Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powrót kultowej serii z Erykiem Deryło!
W duecie z podkomisarz Tamarą Haler, Deryło dołączy
do makabrycznej gry szaleńca.
***
Czy nie byłoby pięknie, gdybyśmy wszyscy się zabawili? Całe dzielnice, osiedla i miasta? Uwierzcie mi, że wspaniale jest podarować komuś szczęście. Darowując pecha, mówi się trudno. Tak musiało być. Amen
***
Do redakcji jednej z lubelskich gazet trafia nietypowy list. Nadawca, nazywający siebie Mistrzem Gry, domaga się jego publikacji. Ogłasza rozpoczęcie "Gry w szczęście", nie podając jednak żadnych reguł. Każdy może dołączyć do makabrycznej rozgrywki. Chętnych nie brakuje.
Tymczasem w opuszczonej ruderze odnalezione zostają bestialsko okaleczone zwłoki. Wszystko wskazuje na to, że gdyby nie pechowy zbieg okoliczności, ofiara mogłaby przeżyć...
To dopiero początek.
Kolejne osoby giną w okrutnych męczarniach.
Do gry o najwyższą stawkę włącza się Eryk Deryło i podkomisarz Tamara Haler. Mistrz Gry coraz mocniej wciąga ich w świat własnych, chorych fantazji.
Szczęście czy pech?
Życie czy śmierć?
Właśnie dołączyłeś do gry.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rodzicom, raz jeszcze, jak każdą.
Bez Was nie byłoby żadnej.
Spodobało się Panu zmiażdżyć Go cierpieniem. Jeśli On wyda swe życie na ofiarę za grzechy, ujrzy potomstwo, dni swe przedłuży, a wola Pańska spełni się przez Niego.
Iz 53, 10
Współczucie jest krzyżem do którego przybity jest współczujący.
Friedrich Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra
Dawniej, gdy ktoś zmarł, pytano: „Czy przyjął Najświętszy Sakrament? Czy wyspowiadał się?Czy przebaczył?” A dziś zazwyczaj [ludzie] pytają: „Czy w ostatnich chwilach był świadomy?Czyc i e r p i a ł ?”.
Romano Amerio, Iota Unum, Analiza zmian w Kościele katolickim w XX wieku
1
Grób nie został jeszcze zacementowany. Ściągnięcie prowizorycznej płyty wierzchniej nie stanowiło problemu. Przy pomocy łomu, liny i pneumatycznego podnośnika można to było zrobić nie tylko bez szczególnego wysiłku, lecz przede wszystkim – cicho.
Jednak mimo że minęła pierwsza w nocy, należało zachować ostrożność. Wprawdzie jedynym strażnikiem cmentarnego spokoju była dwuskrzydłowa brama, zamknięta na tandetną kłódkę, lecz hałasy mogłyby przykuć zbędną uwagę. Choć trudno sobie wyobrazić czyją. Kwatera znajdowała się niemal dokładnie pośrodku nowej części nekropolii. Od najbliższego muru dzieliło ją co najmniej sto metrów, a i tak po jego drugiej stronie rozciągała się pustka niezabudowanego terenu. Szereg rosnących wzdłuż alejki tui stanowił dodatkową osłonę. Brak szerokiej perspektywy jednocześnie napawał lękiem. Gdyby jakimś cudem ktoś wezwał straż miejską, policję, wojsko czy jakiekolwiek inne służby, kopiący mógłby się zorientować zbyt późno. Nie należało się jednak martwić na zapas.W ogóle nie należało się martwić.Podczas przesuwania płyta nieprzyjemnie zgrzytnęła. Dźwięk ten przeciął ciszę nocy i poniósł się między rzędami nagrobków. Jedyny obecny tu żywy wyprostował się. Na chwilę przerwał pracę i rozejrzał się, nasłuchując.
Nic. Cisza.Ciepła wiosenna noc pozostawała zupełnie spokojna. Migoczące wokół znicze dopalały się bezgłośnie. Wiatr był zbyt słaby, by poruszyć gałęziami drzew, załopotać żałobnymi wstęgami lub zawyć wśród wieńców. Cicha noc. Martwa noc.Światło latarki przebiło mrok grobowca. Obok trumny było dość miejsca, by swobodnie stanąć i zająć się dalszą pracą. Gdyby nie obowiązujące przepisy, grób można by uznać za małżeński. Nie wydzielono dodatkowych komór, nie zbudowano ścian i przegród, więc na jednym poziomie mogłyby spocząć dwie osoby. I zostałoby jeszcze sporo miejsca. Intruz bezszelestnie zsunął się na dół. Z niewielkiej torby wyjął wkrętarkę zasilaną przenośnym akumulatorem oraz obcęgi. Trumna nie była jednak zabita gwoździami, więc po kilku minutach mógł zsunąć jej wieko. Już przy rozszczelnieniu ze środka zaczął wydobywać się mdły fetor, ale teraz odór wprost oblepiał mu ścianki nosa i przełyk. W świetle latarki białe atłasowe obicie wyglądało na pożółkłe. Mimo kosmetyki pośmiertnej twarz zmarłego była już zielonkawo-sina i obrzęknięta. Zamknięte podczas ostatniego pożegnania powieki rozwarły się, a gałki oczne – wytrzeszczyły. Spęczniały język wychylił się spomiędzy sklejonych warg. Nozdrza zionęły pustką. Wyciągnięcie zwłok wymagało sporo zachodu. Ten etap stanowił najsłabiej opracowany element planu. Rękaw raz użytej marynarki oderwał się przy próbie zarzucenia ręki zmarłego na plecy włamywacza. Z zastygłych w pośmiertnym grymasie ust chlusnął cuchnący płyn ustrojowy. Okolicę skropił ohydny fetor.Intruz puścił zwłoki i pospiesznie wrócił do torby.– Entliczek, pentliczek, czerwony stoliczek – syknął, szperając między przyrządami – na kogo wypadnie, na tego bęc...Czarna taśma izolacyjna doskonale się nadawała do owinięcia twarzy zmarłego. Wystarczyło kilka pociągnięć, a spomiędzy jej pasów wystawały już tylko kępki zmierzwionych włosów. Teraz zarzucenie zwłok na plecy nie groziło wylaniem sobie za kołnierz wnętrzności nieboszczyka. Przynajmniej teoretycznie.
Intruz chwycił jedną ręką zesztywniałe, zimne dłonie, a drugą podciągnął się o krawędź wykopu. Wymagało to więcej siły, niż się spodziewał. Dopiero za trzecim razem udało mu się wydostać z grobu i zrzucić zwłoki z pleców na ziemię. Odór wzmógł się, a koszula na wydętym brzuchu zmarłego zrobiła się całkowicie mokra.
Pozostawało mieć nadzieję, że parodniowy trup nie rozpadnie się, gdy będzie wleczony. Skóra mogłaby wtedy odejść od ciała jak skórka sparzonego pomidora od miąższu. Całymi płatami. Choć prawdopodobnie było na to jeszcze za wcześnie.
Prawdopodobnie.
Teraz zostało do zrobienia to, co najważniejsze.
A czas naglił.
2
Zabieg był teoretycznie spóźniony, ale wydobycie ciała z grobu wcześniej mogłoby spowodować znacznie poważniejsze komplikacje. A komplikacji należało unikać za wszelką cenę.
Tak więc nagie zwłoki leżały na rozłożonym dębowym stole, wyłożonym kilkoma warstwami folii spożywczej. Pod spodem ustawiono pojemniki na płyny ustrojowe oraz zbiorniki z substancjami, które miały zostać wtłoczone w nieboszczyka.
Wszystko dokładnie przygotowano. Jedną kaniulę wprowadzono do żyły szyjnej, aby wypompować krew. Chwilę później drugi wenflon został umieszczony w zwiotczałej tętnicy udowej. Jej odnalezienie wymagało nieco wprawy, lecz po niespełna dwóch kwadransach mieszanka formaldehydów, lanoliny oraz barwników znalazła się w krwiobiegu zmarłego. Pompa elektryczna pracowała cicho i jednostajnie, a z ciała dobywało się głuche plaskanie. Mimo że w pomieszczeniu rozstawiono wiatraki oraz automatyczne odświeżacze powietrza, to zapach zgnilizny wniknął w każdą szczelinę.
Postać kilkukrotnie rozmasowywała martwe ciało. To udrażniało przytkane tętnice i żyły. Na szczęście żadna z nich nie została uszkodzona lub rozerwana. Wtedy potrzeba by znacznie więcej pracy i specjalistycznych umiejętności.
Już po niespełna pół godzinie sina skóra zmieniła kolor na żywszy, a krwistobordowe uszy zmarłego zaczęły bladnąć. Bezkształtne, zapadnięte usta z każdą sekundą stawały się pełniejsze. Koniuszek opuchniętego języka wciąż jednak wystawał na zewnątrz. Fioletowy, obrzydliwie nabrzmiały koniuszek...
W razie czego można go obciąć.
Obmyte środkami bakteriobójczymi ciało straciło lśniący połysk. Wreszcie, po trzech kwadransach, opuchnięty, fioletowawy brzuch również nieco zbladł. Wtedy postać pozwoliła sobie na chwilę przerwy. Usiadła na skórzanej kanapie i otarła twarz obleczonymi w rękawiczki dłońmi. Sięgnęła po kubek z resztką wystygłej kawy. Dopiła ją do dna, po czym zerknęła na zegar zawieszony nad nowoczesną, upstrzoną bibelotami komodą.
Czwarta dwanaście.
Gdyby rozchylić grube kotary, do środka pewnie wpadłyby pierwsze promienie słońca. Od prawie dwóch tygodni nie padało, a temperatury ocierały się o statystyczne maksima. Dlatego procesy gnilne tak szybko dotknęły ciało.
Gdy pompa przetoczyła ponad osiem litrów substancji balsamującej, ciche kliknięcie zasygnalizowało koniec operacji. Z nieboszczyka została całkowicie usunięta krew. Ułamek sekundy później pompa zatrzymała się i zamilkła. Pomieszczenie wypełniało jedynie monotonne rzężenie dwóch wiatraków. Ich łopaty niestrudzenie cięły gęste powietrze.
Postać podniosła się i podeszła do stołu. Pogładziła dłonią nagie, chłodne ciało. Dzięki zastosowanym barwnikom nabrało znacznie żywszych kolorów, choć niektóre przebarwienia oraz plamy opadowe nie znikły. Proces balsamowania powinno się pewnie jeszcze kontynuować. Mimo to zbiornik z wytłoczoną ze zwłok ciemną, rojącą się od skrzepów krwią był pełny.
Postać wsunęła dłonie pod zwłoki i obejrzała ich plecy. Te również straciły dawny bordowo-fioletowy odcień, lecz miejscami nadal było widać sińce. Na szczęście nie miały żadnych mechanicznych uszkodzeń, bo wtedy do konserwacji potrzeba by znacznie bardziej profesjonalnego sprzętu. A ten miał niebotyczne ceny.
I to niebotyczne w znaczeniu jak najbardziej zachodnioeuropejskim. Horrendalne.
Operacja w zasadzie dobiegła końca. Pozostawało jedynie zwieńczyć dzieło. Większość organów została nasączona środkami konserwującymi, lecz zgodnie z zaleceniami sztuki tanatoplastycznej mózg zdecydowanie powinno się usunąć.
Z zaleceniami lepiej nie polemizować.
Postać sięgnęła do metalowego pudełka ustawionego na komodzie wśród bibelotów. Kilka sekund później wsunęła długi, metalowy szpikulec w rozwarte nozdrze zmarłego. Po kilku uderzeniach o chrząstkę wreszcie wyczuła wolną przestrzeń i przepchnęła szpikulec w głąb czaszki. We wszystkich dostępnych opracowaniach dalszy proces opisywano mianem archaicznego. Współcześnie do usuwania tkanki mózgowej używano specjalistycznych urządzeń lub otwierano czaszkę i dosłownie ją wybierano. Usuwanie mózgu przez nos było praktykowane od czasów egipskich rytuałów mumifikacyjnych.
Jednak było skuteczne.
Poruszany pod odpowiednim kątem rylec dosłownie siekał fragmenty galaretowatej tkanki. Wyciągane z nozdrza kawałki przypominały piankowate cukierki, oblane porzeczkowym sosem. Po zrobieniu miejsca i rozpulchnieniu substancji mózgowej postać chwyciła kolejne urządzenie. Zamiast szpikulca przez nos zmarłego wsunęła giętką, kilkunastocentymetrową rurkę, podłączoną do przenośnego zasysacza. Działał jak odkurzacz. Ogromne ciśnienie dosłownie wessało całą zawartość rozbabranej mózgoczaszki. Jednocześnie oczy nieboszczyka zapadły się, co wywołało grymas niezadowolenia operującego urządzeniem. Mimo to nie przerwał pracy.
Wkrótce operacja została zakończona. Ostatni etap stanowiło dwukrotne wtłoczenie do czaszki płynu o osiemnastoprocentowym stężeniu formaldehydu, aby wypłukał resztki substancji mózgowej. Ciecz, która wypłynęła, nie różniła się niczym od podawanego dzieciom kleiku.
Postać otarła gazą nos i wargi zmarłego. Uprzątnęła starannie stół, po czym przeszła do sąsiedniego pomieszczenia. Była to spora, przestronna kuchnia z wyspą na środku. Postać zdjęła z kuchenki metalowy rondel i trzymając go przez ścierkę, wróciła do salonu.
Odłożyła pokrywkę, po czym wciągnęła intensywny, przyjemny zapach. W środku znajdowały się cztery litry specjalnie przygotowanej żywicy. Ponoć jej właściwości konserwujące nie miały sobie równych, a to było najważniejsze. W gruncie rzeczy muchy lub inne owady zastygłe przez miliony lat w bursztynach zostały zakonserwowane w podobny sposób. Choć oczywiście bez udziału człowieka.
Szeroki pędzel do lakierowania sprawdził się doskonale. Kolejne pociągnięcia zostawiały na skórze zmarłego cienką, szybko zastygającą warstwę. Ponoć miała być ona na tyle plastyczna, by zwłoki można było przenosić bez narażenia skóry na popękanie. Lepiej, żeby jej faktura nie przypominała werniksu na starym obrazie.
O szóstej pięćdziesiąt wszystko było gotowe. Postać opadła ciężko na kanapę i sięgnęła pod poduszkę.
– Szczęście czy pech? – syknęła zamyślona. – Dwa trupy czy jeden trup?
Upewniła się, że sześciokomorowy colt Navy ma załadowane dwie kule i uśmiechnęła się. Nagle przytknęła oksydowaną lufę do głowy.
Poruszony palcem bębenek nie obracał się jak na filmie, lecz powoli przeskoczył o jedną pozycję. Spokojne trykanie mechanizmu też miało urok. Rosyjska ruletka na amerykańskim sprzęcie zakrawała na absurd. Jak wszystko, co wydarzyło się przez ostatnie godziny.
– Pech czy szczęście? – Powtórzone pytanie pozostało bez odpowiedzi. – Jeżeli pech, to gra dopiero się zacznie. Klnę się na Boga.
Palec smagnął języczek spustu.
3
Warkot wiatraków został zagłuszony przez huk wystrzału. Zapach siarki zmieszał się z rozwiewaną wonią śmierci. Kula zdeformowała kość czołową i zrolowała skórę. Otwór wlotowy miał wielkość dwuzłotówki, lecz pocisk przeszedł na wylot i rozłupał tył czaszki. Fragmenty kości, chrząstek i porośniętej włosami skóry rozbryzgały się po stole. Gdyby mózg nie został wcześniej usunięty, rozlałby się na blacie.
– Po raz drugi miałeś pecha.Strzelec rzucił rewolwer na kanapę i nachylił się nad sprofanowanymi zwłokami. Chwycił je za nagie, zimne ramiona.– Rozumiesz? Po raz drugi miałeś pecha, sukinsynu! Pechowi ludzie powinni być mordowani zaraz po urodzeniu.Czarna taśma, której używał już na cmentarzu, ponownie się przydała. Jej niedbale wycięty kawałek zakrył otwór wlotowy. Dwa niespełna dziesięciocentymetrowe plastry zamaskowały dziurę w potylicy. Mimo to wskutek uderzenia pusta czaszka popękała. Wydawało się, że przy mocniejszym naciśnięciu można by ją rozłupać jak wyschnięty orzech. Do tego pozbawiona ciężaru przypominała piłkę lub lekką kulę do kręgli. – Pech jest cholernie zaraźliwy. Pech zabija powoli wszystkich wokół. Pech to przekleństwo.Kolejne słowa szeptał na wydechu. Zlewały się w ciężkie do zrozumienia zbitki głosek, charkotów i świstów. Towarzyszyły im kompulsywne pociągnięcia maczanego w żywicy pędzla. Maź jeszcze raz pokrywała głowę zmarłego oraz oklejającą ją taśmę.Po chwili postać szybkim krokiem przeszła do komody. Gniewnym ruchem odsunęła metalowe pudełko i sięgnęła po gruby notes oprawiony w zieloną imitację skóry.– Kolor nadziei... Pospiesznie przerzucane strony szeleściły, a papier się miął. Nagle postać wygładziła środek kartki, rozgięła grzbiet brulionu i wyciągnęła zza okładki pióro. Stronę przecięło kilka nerwowych podkreśleń. Czerwone linie kontrastowały z eleganckimi czarnymi zapiskami. Postać wyprostowała się, obróciła pióro między palcami i na oślep opuściła je na kartkę. Na papierze rozlał się krwisty kleks.– Raz, dwa, trzy. Dziś pecha masz ty.Teraz każde ze słów było zrozumiałe.
4
Chodzenie na cmentarz stało się jej nawykiem. Nawyk szybko przeistoczył się w rytuał. Cierpienia męża nie mogła już ukoić, na zawsze ukoiła je śmierć, ale sama znalazła ulgę. Wkrótce ulga stała się natręctwem. Po prostu musiała tam iść. Obmyć grób, poprawić kwiaty. Zniczy nie zapalała, bo wprawiały ją w przygnębienie. Po kilku tygodniach od pogrzebu na cmentarzu czuła się lepiej niż w domu. Wmawiała sobie, że jest martwa w środku, a jej ciało funkcjonuje na przekór logice.
Opracowała doskonałą systematykę dnia. Wstawała o piątej, o szóstej trzydzieści docierała na miejsce, zmawiała krótką modlitwę i jechała do pracy. O szesnastej uprzątała biurko, przejeżdżała dwa przystanki na Lipową, kupowała w śmierdzącej budce jeszcze bardziej śmierdzącego burgera i, zajadając się nim, wkraczała na cmentarz. Zazwyczaj kończyła przeżuwać na alejce przed docelowym kwartałem. Jeżeli nie zdążyła, zatrzymywała się i ostatni kęs brała przy śmietniku z górą zdechłych wieńców. Ani kroku dalej. Fluopomarańczowy papierek po fast foodzie kontrastował ze zgniłą zielenią kwiatów, szarością wstążek i bladością różyczek.
Popołudniowa modlitwa była dłuższa. Po części oficjalnej prowadziła rozmowę ze Stwórcą. Był to raczej monolog, bo odpowiedzi udzielała za Niego. Następnie zbaczała na całkiem prywatne tory i zdawała zmarłemu relację z dnia w pracy. Ilu klientów banku obsłużyła, jak rozlała kawę, o czym plotkowała. To ostatnie było najgorsze. Gdyby jej mąż codziennie słyszał o nowym staniku Darii, rozterkach sercowych Ilony, a później o tym, że prezes na pewno puka nową asystentkę, i tak by umarł. Wiedziała o tym, ale teraz nie miało to już znaczenia. Był martwy bez względu na temat rozmowy. A przynajmniej mogła się wygadać.
Około siedemnastej trzydzieści wracała do domu. Dawała jeść Willowi (najbardziej spasionemu chomikowi, jakiego można sobie wyobrazić), wypijała kubek herbaty i była gotowa do wyjścia. Co cztery, pięć dni zamawiała jeszcze zakupy przez internet. Oczywiście, z godziną doręczenia dopasowaną do pory jej przewidywalnego powrotu. A najlepiej z pewnym marginesem błędu. Czas powrotu był przecież zależny od ilości rozmów podsłuchanych w autobusie i plotek, z których zdawała zmarłemu skrzętną relację. Właśnie tak wyobrażała sobie ich wspólną starość. Mieli siedzieć i godzinami rozmawiać o tym, o czym rozmawiali inni. Niespodziewana choroba spowodowała konieczność rozpoczęcia tych konwersacji wcześniej. O jakieś trzydzieści lat.
Tym razem nie miała mu wiele do opowiedzenia. Dzień był słoneczny i wielu ludzi wybrało spacer zamiast powrotu autobusem. Pozostali wydawali się dziwnie markotni. Mimo pogody jechała najsmutniejszym, najcichszym autobusem od dawna.
Do mieszkania wróciła tuż po dwudziestej i zrezygnowana rzuciła się na kanapę. W ubraniu, nie zdejmując nawet kurtki, okryła się kocem. Przez dobre pół godziny gapiła się, jak Will kręci się w kołowrotku. O dziwo, mimo że ćwiczył tak godzinami, nie wpływało to na jego linię. Może gdyby nie miał kołowrotka, nie mieściłby się już w klatce? Nawet ta myśl nie wydała jej się śmieszna, a tylko groteskowa. Chomik niewychodzący z klatki, zupełnie jakby tkwił w grobie za życia.
Will, ich wspólny pupil, którego powinni kiedyś razem pochować...
Zrobiło jej się gorąco. Ściągnęła kurtkę i wysunęła się z koca. Postanowiła, że jutro wstanie wcześniej i weźmie prysznic. Chciała zasnąć, czując na sobie zapach cmentarza. Czuła go tak wyraźnie. Woń mokrej ziemi, dymu, siarki z zapałek. Jej włosy zdawały się nimi nasączone. Nie powinna ich zmywać.
Zwlekła się z kanapy i poszła do kuchni. Zapaliła jedynie światło zamontowane w okapie. Jarzące się światło niebieskich diod było równie martwe jak ona. Sięgnęła po butelkę wina i nalała sobie kieliszek. To też stanowiło rytuał. Jeden z ostatnich w ciągu dnia i jedyny nienakierowany na samoudręczenie. Symbol i zarazem wspomnienie wspólnie spędzanych wieczorów.
Odstawiła kieliszek i poczuła nagły zawrót głowy. Po kuchennej terakocie, ocierając się o jej stopy, przemknął cień. Gwałtownie się odwróciła, ale za nią nikogo nie było. Jeszcze przez chwilę nie poruszyła się, nasłuchiwała. Poza skrzypieniem klatki Willa było całkiem cicho. Żadnych odgłosów sąsiadów, żadnych kroków na klatce schodowej, nawet ruch uliczny jakby ustał.
Wtedy rozległo się głośne szurnięcie.
Z pewnością dobiegało z przedpokoju.
Nim zdążyła wyciągnąć szufladę i chwycić nóż, cień przemknął po płytkach, na których stała. Padł na nią. Gwałtowny atak poprzedziły dwa tupnięcia tuż za jej plecami. Do nosa i ust przytknięto jej cuchnącą szmatę. Nie miała siły się bronić. Kręciło jej się w głowie, a niepohamowana senność zamykała jej powieki. Walczyła z nią.
– Zagramy w szczęście? – usłyszała, gdy się osuwała na podłogę.
Kątem oka dostrzegła coś potwornego. Jednak jej mózg nie zdołał poddać tego obrazu analizie.
Zapadła się w ciemność.
5
Natalia Lec jeszcze raz przebiegła wzrokiem po linijkach maila. Na redakcyjną skrzynkę często wpływały całkowicie niedorzeczne wiadomości, lecz ta powinna zainteresować jej szefa. Wstała od biurka i przeszła do redaktorki, jak nazywano gabinet wydawcy. Zapukała. Nie czekając na pozwolenie, otworzyła drzwi.
Naczelny Wipczyk siedział w głębokim fotelu, wgapiony w wielki, plazmowy telewizor. Prognoza pogody jak zwykle absorbowała całą jego uwagę. Nawet nie spojrzał na wchodzącą. Dziennikarka podeszła do szefa, zerknęła na ekran jego laptopa i bez słowa włączyła swoją skrzynkę mailową.
– Co się stało? – Wipczyk zapytał znudzonym głosem.
– Proszę zobaczyć.
– To aż tak pilne?
Głośno mlaszcząc, przesunął fotel do biurka. Zanim zerknął na ekran, przeczesał jeszcze dłonią siwe, krótkie włosy i poprawił okulary.
– Całość?
Lec przytaknęła.
– Mały druk.
– Taki ma pan ustawiony. Mogę to zmienić...
Mimo że Wipczyk był wydawcą i od popularności czasopisma zależała popularność jego własnego budżetu, był dziennikarskim konserwatystą. Żadnych niepotwierdzonych newsów, żadnych gołych cycków, a nawet zbyt nachalnych reklam. Mimo to gazeta od miesięcy miała dobre wyniki sprzedaży. Najwidoczniej społeczeństwo potrzebowało w miarę obiektywnej prasy, zachowującej jako takie standardy. Żadnych prorządowych bzdur o wiekopomnych sukcesach gospodarczych, ale też trzeźwe spojrzenie na opozycję i jej machlojki. Można by pomyśleć, że nudy, ale przynajmniej uczciwie podane.
Wipczyk zmrużył oczy i skupił się na treści wiadomości elektronicznej.
Kiedy czytacie (pewnie całą redakcją) ten list, ktoś już rozpoczął swoją grę w szczęście.
Wiecie, jakie są jej reguły?
To dla was nieważne. Liczy się, że mogą się pojawić ofiary. W dzisiejszych czasach łatwo wzbudzić sensację przy pomocy zwykłych zwłok. Dawniej zgony przytrafiały się znacznie częściej i łatwiej, więc nikogo nie dziwił zimny trup, leżący na bruku. Ludzie modlili się o pomyślność, bo bez niej mogli nie wrócić do domu.
Szczęście lub pech.
Życie lub śmierć.
Pierwsza gotowa do gry osoba wkrótce pozna swoje przeznaczenie. Czy nie byłoby pięknie, gdybyśmy wszyscy się zabawili? Całe dzielnice, osiedla i miasta? Uwierzcie mi, że wspaniale jest podarować komuś szczęście. Darowując pecha, mówi się „trudno”.
Tak musiało być.
Amen.
Wydrukujcie ten tekst w waszej gazecie jako formę zachęty. Powiedzmy, początek cyklu felietonów. W przeciwnym razie ktoś będzie miał przez was potwornego (ale to bardzo potwornego) pecha. Być może nawet umrze… i to wcale nie będzie dla niego najgorsze.
Tak więc: do przeczytania!
Mistrz gry
Wipczyk przewinął ekran, ale na tym wiadomość się kończyła. Żadnego postscriptum z adnotacją, że to żart, żadnych uśmieszków dumnych autorów. Żadnego żądania okupu w bitcoinach ani załącznika z życzeniami.
– To może być zwykły wirus – mruknął skonsternowany. – Co chwilę dostaję wiadomość od amerykańskiego generała, który odkrył w Iraku ropę...
Lec zdecydowanie pokręciła głową.
– Niemożliwe. Przez nasze systemy antywirusowe, antyspamowe i Bóg wie jakie jeszcze, nie przechodzą żadne śmieci. Mail musiał zostać wysłany bezpośrednio na moją skrzynkę pocztową.
– Domyślasz się, dlaczego akurat na twoją?
– Być może ktoś kliknął w stopkę pod artykułem na stronie internetowej.
– Więc co chcesz z tym zrobić?
– Po odpowiedź na to pytanie przyszłam do pana.
Wipczyk głośno wypuścił powietrze. Poprawił leżący na skraju biurka ołówek i założył dłonie za głowę.
– Chyba powinniśmy to zgłosić – powiedział bez przekonania.
– Na policję?
– Przecież nie na straż pożarną.
Zadając pytanie, oczekiwała wytrawniejszego sarkazmu.
– Może lepiej skonsultować się z prawnikiem. Choćby z tym adwokatem, który pisze do kącika z poradami.
– Chyba nie myślisz, że ten list jest na serio? – Redaktor pokręcił głową. – Przecież to pisał jakiś świrus, któremu się nudziło. Ktoś może zapomniał na noc wziąć leków... Wiesz, ile kosztuje szpalta w naszej gazecie?
Kobieta uśmiechnęła się szeroko.
– O ile autorem nie jest nastolatek onanizujący się przed komputerem albo zwykły idiota, policja nie namierzy go zbyt szybko. Wtedy mielibyśmy szansę na sensację.
– Taką jak w tych kiczowatych szmatławcach...
– Nie wiedziałam, że pretendujemy do miana literatury pięknej.
Wipczyk obrzucił dziennikarkę zniesmaczonym spojrzeniem. Przebiegł wzrokiem po jej zgrabnej figurze, obcisłych jeansach, opiętej na piersi bluzce z nazwą rockowego zespołu i wreszcie długich blond włosach. Dobrze wiedziała, co daje jej do zrozumienia. Owszem, mogłaby pracować dla każdego brukowca. Byle dobrze płacił.
– Zawiadomcie policję – podjął ostateczną decyzję. – Przede wszystkim chcę spać spokojnie. Żeby nikt mi nie wyciągnął, że zataiłem informację o możliwym przestępstwie.
– Okej. Coś jeszcze?
– Postarajmy się utrzymać to w tajemnicy – spojrzał na nią porozumiewawczo. – Zamieszanie w redakcji jest ostatnią rzeczą, o której marzę.
– Więc nic nie odpisywać?
– Nie. Może sprawa sama się rozwiąże.
– Sama?
– Chyba nie mam poczucia humoru dzieciaka z piaskownicy. A horrory częściej mnie śmieszą niż straszą.
– À propos horrorów. – Lec skinęła w stronę monitora. – Zwrócił pan uwagę na adres nadawcy?
Wipczyk przewinął wiadomość do góry. Dopiero teraz to zobaczył. Odwrócił się w stronę podwładnej i zbaraniały pokręcił głową.
– Przecież on, do cholery, nie żyje...
6
Starsza posterunkowa Nowak mozolnie sporządzała protokół. Nie tylko uroda, lecz także pedantyczne zachowanie wskazywały na niejeden germański listek w jej drzewie genealogicznym. Siedząca obok niej podkomisarz Tamara Haler była za to stuprocentową Słowianką. Subtelną, ale kształtną i świadomą własnego uroku. Jej szafirowe oczy pilnie lustrowały rozmówczynię.
– Czyli wiadomość nie została podpisana? – zapytała, zerkając na kartkę A4. – Wydruk obejmuje całość maila?
Siedząca naprzeciw policjantek Natalia Lec przytaknęła.
– Jednak adres mailowy nadawcy jest pani znany? – dopytywała Haler.
– Kuba Bończyk był moim kolegą. – Dziennikarka przesunęła się na sam skraj krzesła. Pochyliła się i włożyła ręce między kolana. – Mail został wysłany z jego skrzynki pocztowej.
– Na pewno nikt się nie podszył, dodając kropkę czy przecinek?
– Na pewno.
– Mhm. – Wymowne westchnięcie przykuło uwagę Lec. – Kim był ten mężczyzna?
– Kuba?
– Tak. Na nim się teraz skupimy – Haler cedziła słowa, jakby podkreślała, że nigdzie nie muszą się spieszyć. – Proszę się skoncentrować i zaraz będzie pani wolna. Najpierw zeznanie, potem balowanie.
Dziennikarka wzruszyła ramionami.
– Kuba pracował dla naszej redakcji, kiedy dołączyłam do zespołu. Był fantastycznym człowiekiem, ale przede wszystkim – doskonałym dziennikarzem. Na pewno czytała pani jego felietony. Zawsze interesował się aktualnymi sprawami Lublina i wszystkimi brudami, a robotę traktował jak cholerną misję. Chciał nieść swoje przesłanie. Stanowił klasyczny przykład oddanego ludziom idealisty, który powinien zająć się polityką...
– Mówi pani o nim w czasie przeszłym.
Lec westchnęła. Nerwowo oblizała wargi, wzbudzając jeszcze większe zainteresowanie Haler. Podkomisarz odruchowo analizowała mowę ciała rozmówców. W tym wypadku ruchy, chaotyczne gesty i ton głosu wskazywały na potworny stres dziennikarki. Pozycja na krześle charakteryzowała osoby niepewne i skonsternowane. Wbite w ziemię spojrzenie potwierdzało głęboką koncentrację.
Natomiast posterunkowa Nowak od kwadransa nawet nie podniosła wzroku znad protokołu. To Haler również odnotowała.
Natalia Lec drgnęła.
– Tak, tak. – Mechanicznie pokręciła głową. – Kuba ciężko zachorował. Czekał na przeszczep serca, ale ze względu na jakieś komplikacje operacja nie była możliwa. Zmarł niecały miesiąc temu.
– I nikt nie mógł mieć dostępu do jego skrzynki pocztowej?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Rozumiem. To był jego adres prywatny czy roboczy?
– Umieszczony na serwerze redakcji. Musi pani zrozumieć, że Kuba poza pracą nie miał praktycznie żadnego życia. Wątpię, żeby w ogóle miał prywatną skrzynkę mailową.
Haler położyła obie dłonie na biurku i zaczekała, aż posterunkowa Nowak skończy spisywać protokół. Mimo że do lubelskiego wydziału kryminalnego przeniosła się już przed czterema miesiącami, wciąż nie do końca przesiąkła miejscową atmosferą. Poza tym wolała nie wyjść na arogancką krakuskę z prezydenckim dyplomem uznania. I gratulacjami od dwóch ministrów.
Nigdy nie miała problemu z tym, jak jest postrzegana, lecz rozstanie z wieloletnim partnerem nadwątliło jej wiarę w siebie. Albo kazało inaczej spojrzeć na świat. To, co od niego usłyszała na pożegnanie, z pewnością tworzyło zastanawiający obraz. Przeprowadzka do Lublina wywróciła wszystko do góry nogami, ale pozwoliła z powrotem nabrać dystansu do przeszłości. Wbrew zarzutom byłego Haler nie uważała się za zarozumiałą pindę, która ma nasrane we łbie przez teorie psychologiczne i policyjne zboczenie zawodowe. Dokładnie pamiętała tę tyradę.
Policyjne zboczenie zawodowe stanowiło eufemizm, a teorie psychologiczne brzmiały ciekawie. Pozostałych zarzutów nawet nie komentowała. Doskonała pamięć czasem jednak stanowiła przekleństwo. Choć z drugiej strony pozwalała właśnie przywołać artykuły podpisane przez Kubę Bończyka, które czytała w internecie. Od początku dobrze wiedziała, kim jest mężczyzna, pod którego podszywał się nadawca maila. A raczej kim był, bo klepsydra i wyrazy żalu na łamach serwisu on-line również nie umknęły jej uwadze.
Nowak wreszcie skończyła notować i przełożyła stronę protokołu.
– Czy treść maila coś pani mówi? – Haler odruchowo potrząsnęła wydrukiem. – Kojarzy się z jakimś artykułem, rozmową...
– Nie.
– A powód, dla którego ktoś miałby go wysłać?
– To też bez sensu. Prawda? – Lec po raz pierwszy spojrzała w oczy podkomisarz. Źrenice miała rozszerzone, a brwi – ściągnięte. – Ten ktoś nie chce pieniędzy. Nie używa własnego nazwiska, więc nie chodzi też o popularność. Nie składa oświadczeń politycznych, nie dyskredytuje pracodawcy...
– Więc co może mieć na celu? Jak pani myśli?
Dziennikarka nie dała się złapać na pytanie-przynętę. Odchyliła do tyłu głowę i nerwowo zebrała włosy.
– Nie mam pojęcia – sapnęła. – Albo komuś się nudzi, albo jakiś czubek zapomniał wziąć tabletek. Tak przynajmniej uważa mój szef.
– I nie obawia się pani, że to może być prawdziwa groźba?
– Chyba nie. Przynajmniej... To byłby jakiś absurd.
Haler odnotowała, że spojrzenie Lec powędrowało na prawo i do góry. U osób leworęcznych stanowiło to odruch zastanowienia, u praworęcznych – zakłopotania.
– A jednak postanowiła to pani zgłosić na policję.
– Taka była decyzja naczelnego.
– Żeby w razie czego mieć czyste sumienie? Czy może, wbrew temu, co pani mówi, potraktował ten mail poważniej?
Podkomisarz coś zanotowała. Lec wyprostowała się i oparła plecami o krzesło.
– Nie wiem... Może jedno i drugie.
– Okej. W takim razie będę miała prawdopodobnie ostatnie pytanie. Przynajmniej na razie. Możemy?
– Jasne.
Haler pochyliła się nad biurkiem.
– Słyszała pani o grze w szczęście? Czy coś mówi pani ta nazwa?
– To właśnie jest dziwne...
Posterunkowa Nowak spojrzała ze zirytowaniem na dziennikarkę. Od pisania musiała już boleć ją ręka.
– Co w tym dziwnego? – dopytała podkomisarz.
Lec splotła dłonie. Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią, wreszcie wbiła wzrok w nieokreślony punkt na podłodze.
– Kiedy odwiedziłam Kubę po raz ostatni – mówiła cicho, ale spokojnie – był już w agonii. Wiedziałam, że zostało mu niewiele czasu. Kilka godzin, a może nawet mniej. Odmieniona twarz, napięte mięśnie, zapadnięte oczy. Usiadłam przy jego łóżku i rozpłakałam się przytłoczona tym, jak szybko umierał. Bo ostatnie dni jego życia trzeba wprost nazwać umieraniem. Dopiero co śmiał się w redakcji, dopiero snuł plany o serii społecznych felietonów, a tu nagle to… Siedziałam przy nim, wsłuchując się w charczący oddech, aż się uspokoił i całe ciało jakby się odprężyło. Myślę, że wtedy po prostu zrezygnował z walki i wywiesił białą flagę. Postanowił umrzeć. Zapewne nie miał nawet świadomości, że do niego przyszłam, ale nie chciałam, żeby był sam.
Posterunkowa Nowak westchnęła.
– Już kończę – uspokoiła ją dziennikarka. – W pewnym momencie zobaczyłam, że Kuba porusza wargami. Zwilżyłam gazik i obmyłam mu usta. Wtedy właśnie, jakimś ostatnim wysiłkiem woli, wyszeptał, że idzie grać w szczęście. To były jego ostatnie słowa.
7
W pomieszczeniu panował półmrok. Sączące się zza firanki rdzawe światło dogorywającego letniego wieczoru grzęzło w kątach gabinetu. Wiedeń na osiemnastowiecznych akwafortach o tej porze wyglądał wyjątkowo ponuro. Klasycystyczna Hofbibliothek przypominała opuszczony szpital dla obłąkanych, a przysadzisty budynek kościoła szkockiego stanowił jedynie czarną plamę na tle płonącego nieba.
Komisarz Eryk Deryło siedział bez ruchu przy biurku. Jego masywna, przygarbiona sylwetka rzucała na ścianę ponury cień. Miał otwarte oczy, ale zupełnie nieobecne spojrzenie. Ciężko oddychał.
Na blacie przed nim piętrzyły się stosy rozmaitych książek, dokumentów i notatek. Pomiędzy nimi poniewierały się zmięte żurawie origami. Niektóre z nich miały obdarte głowy, inne – wyrwane skrzydła lub ogony. Większość została obrócona w papierowe kulki gotowe do wyrzucenia.
Deryło zamrugał. Przeciągnął dłońmi po twarzy i rozejrzał się, jakby nie wiedział, gdzie jest. Zapalił bankierkę, której zielony klosz przepuszczał słabe światło. Zbyt słabe, by na dobre przepędzić mrok.
Ciężko wstał z fotela, podszedł do okna i opuścił rolety. Zerknął na świat przez pozostawioną cienką szczelinę. Miasto w dole żyło. Ulicami ciągnęły sznury aut, pobłyskiwały ich reflektory, a ponad tym wszystkim unosiła się mdła poświata zapalonych przed chwilą latarni. Deryło z irytacją docisnął gilotynowe ostrze rolety do ramy okna.
Odwrócił się i oparł plecami o parapet. Powiódł wzrokiem po biblioteczce i grafikach, wreszcie zatrzymał wzrok na artdecowskim stoliku. Podniesione ramię gramofonu przypomniało mu, co chciał zrobić. Ochota na muzykę jednak znowu go opuściła. Mimo że jeszcze przed kilkoma miesiącami mógł w kółko wsłuchiwać się w koncerty Eberla czy opery Pucciniego, teraz wolał ciszę. Co z tego, że częstotliwość pięćset dwadzieścia osiem herców uchodziła za częstotliwość serca i miała ponoć właściwości lecznicze, skoro kiedy spróbował się w nią wsłuchać, dopadała go wściekłość. Chciał zdemolować świat, lecz brakowało mu siły.
W wieku pięćdziesięciu trzech lat czuł się jak stulatek. Dawna napadowa bezsenność stała się już permanentnym elementem jego życia. Wypalał się nie tylko jako gliniarz, lecz przede wszystkim jako człowiek.
Już dawno usunął z gabinetu dyplomy i medale, które przestały być symbolem sukcesu, a stały się certyfikatem zmarnowanego życia. Kiedy poszedł do szkoły policyjnej, marzył, by prowadzić najgorsze sprawy, dopadać najokropniejszych zwyrodnialców i móc użyć broni nie tylko na strzelnicy.
Był ambitny. Był pilny, uparty i nieco ekscentryczny. Szybko awansował, zdobył uznanie przełożonych, wreszcie – kilka z jego spraw trafiło do annałów akademickich jako przykłady dochodzeń wzorcowych. Na pewien czas zachłysnął się własną pozycją. Pierwsze oprzytomnienie przyszło, gdy został mimowolnym świadkiem koszmarnego wypadku drogowego. Gdy dopadł do rozbitego auta, śmiertelnie ranna kobieta wciąż żyła i zachowywała przytomność. Płakała z bólu. Ostatnie minuty jej życia byłyby naznaczone bezkresnym cierpieniem, bez jakichkolwiek szans na ratunek i złagodzenie męki. Dlatego pomógł jej umrzeć.
Miał tego nigdy nie zapomnieć. Podobnie jak twarzy każdej z ofiar zabójstw, samobójstw i katastrof, z którymi zetknął się przez lata pracy. Demony przeszłości go przytłaczały. Kładły się cieniami na jego mózgu i wbijały pazury, strzępiąc wspomnienia. Wżynały się w tył gałek ocznych w postaci obezwładniających migren. Zaciskały łapska na jego piersi, wywołując napadowe duszności.
Rozpracowanie sprawy i ujęcie Cztery Iksa mogło się okazać kolejną trampoliną do sukcesu. Wisienką na torcie niemal trzech dekad kariery. Tymczasem Deryło nie odczuł nawet cienia satysfakcji. Plotki, że mógłby awansować na zastępcę naczelnika wydziału kryminalnego lubelskiej policji, przeraziły go. Był gotów odejść, a jednocześnie bał się odejść. Jakakolwiek zmiana w życiu, w rytmie dnia albo nocy czy – przede wszystkim – zbyt wiele wolnego czasu – to wszystko mogło go zabić. Metaforycznie lub całkiem dosłownie. Był o tym przekonany.
Podszedł do gramofonu i powoli opuścił jego ramię. Wodził wzrokiem po zawieszonych nad stolikiem zdjęciach, ale nie skupił się na żadnym z nich. Chciał, żeby uwiecznione na nich twarze tworzyły biały szum, który bezboleśnie przewinie mu się w umyśle. Podświadomie odświeżał ich rysy.
Wyprostował się i wrócił do biurka. Wyciągnął spod blatu kosz na śmieci, po czym strącił do niego powykręcane szczątki żurawi origami. Kiedyś sądził, że podświadomie wyczuje, gdy uformuje tysięcznego z nich, lecz teraz miał co do tego wątpliwości. Stracił nadzieję.
Tysiąc to było stanowczo zbyt wiele nie tylko dla Sadako Sasaki. Może nawet, o ironio, tysiąc nie był zbawienny, a przeklęty. Jak większość przesądów.
Nim zdążył posprzątać, poczuł wibrację komórki. Po chwili tony niedawno ustawionej sarabandy Haendla stały się zwiastunem nadchodzących problemów. Wyłomem w upragnionej ciszy. Poza tym Haendel zawsze kojarzył mu się ze złymi wieściami. A przypuszczenia natychmiast potwierdził wyświetlony na ekranie numer wewnętrzny wydziału kryminalnego.
– Słucham? – rzucił, patrząc na żurawia, który utkwił między książkami.
– Posterunkowa Nowak. Panie komisarzu, przepraszam, że przeszkadzam.
Przeprosiny w germańskich ustach zawsze brzmiały dla niego nieszczerze.
– O co chodzi?
– Dzwoniła dziennikarka od tego nawiedzonego maila.
Deryło westchnął. Chcąc nie chcąc, został przed paroma godzinami zapoznany ze sprawą jako z potencjalnym „wątkiem rozwojowym”. „Wątek rozwojowy” brzmiał niewinnie, lecz zazwyczaj zwiastował kłopoty. Podobnie jak większość eufemizmów.
– Czego chciała?
– Na jej pocztę przyszedł kolejny mail. Załączono do niego zdjęcie.
– Jakie zdjęcie?
– Ciemne, zamazane. Technicy właśnie je wyostrzają. Wydaje mi się, że przedstawia jakieś pomieszczenie, ale równie dobrze to może być fotografia dna morskiego.
Przejawy humoru u posterunkowej Nowak zdarzały się bardzo rzadko. Do tego zazwyczaj wywoływały u Deryły uśmiech pobłażania. Tym razem jedynie sapnął.
– A wiadomość? Gramy, do cholery, w kalambury?
– Przepraszam... – Posterunkowa odchrząknęła. – Jest krótka, poprosiliśmy o jej przesłanie. Zaraz panu przeczytam, komisarzu. Proszę zaczekać.
Rozległo się kilka trzasków, szelest, a wreszcie Nowak znów znalazła się przy telefonie.
– Jest tam pan?
– Tak, tak. – Deryło czuł narastające rozdrażnienie. – A gdzie mam, do cholery być?
– Już czytam. Napisał dokładnie tak...
Z każdym słowem serce komisarza przetaczało więcej krwi.
8
Zamrugała.
Raz, drugi, trzeci.
Bolała ją głowa i kręgosłup. Siedziała na stalowym krześle. Dopiero po kilku sekundach uświadomiła sobie, że jej tułów i ręce oplata gruba lina, zawiązana gdzieś za oparciem. W usta miała wetkniętą okropnie suchą szmatę. Szorstki materiał kaleczył jej język.
Wyschnięte na wiór usta były zdrętwiałe. Spróbowała przełknąć ślinę, lecz piekące gardło wydało z siebie bulgot. Z trudem obróciła głowę.
Znajdowała się w dużym pomieszczeniu. Wokół walały się butelki, foliowe siatki i mnóstwo innych śmieci. Zagrzybione ściany pokrywały kolorowe graffiti. Szyby w szeregu okienek zamontowanych pod samym sufitem były stłuczone. Przez resztki szkła sączyło się szarawe, delikatne światło księżyca. Pomieszczenie wydawało się upiornie puste.
Kobieta czuła przejmujący, kruszący kości chłód. Spróbowała się szarpnąć, ale więzy były starannie zaciśnięte. Również nogi miała przywiązane do krzesła.
Jęknęła.
Naprężyła mięśnie rąk, ale poza przeszywającym bólem nadgarstków nie zyskała nawet milimetra luzu. Rozbudzająca się ze snu świadomość zakołatała jej sercem. Zadudniło tak mocno, jakby chciało wyskoczyć przez gardło. Pobudzało niesmak w ustach i prowokowało odruch wymiotny.
Kobieta zamknęła oczy i wstrzymała powietrze. Musiała się uspokoić. Jeżeli zwymiotuje, najprawdopodobniej skończy uduszona zawartością własnego żołądka. Skupiła się na oddechu i postanowiła odliczyć do trzech.
Powoli.
Spokojnie.
Raz. Gdzie jest?
Dwa. Co się stało? Czy to jakiś pieprzony dowcip?
Trzy.
Pytania przemknęły między oddechami, ale na żadne nie znała odpowiedzi. Otworzyła oczy i spróbowała zebrać myśli. Naprzeciw niej znajdowało się wejście. Jedno skrzydło obskurnych drzwi było lekko opadnięte, ale przylegało szczelnie do drugiego. Z całej ich powierzchni łuszczyła się farba. W mroku drzwi przypominały wykrzywioną, potworną twarz z łuszczącą się skórą.
Kobieta spróbowała lekko się przechylić. Rozbujane krzesło być może rozbiłoby się i uwolniło więzy. Zacisnęła zęby. Przy każdym ruchu sznur wżynał się w rękawy sukienki i obcierał jej ciało. Kolejny, którego nie mogła dostrzec, uwierał w krtań i nagi kark. Pomimo wysiłku wszystkich mięśni krzesło ani drgnęło. Musiało być przytwierdzone do podłoża. Nawet histeryczne wierzgnięcie całego ciała zostało stłumione w zarodku.
Podobnie jak spazmy płaczu.
I konwulsje rozpaczy.
Nagle dostrzegła coś znajdującego się pod sufitem. Obróciła głowę na tyle mocno, na ile pozwalał naprężający się sznur. Gdy próbowała popatrzeć jak najbardziej w górę, czuła ból, lecz uparcie nasilała ruch gałki ocznej.
W głębi pomieszczenia dostrzegła drugie drzwi. Również pokryte łuszczącą się farbą, wyglądały na zgniłe i kruche. Gdyby udało jej się oswobodzić…
Myśl pocieszenia zagłuszył wyostrzający się kontur przedmiotu, który znajdował się wysoko nad jej głową. Serce znów podskoczyło jej do gardła.
Knebel stłumił kolejny krzyk przerażenia.
9
„Czas gry upływa, ale jeżeli mój list ukaże się w gazecie, uczestnicy być może dostaną łaski czasowe. W przeciwnym razie ich szczęściem będzie nadzieja, że śmierć jest pocałunkiem Boga, a nie nicości. To na zachętę”.
Deryło spędził parę godzin, roztrząsając te trzy zdania. Teoretycznie nie było potrzeby, aby wracał na komendę, mimo to nie wytrzymał. W końcu, gdy zabytkowy Becker wybił dziewiątą, wyszedł z domu. Może cała sprawa była niewartym uwagi wygłupem.
A może należało ją potraktować całkiem poważnie.
O dwudziestej pierwszej trzydzieści komisarz z kubkiem kawy wpadł do pokoju informatyków. Za dwójką chorobliwie otyłych operatorów, którzy pochylali się nad monitorami, stał aspirant Brzeski. Wysoki blondyn o dziecięcej twarzy zadziwiał komisarza zaangażowaniem. Kiedyś wysnuł teorię, że Brzeski jest po prostu kawalerem, który nie ma nic do roboty poza pracą. Później okazało się, że nie nosi obrączki, ale ma całkiem uroczą żonę. Wtedy Deryło zaczął podejrzewać problemy małżeńskie i chęć odreagowania w pracy. Solidna teoria. Jednak i to wyobrażenie runęło, kiedy zaprzyjaźnił się z aspirantem i przekonał, że w związku jest całkiem szczęśliwy. Uznał go wtedy po prostu za dziwaka. Całkiem podobnego do siebie.
Mężczyźni przywitali się, a grubszy informatyk zastukał w ekran komputera.
– Proszę zobaczyć, komisarzu.
Deryło z trudem widział tam cokolwiek. Fotografia wyglądała jak nocne ujęcie chropawej ściany.
– To całkiem dobrej jakości zdjęcie – mruknął informatyk w czarnej koszulce z nadrukiem przedstawiającym kufel pełny piwa. – Mówiąc obrazowo, zostało umyślnie przyciemnione i skontrastowane, aby ukryć jego treść.
– Więc dacie radę je odtworzyć?
– Powinno się udać.
– Pytam, jak długo to potrwa.
Informatycy popatrzyli po sobie i wzruszyli ramionami. Chudszy z nich, który i tak przypominał wielkiego hipopotama z okularami nasuniętymi na czubek nosa, wydął wargi.
– Do kwadransa – powiedział po chwili. – Jeżeli mamy szczęście i plik nie został dodatkowo przeformatowany.
– Szczęście to dziś złe słowo – Brzeski wtrącił się z ponurym uśmiechem.
– Właśnie – Deryło natychmiast podchwycił wątek – ktoś szukał informacji o tej grze?
– Nic takiego nie istnieje. Przynajmniej w świecie internetu. A jak wiadomo, skoro wujek Google o czymś nie słyszał, to tego nie ma. Ale szukamy dalej, w innych językach, przeszukując hasła książkowe, gazety i co tylko się da.
– Nie może nie być czegoś, o czym mówią dwie osoby.
– Właśnie... – Brzeskiego zdziwiło przygotowanie Deryły. – Ponoć naczelny tej gazety też słyszał te majaki. Kilkukrotnie odwiedzał pismaka w szpitalu, w tym ostatniego dnia. Nie pamięta dokładnie, ale wydaje mu się, że również przy nim bełkotał o grze w szczęście. Znalazłem jednak coś bardziej interesującego.
Brzeski zawiesił głos, lecz Deryło cierpliwie czekał na dalszy ciąg historii. Od dawna pojedynkowali się z aspirantem na językowe przepychanki, w których wzbudzenie zainteresowania słuchacza było wysoko punktowaną umiejętnością. Upił łyk kawy i, udając znudzonego, popatrzył na wciąż ciemny ekran. Mimo to wszyscy wiedzieli, że emocje w nim dosłownie buzują, a przekroczenie pewnej granicy może spowodować wybuch furii.
– W tym ostatnim liście napisano, że śmierć jest pocałunkiem Boga – Brzeski podjął po chwili. – To cytat z Karla Rahnera.
– Kim, do cholery, jest Karl Rahner?
– To dwudziestowieczny teolog i filozof. Właściwie nikt wyjątkowy, ale przynajmniej wiemy, że nadawca sam tego nie wymyślił.
– Tyle że w liście była wstawka o pustce.
– O nicości. – Ktoś zza pleców poprawił Deryłę. – O cholernej nicości.
Komisarz odwrócił się i utkwił spojrzenie w Tamarze Haler. Kobieta również zaciskała dłonie na tekturowym kubku kawy. Po raz pierwszy ich zawodowe ścieżki się skrzyżowały. Dotychczas inspektor przydzielał im oddzielne sprawy, ale najwyraźniej tym razem uznał, że Deryło dojrzał, by zostać jej przełożonym. Albo, jak sam to traktował, partnerem.
– Jedno licho – skwitował. – Ale brzmiało wyjątkowo pesymistycznie.
– Nicość brzmi dosadniej. Psychologicznie jest pojemniejsza od pustki.
– Pojemniejsza: w sensie, że mniej pusta?
– Bardziej dojmująca.
Haler postawiła kubek na biurku obok ekranu komputera i zerknęła, czym zajmują się informatycy. Jak natchniona odwróciła się zaraz do komisarza. Brzeski z rezygnacją wbił dłonie w kieszenie spodni. Najwyraźniej nie był zadowolony, że Tamara została jego przełożoną. Albo że całkowicie wygryzła go ze sprawy.
– „To na zachętę”, te słowa mogą odnosić się właśnie do zdjęcia.
Deryło westchnął.
– Co masz na myśli?
– Nie wiem. – Haler przygryzła wargę. – Jeżeli miałabym zakładać najgorszy scenariusz, to w ten sposób psychol może wciągać nas do gry. Jeżeli złapiemy jakąś przynętę, teoretycznie można uznać, że do niej przystąpiliśmy. To taka niewyrażona wprost deklaracja udziału.
– Coś jak składka na fundusz pracowniczy, z którego nigdy się nie korzysta?
Ironia komisarza wywołała jedynie chichot chudszego z informatyków. Deryło stanął bokiem do Haler i zerknął na pulpit monitora. Ciemny obraz zmąciło kilka refleksów światła, lecz nadal pozostawał nieczytelny. W tym samym momencie zdjęcie wyświetlone na monitorze drugiego z informatyków zaczęło szybko pulsować. Z każdym wyświetleniem zdawało się rozjaśniać i wyostrzać.
– Udało się. – Grubas tryumfalnie splótł dłonie i strzelił stawami. – Psikusa stanowiło to, że zostało przekonwertowane dodatkowo na czerń i biel, ale zaraz wszystko zobaczymy. ViSir zawsze wygrywa.
Cała trójka policjantów pochyliła się za plecami informatyków. Najpierw na ekranie pojawiła się jasna płaszczyzna, która przypominała komisarzowi pomarszczoną powierzchnię księżyca. Po kilku kolejnych sekundach jakość obrazu się poprawiła. Powierzchnia księżyca okazała się taflą wody, za kilkoma drzewami i pojedynczym budynkiem. Fotografia pozostała czarno-biała, lecz obraz był wystarczająco wyraźny.
– Wiem, gdzie to jest. – Chudszy z informatyków założył okulary na czoło i zmrużył oczy. – To stary dom weselny przy Zalewie Zemborzyckim. Lokal padł i od lat budynek jest opuszczony, ale kiedyś były tam naprawdę porządne zabawy. Teraz to rudera, śmierdząca gównem bezdomnych.
10
Kolumna radiowozów pędziła w stronę zalewu. Nie wiedząc czego się spodziewać, Deryło wezwał pirotechników i zespół uderzeniowy. Łącznie trzy grupy bojowe oraz jedną – zaplecza. Coś w podświadomości kazało mu zabezpieczyć tę prowizoryczną akcję. Jednocześnie czuł, że może się mylić i że impulsywną reakcją zagłusza jedynie własne demony.
Samochodem, w którym jechał razem z Tamarą Haler, kierował Brzeski. Styl jazdy aspiranta na tyle odpowiadał komisarzowi, że zrobił go swoim nieformalnym szoferem.
– Myśli pan, że naprawdę tam na coś trafimy? – zapytał Brzeski, dynamicznie wychodząc z zakrętu.
– Nie mam bladego pojęcia. Ale spodziewam się totalnego bajzlu.
– Zwabia nas w pułapkę?
– A jak inaczej to wszystko rozumieć? Łudzisz się, że naprawdę chce się spotkać i zagrać w debilną planszówkę?
– Może to rzeczywiście maniak gier, który chciał się zabawić na całego. Taki numer życia, z zaangażowaniem mediów i policji. Lepsza wersja zadzwonienia z budki i oznajmienia, że pod komisariatem jest bomba.
– W dowcipach nie ma niczego o grach w szczęście i trupach.
– To też może być zwykły żart.
– Trochę słaby, skoro można za niego trafić na parę lat do pierdla, a nie wypłacić się do końca życia.
Po wyjściu z łuku Brzeski przyspieszył. Pomimo wyboistej drogi pruł grubo ponad setkę.
– Nie z takimi debilami się spotykaliśmy.
– Czytając te wiadomości, mam dziwne wrażenie, że w tym przypadku to nie jest zwykły debil.
Haler dotąd bez słowa przysłuchiwała się wymianie zdań policjantów. W tym momencie zabębniła dłońmi o kolana i odchrząknęła.
– Debil, ale uzdolniony – odezwała się, zamyślona. – Choć w zasadzie wcale nie debil, lecz ktoś całkiem bystry. Bystry sukinsyn. Ma naprawdę bogate spektrum słów, a do tego dobitnie ostry sposób formułowania myśli.
– To znaczy?
– Dowcipnisie zazwyczaj dzwonią na alarmowy, mówią, że tu a tu jest bomba i się rozłączają. Jemu zależy na interakcji. Dlatego z pewnością jego działanie zostało przemyślane, nie motywuje go wypita flaszka wódki.
– Może to notorycznie nachlany alkoholik. – Brzeski zredukował bieg i wszedł w kolejny zakręt. – To by wiele tłumaczyło.
Haler pokręciła głową.
– Nie. Jego wiadomości są zbyt przemyślane. Nie boi się, że zlokalizujemy, skąd je wysyła, a do tego treść drugiej jest ściśle powiązana z pierwszą. To świadczy o planie i rozmyślnym jego realizowaniu. Nie widzę żadnej impulsywności.
Minęli tamę, przy której kończyła się utwardzona ulica. Zwalniając, wjechali na alejkę spacerową. Całe szczęście o tej porze w okolicy nie było wielu przechodniów. Pojedynczy nocni spacerowicze na widok kolumny pojazdów rozbiegali się na boki. Mimo to komisarz zabronił używania klaksonów i stroboskopów.
Ostatnie kilkaset metrów to była żwirowa dróżka, która przecinała pole nieużytków. Na jej końcu znajdował się duży, jednopiętrowy budynek ze sztampowym frontem przypominającym szlachecki dworek. Wokół panowała ciemność. Nie było żadnych latarni, a reflektory policyjnych wozów rzucały tylko rozproszone światło.
Nagle rozległo się trzeszczenie radioodbiornika. Brzeski natychmiast podgłośnił.
– Mówi inspektor Knap – zachrypiał szorstki głos. – Przejmuję dowodzenie. Od tej pory każdą decyzję konsultujecie ze mną.
Deryło był zaskoczony. Po raz pierwszy od dawna inspektor mieszał się w jego sprawy. Do tego w takim momencie. Od razu pomyślał o ingerencji prokuratury, wystraszonej potencjalnym nagłośnieniem tematu w mediach. Walnął w przycisk nadawania.
– Rozumiem, że pan inspektor zna plan operacji?
– Tak.
– Ale go nie kwestionuje?
– Nie mam żadnych zastrzeżeń. Chcę jedynie akceptować kolejne kroki.
Brzeski zatrzymał auto niedaleko głównego wejścia do rudery. Deryło nie zamierzał dać się upokorzyć.
– Skoro ja nie dowodzę – powiedział z ironią – wchodzę z moimi ludźmi.
– Może pan wejść na czele grupy wschodniej.
Nie jechali zdobywać gangsterskiej willi, więc nakreślony na odprawie plan pozostał ogólny. Może dlatego Deryło poczuł ulgę, że nie będzie odpowiadał za jego realizację.
– W takim razie wchodzimy od bocznego wejścia.
– Grupa aspiranta Brzeskiego wejdzie od frontu. Teuton ubezpiecza od zewnątrz, a Rudecki – cały teren.
– Zgodnie z instrukcjami.
Rozległy się potwierdzenia z kolejnych radiostacji.
– Chcę zatwierdzać każdy krok, posługujcie się odbiornikami.
– Przyjęto.
Deryło wymienił z Haler zafrasowane spojrzenia i otworzył drzwi.
– No to do dzieła. Jaśnie pan inspektor zaprasza do środka.
11
Przez wybite okna nie dostrzegli żywej duszy. Dawny dom weselny był całkowicie ogołocony z jakichkolwiek sprzętów. Przypominał rozpadającą się ruderę z filmów o Dzikim Zachodzie. W świetle latarek mignęły pozostałości tymczasowych lokatorów i imprez organizowanych zapewne przez okoliczną młodzież. Poza tym żadnych innych śladów ludzkiej obecności.
Policjanci ostrożnie przeszli wzdłuż ściany i zatrzymali się przy skorodowanych bocznych drzwiach. Były zamknięte na klucz. Deryło skierował usta w stronę zawieszonego na ramieniu odbiornika.
– Zgłaszam blokadę i utrudniony dostęp – powiedział z pewną dozą satysfakcji. – Mamy wybijać?
– Wybijać.
Komisarz miał wrażenie, że rozmawia z papugą. Zewnętrzne koordynowanie operacji było pomysłem całkowicie bezsensownym, wręcz niebezpiecznym. Sprawdzało się przy najbardziej spektakularnych akcjach, prowadzonych przy użyciu sprzętu lokalizacyjnego i skomplikowanej aparatury. Lubelska policja nie była tak wyposażona. Poza tym operacja nie miała statusu terrorystycznego lub podwyższonego ryzyka. Nie mogli ośmieszyć się sprowadzeniem wozów bojowych w sprawie, w której zachodziło jedynie podejrzenie czynu przestępnego, a i to oparte na mglistych przesłankach i potencjalnej nadgorliwości Deryły.
Komisarz skinieniem głowy nakazał wybicie drzwi ręcznym taranem. Wchodzenie oknem wiązałoby się z koniecznością usunięcia szklanych kawałków i połamaniem resztek ram. Strata czasu i zawracanie głowy. Taran w takich sytuacjach sprawdzał się doskonale. Jedno uderzenie wymierzone przez sierżanta wybiło drzwi z futryny. Rozbity zamek z brzękiem upadł na betonową podłogę i rozbił się na mniejsze elementy.
– Policja! – krzyknął Deryło.
Pokazał dłonią kierunek, w którym mieli się poruszać. Światło latarek omiotło długi korytarz.
– Pusto – zameldował policjant ubezpieczający lewą stronę.
– Pusto – potwierdziła Haler.
Przemieszczali się wzdłuż ściany. Rozkład pomieszczeń był zgodny z planem, który jakimś cudownym przypadkiem znaleźli w internecie. Nawet zwykła restauracja miała kiedyś swoją stronę, która jeszcze działała. Zaoszczędziło im to mnóstwo czasu, który straciliby na kontaktowanie się z inwestorem lub nadzorem budowlanym.
Po niespełna minucie od wtargnięcia do budynku dotarli do kuchennego zaplecza. Drzwi dawno wyrwano i z pomieszczenia ziała ciemna pustka. Światło latarek omiotło połamane regały, których nie opłacało się nawet wywozić.
Nagle coś przykuło uwagę Deryły. Jakaś myśl przemknęła przez jego umysł, ale nie pozwalała się schwytać. Gestem nakazał, żeby jego partnerzy skierowali latarki na ścianę pokrytą aż po sufit graffiti.
To było to.
Pośród przekleństw, tagów i chujówwdupępolicji był duży, najwyraźniej świeży napis. Deryło mocniej zacisnął dłoń na rękojeści pistoletu.
– Sukinsyn!
12
Inspektor Knap odłożył papierosa elektronicznego na rozłożone akta. Powoli wypuścił kłąb dymu o brzoskwiniowym aromacie i przegładził dłońmi twarz.
Zamiast korzystać z odbiornika, skorelował częstotliwości funkcjonariuszy Deryły ze specjalną aplikacją na komputerze. Kolejne meldunki dobiegały z dwóch głośników. Mógł im odpowiadać przez niewielki, ale wyjątkowo praktyczny mikrofon. Urządzenie doskonale wygładzało jakość słów i nie zbierało dźwięków z całego pomieszczenia. Lepiej, żeby w nadajnikach zespołu operacyjnego nie brzęczały łopaty klimatyzatora z jego gabinetu.
Jednak od kilkudziesięciu sekund nie spłynął żaden komunikat. O ile się dowiedział, Deryło zamierzał wejść do budynku z dwóch stron, a jednocześnie paru jego ludzi zabezpieczało teren z zewnątrz. Cała akcja wydawała się zorganizowana na wyrost, lecz ani przez moment nie zamierzał jej odwoływać. Nawet siłowe wdarcie się do środka uważał za uzasadnione. Gdyby sala weselna działała nadal, pewnie miałby większe wątpliwości. Natomiast rudery nie mógł zdemolować nawet szturm antyterrorystów.
– Policja!
Okrzyk komisarza zwiastował faktyczne rozpoczęcie operacji. Kolejne komunikaty informowały, że pierwsze z pomieszczeń jest puste.
– Zejście do piwnicy zabezpieczone.
– Schody na poddasze również. Mamy tu niezły burdel.
Deryło przed rozpoczęciem akcji przekierował łączność na pasmo Knapa. Dzięki temu słyszał komunikaty kierowane nie tylko do poszczególnych grup, lecz także te na częstotliwości ogólnej. W ten sposób komisarz umył ręce od odpowiedzialności. Naprawdę sprytnie.
Knap odchylił się w fotelu i przymknął oczy. Dotknął palcami skroni. Oba głośniki od kilkunastu sekund milczały. W każdej chwili spodziewał się komunikatu o bezowocnym przeszukaniu budynku.
Poruszył się i sięgnął po papierosa. Dopiero z tej odległości dosłyszał regularny świst dobiegający z głośników. Cichy, ale wyraźny.
Przekręcił gałkę podgłośnienia o kilka pozycji, aż odgłos wypełnił pomieszczenie, choć jednocześnie zaczął tracić na jakości. Świst stał się niewyraźnym szemraniem. Jakby oddechem dobywającym się z podduszanej krtani.
– Sukinsyn!
Wrzask Deryły omal nie przyprawił go o zawał. Komisarz musiał mieć nastawione permanentne nadawanie, a świst rzeczywiście był jego oddechem.
Knap zerwał się i ściszył głośnik. Niechcący trącił mikrofon, który zachybotał się na biurku.
– Co się stało?!
Przyciągnął nadajnik niemal do ust.
– To nie żaden dzieciak wysyłający z nudów głupie maile – Deryło odpowiedział dopiero po chwili. – Przynajmniej tyle wiemy już na pewno.
13
Nie pomylili się. Trafili do właściwego budynku i oby we właściwym czasie. Deryło i Haler kilkukrotnie omietli latarkami całe pomieszczenie, lecz nikogo w nim nie było. Zaraz za nim znajdowała się kuchnia, a w głębi – betonowa ściana bez okien. Zgodnie ze znalezionym w internecie planem pomieszczenie miało kształt litery L, której krawędź podstawy zamykało wyjście awaryjne.
Komisarz jeszcze raz zerknął na napis nabazgrany fluorescencyjną, zieloną farbą.
„Dołączyłeś do gry”.
Czy jakiś psychol odnosił się bezpośrednio do niego? Czy do każdego wchodzącego? Nim zdążył przetrawić pytania, ciszę przeciął pisk. Stłumiony przez ściany, ale przerażający.
– Cholera! – Deryło, nasłuchując, przymknął oczy. – Skąd to?
– Trudno powiedzieć – wyszeptała Haler. – Już niczego nie słychać.
Rzeczywiście pisk ucichł. Komisarz nachylił się w stronę nadajnika.
– Grupa zachód – wywołał wyraźnie.
– Grupa zachód, słucham?
– Słyszeliście to?
– Tak.
– Wiecie skąd dobiegał ten pisk?
– Jakby z głębi tej rudery. Cholernie tu dużo zaułków i poruszamy się powoli. Trudno się zorientować...
Deryło przyłożył usta niemal wprost do nadajnika.
– Jest pan, inspektorze?
Chwila szumu.
– Odbiór.
– Ktoś jest w tym budynku. Jeżeli ten psychopata rzeczywiście prowadzi z nami jakąś grę, nasz czas ucieka. A może i czyjś. Słyszeliśmy krzyk, ale w tym tempie potrzebujemy kolejnego zespołu.
Znowu szum, westchnięcie i odgłos wydychanego powietrza.
– Nie ma na to czasu. Podzielcie się na mniejsze oddziały i szukajcie. Niech każdy odpowiada za siebie.
– Zrozumiano – odparł dowódca drugiej grupy.
– Zrozumiano – potwierdził Deryło.
W takim razie powinien działać sam. Obrócił się do Haler i nakazał jej podążać z sierżantem do kuchni.
– Uważajcie na siebie – mruknął. – Wdepnęliśmy w niezłe gówno...
Rzucił im zafrasowane spojrzenie i nie czekając na reakcję, skierował się w głąb korytarza. Ostrożnie, z wyciągniętą przed siebie bronią, pokonywał kolejne metry. Nasłuchiwał, lecz dziwny pisk już się nie powtórzył.
Wkrótce Deryło stanął przed wejściem do jednej z głównych sal. Na drugim końcu korytarza dostrzegł światło latarek. Ktoś z grupy zachód musiał już się zbliżać. Komisarz odwrócił się i skręcił w wąskie przejście. Tak jak się spodziewał, prowadziło do pomieszczenia, które dawniej było łazienką. Na środku leżała potłuczona umywalka, a w głębi ciągnęły się rozpadające drewniane drzwi kabin toaletowych.
Deryło się cofnął.
Wtedy instynktownie poczuł, że ktoś jest za załomem ściany.
Tuż obok niego.
14
Deryło jednym susem wyskoczył na korytarz. Światło jego latarki przemknęło po ścianie i oświetliło czyjąś sylwetkę. Natychmiast się uchylił, ale kątem oka odnotował, że ten ktoś nie jest uzbrojony. Dopiero po chwili zrozumiał, że kilka kroków od niego stoi Natalia Lec. Widział ją na komisariacie jedynie przez moment, ale wystarczyło, aby zapamiętał jej sympatyczną buzię i burzę włosów. Tkwiła bez ruchu pośrodku korytarza, gestem nakazując milczenie. Komisarz powoli opuścił pistolet i oświetlił korytarz.
– Słyszał to pan? – Dziennikarka nie wyglądała na zaskoczoną. Mówiła cicho, ale z rezonem.
– Co pani tu, do cholery, robi? – Komisarz pozostawił jej pytanie bez odpowiedzi. – Nie wiedziała pani, że do środka wchodzi pieprzony oddział szturmowy?
– Miałam wybiec, przywitać się i dać zastrzelić? Wie pan, ile będzie warta fotka z tego budynku?
Komisarz zaklął. Typowa dziennikarska hiena. Dostrzegł wielki aparat przewieszony przez jej szyję. Pewnie nawet w takich ciemnościach zrobiłaby doskonałe zdjęcia.
– Skąd się tu pani wzięła?
– Przeanalizowałam dołączoną do maila fotografię i udało mi się ją wyostrzyć. Kiedyś trochę się tym bawiłam. Zadzwoniłam na numer, który mi dzisiaj podano, ale moją wiadomość potraktowano wyjątkowo olewczo. Uznałam, że pewnie wasi informatycy już mnie uprzedzili...
– Proszę się stąd nie ruszać.
Dziennikarka się roześmiała.
– A jeśli nie to co? Aresztuje mnie pan?
– Z cholerną przyjemnością.
– Przełożeni by panu nie wybaczyli. Nie chce pan mieć przeciw sobie mediów.
Deryło zakipiał ze złości. Na terenie operacji nie zamierzał się patyczkować. Tym bardziej z przeklętymi dziennikarzami. Wściekłym ruchem sięgnął po zawieszone przy pasie kajdanki i dokładnie w tym momencie znowu usłyszał przeraźliwy wrzask.
I zaraz potem kolejny.
Jeszcze głośniejszy.
15
W tym samym czasie aspirant Bujak krok po kroku kierował się do piwnicy. Swego czasu była to zapewne kolejna sala weselna, ale teraz mógł ją określić jedynie jako zapleśniałą piwnicę. Płytki na schodach były potłuczone i pokryte wilgotnym brudem. Ściany jeszcze szczelniej niż gdzie indziej były zamalowane graffiti. Aż dziw, że nie trafili dotąd na żadnych narkomanów albo bezdomnych. Może jedni i drudzy w lecie woleli biwaki pod chmurką.
Aspirant poruszał się powoli, trzymając w jednej dłoni latarkę, a w drugiej – pistolet. Rozległe pomieszczenie było całkowicie puste. W umieszczonych pod samym sufitem okienkach z potłuczonymi szybami hulał nocny wiatr. Na przeciwległym końcu Bujak dostrzegł drzwi.
Zgodnie ze starymi wizualizacjami pod całym budynkiem znajdowały się dwie duże sale służące niegdyś za parkiety taneczne. Aspirant nigdy nie był w tym lokalu, ale słyszał o hucznych zabawach nad Zalewem. O ile dobrze pamiętał, całe przedsięwzięcie upadło na skutek sporów prawnych pomiędzy wspólnikami. W końcu doszło do nieumyślnego podpalenia, parę razy ktoś postraszył gości weselnych i w końcu zła sława zabiła dobry interes. Nikt nie chciał ryzykować w dniu ślubu.
Bujak, skupiony na zamkniętych drzwiach, nie patrzył pod nogi. Przez przypadek kopnął leżącą na podłodze butelkę tak, że rozbiła się o ścianę. Brzęknięcie poniosło się pustym echem. Ułamek sekundy później usłyszał krzyk. Przerażający pisk, dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia.
Ścisnął mocniej pistolet.
Na sztywnych nogach przebiegł do drzwi i zatrzymał się za załomem ściany. Furiacki wrzask nie ustawał.
– Tu Bujak, jestem na poziomie minus jeden – wymamrotał do nadajnika. – Ten krzyk dobiega chyba z sąsiedniego pomieszczenia.
Rozległ się szereg potwierdzeń i odpowiedzi. Przerwał je głos inspektora.
– Chłopaki z grupy zachód na dół – rzucił on ostro. – Aspirancie Bujak, macie wstrzymać się z jakimkolwiek działaniem. Powtarzam, stójcie tam, gdzie jesteście.
Aspirant przygryzł nerwowo wargę. Krzyk świdrował mu w uszach, wypełniał umysł i napawał przerażeniem. Był to dźwięk pełen bezkresnego strachu, jakiego nigdy dotąd nie słyszał. Rozpaczliwy i dziki.
Pozbawiony jakiejkolwiek nadziei.
Niemal zwierzęcy.
Nagle Bujak zrozumiał, że wrzask układa się w słowa, ale ich nie rozumiał. Wydawało mu się, że wyłapuje błagalnie powtarzane „nie”.
A to jedno słowo pociągało za sobą cały szereg najpotworniejszych skojarzeń.
Musiał działać. Nie mógł dłużej stać w miejscu. Nawet sekundy.
Naprężył mięśnie, nacisnął z całej siły klamkę i wyciągnął przed siebie pistolet. Nim zdążył oświetlić pomieszczenie latarką, było już za późno.
Przesunięcie drzwi spowodowało ruch przymocowanej do sufitu liny. Zerwany węzeł upadł na ziemię i uwolnił spod stropu ostre jak brzytwa kosy. Ostrza ich wszystkich zostały postawione na sztorc. Nie miało znaczenia, że tylko jedno wbiło się wprost w głowę uwięzionej kobiety. Rozłupało ją, jakby czaszka była kruchym kłosem zboża. Przebiło kości, mózg, przykuło podbródek do piersi i utkwiło głęboko w brzuchu.
Tuż poniżej żołądka.
Na amen.
16
Interwencja służb ratunkowych była niepotrzebna. Kobieta nie miała żadnej szansy na przeżycie, choć jeszcze przez kilka sekund po wtargnięciu aspiranta Bujaka z jej gardła dobywał się bulgoczący charkot. Był to dźwięk powietrza wypychanego z płuc przez mięśnie zgiętego w nienaturalnej pozycji ciała.
Bez dwóch zdań – martwego ciała.
Niespełna godzinę później Deryło oraz Haler, ubrani w stroje ochronne, przyglądali się zwłokom. Ekipa kryminalistyczna już rozpoczęła swoją benedyktyńską robotę na miejscu zbrodni. Rozstawiono pierwsze tabliczki znaczące miejsca odnalezienia śladów, sprowadzono sprzęt fotograficzny, a dwie wypchane rozmaitymi narzędziami walizy leżały w rogu pomieszczenia.
Dopiero w świetle reflektorów widać było całą konstrukcję, która spowodowała zerwanie się postawionych na sztorc kos.
– Nic skomplikowanego. – Deryło powiódł palcem, wskazując przeciągniętą pod sufitem linę. – Sznur zapleciono na starej lampie i wzmocniono węzłem. Właściwie węzeł nie był nawet szczególnie potrzebny. Wystarczyło pchnąć drzwi, splot się zerwał albo zsunął z klamki i pozamiatane.
Komisarz klasnął. Nachylił się, spoglądając na rozrzucone wokół kosy. Klingi dwóch z nich wygięły się od uderzenia o podłoże. Drzewisko kolejnej pękło, choć to mogło również zostać umyślnie spreparowane przez zabójcę.
Deryło przeniósł wzrok na ciało. Ostrze przeszło przez głowę i klatkę piersiową, a jego zakrzywiona końcówka wystawała z jamy brzusznej. Podczas spadania żelastwo musiało się zrotować i uderzyć pod kątem, choć równie dobrze mogło to być wynikiem tego, że minimalnie ześlizgnęło się po pokrywie czaszki tuż przed jej przebiciem.
Kosa zerwała knebel, który – wraz ze szczątkami zębów – zwisał z szyi kobiety. Fragmenty jej mózgu wyciekły przez lekko rozchylone usta, a część galaretowatej tkanki pobrudziła ciemną garsonkę. W związku z rozerwaniem układu pokarmowego z ciała wydobywał się nieprzyjemny zapach żółci i zgnilizny. Uzupełniał go metaliczny aromat krwi, która oblepiła przytwierdzone do betonowego podłoża krzesło. Niewielka kałuża zebrała się również pomiędzy jego nogami, ale krwawienie nie było zbyt obfite. Jeżeli została przebita jakakolwiek tętnica, ostrze kosy, tkwiąc w ciele, zablokowało erupcję. Poza tym śmierć nastąpiła zbyt szybko, by serce zdążyło się napracować.
Deryło przyjrzał się twarzy kobiety. Ta została niemal nienaruszona, choć martwe oczy spoglądały gdzieś ku sufitowi. Gałki zostały nienaturalnie wypchnięte, a pod powiekami kładły się plamy rozmytego przez łzy makijażu. Blade usta rozchylił śmiertelny grymas. Mimo to bez problemu można sobie było wyobrazić jej rysy sprzed paru godzin. Delikatne, niemal nijakie, a zarazem bijące pełnym subtelności urokiem. Ciemne blond włosy, pełne, ale nieumalowane usta, gładkie kości policzkowe. Elegancka garsonka pasowała do obrazu statecznej, poukładanej czterdziestolatki bez aspiracji do skoków w bok.
Komisarz zerknął na dłoń kobiety. Złota obrączka i pierścionek z szafirem na jednym palcu wywołały niepotrzebne wspomnienia. Gwałtownie podniósł się i odwrócił do Haler. Policjantka stała ze wzrokiem utkwionym w suficie.
– Dlaczego do cholery on otworzył te drzwi?!
Deryło uderzył pięścią w otwartą dłoń. Haler odsunęła od twarzy maseczkę i przesunęła się, robiąc miejsce technikom.
– Mówił, że słyszał powtarzane „nie, nie, nie”. Knebel tłumił resztę...
– Kategorycznie zakazano mu wchodzić.
– A ty? Nic byś nie zrobił? Nie wszedłbyś, gdybyś był przekonany, że właśnie kogoś mordują?
Deryło westchnął. Taka była prawda. Nikt nie powstrzymałby się przed odruchem ratowania drugiego człowieka. Poza tym brak reakcji mógł pociągnąć te same konsekwencje. Aspirant musiał błyskawicznie ocenić swoje położenie i podjąć decyzję.
Niestety, miał pecha.
Haler ponownie zadarła głowę i skinęła w stronę zwieszonej liny.
– Teoretycznie mógł nie otworzyć tych drzwi, tylko zaczekać na kogoś ze sprzętem termowizyjnym.
– Teoretycznie – Deryło fuknął.
– Również teoretycznie zwolniona lina mogłaby rozbujać kosy tak, że żadna nie trafiłaby w tę kobietę.
– To mało prawdopodobne.
– Wcale nie. – Haler kucnęła i wskazała na jedno z drewnianych stylisk. – Tu jest nacięcie, przez które przeciągnięto sznur. Zostało bez wątpienia wykonane przez zabójcę. Miałam dziadków na wsi, więc kilka razy zdarzyło mi się trzymać kosę w dłoni. Na pewno nie nacina się ich fabrycznie.
– Nawet jeśli, jakie to ma znaczenie?
– Wystarczyłoby, żeby zamiast tak dużego otworu zrobić nieco węższy. Wtedy margines ich ruchu byłby minimalny. Poza tym wszystkie pięć kos można by powiesić jedna obok drugiej, bez odstępów.
– Fakt. – Deryło zmrużył oczy. W głębi umysłu przewinęła mu się projekcja ostatnich chwil zamordowanej. – Słysząc kroki Bujaka, ta kobieta najprawdopodobniej minimalnie pochyliła się do przodu. Tyle, na ile pozwoliły jej więzy. Gdyby tego nie zrobiła, przy odrobinie szczęścia kosa spadłaby pomiędzy jej nogami. Co najwyżej przebiłaby pierś lub udo. Szereg zbiegów okoliczności.
– Wcale nie.
Komisarz zerknął na Haler spode łba.
– Co: wcale nie?
– Nie chodziło o zbiegi okoliczności. – Tamara pokręciła głową. – To była właśnie jej gra w szczęście. Przegrała swoją partię.
Nim zdążył przetrawić jej słowa, jeden z członków ekipy kryminalistycznej cicho zaklął.
– Może pan tu podejść, komisarzu? Chyba mam coś, co pana zainteresuje...
17
Natalia Lec została potraktowana przez Deryłę w najbardziej humanitarny sposób. Kazał ją wyprowadzić z budynku i przesłuchiwać tak długo, aż przejdzie jej ochota na prowadzenie dochodzeń na własną rękę. Oczywiście polecił też sprawdzić jej aparat fotograficzny i usunąć zdjęcia.
Ściągnięta z domu starsza posterunkowa Nowak protokołowała odpowiedzi na własne pytania. Doskonale rozumiała, że komisarz chce w ten sposób dać jedynie dziennikarce w kość. Nowak mimo zmęczenia zgadzała się z nim. Zawsze miała go za dobrego szefa i nie śmiałaby podważać jakichkolwiek jego decyzji. Możliwość samodzielnego poprowadzenia przesłuchania stanowiła wyróżnienie. Bez względu na pobudki przełożonego. Poza tym podczas przesłuchań nordycki wycinek jej genów czerpał prawdziwą satysfakcję.
– Ile wam płacą za zdjęcie trupa? – dopytywała po raz kolejny. – To nienormalne, żeby polować na tak obrzydliwą sensację.
Lec założyła ręce na piersi i pochyliła głowę. Wyraźnie zaczynała żałować własnej dociekliwości.
– To misja.
– Misja?
– Nie miałam pojęcia, że trafię tam na taką rozpierduchę. Boże... – Z trudem opanowała głos. – Chciałam jedynie zrobić materiał. Myślałam, że to wszystko jest jakąś cholerną zabawą.
– A jednak nie wyszła pani z tego budynku, nawet po przyjeździe policji.
Dziennikarka bezwiednie pokręciła głową.
– Już to tłumaczyłam! Nie słyszałam syren, a wrzaski, że do środka wchodzi policja, raczej nie zachęcały do zdradzenia, gdzie się jest. Wolałam przeczekać.
– I niefortunnie wpadła pani prosto na komisarza...
Cień uśmiechu przemknął przez usta Nowak. Było to nader rzadkie zjawisko i posterunkowa natychmiast z powrotem przybrała marsową minę.
– Znowu usłyszałam krzyk. – Lec zaczerpnęła powietrze i przełknęła ślinę. – Rozpaczliwe wołanie o pomoc, choć stłumione. Domyślam się, że przez obluzowany knebel.
– Dlaczego tak pani myśli?
– Jestem dziennikarką śledczą. Może morderstwa to nie jest codzienność, ale mam do cholery trochę wyobraźni.
Nowak powoli notowała. Przełożyła stronę protokołu i sięgnęła po załącznik. O tej porze już dawno powinna spać. Mimo to nie czuła zmęczenia. Wreszcie miała wrażenie, że jest potrzebna, i dawała upust emocjom. Zadręczanie przesłuchiwanego było dla niej sposobem na rozładowanie się. Właśnie się spełniała. Kątem oka dostrzegła, że Lec ociera łzy.
– Mogliśmy to odwlec... – szepnęła.
– Co takiego?
– Tę cholerną makabrę.
– Co ma pani na myśli?
Dziennikarka podniosła głowę i spojrzała Nowak prosto w oczy.
– „Jeżeli mój list ukaże się w gazecie, uczestnicy być może dostaną łaskę czasu”– zacytowała. – Gdybyśmy opublikowali ten pieprzony list choćby w serwisie internetowym, ta kobieta może dalej by żyła.
18
Deryło zerknął na fragment kartki trzymanej pincetą przez technika. Został wyciągnięty z buta zamordowanej kobiety. Właściwie tkwił między wycięciem schludnego pantofla a kostką ofiary.
– „Nie wiem jak wy, ale ja obstawiam, że będzie miała pecha. Skoro to czytacie, nie myliłem się”. – Haler przeczytała na głos. – Przynajmniej utrzymuje się w jednym klimacie.
Komisarz obrzucił ją ponurym spojrzeniem.
– Cholernie mi się ten klimat nie podoba. Niech laboratorium zbada papier i sprawdzi, czy pisano to na maszynie, czy wydrukowano na drukarce. O ile ma to jakiekolwiek znaczenie...
Technik posłusznie schował kartkę do woreczka na dowody i wrócił do pracy. Deryło odciągnął od szyi ściągacz kombinezonu ochronnego. Zrobiło mu się gorąco i duszno. Czuł pot zbierający się na plecach.
– Wychodzimy? – zapytał, zauważywszy, że Haler znów wpatruje się w sufit.
– Tak, tak...
– Coś tam widzisz, do cholery?
Podkomisarz wzruszyła ramionami.
– Sprawca musiał się sporo napracować, żeby przeciągnąć linę nad lampą. Albo miał wysoką drabinę, albo próbował aż do skutku...
– Albo jest cholernym Johnem Wayne’em i rzuca sznurami jak lassem.
Deryło poluzował zamek kombinezonu i ruszył w stronę wyjścia. Haler powoli podążyła za nim. Kiedy kilka minut później znaleźli się na zewnątrz, również zdjęła strój ochronny. Zmięła go i wyrzuciła do kosza ustawionego przy wozie techników.
– To miasto robi się popieprzone. – Deryło zerknął w niebo. Pojedyncze chmury przesuwały się po podświetlonym przez łunę i księżyc tle. – Statystycznie nie miał prawa pojawić się tu kolejny psychol.
– Statystyka to myślenie życzeniowe.
– Tylko wtedy, gdy się nie sprawdza.