pay per view, podpisał nawet kontrakt z jakąś stacją kablową. Kiedy wieść się rozeszła, to NBA skrytykowała ten pomysł, a Thomas, który był wtedy przewodniczącym związku zawodowego koszykarzy, powiedział, że takie nieoficjalne, rozegrane poza sezonem pojedynki, nie leżą w interesie zawodników. I nagle Jordan zrobił się bardzo zainteresowany tym, żeby do pojedynku jednak doszło. Powiedział, że zawsze mu się wydawało, że związek zawodowy powinien stawać po stronie graczy. Dodał, że Thomas jest po prostu zazdrosny. „Nikt go nie zaprosił – warknął Jordan. – A wiecie dlaczego? Ano dlatego, że gdyby on miał wystąpić w takim pojedynku, to żadna osoba nie byłaby zainteresowana, żeby to oglądać”.
Ale Pistons nie pozostawali Jordanowi dłużni. Uwielbiali drażnić się z nim podczas meczów, nabijając się z jego egoistycznego stylu gry, z tego, że jest łysy (specjalizował się w tym John Salley) i z tego, że najlepiej mu wychodzi bycie przegranym. Salley, marny komik, który jednak znalazł się na scenie dzięki temu, że miał 213 centymetrów wzrostu i wyglądał jak Arsenio Hall8, był wyjątkowo irytującym przeciwnikiem.
„W naszej drużynie nie ma jednego zawodnika, który nadaje ton wszystkiemu – powiedział z uśmiechem Salley w rozmowie z dziennikarzami podczas playoffów w 1990 roku. – Dzięki temu stanowimy drużynę. Gdyby wszystko robił jeden zawodnik, nie bylibyśmy drużyną. Bylibyśmy Chicago Bulls”.
Salley powiedział też coś takiego: „Jeśli wygrywamy, to kompletnie nas nie interesuje to, kto zdobywa punkty. Michael Jordan miałby kłopot z odnalezieniem się w naszej drużynie, bo przecież on musi zdobywać wszystkie punkty. Chyba by do nas nie pasował”.
Jordan wściekał się słysząc takie wypowiedzi, ale wyglądało na to, że nie potrafi się za nie zemścić. Być może był najlepszym koszykarzem w NBA, bo kiedy ktoś go zdenerwował, to potrafił zadunkować ponad centrami drużyny przeciwnej, którzy go wcześniej zablokowali. Z dziką wściekłością zdobywał punkty, grając kontra chwalącym się debiutantom, wynosił swoją grę na najwyższy poziom, kiedy rywale zdobywali, grając przeciwko niemu, dużo punktów, albo próbowali się popisywać. Ale Pistonsom nie był w stanie tego zrobić, a jego koledzy z drużyny nie potrafili zdjąć mu z barków tego ciężaru.
W meczu numer 1 John Paxson i Craig Hodges spudłowali wszystkie 8 oddanych rzutów, a Scottie Pippen został skutecznie zatrzymany przez Rodmana. „Zdaje się, że zbyt wiele czasu spędzam na zastanawianiu się nad tym, jak on zamierza przeciwko mnie zagrać” – przyznał potem Pippen. Tylko jeden z graczy pierwszej piątki Pistons, Joe Dumars, zdobył ponad 10 punktów (27), ale to w zupełności wystarczyło.
W drugim meczu Jordan kuśtykał, miał kontuzjowane biodro i nogę i Bulls znów przegrali. Pippen i Horace Grant zdobyli po 17 punktów, ale to nie wystarczyło, żeby zapełnić dziurę po obolałym Jordanie, który zaliczył tylko 20 punktów. Dumars zdobył ich 31.
Michael zszedł z parkietu po meczu, z nikim nie rozmawiając, pozostawiając dziennikarzy zastanawiających się nad tym dlaczego i kolegów z drużyny poszukujących odpowiedzi. Drużyna, która wracała do Chicago na trzeci mecz, nie była wesołą zgraną grupą kumpli. Jordan uważał, że zespóła go zawiódł. Koledzy sądzili, że to on ich rozczarował, bo nie miał odwagi zmierzyć się z dziennikarzami po tak ciężkiej przegranej. Kilku zwróciło uwagę na to, że kiedy zdobywał 50 punktów, to chętnie brylował przed kamerami, ale gdzie był teraz, kiedy zdobył ich tylko 20? A przecież Dumars, zawodnik, którego Jordan miał bronić, zmiażdżył go w dwóch meczach z rzędu i to właśnie on stanowił różnicę i główny powód, dla którego Pistons prowadzili 2-0. Zawodnicy byli zgodni: zawsze kiedy zagramy źle, to nam się od niego obrywa, ale kiedy on zagra źle, to okazuje się, że to też nasza wina.
Dobrze ujął to kiedyś center Dave Corzine, były zawodnik Bulls: „Ciężko jest grać w jednej drużynie z Michaelem Jordanem, bo zawsze okazuje się, że zespół przegrał właśnie przez ciebie”. Przecież nie może być tak, że winny porażki jest Jordan, przecież to on jest najlepszy. Ale publicznie nikt tego nie chciał powiedzieć.
Kłopoty kłopotami, ale Jordan miał być gotów na trzeci mecz rozgrywany w hali Chicago Stadium. Był wściekły i przywołany do porządku, może nawet trochę skruszony. Ale jednocześnie zamierzał odkupić swoje grzechy.
Przez kilka kolejnych dni po wtorkowym meczu numer 2 w imieniu klubu wypowiadał się głównie Phil Jackson. Jordan, który zazwyczaj był podczas treningów wesoły, nie mówił zbyt wiele. Po środowym treningu, któremu przyglądali się dziennikarze, licząc na przeprowadzenie potem kilku wywiadów, zawodnicy wymknęli się tylnymi drzwiami, bezpośrednio na parking. Robili tak zawsze, kiedy chcieli uniknąć rozmów z prasą. Ale po skargach napływających ze strony mediów, Jackson powiedział Michaelowi, że w czwartek będzie musiał wyjść głównym wyjściem, że zaryzykuje, choć przecież lokalne chicagowskie media nigdy nie zrobiłyby mu krzywdy. Zresztą krajowe media również. Jordan starannie kultywował swój wizerunek, zawsze był w stosunku do dziennikarzy grzeczny i uprzejmy, w zamian za co był przez media hołubiony. Dziennikarze dostarczali szalejącej na punkcie Michaela publiczności same dobrze dopracowane klisze. Opinia publiczna kupowała tę formułę, a sponsorzy tacy jak Wheaties, McDonald’s, Chevrolet czy Nike ustawiali się w kolejce, pozwalając na czterokrotne zwiększenie wynoszących 3 miliony dolarów rocznie przychodów Jordana z gry w koszykówkę. Co roku był wybierany do pierwszej piątki koszykarzy udzielających najlepszych wywiadów, a dziennikarze lokalnych stacji telewizyjnych klepali go plecach podczas wywiadów. „Ale nie będę musiał z nikim rozmawiać?” – upewnił się Jordan.
„Nie, nie będziesz musiał” – zgodził się Jackson.
I rzeczywiście, po czwartkowym treningu Jordan zrobił to, co mu kazano, wyszedł głównym wyjściem, ale zignorował czekających na niego dziennikarzy. Nawet koledzy z drużyny zastanawiali się nad tym, co się dzieje. „Czy Generał coś powiedział?” – zastanawiał się Craig Hodges, który wychodził zaraz potem. Hodges lubił nazywać Jordana Generałem, tłumacząc to tym, że Michael wydawał rozkazy, nakazywał zawodnikom odpowiednio się ustawiać, albo schodzić mu z drogi, decydował, czy drużyna będzie rozgrywać akcję, którą rozpisali właśnie trenerzy, albo kłócił się z sędziami. Koledzy z drużyny mieli wykonywać jego polecenia, ale i tak rzadko był z nich zadowolony.
„Co mówił?” – zapytał John Paxson, kiedy wychodził z hali Multiplex.
„A do was coś powiedział?” – zapytał jeden z dziennikarzy.
„Nic – odparł Paxson. – To znaczy mówił jakieś ogólne rzeczy, kiedy wywoływał akcje, albo rozstawiał nas na pozycjach, ale poza tym nic nie mówił”.
„Mówił, czemu jest taki zły?” – zapytał inny dziennikarz.
„Nie, w ogóle niewiele mówił” – powtórzył Paxson.
Ale Jackson mówił. Odczytał zachowanie Jordana jako żądanie wobec kolegów, żeby zaczęli w końcu robić to, co do nich należy i poczuli odpowiedzialność za to, że grają źle. Zgadzał się z opinią Michaela, ale nie chciał czytać potem o tym w gazetach. (Tak naprawdę to Jordan rzadko kiedy czytał rubryki sportowe w gazetach, ale jego rodzina i asystenci zdążyli mu podsumować jak media opisują jego postawę i że koledzy czują się zdradzeni). Powiedział drużynie, że to co ma miejsce w szatni jest ich sprawą i nikomu innemu nic do tego. Mówił o charakterze i umiejętności przyznawania się do własnych błędów i powiedział, że jeśli drobne przeciwności losu są w stanie spowodować zachwianie morale ich zespołu, to znaczy, że tak naprawdę nie stanowią drużyny. Jackson dodał, że czasy są ciężkie i że mają prawo być wściekli i dawać upust emocjom. Nadszedł czas, żeby poczuć odpowiedzialność. I że wszystko zależy od nich.
Jeśli chodzi o taktykę gry, to Bulls muszą powstrzymać się od nawyku wchodzenia pod kosz, gdzie nadziewali się na dobrze ustawioną defensywę Pistons. Jackson zauważył, że ekipa z Detroit grała strefą, prosto i skutecznie. Że Bulls muszą zacząć rzucać z czystej pozycji, zamiast ładować się w tłok, gdzie nie ma już miejsca na żaden manewr. Powinni grać lepiej w obronie i muszą się podnieść.
I w trzecim meczu tak właśnie się stało. Znów zrobiło się ciekawie.
„Dziś – powiedział po zwycięskim meczu Jackson – pokazaliśmy, że nie ma żadnych zasad przeciwko Jordanowi i że można powiedzieć, że Jordan rządzi”.
Michael zdobył 16 punktów w pierwszej połowie, ale Bulls i tak przegrywali 51-43 po tym, jak w drugiej kwarcie Pistons ich przycisnęli, wygrywając ją 32-19. Michael szalał w szatni i podjął decyzję. „Jeśli już mamy przegrać, to przegramy na moich warunkach” – pomyślał sobie w duchu.
Kiedy trzecia kwarta dobiegła końca, to w przepełnionej hali Chicago Stadium słychać było ogromną wrzawę kibiców Bulls. Mecz był już rozstrzygnięty, bo kwarta okazała się popisem umiejętności Jordana. Już w pierwszej akcji wszedł pod kosz, po czym dobił swój niecelny rzut, w kolejnej podał piłkę Pippenowi, który zakończył akcję celnym layupem. W trzeciej, Michael trafił z wyskoku z trzech metrów. W piątej wkręcił się pod kosz, potem jeszcze trafił po wejściu pod niego z faulem, zaliczając akcję za 3 punkty, a na koniec kwarty trafił jeszcze dwa rzuty wolne. Bulls wygrali ostatnie trzy i pół minuty kwarty z Pistons 17-6 i uzyskali kontrolę nad meczem. W czwartej kwarcie drużyna z Detroit zaczęła odrabiać straty, ale Jordan nadal rządził. Zdobył jeszcze 18 punktów i w pewnym momencie został powalony na parkiet przez Rodmana. Podniósł się, ruszył pod kosz i został sfaulowany. Potem trafił za 3 punkty, tuż przed upływem 24 sekund na rozegranie akcji. Hala szalała.
W drugiej połowie Jordan zdobył 31 punktów, w sumie w całym meczu miał 47 „oczek” i 10 zbiórek. Pippen dorzucił do tego 29 punktów i 11 zbiórek, Grant też walczył na tablicach, zbierając 11 piłek, w tym 6 w ataku. Spory wkład miał też Ed Nealy, który grał przez 22 minuty i zdobył 8 punktów. Był powolny i niespecjalnie skoczny, ale Jackson nazywał go „swoim ulubionym koszykarzem, najinteligentniejszym w drużynie”.
Po meczu Michael był oschły. Nie uśmiechał się, nie żartował, tak jak to zazwyczaj miało miejsce podczas pomeczowych sesji dla dziennikarzy. Wszedł na podium i oświadczył, że nie będzie komentował incydentu w szatni po drugim meczu. Dodał, że nigdy nie krytykował kolegów z drużyny. Że mówił „my”, a nie „oni”.
„Tak powiedział? – wykrzykiwał potem Grant poinformowany o wypowiedzi Jordana. – Nie no, jaja sobie robicie. Naprawdę to powiedział?”
Siedzący obok Granta Cartwright tylko pokręcił głową. „Szaleństwo” – powiedział z kpiącym uśmieszkiem.
Jordan oświadczył, że nie będzie rozmawiał z dziennikarzami aż do zakończenia kolejnego meczu.
W czwartym meczu Bulls znów zrobili to, czego nie byli w stanie zrobić w Detroit. Dobrze rzucali i wyszarpali zwycięstwo. Chcieli doprowadzić do tego, żeby mecz rozstrzygał się powyżej 100 punktów, twardo bronili przeciwko Thomasowi i Dumarsowi, wymuszając na nich 12 strat. Jordan znów zagrał fenomenalnie, zdobywając 42 punkty. Bulls wygrali 108-101. Bill Laimbeer trafił tylko raz na 7 prób, w sumie w dwóch meczach rozgrywanych w Chicago spudłował 12 z 13 rzutów, po tym jak wcześniej w Detroit trafił 8 razy na 10 odbić.
W ciągu dwóch ostatnich lat Pistons mieli w playoffach bilans 24-5. Cztery z tych pięciu porażek ponieśli z rąk Bulls. Po raz pierwszy od dwóch lat przegrali dwukrotnie z rzędu. Ale Bulls wciąż nie udało się wygrać meczu wyjazdowego w hali the Palace w Auburn Hills.
Mecz numer 5 nie odmienił tego stanu rzeczy. Było to klasyczne zwycięstwo Pistons nad Bulls. Dumars zdobył 20 punktów i pozwolił Jordanowi trafić tylko 7 z 19 rzutów. Michael zakończył mecz z 22 punktami na koncie. Pistons wygrali walkę, na tablicach 45-36, ich ławka okazała się skuteczniejsza od rywali, zdobywając 35 punktów (Bulls 13), a Byki trafiały tylko co trzeci rzut. No i było ostro: w połowie trzeciej kwarty Thomas powalił Pippena na parkiet. Na początku czwartej Bulls przegrywali 72-64, Jordan trafił, po czym poprosił o krótką zmianę, żeby odpocząć. Nie było go dwie minuty, w tym czasie Pistons zdobyli 11 punktów, a Bulls tylko 2, praktycznie rozstrzygając wynik meczu. Byki znów zaczęły ignorować Laimbeera, który zdobył 16 punktów. Pippen męczył się, trafiając tylko 5 z 20 rzutów. Grant znów świetnie zagrał na tablicach, zebrał 8 piłek w ataku, dla porównania cała ekipa z Detroit – 9. Ale generalnie to Pistons byli twardsi i bardziej agresywni.
Problemy Chicago w rywalizacji z Detroit dość dobrze obrazowała akcja z końcówki pierwszej kwarty. Na 10,4 sekund przed końcem kwarty Jordan przejął piłkę po stracie Pistons, po czym rzucił z połowy boiska. Trafił, dając Bulls remis 25-25. W ostatniej akcji kwarty Vinnie Johnson wszedł pod kosz, ale nie trafił.
Kiedy Jordan schodził na ławkę, zaczął się tłumaczyć Jacksonowi: „Myślałem, że na zegarze jest jeszcze 1,4 sekundy”.
Fizjoterapeuta Mark Pfeil odciągnął Jordana na bok. „Potem będziemy się zajmować cyferkami” – zażartował.
Jedyną cyferką, która się liczyła, była teraz jedynka. Jedna porażka i zacznie się letnia przerwa. Jedna porażka i znów będą musieli zaczynać od nowa.
Zawodnicy Pistons mówili o tym, że są twardsi mentalnie, że mecze wygrywają ci, którzy bardziej tego pragną, ci, którzy grają najtwardziej, ci, którzy są prawdziwymi mistrzami.