Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co się dzieje z człowiekiem, którego życiem wstrząsnęła trauma? Jak zmienia go to doświadczenie? Czy po takim przeżyciu można wrócić do siebie? I co to w ogóle znaczy wrócić do siebie po traumie? Dociekania autora doprowadziły go do zdumiewających wniosków i stały się dla niego źródłem wielkiej nadziei.
Jim Rendon porusza temat zmian, które mogą się dokonać w życiu w następstwie różnych dramatycznych zdarzeń. Zaprasza nas do świata wzrostu potraumatycznego, stanowiącego dziś przedmiot badań psychologicznych. Pokazuje, że cierpienie będące skutkiem bolesnych doświadczeń może stać się również siłą napędową procesu samodoskonalenia – siłą niszczycielską, z której niekiedy rodzi się sukces.
Dużo się mówi o PTSD, czyli zespole stresu pourazowego, psychologowie również poświęcają temu zjawisku sporo uwagi. Mniej oczywistym zaś, choć wcale nie mniej ważnym skutkiem traumy, jest natomiast rozwój potraumatyczny, który może się pod jej wpływem dokonać. Choć wiele osób dotkniętych traumą do końca życia nosi emocjonalne blizny, w ostatnich dekadach psychologowie wskazują również te okoliczności i warunki, w których człowiek może wyjść z traumy silniejszy i bardziej skupiony, w których może zyskać nową, precyzyjniejszą perspektywę własnej przyszłości. Okazuje się, że pozytywne zmiany w swoim życiu dostrzegają nawet dwie na trzy osoby dotknięte traumą – to zatem zjawisko znaczniej powszechniejsze niż PTSD.
Jak zmienić popiół w złoto?
Jak to się zatem dzieje, że traumatyczne wydarzenia stają się przyczyną nadzwyczajnych i zupełnie nieoczekiwanych przemian? Autor odwołuje się do wywiadów, które przeprowadził z wiodącymi badaczami i osobami ocalonymi po traumie, i na tej podstawie kreśli kompleksowy obraz tego zjawiska. W przystępny i praktyczny sposób wskazuje konkretne narzędzia wspierające pozytywne reagowanie na zmiany. To ważna lektura dla każdego, kto chciałby się dowiedzieć, jak trauma może wpływać na człowieka. W szczególności zaś warto ją polecić osobom, które same przeżyły traumę lub które mają kogoś takiego w rodzinie – i szukają sposobu na to, by móc znów pozytywnie patrzeć w przyszłość.
Jim Rendon w niezwykle umiejętny sposób połączył inspirujące historie ludzi i dane naukowe, aby pokazać nam, że nawet najgorszy koszmar może zmienić nasze życie na lepsze. – dr Glenn Schiraldi, emerytowany pułkownik rezerwy US Army, autor The Complete Guide to Resilience i założyciel Resilience Training International
Lekka i przystępna, a przy tym pełna życzliwości i empatii dawka wiedzy medycznej, będąca kontynuacją dzieła Frankla, Maslowa i ich następców.
– „Kirkus Review”
Jim Rendon ukończył dziennikarstwo na UC Berkeley. Pracował dla magazynu „Smart Money” oraz dla alternatywnego tygodnika „Metro” z Doliny Krzemowej. Jako freelancer publikował teksty na łamach „The New York Times”, „Mother Jones”, ” „Rolling Stone” oraz „Fortune”. O wzroście potraumatycznym pisał dla „Marie Claire” oraz „The New York Times Magazine”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Upside: The New Science of Post-Traumatic Growth
Przekład: Magda Witkowska
Redakcja: Ewa Turek
Korekta: Dagmara Michalak
Projekt okładki: Olga Kalarus-Zguda | Lemonade Studio
Skład: Amadeusz Targoński | targonski.pl
Opracowanie wersji elektronicznej:
Copyright © 2015 by Jim Rendon.
All rights reserved, including the right to reproduce this book or portions thereof in any form whatsoever.
TOUCHSTONE and colophon are registered trademarks of Simon & Schuster, Inc.
Copyright © 2024 for this Polish edition by MT Biznes Ltd.
All rights reserved
Copyright © 2024 for this Polish translation by MT Biznes Ltd.
All rights reserved
Warszawa 2024
Ograniczenie odpowiedzialności/zrzeczenie się gwarancji:
Chociaż wydawca i autor podczas przygotowań tej książki dołożyli wszelkich starań, nie dają żadnych oświadczeń ani nie udzielają gwarancji odnośnie do dokładności lub kompletności treści i w szczególności nie dają żadnych dorozumianych gwarancji przydatności handlowej lub przydatności do określonego celu. Niniejsza książka jest sprzedawana przy założeniu, że wydawca nie jest zaangażowany w świadczenie profesjonalnych usług i ani wydawca, ani autor nie ponoszą odpowiedzialności za szkody wynikające z tego tytułu. Jeśli wymagana jest profesjonalna porada lub inna fachowa pomoc, w każdym przypadku konieczne jest skorzystanie z usług kompetentnego specjalisty w danym zakresie.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Niniejsza publikacja została elektronicznie zabezpieczona przed nieautoryzowanym kopiowaniem, dystrybucją i użytkowaniem. Usuwanie, omijanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
MT Biznes Sp. z o.o.
www.mtbiznes.pl
www.laurum.pl
ISBN 978-83-8231-434-2 (format epub)
ISBN 978-83-8231-435-9 (format mobi)
Moim rodzicom, Michaelowi i Joyce Rendonom
Mój ojciec, Michael Rendon, ocalał z Holocaustu i zapewne dlatego kwestia wpływu traumy na człowieka – na bieg jego życia i na postrzeganie samego siebie – zawsze odgrywała w moim życiu istotną rolę.
Mój ojciec był zaledwie nastolatkiem, gdy żołnierze niemieccy wywlekli go z domu rodzinnego w Polsce i wysłali do obozu koncentracyjnego. Przetrwał zimowy marsz śmierci z Polski do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, na terenie Niemiec. Stamtąd trafił do mniejszego obozu, który nazywał się Mittelbau-Dora. Nawet wśród obozów koncentracyjnych było to miejsce szczególne. Naziści zmuszali tam więźniów do kopania tuneli pod górami Harz. Powstały w ten sposób dwa równoległe korytarze, każdy szeroki na dwanaście metrów i wysoki na osiem i pół. Obie drogi ciągnęły się przez ponad półtora kilometra, a między nimi znajdowało się kilkadziesiąt komór. Była to rozległa podziemna fabryka, skutecznie chroniona przed atakami lotniczymi ze strony aliantów. W trzewiach góry więźniowie budowali rakiety, które wykorzystywano do bombardowania Londynu. Ryzykowali przy tym życiem, gdyż celowo te rakiety unieszkodliwiali: błędnie wykonywali spawy, pomijali pewne części, luzowali śruby. Gdy sprawa się wydała, strażnicy zaczęli traktować więźniów z większą brutalnością. Za najdrobniejsze wykroczenie bito ich na śmierć, rozstrzeliwano lub wieszano pod stropem fabryki. Śmiertelność w Dorze należała do najwyższych spośród obozów niemieckich.
W połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku pojechałem tam z ojcem. W wilgotny jesienny poranek chodziliśmy razem po terenie dawnego obozu, a ojciec opowiadał o codziennych apelach, które niekiedy trwały długie godziny. Pokazywał mi tory, którymi pociągi przywoziły do fabryki części i materiały. Starał się możliwie dokładnie nakreślić dla mnie tamtą rzeczywistość. „Nikt nie potrafił uwierzyć, że w tym tunelu działy się takie rzeczy. A to było jak piekło. Chociaż nie sądzę, żeby piekło tak wyglądało”, mówił. „Ludzie padali jak muchy. Nie było czym oddychać. Panowała potworna wilgoć”[1]. W końcu doszliśmy do punktu, w którym wchodziło się do tunelu. Podszedłem do bramki i wsadziłem głowę do środka. Chciałem lepiej zobaczyć, jak to tam wyglądało. Chciałem choć trochę posmakować tego doświadczenia. On trzymał się jednak z dala. Wbił tylko wzrok w jakiś punkt w mroku zasklepionego tunelu i zamilkł w sposób całkiem dla siebie nietypowy. Przez chwilę stał wręcz całkowicie nieruchomo, a potem powoli się odwrócił.
Mój ojciec dużo opowiadał o wojnie. W dzieciństwie nasłuchałem się opowieści o różnych fantastycznych przygodach, znałem też wiele zabawnych anegdotek wykpiwających lenistwo i głupotę strażników. Dopiero gdy osiągnąłem wiek nastoletni, w opowieściach pojawiły się wzmianki o tym, co strasznego przeżył ojciec w czasie wojny i jak uciekł z Dory.
Pod koniec wojny alianci intensywnie bombardowali okolice kopalni, więc mój ojciec wraz ze swoim druhem postanowili wykorzystać okazję i pewnego razu, gdy strażnicy oraz więźniowie kryli się przed nalotem, uciekli podczas takiego ataku. Zostali jednak dostrzeżeni i ostrzelani, a mój ojciec został ranny. Wraz z przyjacielem ukrywali się przez dwa tygodnie w lasach, żywiąc się tym, co udało im się znaleźć albo ukraść. Cały czas starali się zmierzać w stronę nacierających sił amerykańskich. W ranę wdało się jednak zakażenie, ojciec potrzebował więc pomocy lekarskiej. Wtedy ukradł mundur martwego oficera SS i wmaszerował w nim do szpitala polowego tej formacji. Pod koniec wojny w jednostce panował taki chaos, że nikt za bardzo o nic nie pytał. Sanitariusze oczyścili i zabandażowali ranę, a ojciec zdrzemnął się w jednym z łóżek. Gdy się obudził, miał przed oczami portret Hitlera wiszący na ścianie naprzeciwko. Czym prędzej wstał, wymknął się ze szpitala i uciekał dalej.
W końcu dotarł do oddziałów amerykańskich (konkretnie do 104. Dywizji Piechoty), ponieważ nadal miał na sobie niemiecki mundur SS, początkowo wzięto go za nazistę. Na szczęście jeden z żołnierzy amerykańskich mówił po polsku i ojciec wyjaśnił mu, że jest zbiegiem z obozu koncentracyjnego. Dwa dni później trafił do 20. Wojskowego Szpitala Polowego, gdzie podano mu krew i opatrzono ranę. Dostawał tam również posiłki, więc szybko wrócił do zdrowia. Jak się potem okazało, miał wielkie szczęście, że uciekł z Dory, gdyż naziści pod koniec wojny wymordowali tam niemal wszystkich więźniów.
Ojciec opowiadał mi, że po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych zaciągnął się do marynarki handlowej, żeby uciec od świata. Chciał siedzieć na statku na środku oceanu, czyli gdzieś w jakimś miejscu, gdzie nikt nic o nim nie wiedział, a w szczególności nie miał pojęcia, przez co on w życiu przeszedł i ile stracił – gdyż stracił ojca, brata, macochę, ciotki, wujów, kuzynów i dziadków. Przed wojną miał dużą rodzinę. Z ponad stu osób przeżyło jednak tylko kilku kuzynów.
Jako młody człowiek często zastanawiałem się, jak sam bym postąpił, gdybym kiedykolwiek znalazł się w podobnej sytuacji. Co bym zrobił, gdyby wrogie siły wtargnęły nagle na spokojne ulice New Jersey i gdybym został schwytany? Co bym zrobił, gdybym trafił do obozu koncentracyjnego, a mimo to bym ocalał? Czy aby nie rozpadłbym się zupełnie? Nadal nie wiem, czy znalazłbym w sobie dość siły, aby zwyczajnie krok po kroku iść dalej przez życie. Wielce podziwiam mojego ojca za to, że zdołał to zrobić.
W ostatnich latach miałem okazję obserwować młodych ludzi, którzy coraz częściej wracali z Iraku czy Afganistanu z PTSD[2]. To znów skłoniło mnie do rozważań o naturze traumy i o tym, co to znaczy: ocaleć. Co dzieje się z człowiekiem, którego życiem wstrząsnęła trauma? Jak to go zmienia? Czy po czymś takim można wrócić do siebie? Co to w ogóle znaczy „wrócić do siebie” w kontekście traumy? Moje dociekania doprowadziły mnie do zdumiewających wniosków i stały się dla mnie źródłem wielkiej nadziei.
Większość ludzi ma dwa odmienne poglądy na to, co znaczy przeżyć traumę. Pierwszy z nich, bodaj bardziej popularny w dzisiejszej kulturze, zakłada, że takie wydarzenie tłamsi człowieka – że trwale go łamie i okalecza. Myślimy więc o zespole stresu pourazowego w wersji, która kojarzy nam się z wojną w Wietnamie i filmami takimi jak Łowca jeleni.
Ludzie, którzy doświadczyli traumy, zmagają się potem z wieloma różnymi problemami. Mają trudności z zasypianiem, a w nocy dręczą ich koszmary. Prześladują ich również obrazy ukazujące traumatyczne wydarzenia, więc raz po raz przeżywają je na nowo. Funkcjonują w stanie wiecznego stresu, ponieważ mózg stale uruchamia reakcje typowe dla strachu. Wielu takich ludzi zmaga się z lękami lub pogrąża w depresji. Znaczna większość doświadcza takich lub innych objawów PTSD, które jednak z czasem ustępują. Pełnowymiarowe PTSD rozwija się tylko u niewielu osób po przejściach. Choć medycyna wypracowała różne metody postępowania w wypadku tego typu zaburzeń, to PTSD pozostaje wielkim utrapieniem i trudno poddaje się leczeniu. Wyprowadzenie pacjenta na prostą wymaga często wieloletniej terapii i podawania licznych leków, a brak odpowiednio wczesnej interwencji może poważnie zaważyć na życiu człowieka.
Jeszcze do niedawna na tym właśnie kończyła się dyskusja. W rozmowach o reakcjach na traumę dochodziliśmy do punktu, w którym drogi rozwidlały się na powrót do normalności oraz cierpienie związane z PTSD. Wszelkie wysiłki terapeutyczne, farmakologiczne czy psychologiczne były ukierunkowane na pomoc ludziom, którym niszczycielska reakcja na traumę uniemożliwia powrót do normalności.
Od kilkudziesięciu lat rośnie jednak grupa badaczy przekonanych o tym, że traumy nie można sprowadzać do tak prostej alternatywy – i że jako takiej nie należy jej również rozpatrywać wyłącznie jako przeszkody do przezwyciężenia. Stwierdzają oni mianowicie, że trauma ma moc transformacyjną: że stanowi pewną granicę w życiu osoby, która ją doświadczyła. Badacze ci odnotowują, że człowiek zmienia się pod wpływem traumy i choć czasem jest to przemiana na gorsze (gdy chodzi o objawy PTSD, którym przez lata poświęcano tyle uwagi), to na tym sprawa się nie kończy. Trauma często zmusza człowieka do konfrontacji z własną śmiertelnością. Sama w sobie bywa bardzo dolegliwa, a niekiedy wiąże się także z cierpieniem innych, przez co wymusza poszukiwanie nowych interpretacji własnej rzeczywistości i podejścia do życia – aby możliwe było nadanie mu nowego, głębszego sensu. Ludzie przeżywający traumę borykają się z wielkimi trudnościami, ale także… zmieniają się na lepsze.
W pewnym sensie nie powinno nas więc dziwić, że trauma może stać się iskrą, która zainicjuje pozytywną transformację. Na całym świecie i we wszystkich kulturach spotykamy się z opowieściami o ludziach, którzy pod wpływem wstrząsających doświadczeń zmienili się na lepsze. Mówią o tym nasze najstarsze mity o herosach i żywoty świętych, ale także historie o superbohaterach znane nam z kinowych hitów takich jak choćby Batman (którego rodzice zostali zamordowani na jego oczach, a on postanowił wówczas poświęcić swe życie walce z przestępczością). Motyw traumatycznego wydarzenia, które wydobywa z nas dobro i nadaje naszemu życiu większy sens, wydaje się nieustannie do nas powracać.
Choć takie historie towarzyszą nam od tysięcy lat, to psychologia jednak nie zwracała na nie uwagi. Dopiero w latach osiemdziesiątych XX wieku grupka badaczy zaczęła pochylać się nad pozytywnym aspektem zmian, które dokonywały się w człowieku po przejściach. Wyniki ich analiz zdumiewały. Kolejne badania prowadziły do wniosku, że mniej więcej połowa lub ponad połowa osób po traumie wspomina o pozytywnych przeobrażeniach, które zaszły w ich życiu pod wpływem tego doświadczenia. Czasem chodziło o coś na pozór drobnego, choćby o większe poczucie sensu życia albo zacieśnienie relacji z bliskimi. Kiedy indziej trauma niosła wielką przemianę i na przykład skłaniała ludzi do obrania drogi życiowej czy zawodowej, której wcześniej w ogóle nie brali pod uwagę, albo gruntownie przeobrażała ich światopogląd. Rozmowy z ludźmi, których życie radykalnie się zmieniło, którzy zaczęli inaczej postrzegać siebie albo którzy wydają się wdzięczni losowi za coś, co większość z nas uznałaby za straszliwą tragedię, nieodmiennie mnie ekscytują i zaskakują. Zawsze wtedy stwierdzam, że mam do czynienia z kimś absolutnie niezwykłym. Potem jednak przypominam sobie te wszystkie inne osoby, od których usłyszałem coś bardzo podobnego i dochodzę do wniosku, że ta pozornie cudowna transformacja wcale nie jest niczym tak wyjątkowym. Większość z nas ma bowiem w sobie potencjał, aby dokonać tak inspirującej przemiany.
Gdy Niemcy napadli na Polskę, mój ojciec miał zaledwie czternaście lat, więc doświadczenie wojny z pewnością mocno na niego wpłynęło. Podobnie jak osoby, z którymi rozmawiałem na etapie zbierania materiałów do tej książki, nigdy dobrze nie sypiał. Odkąd byłem mały, wstawał zawsze o piątej rano, tak w tygodniu, jak i w weekendy. Niekiedy dręczą go lęki, nad którymi nie potrafi zapanować. Czasem żartuję, że naziści przecież nas nie rozstrzelają, jeśli spóźnimy się do restauracji, ale on wtedy zwykle spogląda na mnie tak, jakby nie był do końca do tego przekonany i pędzi do samochodu, a potem czym prędzej rusza w drogę i stara się dotrzeć do danego miejsca na czas.
Jednocześnie zawsze miał i ma żywe poczucie humoru. Potrafi między innymi opowiadać różne zabawne historyjki z życia obozowego. Utrzymuje też bliskie więzi przyjaźni i okazuje bardzo dużo serca zwierzętom (w naszym domu zawsze roiło się od różnych przygarniętych psów i kotów, a nawet rannych ptaków). Gdy odwiedzaliśmy Birkenau, część obozu Auschwitz, do którego został przywieziony bydlęcym wagonem wiele lat temu jako przerażony nastolatek, mój ojciec zachwycał się śpiewem ptaków pośród rosnących wokół drzew. Stwierdził, że w czasie wojny ani razu tam tego nie słyszał.
Nigdy nie odczułem, aby zżerała go gorycz. Sprawiał wrażenie człowieka w każdym sensie ocalałego, który pogodził się ze swoim losem i sobie z nim radzi. Gdy go spytałem, czy doświadczenie Holocaustu wzbogaciło go, bez zastanowienia odparł, że tamte przeżycia nijak się miały do tego, co dziś staje się udziałem żołnierzy w czynnej walce. Musiałem mu wręcz przypomnieć, że choć minęło już siedemdziesiąt lat, to Holocaust był bez wątpienia czymś strasznym. W tej jego odpowiedzi – w tym twierdzeniu o tym, że inni z pewnością doświadczają czegoś gorszego – łatwo jednak znaleźć klucz do jego światopoglądu. To jest typ człowieka, który nie rozpatruje własnej sytuacji jako szczególnie ciężkiej, lecz raczej stara się empatyzować z tymi, którzy doświadczyli traumy. Bez wahania uznaje cierpienie innych i dysponuje niesamowitą siłą wewnętrzną. Podobnie jak wiele osób, którym wojna zabrała wszystko, opuścił swój kraj rodzinny, żeby gdzie indziej zacząć życie od nowa – i udało mu się. Opowiadał mi, że jako marynarz floty handlowej służył kiedyś na statku, który transportował siedem tysięcy ton ładunków wybuchowych i amunicji z Seattle do Korei, gdzie wtedy trwała wojna. Wielu współtowarzyszy tej podróży drżało na samą myśl o tym, że przyjdzie im spędzić dziesięć dni na istnej beczce prochu, ale mój ojciec potrafił ich uspokoić – bynajmniej jednak nie dlatego, że sam się nie bał, lecz raczej dzięki temu, że miał za sobą znacznie gorsze chwile. Teraz znajdował się co prawda na okręcie wypełnionym po brzegi materiałami wybuchowymi, ale miał tam schronienie przed zimnem i mógł liczyć nie tylko na trzy posiłki dziennie, ale i na klimatyzację. Można zatem powiedzieć, że miał całkiem niezłe warunki. Na pewno jednak zapatrywał się na to wszystko inaczej niż wielu marynarzy, którzy odbywali ten rejs razem z nim. Ponieważ tyle przeżył i tyle przetrwał, ponieważ bardzo wiele stracił, zmienił się i to w wielu aspektach naprawdę na lepsze.
Mam nadzieję, że ta książka pomoże ludziom, którzy doznali traumy i teraz cierpią, że stanie się dla nich źródłem narzędzi pomocnych w kształtowaniu pozytywnej przyszłości. Być może nawet pomoże niektórym odmienić swoje życie w sposób całkowicie nieoczekiwany. Moim celem jest nakreślić pełniejszy obraz skutków traumy – taki, który oprócz niezaprzeczalnego bólu i cierpienia uwzględniałby także nadzieję i szansę na przemianę.
W wiosenny poranek 2009 roku Luther Delp siedział na swoim perłowobiałym motocyklu Kawasaki Vulcan 1600 na światłach w Jacksonville na Florydzie. Uwielbiał ten motor. Miał pięćdziesiąt dziewięć lat i właśnie wydał tysiąc dolarów na oświetlenie LED, żeby jego pojazd mógł wszystkich zachwycać kolorowym oświetleniem podczas swoich autostradowych podróży. Lampki te zainstalował nawet na kołach. W ten wiosenny przedświt Luther jechał właśnie na Daytona Bike Week, aby kupić motocykl dla swojej żony Debbie.
Podczas gdy czekał na zmianę świateł, za jego plecami pojawiła się kobieta, która nie zauważyła sznurka samochodów ustawionych przed sygnalizatorem. Nie widziała także motocykla stojącego na końcu tego ogonka. Walnęła więc w Delpa z pełną prędkością. Motocyklista wzbił się w powietrze, przeleciał nad trzema samochodami i wylądował na czwartym. Siła upadku była tak potężna, że połamała mu kręgosłup, żebra i biodra. W wyniku wypadku u ofiary doszło do przebicia płuca, uszkodzenia kilku zębów oraz nosa. Obrażenia były tak poważne, że Delp prawie rozstał się z życiem. Ratownikom medycznym udało się szczęśliwie przywrócić go światu i szybko dowieźć do szpitala. Tam jego serce ponownie przestało bić, ale znów go odratowano. Lekarze wpompowali w niego dwanaście jednostek krwi, ale ona stale gdzieś uciekała.
Z powodu niskiego ciśnienia tętniczego nie mógł otrzymać żadnych leków przeciwbólowych. Przez tydzień czekano, aż stan pacjenta umożliwi lekarzom przeprowadzenie operacji. Delp w tym czasie potwornie cierpiał. „Ból był nieznośny”, wspomina. „Powiedziałem Bogu: »Jeśli nic innego dla mnie nie ma, to zabierz mnie już teraz«”.
Butch i Cindy Davis należeli do grona najbliższych przyjaciół rodziny i towarzyszyli Debbie, żonie Delpa, w poczekalni. „Baliśmy się, że on już się z tego nie wykaraska”, mówi Cindy Davis. „Przychodziliśmy do szpitala, żeby czuwać”.
Cindy i jej mąż poznali Delpów podczas potańcówki, trzydzieści lat wcześniej. Oba małżeństwa przyjaźniły się i jeździły razem na wakacje przyczepami kempingowymi. Delpowie potrafili do drugiej czy trzeciej na ranem rozprawiać o swoim życiu i pomysłach na kolejne podróże. Czasu na realizację tych planów nigdy im nie brakowało. Delp przez dwadzieścia siedem lat pracował jako spawacz, zainwestował jednak w nieruchomości, więc zaraz po czterdziestce mógł przejść już na emeryturę. Od tej pory utrzymywali się z żoną z inwestycji, z których uzyskiwali dochód zapewniający im wygodny byt. „Całe życie upływało mi na rozrywce”, mówi Delp. „Miałem czas, żeby pływać motorówką, jeździć na motocyklu albo quadem. Trzy albo nawet cztery razy w tygodniu chodziliśmy tańczyć. Podróżowaliśmy po całych Stanach Zjednoczonych”. Latem łowili z Davisami przegrzebki albo jeździli na nartach wodnych. Zdarzało im się również wyruszyć w rejs z dziećmi czy wnukami. Rodzice Delpa zmarli młodo, więc chciał on zasmakować możliwie pełni życia, póki jeszcze miał okazję. „Mówiliśmy o nim Luther kłamczuszek, gdyż nigdy nie było wiadomo, co zaraz się od niego usłyszy. Był z niego wielki żartowniś”, mówi Cindy Davis.
Delp wiecznie coś robił, nie potrafił usiedzieć w miejscu. Zawsze był pierwszy do tego, żeby wejść pod przyczepę kempingową i coś naprawić. Cindy nie potrafiła sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać jego życie po tak strasznym wypadku. „Doznał takich urazów, że aż trudno mi było uwierzyć, żeby chciał tak dalej żyć”, mówi.
On jednak przeżył. Początkowo nie był nawet w stanie samodzielnie usiąść. Stracił czucie w nogach, a nad tułowiem miał tylko ograniczoną kontrolę. Nabawił się odleżyn, w jednym miejscu tak rozległych i głębokich, że Debbie dojrzała w nich kości. Mimo to starała się nie tracić wiary. „Gdy oczyszczałam i odsączałam te rany, on pytał: »I jak to wygląda? Trochę lepiej?«. Wtedy ja odpowiadałam: »Tak, troszeczkę. Troszeczkę«”, mówi Debbie. „Nie chciałam go zniechęcać. Gdyby on to zobaczył, zapewne do reszty odechciałoby mu się żyć. Naprawdę tak myślałam i dlatego o niczym mu nie mówiłam”.
Delpa nękały nawracające infekcje. „Miewał taką gorączkę, że cały się trząsł. Szłam wtedy do niego, okrywałam kocami i kładłam się obok, żeby go rozgrzać”, mówi Debbie. Cały czas dokuczały mu odleżyny, a i jego stan psychiczny pozostawiał wiele do życzenia. Delp miał wielki żal do świata i do tej kobiety, przez którą trafił do szpitala. „Byłem potwornie wściekły”, mówi. „Przecież gdyby ona patrzyła, dokąd jedzie, to ja nadal mógłbym przemierzać drogi na swoim motocyklu”.
Jak wiele osób w takiej sytuacji, Delp również początkowo wierzył, że odzyska władzę w nogach. Trudno mu było pogodzić się z myślą, że po roku od wypadku nadal jest przykuty do wózka. „W mojej głowie to był stan tymczasowy”, mówi. „Gdy Debbie kupiła vana i kazała zainstalować tam windę, wściekłem się na nią. Nie słuchałbym nikogo, kto by mi próbował powiedzieć, że już nigdy nie będę chodzić. Byłem przekonany, że jeszcze kilka tygodni i stanę na nogi. Uznałem, że najwyżej sprzeda się tego vana”.
Delp miał już jednak nigdy nie wrócić do dawnej sprawności. „Po wyjściu ze szpitala uświadomiłem sobie, że nigdy mi się nie poprawi. Zastanawiałem się, co miałbym teraz robić? Leżeć, jeść i oglądać telewizję?”.
Delp to rosły facet. Mierzy ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ma szerokie bary i dużą klatkę piersiową. Siwe włosy strzyże krótko, do tego pielęgnuje kozią bródkę. Zawsze kochał podróże, dużo czasu spędzał poza domem, był bardzo aktywny. Nie potrafił się pogodzić z tym, że został przykuty do wózka. Po wypadku zerwał kontakty z większością starych przyjaciół, ponieważ przypominali mu o energicznym i aktywnym życiu, które sam kiedyś prowadził. Nie chciał nawet jadać w restauracjach. Wolał zamawiać posiłki na wynos i czekać w samochodzie, aż Debbie je odbierze. „Nie chciałem spotkać nikogo, kogo bym znał, gdyż nie chciałem, żeby mnie zobaczył na wózku”, mówi. „Było mi bardzo trudno”.
Większość ludzi zapewne zakładałaby, że na tym historia Delpa się skończy – że wskutek wypadku stał się osobą z niepełnosprawnością, nieszczęśliwym człowiekiem, którego trawi gniew, który nie potrafi się otrząsnąć z przygnębienia i który wiecznie rozpamiętuje to, co mu odebrano. Wielu z nas zapewne nie potrafi sobie wyobrazić, by po takim wypadku ktokolwiek mógł zbudować sobie życie lepsze od tego, które prowadził jako człowiek pełnosprawny – lepsze od emerytury upływającej w zdrowiu i radości z gromadzenia kolejnych silnikowych gadżetów, podróży z żoną i na innego rodzaju rozrywkach. Delp, owszem, dużo stracił i trudno mu się dziwić, że nie był z tego powodu zadowolony. Nikt zapewne nie zdumiewałby się, gdyby po tym wszystkim doświadczył stresu pourazowego wraz ze wszystkimi jego symptomami, takimi jak lęki, depresja i bezsenność. Można by nawet zrozumieć, gdy stwierdzono u niego złożony PTSD. Przez dziesięciolecia psychologowie zajmujący się traumą i powrotem do zdrowia skupiali się w swoich badaniach na problemach, z którymi zmagają się ludzie tacy jak Delp – na gniewie, potrzebie przypisywania winy, nadpobudliwości, otępieniu emocjonalnym, uporczywych obrazach z przeszłości czy nawet utrzymujących się przez lata skłonnościach samobójczych. Osoby po traumie przeżywają ból psychologiczny tak samo straszliwy i dolegliwy jak ten fizyczny. To jest ta część historii, którą wszyscy nader dobrze znamy.
W przypadku Delpa sprawy potoczyły się jednak inaczej. Pomimo depresji i zgorzknienia pacjent wytrwale rehabilitował się, ćwiczył i podnosił ciężary. Pewnego wieczoru podczas treningu jeden z pracowników Brooks Rehabilitation – ośrodka, w którym Delp poddawał się fizjoterapii – zaproponował jego żonie, aby zabrała go na kręgle, na wieczór organizowany przez przychodnię dla pacjentów takich jak Delp. Debbie bardzo zapaliła się do tego pomysłu, choć jej mąż nie wykazał zainteresowania. Od wypadku unikał sytuacji, w których musiałby pokazywać się światu na wózku, a w szczególności podejmować nowe wyzwania i narażać na dyskomfort. „Nie chciał jechać”, wspomina Debbie, „ale ubrałam go i posadziłam na wózek. Powiedział: »Nigdzie nie idę!«, więc ja na to: »Niech i tak będzie«. Uznałam, że nie będę go zmuszać i wyjęłam go z wózka”. Ostatecznie jednak wsiedli do vana i Delp zgodził się pojechać, żeby chociaż tylko popatrzeć. Gdy jednak znalazł się w kręgielni, zobaczył tam grupę nieco ponad dwudziestu osób, które grały, rozmawiały i śmiały się. Wszyscy dobrze się bawili, a większość z nich była na wózkach. Debbie przyniosła mu kulę do kręgli i ustawiła go obok mężczyzny, który nie miał ramion, a do gry używał kija trzymanego pod brodą. Po drugiej stronie Delpa znajdował się ktoś, kto nie miał dłoni. W tej sytuacji Delp nie miał większego wyboru, jak tylko ustawić się przy krawędzi toru, chwycić kulę i pchnąć ją w kierunku kręgli. Następnie zaczął rozmawiać z ludźmi wokół. A potem jeszcze trochę pograł. Zostali tam do końca wieczoru.
W drodze do domu zaczął się śmiać, a gdy Debbie zapytała o powody tej wesołości, powiedział: „Wiesz, nie miałem ochoty tam iść, ponieważ nie chciałem przebywać wśród niepełnosprawnych”, powiedział. „Jakoś nie zdawałem sobie sprawy, że kiedykolwiek będę jednym z nich”. To olśnienie odmieniło go. Dzięki temu znalazł swoją społeczność. Programy realizowane przez przychodnię Brooks oraz ludzie, których poznał dzięki nim, zmienili jego stosunek do życia i pomogli mu lepiej zrozumieć, co ma do zaoferowania światu. „Czuję się normalny, ponieważ mogę tym ludziom pomóc. Mam władzę w rękach, a niektórzy z nich nie są w stanie nawet samodzielnie zjeść posiłku”, mówi Delp. „To chyba jest to, co w największym stopniu pomogło mi otrząsnąć się z przygnębienia”.
Delp zaczął pracować jako wolontariusz w szpitalu i w ośrodku rehabilitacji. Rozmawiał z pacjentami po urazach kręgosłupa i opowiadał im o tym, co ich być może czeka, jak teraz zmieni się ich życie, a czasem także jak radzić sobie w nowych warunkach z podstawową obsługą własnego ciała. Zdarza się, że do drugiej na ranem wisi na telefonie i rozmawia z kimś przykutym do wózka. Odbywa też spotkania ze studentami pobliskiego uniwersytetu i namawia ich do podjęcia stażu w przychodni Brooks. „Przed wypadkiem nawet przez myśl by mi nie przeszło, żeby stanąć przed ludźmi i do nich mówić. A teraz robię to nawet chętnie”, mówi Delp. „Wcześniej nigdy nie zdobyłbym się na to, żeby odwiedzać kogoś obcego w szpitalu. Nie cierpiałem szpitali. Teraz już nie użalam się nad sobą”.
Cindy Davis z podziwem mówi o tym, jak zmienił się jej stary przyjaciel. „To już nie jest ten sam człowiek, którego kiedyś znaliśmy”, mówi. „Ma teraz nowe życie i stara się pomagać innym, którzy mają gorzej od niego”. Davis podkreśla, że wcześniej Delp był otwartym, aktywnym i towarzyskim człowiekiem, ale nie lubił ściągać na siebie uwagi. Na pewno nie przeszłoby mu przez myśl, żeby wyjść do ludzi i opowiadać im o jakiejś istotnej sprawie. Nie uważał, aby miał innym coś ważnego do zaoferowania. Uważał się za człowieka, który lubi coś robić, lubi dobrze się bawić i lubi ludzi, ale głównie cieszy się życiem. To wszystko się zmieniło. Dziś Delp też jest szczęśliwy, ale inaczej. „Teraz czerpie z życia innego rodzaju satysfakcję”, mówi Cindy Davis. „To, co materialne, przestało się dla niego liczyć. On teraz daje światu siebie. Skupia się na prawdziwej miłości, na tym, że pomaga innym ludziom poczuć prawdziwe szczęście”.
Delp żyje pełnią życia i odnajduje w tym sens. W ciągu dnia ma zawsze kilka rzeczy do zrobienia. Czasem strzela z łuku lub do ceramicznych rzutków. Jeździ też konno i pływa. Odwiedza pacjentów ośrodka rehabilitacyjnego i pomaga im utrzymywać wysoki poziom motywacji oraz zaangażowania. Zachęca ludzi do udziału w wieczornych wyjściach, na przykład do kręgielni, czasem nawet organizuje dla kogoś transport. Aby utrzymać formę, podnosi ciężary i pływa – ponieważ chce być tak aktywny, jak to tylko możliwe. „Tamtego dnia moje życie się zmieniło”, mówi o wypadku. „Wtedy miałem dobre życie, ale teraz mam świetne”.
Jak to możliwe, że taki straszliwy wypadek, który ma trwałe konsekwencje, na zawsze zmieniające jakość życia, spowodował ogromną, pozytywną przemianę i pomógł pacjentowi poczuć głębszy sens własnego istnienia? Zgodnie z tradycyjnym wyobrażeniem o traumie, takie doświadczenie powinno na zawsze złamać Delpa. Ono go tymczasem przeobraziło. Po wypadku Delp musiał rozstać się ze szczęśliwym życiem pod znakiem rozrywek i dobrej zabawy, ale odnalazł sens w pomaganiu innym. Czerpie teraz z tego wielką siłę, docenia też wartość przyjaźni. Jego życie jest inne, on sam jest inny. Przed wypadkiem nawet nie przyszłoby mu do głowy, że mógłby być kimś takim.
Dopiero w ciągu ostatnich trzydziestu lat pojawili się psychologowie, których intryguje, jak coś takiego w ogóle jest możliwe. Jak to się dzieje, że trauma zmienia kogoś tak dogłębnie? Jak to możliwe, że pod wpływem jakiegoś zewnętrznego wydarzenia człowiek zaczyna zupełnie inaczej myśleć o sobie samym i podejmuje wyzwanie budowania od nowa nie tylko własnego życia, ale i własnej tożsamości? Jak to możliwe, że tragiczne doświadczenie czyni człowieka lepszym i mądrzejszym, że daje mu poczucie spełnienia? Co ciekawe, ludzie, którzy pochylili się nad tymi zagadnieniami i jako pierwsi zaproponowali odpowiednią terminologię, początkowo zajmowali się zupełnie czymś innym.
Pewnego zimowego dnia na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku dwaj psychologowie z Uniwersytetu Karoliny Północnej w Charlotte, Richard Tedeschi i Lawrence Calhoun, wybrali się na konferencję do Atlanty w stanie Georgia. Calhoun już od pewnego czasu opiekował się własną katedrą, Tedeschi również miał wkrótce dostąpić tego zaszczytu – a wraz z tym większej swobody działań naukowych. Zyskaliby wówczas niezależność w realizowaniu projektów zgodnych bardziej z ich własnymi zainteresowaniami, nawet jeśli nieco nieortodoksyjnymi.
Calhoun to człowiek krzepki i energiczny. Mówi żywo, szczerze, z niemal chłopięcym entuzjazmem. Swoją karierę zawodową poświęcił przede wszystkim reakcjom ludzi na niesprzyjające wydarzenia. W praktyce więc często wspierał tych, którzy akurat mierzyli się z jakimś kryzysem. I to właśnie zagadnienie zawsze go interesowało. „Długoterminowa psychoterapia jakoś mnie nigdy nie pociągała”, mówi Calhoun. „Szukałem rozwiązań krótkoterminowych. Zamiast zajmować się psychozami, chciałem pracować z ludźmi, którym mógłbym rzeczywiście pomóc i to od razu”. Tedeschi otrzymał etat profesorski mniej więcej w tym samym momencie, w którym drogi Calhouna i jego dotychczasowego partnera badawczego się rozeszły. Calhoun szukał zatem nowego współpracownika.
Tedeschi okazał się świetną przeciwwagą dla żywej osobowości Calhouna. To rozważny i spokojny człowiek o równo przystrzyżonym wąsie i siwej czuprynie. Idealnie wpisuje się w stereotypowe wyobrażenie o psychologu. Bez trudu można sobie wyobrazić, jak beznamiętnym tonem wypowiada słowa: „A jak pan się czuje w związku z tym?”. Tedeschi i Calhoun tworzyli może nieco niekonwencjonalną, ale bardzo dobrze dobraną parę. Co jednak najważniejsze, interesowali się tym samym. Tedeschi chciał nieco zmienić profil swoich badań i mniej uwagi poświęcać patologiom takim jak lęki czy depresja. W trakcie czterogodzinnej podróży do Atlanty panowie zaczęli rozmawiać o potencjalnej współpracy i obszarze badań. „Czy nie byłoby ciekawie rozmawiać ze starszymi ludźmi i zbierać od nich odpowiedzi na pytanie: »Czego ważnego nauczyłeś się o życiu i co chciałbyś przekazać innym?«”, taki fragment tego dialogu zapamiętał Calhoun. I panowie wkrótce właśnie tym się zajęli.
Ich badania rozpoczęły się od wywiadów z grupą wdów. Początkowo nie dysponowali oni żadnym rozbudowanym kwestionariuszem, nie używali też skali ani modeli psychologicznych. Uczestniczkom swoich badań zadali pytania otwarte i uważnie słuchali odpowiedzi. Do udziału w tym projekcie zaprosili kobiety w wieku od pięćdziesięciu do osiemdziesięciu lat, które pochowały swych mężów. Wiele z nich wypłakiwało oczy po nocach. Calhoun do dziś pamięta jedną, która opowiadała, jak zdarza się jej obudzić w środku nocy z przeświadczeniem, że klucz jej męża właśnie zgrzytnął w zamku. Gdy potem docierało do niej, że małżonek nie żyje, na nowo zalewała się łzami. Uczestniczki badań mówiły również i o tym, że śmierć mężów pomogła im odkryć w sobie nowe źródło siły. Niektóre zaczynały częściej spotykać się z przyjaciółkami, inne zacieśniały relacje z dziećmi. Inne zaś wyrabiały prawo jazdy, którego nigdy dotąd nie miały, a dzięki temu zyskiwały poczucie samodzielności.
W następnej kolejności Tedeschi i Calhoun zaprosili na rozmowy ludzi, którzy stracili sprawność fizyczną na skutek wypadku bądź choroby. Spotkali wówczas kobietę, która ujrzała w swojej niepełnosprawności szansę na nowy cel życiowy i zapragnęła pomagać innym – w związku z czym zaangażowała się w walkę na rzecz praw osób z niepełnosprawnościami. Badacze poznali też muzyka, który kiedyś nadużywał substancji psychoaktywnych, ale doznał wypadku, w wyniku którego został sparaliżowany od pasa w dół. Zaskoczyło ich wtedy to, co od niego usłyszeli.
„Nie mówił: »Zdruzgotało mnie to. Jestem przygnębiony. Jestem cieniem dawnego siebie«”, wspomina Calhoun. Wprost przeciwnie. Jeszcze podczas pobytu w szpitalu lekarz zasugerował mu, żeby porozmawiał z innymi pacjentami, którzy byli sparaliżowani. „To stało się dla niego źródłem pewnej satysfakcji. A ostatecznie także sensem jego życia zawodowego”, mówi Tedeschi. Człowiek ten wrócił bowiem na studia, zdobył odpowiednie wykształcenie i założył ośrodek rehabilitacyjny dla osób z niepełnosprawnościami. We wprowadzeniu do swojej pierwszej książki poświęconej temu zagadnieniu Tedeschi i Calhoun cytowali jego wypowiedź. O wypadku opowiedział mianowicie: „To było coś, czego w moim życiu naprawdę potrzebowałem. Być może najlepsza rzecz, jaka mnie kiedykolwiek spotkała (…). Gdybym tego nie doświadczył i nie przeżył, pewnie nie byłoby mnie tu dzisiaj. (…) Gdybym mógł cofnąć czas, chciałbym, żeby to wydarzyło się tak samo, jak się wydarzyło”[3].
Badacze zaczęli przeglądać literaturę naukową w poszukiwaniu opracowań, które potwierdzałyby ich spostrzeżenia lub kreśliły kontekst dla obserwowanych przez nich pozytywnych przemian. Była to bardzo żmudna praca, szukali bowiem zjawiska, które nie miało jeszcze nazwy. Z czasem odnajdywali jednak tu i tam jakieś badania, które potwierdzały ich koncepcje. Calhoun wspomina, że czuli się trochę jak poszukiwacze złota.
Natrafili między innymi na wyniki badań przeprowadzonych przez psychiatrę Williama Sledge’a[4]. Sledge, który obecnie wykłada na Yale School of Medicine i kieruje Yale-New Haven Psychiatric Hospital, przeanalizował przypadki lotników, którzy w czasie wojny w Wietnamie trafili do niewoli. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku Sledge jako młody psychiatra pracował w amerykańskich wojskach lotniczych i zajmował się oceną stanu zdrowia żołnierzy, którzy przebywali w północnowietnamskiej niewoli oraz byli przetrzymywani w straszliwych warunkach w różnych więzieniach, z których o jednym mówiono „Hanoi Hilton”. Represjonowani byli wówczas między innymi późniejszy senator amerykański John McCain oraz admirał James Stockdale. Sledge miał dostęp do tajnych danych ze wstępnych przesłuchań lotników sprowadzonych do kraju, więc jeszcze przed spotkaniem z nimi wiedział dokładnie, przez co przeszli w okresie niewoli. Niektórych latami przetrzymywano w ciasnych karcerach, innych zaś skuwano łańcuchami. Wielu doświadczyło bicia oraz wymyślnych tortur, odmawiano im również racji żywnościowych i opieki medycznej.
Sledge był bardzo zaskoczony, gdy zaczął z nimi rozmawiać. „Początkowo wydawało mi się, że przesłyszałem się albo coś. Oni mówili rzeczy, które wydawały mi się całkowicie bez sensu”, wspomina. „Wszyscy zgodnie twierdzili, że przeżywali katusze, ale całkiem często padały też stwierdzenia typu: »Tak jakby za tym tęsknię. To było takie intensywne doświadczenie. Dużo się dzięki temu nauczyłem«”.
Sledge doskonale zdawał sobie sprawę, że przeciwności losu wzmacniają ludzi i zwiększają ich odporność na niesprzyjające okoliczności. Sam dorastał na tak zwanym Głębokim Południu. Jego ojciec był prawnikiem, więc mógł zapewnić rodzinie dość wygodne życie, ale inni mieszkańcy tego niewielkiego miasteczka musieli bardzo ciężko pracować w niezwykle trudnych warunkach. „Na każdym kroku widziało się tragedię, śmierć, choroby, alkoholizm”, wspomina. „Panował taki pogląd, że jeśli ktoś podoła wyzwaniom życia z godnością, to najpewniej czegoś się dzięki temu nauczy. Moim zdaniem nie było w tym nic z psychologii. Taka już jest ludzka natura”. Ci więźniowie wszakże tyle wycierpieli, że Sledge’owi trudno było sobie wyobrazić, by mieli wynieść z tego doświadczenia cokolwiek pozytywnego.
Zapragnął więc przyjrzeć się tej sprawie bliżej. Siły powietrzne udostępniły mu dane weteranów, którzy odpowiadali profilowi badanych przez niego lotników (byli w tym samym wieku, służyli w tym samym stopniu i spędzili tyle samo czasu w Azji Południowo--Wschodniej). Stanowili oni idealną grupę kontrolną dla badanych przez niego jeńców wojennych.
Jesienią 1976 roku Sledge rozesłał przedstawicielom obu grup kwestionariusze[5]. Dopytywał w nich o to, z czym zmagali się w niewoli lub podczas służby na dalekim froncie, a także po powrocie do domu. Chciał też wiedzieć, czy upatrują w tych doświadczeniach wojennych źródła jakichkolwiek życiowych korzyści lub komplikacji.
Kwestionariusze, które Sledge otrzymał od ankietowanych, potwierdziły jego wcześniejsze wnioski zebrane podczas wywiadów. Sześćdziesiąt jeden procent byłych więźniów twierdziło, że niewola wpłynęła na nich pozytywnie. Podobne spostrzeżenia na temat swojej służby wojskowej sformułowało zaledwie 30 procent ankietowanych z grupy kontrolnej. Co interesujące, jeńcy przetrzymywani dłużej i w trudniejszych warunkach wskazywali na pozytywne zmiany częściej niż ci, którzy trafili do niewoli na krótszy czas. Żołnierze podkreślający korzystny wpływ tego doświadczenia deklarowali także większy optymizm, lepsze zrozumienie dla własnej motywacji i tożsamości, a także lepsze rozeznanie, co jest w życiu naprawdę ważne. Z ich odpowiedzi wynikało, że łatwiej dogadują się z ludźmi, a niektórzy twierdzili nawet, że czerpią z życia więcej radości niż przed pobytem w więzieniu. Korzyści płynące z tych wojennych wydarzeń odnotowywali jeszcze kilka lat po zwolnieniu z obozu.
Sledge twierdzi, że niektóre z tych obserwacji wydawały się dość logiczne, zważywszy na to, kim byli ludzie, którzy je formułowali. Ostatecznie badani przez niego jeńcy należeli do elity wojskowej. To byli piloci i drudzy piloci myśliwców, młodzi, inteligentni, wykształceni, odważni, żeby nie powiedzieć: śmiali ludzie, którzy zapewne nie poświęcali wcześniej zbyt wiele czasu na refleksję nad sobą i swoim życiem. Gdy trafili do niewoli, w której zaznawali poważnych niedoborów oraz okrucieństw, mieli dużo czasu – często nawet wiele lat – na rozmyślania o własnym stosunku do nieustannie zagrażającej im śmierci. „To byli ludzie nienawykli do myślenia o sobie, do refleksji czy introspekcji. Tymczasem trafili do cel więziennych, w których przebywali godzinami w samotności i mogli tylko myśleć”, zauważa Sledge. „Poznali więc wartość własnej wyobraźni”.
Niewykluczone, że wsparciem było dla nich poczucie braterstwa broni. Wielu jeńców przebywało w niewoli w izolatkach, ale udawało się im wypracować złożone systemy komunikacji działającej na zasadach podobnych do alfabetu Morse’a, a opartych na pukaniu w ścianę. Zdarzało się i tak, że więźniów skuwano łańcuchami i zamykano w jednej celi. Wtedy, siłą rzeczy, zbliżali się do siebie i mogli naprawdę dobrze nawzajem się zrozumieć. „Wspólnie mogli przeżywać nadzieję na to, na co mogą liczyć po powrocie. Rozmawiali o swoich rodzinach i udzielali sobie rad. To było nadzwyczajnie intensywne doświadczenie”, mówi Sledge.
Sledge opublikował wyniki swoich badań w 1980 roku. Niektórzy jego koledzy po fachu spodziewali się, że będzie to przełom i że badacze zaczną odtąd inaczej patrzeć na liczne przypadki PTSD nękającego weteranów wojny w Wietnamie. Sledge wspomina, że podczas jednej z konferencji zaproszono go do udziału w panelu eksperckim, w którym zasiadało wielu najwybitniejszych krajowych badaczy traumy. Na potrzeby tego spotkania organizatorzy wynajęli salę, która może pomieścić trzysta osób. Gdy jednak dyskusja rozpoczęła się, Sledge naliczył w tym wielkim pomieszczeniu piętnastu słuchaczy (z czego połowę stanowili weterani). Koledzy psychiatrzy nie wykazali zainteresowania wnioskami z jego badań. Sledge uznał, że temat ten został wyczerpany i zajął się innymi sprawami.
Gdyby nie Tedeschi i Calhoun, to odkrycia Sledge’a mogłyby przejść całkiem bez echa. Oni jednak ujrzeli w nich swoisty odpowiednik złotego samorodka. Oto mieli przed sobą opublikowany materiał badawczy, który potwierdzał ich przypuszczenia. „To była jedna ze składowych całego zbioru badań, w których to zjawisko zostało zaobserwowane”, mówi Calhoun na temat analiz Sledge’a. „Odegrały one ogromną rolę, ponieważ potwierdziły nasze przekonanie, że natrafiliśmy na trop czegoś, co rzeczywiście istnieje i co inni ludzie zaobserwowali w innych kontekstach. Zyskaliśmy nieco mocniejsze podstawy do dalszej pracy. Mogliśmy teraz spojrzeć przed siebie, żeby zastanowić się, co powinniśmy robić dalej”.
Podobnie jak Sledge, Tedeschi i Calhoun prowadzili praktykę kliniczną. W codziennej pracy często spotykali się z pacjentami, którzy mieli za sobą traumatyczne doświadczenia. Tym samym nasłuchali się licznych opowieści podobnych do tych, które Sledge zbierał podczas wywiadów z jeńcami wojennymi. Za odpowiedziami, których pacjenci udzielali im na pytania otwarte, kryła się ta sama myśl: wydarzenia na pozór złe, a nawet straszne, stają się odskocznią w kierunku pozytywnych zmian w życiu ludzi, którzy zostali nimi dotknięci.
Im więcej gromadzili tego typu materiałów, tym jaśniejszy wyłaniał się z nich obraz. Traumatyczne doświadczenia, owszem, stanowiły źródło cierpienia, ale bynajmniej nie sprowadzały się do niego. Męczarnie te okazywały się raczej jedną ze składowych znacznie bogatszego doświadczenia – katalizatorem procesu poszukiwania nowego sensu życia. Tedeschi i Calhoun zmienili nieco profil swoich badań i teraz starali się ustalić, jak to właściwie się dzieje, że ludzie tak się zmieniają. Badacze zaczęli przekopywać się przez już dostępne wnioski, przeprowadzili też wywiady z kolejnymi sześciuset osobami po traumie – w ten sposób zaczęli dostrzegać pewne prawidłowości[6]. Z czasem z tych odpowiedzi zaczęła formować się pewna całość, wątki uległy pogrupowaniu. Naukowcy ci doszli do wniosku, że ludzie po traumie wskazują na pozytywne zmiany w jednym lub w kilku spośród pięciu obszarów życia: 1) Wzrost siły wewnętrznej; 2) Otwartość na nowe życiowe możliwości; 3) Bliższa i często głębsza relacja z rodziną i przyjaciółmi; 4) Większe uznanie dla życia; 5) Silniejsze poczucie duchowości.
Tedeschi i Calhoun odkryli zarówno samo zjawisko, jak i jego przejawy w dużej mierze dlatego, że podchodzili do swojej pracy zupełnie inaczej niż większość badaczy w tamtych czasach. „Zastanawialiśmy się, jakie jest to doświadczenie, gdy coś mocno wstrząsa człowiekiem – i co my jako klinicyści moglibyśmy zrobić, aby to zrozumieć. To na pewno wyróżnia nasz sposób myślenia”, mówi Calhoun. „Część badaczy, która zajmuje się takimi tematami, nie ma bogatego doświadczenia terapeutycznego. Oni nie rozmawiają z ludźmi, tylko ich oceniają”.
Ich pierwszy artykuł poświęcony pozytywnemu oddziaływaniu traumy ukazał się w 1989 roku i skupiał się na doświadczeniach wspomnianych wcześniej wdów[7]. Zamieszczony był w czasopiśmie, które chętnie publikowało wyniki badań jakościowych, gdyż takie właśnie zostały tu zastosowane. Badacze zadawali swoim rozmówczyniom pytania otwarte, bardzo podobne do tych, które można usłyszeć od dziennikarza. Tedeschi i Calhoun zdawali sobie sprawę, że ta droga ma dość poważne ograniczenia. Jeśli zależało im na tym, aby zainteresować tym tematem innych psychologów i zyskać powszechniejszą akceptację wśród badaczy traumy, to musieli znaleźć sposób na to, aby przedstawić swoje odkrycia w kategoriach ilościowych. Odwołując się do danych zebranych podczas wywiadów, opracowali więc ustandaryzowany kwestionariusz, który miał umożliwiać ustalenie skali zmian w każdym z obszarów.
W tym momencie badacze nie dysponowali jeszcze ani nazwą samego zjawiska, ani żadnym pojęciem, które by określało tę nową skalę do badań ilościowych. O swoim narzędziu mówili, że to „skala postrzeganych korzyści”. „Kiepska to była nazwa”, stwierdza Calhoun. Wspólnie szukali różnych innych terminów i w tym celu często odwiedzali się w swoich niewielkich gabinetach na terenie UNC Charlotte. W końcu któregoś dnia Tedeschi zapukał do drzwi Calhouna. „Zapisał jakąś długą nazwę: coś tam, coś tam, coś tam wzrostu potraumatycznego”, wspomina Calhoun. „Rzuciłem tylko na to okiem i powiedziałem: »Stary, to jest to«”.
Ich Posttraumatic Growth Inventory (Katalog Wzrostu Potraumatycznego) po raz pierwszy ukazał się na łamach fachowej prasy w 1996 roku[8]. Osoby wypełniające ten kwestionariusz mają ustosunkować się do pytań dotyczących pięciu kategorii rozwoju. W odniesieniu do każdego z pytań mają wskazać ocenę na skali od zera (brak zmiany) do pięciu (na skutek kryzysowego doświadczenia dokonała się duża zmiana). Wyniki pozwalają następnie ocenić stopień tych zmian. Stwierdzenia są proste i bezpośrednie, typu: „Odkryłem w sobie nowe zainteresowania” albo „Umocniłem się w wierze religijnej”.
W trakcie badań własnych i przeglądu cudzych wyników Calhoun i Tedeschi doszli do zaskakującego wniosku, że doświadczenia traumatyczne stanowią przyczynek do rozwoju w zdumiewająco wielu przypadkach. O pozytywnych zmianach wspominała co najmniej połowa osób po traumie[9]. Jak więc okazuje się, trauma znacznie częściej stanowi impuls wzrostowy niż przyczynę znacznie lepiej znanego i szerzej badanego zespołu stresu pourazowego (badacze szacują, że 8 procent Amerykanów doświadczy PTSD w ciągu swojego życia i że w niektórych grupach, takich jak choćby weterani wojny w Wietnamie, dotyczy ono nawet 30 procent populacji)[10].
Wzrost potraumatyczny, który skutkuje radykalną zmianą życia na lepsze, nie zachodzi pod wpływem jakiegoś poruszenia czy wzburzenia. Aby coś takiego mogło się wydarzyć, potrzebne jest, jak to ujął Tedeschi, trzęsienie ziemi, czyli coś, co porusza człowiekiem do głębi. Jako przykład takiej sytuacji można przytoczyć choćby wypadek, na skutek którego Delp doznał paraliżu, a jego życie zasadniczo się zmieniło. „Ten wzrost wynika z przemyślenia pewnych spraw na nowo, z nowej oceny samego siebie i świata”, mówi Tedeschi. „Jeśli ktoś jest jak budynek spełniający najwyższe standardy odporności na trzęsienia ziemi i po trzęsieniu nadal stoi, jak stał, to świetnie. Jeśli jednak w wyniku kataklizmu ucierpi, to musi zostać odbudowany i ta odbudowa oznacza wzrost”.
Nie każdego człowieka trauma rozwija, ci jednak, których to zjawisko dotyczy, potrafią dostrzec w niesprzyjających wydarzeniach nie tylko to, co budzi lęk i unieszczęśliwia, ale i punkt wyjścia do przemian. Tak właśnie było z Delpem, który w wyniku wypadku i paraliżu stracił swoje dotychczasowego życie, ale zyskał możliwość zbudowania nowego. „Wszystko zależy od tego, czy potrafi się dostrzec szansę, jaką stwarza takie trzęsienie ziemi. Skoro jednak konstrukcja legła w gruzach, to dlaczego by nie wznieść lepszej? Nie ma sensu żyć pośród zgliszczy, nie ma też sensu odbudowywać tej dawnej rudery”, mówi Tedeschi. „Można dokonać czegoś większego”.
W pewien piątkowy wieczór Luther i Debbie Delp wyruszyli swoim vanem do Bowl America, kręgielni znajdującej się w centrum handlowym przy jednej z przelotowych tras w Jacksonville. W środku zebrało się już dwadzieścia pięć, może trzydzieści osób, które zajęły w sumie mniej więcej połowę torów. Niektórzy byli na wózkach aktywnych, inni korzystali ze specjalnych wózków wyposażonych w silnik. Jeszcze inni chodzili o kulach albo bardzo powoli i przy asyście przyjaciela. Delp witał uściskiem dłoni każdego, kogo mijał, co chwila zatrzymywał się, żeby wymienić kilka słów lub pożartować. Znał tu właściwie wszystkich. Zjechał po rampie w kierunku torów, trzymając na kolanach trzynastofuntową kulę. Zatrzymał się na chwilę, aby porozmawiać z matką dwójki dzieci, które miały rozszczep kręgosłupa, również uczestniczących w zabawie. (Dla tych, którzy nie byli w stanie utrzymać kuli, znajomy Delpa skonstruował specjalne metalowe prowadnice z podparciami i rampą). Delp dojechał do toru i tam przywitał się z mężczyzną chorym na parkinsona i jego żoną. Delpowie planowali latem wybrać się z nimi do ich domku w Maine. Razem z Delpem w kręgle grał pewien młody człowiek, który pewnego dnia w drodze do pracy wjechał w barierki i doznał poważnego urazu mózgu. Delp uważał za wprost niewiarygodne, że po czymś takim ten człowiek stanął na nogi, poruszał się o własnych siłach i był w stanie utrzymać kulę do kręgli. Wskazując na osobę grającą na torze obok, Delp powiedział: „Gdy go zobaczyłem w szpitalu, nie ruszał nawet palcem. Spadł z dachu”. A teraz stał na własnych nogach i pchał kulę na tor.
W zabawie uczestniczył także inny bliski znajomy Delpa, Chuck Frank, który w 2011 roku doznał udaru. „Nie zliczę tych wszystkich ludzi, którym on pomógł, których gdzieś zawiózł albo skądś odebrał, którym w czymś pomagał”, stwierdził Frank. Jemu samemu znajomość z Delpem bardzo wiele dała, ponieważ po udarze zmaga się z wieloma trudnościami. „On mnie potrafi rozbawić w wielu sprawach”, ocenił Frank. „Ten facet bardzo dużo stracił, a teraz czerpie z życia pełnymi garściami i robi więcej ode mnie. Nie nadążam za nim”.
Po kręglach grupa licząca około dwudziestu osób udała się do pobliskiej jadłodajni, przed którą odbywał się koncert i pokaz kilkudziesięciu klasycznych samochodów. Delp jeździł po parkingu i podziwiał lśniące silniki oraz nieskazitelne zabytkowe wnętrza, od czasu do czasu przekrzykując głośną muzykę, żeby coś do kogoś powiedzieć. Potem całe towarzystwo weszło do środka, żeby coś zjeść. Zajęli cztery, może pięć stolików na tyłach restauracji urządzonej w stylu typowym dla lat pięćdziesiątych XX wieku. Rozmawiali, jedli i świetnie się bawili. Delp siedział przy stoliku otoczony innymi ludźmi. Przed nim na talerzu znajdowała się specjalność zakładu. Był wśród przyjaciół, wśród ludzi, których w swoim życiu sprzed wypadku nigdy by nie poznał. Teraz uśmiechał się i sprawiał wrażenie zadowolonego. Czuł się dokładnie na właściwym miejscu.
Właśnie tego typu radykalnym transformacjom przyglądali się przez wiele lat Tedeschi i Calhoun. Analizowali przypadki ludzi, którzy po straszliwym wypadku wymyślali siebie na nowo i nadawali swojemu życiu nowy sens oraz nową wartość. Badacze jednocześnie liczą na to, że właśnie takim osobom będą w stanie pomóc. „To jest ważne, żeby móc powiedzieć: »Da się nazwać to, czego doświadczam i ten konkretny sposób myślenia«”, podkreśla Calhoun. „Mamy nadzieję, że udało nam się uchwycić treść przeżyć takich ludzi i że oni teraz dysponują pojęciem, którym mogą się posługiwać”.
Główne zasady, które Tedeschi i Calhoun wyłożyli w swojej pierwszej książce i które są podstawą narzędzia katalogowego, okazały się niezwykłe. Zarówno ci dwaj badacze, jak i rzesze innych podążających wytyczoną przez nich ścieżką zbierają dziś informacje na temat subtelności procesu rozwojowego, jego przebiegu u osób szczególnie podatnych na takie oddziaływanie traumy. Starają się też ustalić, co może to zjawisko ułatwiać. Niezmiennie trwają jednak przy swoim pierwotnym założeniu. „Ono przetrwało próbę czasu między innymi dlatego, że wtedy po prostu słuchaliśmy ludzi, którzy czegoś doświadczali”, mówi Tedeschi. „Zgodziliśmy się na to, że to my będziemy uczyć się od nich. Nie stawialiśmy się w roli ekspertów w tej dziedzinie, tylko zakładaliśmy, że wielu rzeczy musimy się dowiedzieć. Wykazywaliśmy się ciekawością. W dużej mierze polegało to na tym, że po prostu nadaliśmy naukowy blichtr opowieściom naszych rozmówców. Teorie wynikały niejako z tej naszej pracy – i dlatego to tak dobrze wyszło”.
W ciągu dwóch dekad, które upłynęły od pierwszej publikacji Tedeschiego i Calhouna, badacze z całego świata bacznie przyglądali się zjawisku wzrostu potraumatycznego. Badania w tym zakresie podjęli psychologowie z Chin[11], Japonii[12], Turcji[13], Iranu[14], Włoch[15], Anglii[16], Australii[17], Izraela[18] i innych krajów. Przyglądali się pacjentom, którzy wygrali walkę z rakiem, a także ich bliskim[19]. Analizowali przypadki jeńców wojennych[20], imigrantów[21], ocalałych z katastrof naturalnych[22] i tak dalej. Raz po raz potwierdzali, że wzrost potraumatyczny staje się udziałem ponad połowy tych, którzy mają za sobą traumę, i że jest zjawiskiem powszechnym – dotyczy ludzi na całym świecie, a motyw ten występuje w starych i nowych opowieściach we wszystkich zakątkach globu.
Tedeschi i Calhoun pracują w mało spektakularnym i ciasnym budynku uczelnianym z lat sześćdziesiątych XX wieku, to tam bowiem mieści się Wydział Psychologii Uniwersytetu Karoliny Północnej w Charlotte. W pewien zimowy poranek w pokoju bez okien, zastawionym pustymi biurkami odbyło się zebranie zespołu projektowego, w skład którego wchodzili studenci studiów drugiego stopnia. Calhoun tłumaczy, że Tedeschi zapomniał po prostu zarezerwować jakąś „ładną” salę. Jeden ze studentów opowiadał w szczegółach o projekcie zakładającym zastosowanie skomputeryzowanych ankiet, ale dość szybko został sprowadzony na ziemię. Ktoś mu przypomniał, że komputery nie są chwilowo dostępne, ponieważ w laboratorium – już od dwóch lat – trwa remont.
Tedeschi i Calhoun dokonywali przełomu w swojej dziedzinie, co nie przekładało się bynajmniej na hojne dofinansowanie. Sytuacja i tak wyglądała jednak lepiej niż kiedyś. „Na początku nie mieliśmy zupełnie nic [żadnego finansowania], ciężko nawet było coś opublikować”, mówi Tedeschi. Calhoun i Tedeschi postanowili pójść pod prąd, więc początkowo mieli mocno pod górkę. Nikt nie chciał słyszeć o tym, że trauma może wywoływać pozytywne zmiany. Wszyscy skupiali się na dysfunkcjach wynikających z traumy oraz na „naprawianiu” szkód. Warto jednak wiedzieć, że takie myślenie nie zawsze dominowało w kręgach psychologicznych.
W 1942 roku Viktor Frankl mieszkał w Wiedniu i robił karierę jako neurolog i psychiatra[23]. Kierował oddziałem neurologii w szpitalu żydowskim, a zaledwie kilka lat wcześniej się ożenił. We wrześniu tego właśnie roku zostali wraz z żoną aresztowani przez nazistów. Ich dwoje oraz jego rodziców wepchano następnie do pociągu i wywieziono do obozu koncentracyjnego Theresienstadt, zlokalizowanego na terenie dzisiejszych Czech. Jesienią 1944 roku Viktor, jego żona i matka znów jechali pociągiem, ale tym razem do Auschwitz. Frankl został rozdzielony z bliskimi i przewieziony ponownie. Reszta jego rodziny zginęła w obozach, ale jemu udało się przetrwać. Lata niewyobrażalnych cierpień, nieszczęścia i strachu bardzo go zmieniły, ale bynajmniej nie aż tak, jak można by przypuszczać.
Zaledwie kilka miesięcy po zakończeniu wojny Frankl napisał książkę Człowiek w poszukiwaniu sensu. Opowiada w niej o potwornościach życia w obozie i o systematycznej dehumanizacji więźniów przez nazistów. Opowiada o tym, jak byli bici i zmuszani do pracy aż do upadłego. Pisze też o tym, jak – w sferze fizycznej, ale i psychicznej – walczył o przetrwanie.
W świecie, w którym przestawały liczyć się ludzkie życie i godność, w którym człowiekowi odbierano jego wolną wolę i czyniono z niego obiekt eksterminacji (po wcześniejszym wykorzystaniu do cna jego fizycznych możliwości) – w tym świecie ludzkie ego wyrzekało się ostatecznie wszystkich wartości. Więzień obozu koncentracyjnego, jeśli nie walczył ostatkiem sił o zachowanie szacunku dla samego siebie, to zatracał poczucie bycia jednostką, istotą rozumną, obdarzoną wewnętrzną wolnością i wartością. Zaczynał wówczas myśleć o sobie jako o części ludzkiej masy, a jego egzystencja upodabniała się poziomem do poziomu życia zwierzęcia[24].
Pewnego wieczoru, niemal przypadkiem, Frankl dokonał odkrycia, które być może ocaliło mu życie. Maszerował z miejsca pracy do obozu i odczuwał potworny ból. Miał zniszczone buty i poranione stopy. Zimny wiatr przeszywał go na wskroś, ale on myślał wtedy o najróżniejszych drobiazgach, które musi dopilnować, aby przeżyć. Czy jeśli dostanie kawałek kiełbasy, to powinien wymienić go na chleb? Czy papierosy, które trzyma w ukryciu, warto oddać za miskę zupy? Czy da się znaleźć kawałek drutu, którym można by zastąpić dotychczasową prowizoryczną podeszwę? Co można by zrobić, żeby poprawić układy ze strażnikami i zostać przypisanym do pracy w jakimś mniej odległym miejscu? Pośród tych wszystkich rozważań o przetrwaniu nagle stanął mu przed oczami pewien obraz. Frankl zobaczył jasno i wyraźnie, jak po wojnie prowadzi wykład na temat psychologii obozu koncentracyjnego. Od tamtej pory zaczął inaczej postrzegać wszystko to, co działo się wokół niego.
Przytłaczająca mnie ponura rzeczywistość w jednej chwili stała się przedmiotem obiektywnej naukowej analizy przeprowadzanej z chłodnym dystansem. W ten sposób zdołałem w pewien sposób wznieść się ponad trudne położenie, w jakim się znalazłem, ponad swoje obecne cierpienia[25].
Myślał też o żonie. Kochał ją z każdą chwilą coraz bardziej i to pomagało mu trwać, to nadawało jakiś sens jego walce o to, aby przetrwać kolejny dzień i kolejną godzinę. Dużo myślał o życiu wewnętrznym, o godności i o postępowaniu. Przypominał sobie słowa Nietzschego: „Ten, kto wie, dlaczego żyje, nie troszczy się o to, jak żyje”[26]. Frankl odnalazł w tych słowach nie tyle wezwanie, ile wręcz żądanie odnalezienia sensu. Dla niego poczucie sensu nie było luksusem. Było kwestią życia lub śmierci.
W książce Człowiek w poszukiwaniu sensu, która od 1946 roku sprzedała się w ponad dziesięciu milionach egzemplarzy, Frankl przedstawia pewną koncepcję myślenia o cierpieniu, traumie i oddziaływaniu psychologicznym takich doświadczeń. Jego spostrzeżenia stoją w całkowitej sprzeczności z tym, jak współczesna psychologia zapatruje się na patologię. Dla Frankla cierpienie wynikające z traumy – a przejawiające się między innymi jako depresja czy lęki – nie zawsze należy leczyć jak ból gardła czy uraz nogi. W niektórych przypadkach trzeba przede wszystkim dostrzec w nich oznakę wewnętrznego niepokoju i uznać za zjawisko normalne, a wręcz – jak twierdzi autor – za osiągnięcie. W ten sposób rozpoznaje się problemy, które wymagają uwagi i które da się wyeliminować tylko poprzez rozwiązanie wewnętrznego konfliktu stanowiącego ich przyczynę. Zdaniem Frankla leczenie objawów w wielu przypadkach tylko wydłuża czas trwania choroby. Frankl pisze:
Cierpienie nie jest wyłącznie zjawiskiem patologicznym; zamiast być objawem nerwicy, cierpienie może być równie dobrze traktowane jako ludzkie osiągnięcie, zwłaszcza jeśli wyrasta z frustracji egzystencjalnej. Stanowczo nie zgadzam się z poglądem, jakoby ludzkie poszukiwanie sensu własnej egzystencji, a nawet powątpiewanie w ów sens nieodmiennie miało swoje źródło w chorobie czy też było jej powodem. Frustracja egzystencjalna jako taka nie jest sama w sobie zjawiskiem patologicznym ani patogenicznym. Troska czy wręcz lęk człowieka dotyczący sensu życia jest wyrazem niepokoju egzystencjalnego, lecz z pewnością nie choroby umysłowej. Mylne odczytanie tego pierwszego jako choroby może sprawić, że lekarz będzie próbował pogrzebać egzystencjalną rozpacz swego pacjenta pod całą górą leków na uspokojenie. Tymczasem jego zadaniem jest przeprowadzenie pacjenta przez kryzys egzystencjalny i wskazanie mu dróg dojrzewania i rozwoju[27].
Frankl przyczynił się do powstania całej gałęzi psychoterapii skupionej wokół idei poszukiwania sensu w życiu człowieka, a w szczególności w jego cierpieniu. Ten nurt nazwał logoterapią i skupiał się na poczuciu sensu jako podstawowej sile napędowej zdrowego życia.
Zaledwie na kilka lat przed ukazaniem się książki Frankla, amerykański psycholog Abraham Maslow opublikował artykuł, w którym przedstawiał swoją koncepcję hierarchii potrzeb. Twierdził, że człowiek zabiega o poprawę własnego losu i dąży do samospełnienia, na którym to poczuciu ważą się takie kwestie jak moralność, kreatywność czy możliwość rozwiązywania problemów. Maslow poddał szczegółowej analizie historie życia wybitnych postaci, takich jak Albert Einstein, Frederick Douglass czy Eleanor Roosevelt. Przyglądając się ich sukcesom, doszedł do wniosku, że często czerpali oni cenne lekcje z doświadczeń tragicznych i traumatycznych, które zmuszały ich do spojrzenia na życie z nowej perspektywy[28].
Od lat czterdziestych XX wieku Maslow zaliczał się do grupy psychologów humanistycznych, którzy pochylali się nad kwestią rozkwitu człowieka i zabiegali o jej uważniejsze studiowanie. „Wyrażali rozczarowanie tym, że psychologia skupia się na tym, co jest z człowiekiem nie tak, zamiast próbować w pełni zrozumieć jego potencjał”, mówi Louis Hoffman, pracownik Saybrook University, szkoły założonej w San Francisco w 1971 roku przez grupę psychologów humanistycznych.
Pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku nurt ten zaczął jednak schodzić na dalszy plan. Nawet w okresie szczytowej popularności koncepcji humanistycznej psychologia nigdy nie wyrzekła się swojego przywiązania do badań nad patologią i chwilowe zainteresowanie kwestią rozkwitu szybko ucichło. Przyczyniła się do tego między innymi wojna w Wietnamie, a ściślej – częste występowanie poważnych zaburzeń psychicznych wśród żołnierzy powracających z jej frontów. Dziś już rzadko kto nigdy nie słyszał o PTSD, ale do 1980 roku nie była to nawet oficjalna diagnoza (dopiero w 1980 roku uwzględniono zespół stresu pourazowego w diagnostycznej biblii DSM, czyli Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders)[29]. A przecież żołnierze od niepamiętnych czasów skarżyli się, że doświadczenia z pola bitwy dręczą ich jeszcze długo po powrocie do domu. Już w Iliadzie Homera, a więc w tekście z VIII wieku p.n.e., Achilles reaguje na śmierć swojego przyjaciela Patroklosa gniewem i bólem. Uczestnicy amerykańskiej wojny secesyjnej cierpieli z powodu „żołnierskiego serca”, w czasie I wojny światowej przeżywali „wstrząs uderzeniowy”, a na frontach II wojny światowej trapiło ich „zmęczenie bojowe”.
Nasz mózg w pewien bardzo specyficzny sposób przetwarza bodźce o charakterze traumatycznym, w związku z czym potrafi potem przywoływać różne straszne obrazy w odpowiedzi na całkiem zaskakujące doświadczenia, w tym sygnały dźwiękowe i zapachowe. W momencie przywrócenia takich wspomnień ciało zachowuje się tak, jak gdyby człowiek znów przeżywał tamtą traumę, jak gdyby znów musiał walczyć o życie. To wyczerpuje i przytłacza, może też wpędzić pacjenta w depresję i stany lękowe, a także uniemożliwić mu normalne funkcjonowanie, a także skłonić do podejmowania autodestrukcyjnych czy nawet samobójczych zachowań.
Jednak nie tylko na polu bitwy można przeżyć coś, co pozostawi po sobie traumę albo trwałe blizny. Podobny efekt może przynieść nieoczekiwana utrata bliskiej osoby, doświadczenie choroby nowotworowej czy innego stanu zagrażającego życiu, zetknięcie z katastrofą naturalną czy atakiem terrorystycznym, napaść rabunkowa czy seksualna, a nawet duża strata finansowa czy załamanie kariery zawodowej. Badacze szacują, że około 75 procent ludzi doświadczy w ciągu swojego życia takiej lub innej traumy[30].
W latach osiemdziesiątych XX wieku Stephen Joseph, wówczas student psychologii z Irlandii Północnej, rozpoczął własne badania nad traumą[31]. Na warsztat wziął przeżycia pasażerów ocalałych z katastrofy, do której doszło na morzu wiosną 1987 roku. To wtedy właśnie prom pasażerski Herald of Free Enterprise wypłynął z jednego z belgijskich portów do Anglii. Furta dziobowa nie została poprawnie zamknięta, w związku z czym statek niemal natychmiast zaczął nabierać wodę. Kapitan usiłował wykonać zwrot, ale wtedy jednostka położyła się na bok. Woda zaczęła wdzierać się do części zajmowanej przez pasażerów. Urządzenia elektryczne przestały działać. „Część osób na wiele godzin utknęła w mroku i w zimnej wodzie, a wokół nich pływały martwe ciała. To było coś potwornego”, mówi Joseph. Spośród blisko sześciuset pasażerów i załogi śmierć poniosły sto dziewięćdziesiąt trzy osoby. Joseph poświęcił trzy lata ocalałym i ich reakcjom na tę traumę.
W swoich badaniach skupiał się na tym, z czym pasażerowie promu się zmagali, a więc na depresji, PTSD, nadużywaniu alkoholu i narkotyków, winie ocalałych i lękach. W trakcie rozmów, które z nimi prowadził, zwrócił jednak uwagę jeszcze na coś. Odnotował mianowicie, że wiele osób wspomina również o pozytywnych zmianach, które zaszły w ich życiu po tym zdarzeniu. Joseph nie był tym do końca zaskoczony. W latach osiemdziesiątych XX wieku PTSD było ciągle jeszcze nową koncepcją, a Joseph studiował wcześniej psychologię społeczną, więc miał okazję zetknąć się z popularną w tej dziedzinie koncepcją przeramowania pozytywnego, czyli poszukiwania pozytywnych aspektów negatywnych zdarzeń. Psychologia społeczna postrzega ramowanie jako narzędzie wspierania ludzi w radzeniu sobie z trudnymi doświadczeniami.
Joseph z fascynacją obserwował funkcjonowanie mechanizmu ramowania pozytywnego wśród ocalałych z katastrofy promu. Jego ankieta zawierała tylko jedno pytanie: jak – pozytywnie czy negatywnie – zmieniło się zapatrywanie badanych na życie przez te trzy lata, które minęły od tego dramatu. Spodziewał się, że część ankietowanych wskaże na zmiany pozytywne, ale ostateczny wynik badania szczerze go zaskoczył: okazało się bowiem, że aż 43 procent ocalałych dostrzegło w swoim życiu pozytywne zmiany. Większość deklarowała, że po katastrofie bardziej docenia innych ludzi i relacje z nimi, że czerpie z życia więcej radości, że łatwiej im odnaleźć w sobie empatię, a nawet że odczuwają silniejsze pragnienie sukcesu.
„Dla mnie jako młodego człowieka u progu kariery te deklaracje stanowiły nie lada życiowy przełom”, mówi Joseph. „Stały się dla mnie, jako psychologa, punktem zwrotnym. Wielu z tych ludzi nadal zmagało się z objawami stresu pourazowego, a mimo to na skutek tych wydarzeń przeżyło życiową przemianę. To bardzo wpłynęło na dalszy bieg mojej pracy”. Joseph doszedł do wniosku, że być może przeramowanie pozytywne to coś więcej niż tylko mechanizm radzenia sobie z traumą – że najwidoczniej wstrząsające przeżycia oddziałują na człowieka w jakiś istotniejszy, głębszy sposób, zmieniając nie tylko jego nastawienie do życia, ale i jego osobowość. Doświadczenia wyniesione z pracy z ocalałymi z katastrofy promu skłoniły Josepha do bliższego przyjrzenia się założeniom psychologii humanistycznej. Formułowane przez nią postulaty dotyczące dojrzewania i pozytywnych zmian – jakkolwiek niechętnie przyjmowane przez większość psychologów – wpisywały się w jego własne doświadczenia.
Joseph objął potem katedrę na Uniwersytecie Nottingham w Anglii i wraz z Tedeschim oraz Calhounem zalicza się do grona najwybitniejszych pionierów badań nad wzrostem potraumatycznym. Opublikował kilkadziesiąt artykułów i zgromadził doświadczenia kliniczne w pracy z ocalałymi po tragedii, a potem na podstawie tych materiałów wydał książkę What Doesn’t Kill Us. W swojej pracy zawodowej stara się przekładać podstawowe założenia psychologii humanistycznej na współczesną rzeczywistość, aby ukazywać spostrzeżenia sprzed lat jako niezmiennie aktualne. Jednocześnie kultywuje zainteresowanie kwestią rozkwitu i sensu oraz często odwołuje się do narzędzi swych poprzedników.
W latach dziewięćdziesiątych XX wieku profesor z Uniwersytetu Pensylwanii Martin Seligman postanowił wraz z grupą innych psychologów przyjrzeć się następującym zagadnieniom[32]: Co decyduje o tym, że ludzie wybitni są wybitni? Czym jest szczęście i jak można je osiągnąć? W 1998 roku wybrano go na przewodniczącego American Psychological Association[33], dzięki czemu zyskał niepowtarzalną okazję do upowszechniania swoich poglądów wśród przedstawicieli głównego nurtu psychologii. Postanowił wówczas, że psychologia pozytywna stanie się głównym wątkiem jego prezydentury. W późniejszym okresie napisał też wiele książek na ten temat, w tym niezwykle popularne Prawdziwe szczęście[34].
Seligman ma niezwykły dar opowiadania i wyróżnia się na tle innych akademików tym, że jak nikt inny potrafi porwać publiczność. Jest też niestrudzonym orędownikiem swojej sprawy. Z wielkim entuzjazmem opowiada o tym, że trzeba zabiegać o poparcie polityków i wysoko postawionych wojskowych. Jak wspomina jeden z psychologów – który z uwagi na pozycję Seligmana w środowisku poprosił o zachowanie anonimowości – zdaniem wielu osób Seligman jest w dziedzinie psychologii pozytywnej tym, kim P.T. Barnum był w branży cyrkowej.