Trzy kobiety doktora W. - Małgorzata Kasprzyk - ebook
NOWOŚĆ

Trzy kobiety doktora W. ebook

Kasprzyk Małgorzata

4,0

248 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia życia uczuciowego warszawskiego lekarza rozgrywająca się w trzech okresach: koniec PRL-u, lata dziewięćdziesiąte i czasy obecne.

 

W 1987 roku Arkadiusz Wilk kończy medycynę i wyjeżdża na obowiązkowe szkolenie wojskowe, zostawiając w Warszawie swoją ukochaną, która studiuje anglistykę. Pod jego nieobecność dziewczyna dopuszcza się zdrady i niebawem odkrywa, że jest w ciąży. Ostatecznie decyduje się wmówić dziecko swemu chłopakowi.

 

Młodzi biorą ślub, lecz miesiąc później dochodzi do poronienia. Podczas rozmowy z lekarką w szpitalu Arkadiusz odkrywa, że to nie było jego dziecko. Rozgoryczony i załamany, składa pozew o rozwód. Od tamtej pory poświęca się wyłącznie pracy w szpitalu i nie spotyka się z nikim poza najbliższą rodziną. Pewnego dnia jednak do szpitala trafia piękna dziewczyna, która została znaleziona nieprzytomna na parkingu.

 

Czy młoda pacjentka zdoła zawrócić doktorowi w głowie? I czy na pewno będzie ostatnią kobietą w jego życiu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
4
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Antiochia1

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka
20
halinakonopka

Dobrze spędzony czas

Fajna, życiowa
10
Malaga34

Dobrze spędzony czas

Prosto napisana, ale warta przeczytania
00



Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

Ostatnia szansa

Echa przeszłości

Pechowe zauroczenie

Ryzykowne związki

Sekret profesora

Cyniczna i romantyczna

Trzy kobiety doktora W.

SAGA RODZINNA

Powrót do źródeł

Powrót do tradycji

W przygotowaniu

Ucieczka z zaścianka

Pod kanadyjskim niebem

Świąteczna niespodzianka

Desperaci

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Małgorzata Kasprzyk, 2024 Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025All rights reserved Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Patrycja Kiewlak

Zdjęcie na okładce: mrkaka1102 - Freepik.com

Ilustracje wewnątrz książki: © by Mohamed Hassan/Pixabay

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-708-7

Wydawnictwo WasPos Warszawa Wydawca: Agnieszka Przyłucka [email protected] www.waspos.pl

Spis treści

MARZENA

ARKADIUSZ

JAGODA

ARKADIUSZ

ZUZANNA

Dla doktora S.Z podziękowaniem

MARZENA

Arkadiusz Wilk pojawił się w moim życiu wiosną tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku. Poznaliśmy się przypadkowo – na występie popularnego kabaretu w klubie studenckim. Ja byłam tam z koleżankami, a on ze swoim towarzystwem, lecz przypadek sprawił, że siedzieliśmy obok siebie. Po jednym z mniej udanych żartów wymieniliśmy się krytycznymi uwagami i tak rozpoczęliśmy naszą znajomość.

Dyskusję o występach członków kabaretu kontynuowaliśmy jeszcze w czasie przerwy. Arek wydał mi się sympatyczny i inteligentny, kiedy zatem przed rozstaniem poprosił mnie o numer telefonu, nie widziałam powodu, aby odmówić. Zadzwonił jeszcze tego samego wieczoru z pytaniem, czy bezpiecznie dotarłam do domu, oraz z propozycją wspólnego wyjścia do kina. W ten sposób zaczęliśmy się spotykać.

Niestety pierwsza randka trochę mnie rozczarowała. Arek wybrał jakiś kryminał, który miał premierę miesiąc wcześniej. Była to produkcja zupełnie nie w moim guście. Nigdy nie przepadałam za strzelaniną na ekranie, zdecydowanie preferując filmy o miłości. Sądziłam, że mężczyźni wiedzą, jaki jest kobiecy gust, a tymczasem kandydat na mojego chłopaka najwyraźniej nie miał o tym pojęcia. Sam natomiast chyba dobrze się bawił, bo wyszedł z kina w świetnym nastroju. Dopiero po chwili zauważył, że nie podzielam jego zachwytu. Gdy zapytał wprost o moje wrażenia, przyznałam, że nie lubię filmów, w których strumieniami leje się krew.

– Przepraszam, nie pomyślałem o tym – powiedział ze skruchą. – Ja jestem przyzwyczajony do takich widoków. Już na pierwszym roku studiów się uodporniłem. Teraz chyba uważam je za naturalne.

No tak, przecież powiedział mi wcześniej, że studiuje medycynę… Wykazał się jednak pewną wrażliwością, gdyż obiecał w przyszłości dokładniej sprawdzać repertuar, zanim gdzieś pójdziemy.

– O ile zechcesz się ze mną jeszcze umówić – dodał na zakończenie.

– Oczywiście – odparłam spokojnie.

Uznałam, że nie należy od razu go skreślać – w końcu każdy może popełnić błąd. Zaproponowałam, abyśmy na zakończenie wieczoru poszli do Hortexu. To rozładowało atmosferę i sprawiło, że dobry humor mu wrócił. Zajadając ambrozję, czyli najpopularniejszy deser lodowy schyłkowego PRL-u, ja też poczułam się lepiej.

Rodzice byli zachwyceni tym, że wreszcie znalazłam sobie chłopaka. Ponieważ Arek za trzy miesiące miał skończyć studia i podjąć pracę w szpitalu, od razu uznali go za wymarzonego kandydata na zięcia.

Z dzisiejszej perspektywy to wydaje się śmieszne – miałam dopiero dwadzieścia jeden lat i byłam studentką trzeciego roku anglistyki, więc teoretycznie nie musiałam spieszyć się do ołtarza. W tamtych czasach dziewczyny szukały mężów na zasadzie „o jednym oku, byle tego roku”. Niektóre „zaklepywały” sobie kandydatów już w liceum, inne zaraz po rozpoczęciu studiów, gdy tylko zrobiły przegląd kolegów na roku. Nie rozumiałam, z czego to wynika. Prawie wszystkie zachowywały się tak, jakby wartość kobiety zależała od jak najszybszego założenia obrączki na palec. Bez przerwy rozmawiały o ślubach, weselach, sukniach i welonach, zapominając, że warunkiem tego wszystkiego powinno być uczucie.

Tymczasem ja byłam urodzoną romantyczką – marzyłam o prawdziwej, szalonej miłości, takiej jak w powieściach. Wierzyłam, że pewnego dnia ją spotkam i wszystko samo się ułoży…

Rzeczywistość odbiegała jednak od moich wyobrażeń. W liceum chodziłam do klasy o profilu humanistycznym, gdzie na dziesięć dziewczyn przypadał jeden chłopak. Na studiach filologicznych proporcje były podobne. Mimo najszczerszych chęci nie mogłam zatem spotkać tego jedynego. Zapewne dlatego, gdy poznałam Arka, postanowiłam dać mu szansę. W końcu był nie tylko sympatyczny, ale również dość atrakcyjny: miał smukłą sylwetkę, regularne rysy i piękne, szare oczy. Koleżanki, z którymi byłam wtedy w klubie, autentycznie zazdrościły mi przypadkowego poderwania takiego przystojniaka.

Niestety nasze kolejne randki też nie należały do zbyt udanych. Arek dużo opowiadał o swoich studiach, co bardzo mnie nudziło, a niekiedy wręcz przyprawiało o mdłości, ponieważ nie znosiłam wzmianek o chorobach i operacjach. Z kolei sam prawie nie interesował się literaturą. Przyznawał, że medycyna to męczący kierunek, niepozostawiający studentom zbyt wiele wolnego czasu. On sam, gdy już miał chwilę na relaks, wolał pójść do kina, na mecz lub na występ kabaretu studenckiego – takiego jak ten, na którym się poznaliśmy.

W przeciwieństwie do mnie nie wydawał się wcale rozczarowany naszą znajomością, Wprost przeciwnie – czułam, że bardzo mu się podobam i marzy o tym, by łączyło nas coś więcej.

Z czasem nawet przestał tak dużo mówić o swoich studiach i zaczął wypytywać o moje. Kiedy jednak opowiadałam o literaturze amerykańskiej, a zwłaszcza o Fitzgeraldzie, Dos Passosie i Hemingwayu – uwielbiałam prozę „straconego pokolenia” – miałam wrażenie, że tylko udaje zasłuchanego, lecz w gruncie rzeczy myśli o czym innym. Krótko mówiąc, nie mieliśmy prawie żadnych wspólnych zainteresowań…

Moi rodzice w ogóle nie uważali tego za problem. Co więcej, zachwycili się Arkiem już podczas jego pierwszej wizyty w naszym domu.

– Jaki on jest kulturalny, miły i przystojny – wzdychała mama. – W dodatku zakochany w tobie po uszy…

– Tak, to świetny chłopak – dodawał tata. – Przyzwoity, wykształcony… Na pewno będzie dobrym mężem.

– Musisz tylko uważać, żeby jakaś dziewczyna nie sprzątnęła ci go sprzed nosa – ostrzegała mama. – Na pewno niejedna chciałaby wyjść za lekarza.

– Jasne, pilnuj się – popierał ją tata. – Drugiego takiego ze świecą szukać.

Te uwagi trochę mnie denerwowały. Wolałabym, żeby rodzice pozwolili mi samej zdecydować, czy Arek jest mężczyzną mojego życia. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że już podjęli w tej sprawie decyzję za mnie. Nawet nie pytali, czy jestem zakochana, zupełnie jakby to było dla nich oczywiste. Ja natomiast wcale nie byłam tego taka pewna…

Rzecz jasna nie polemizowałam z rodzicami w sprawie zalet Arka. Nie ulegało wątpliwości, że jest przyzwoitym, inteligentnym chłopakiem. Poza tym zapowiadał się na świetnego lekarza – świadczyła o tym pasja, z jaką mówił o swojej przyszłej pracy. Na pewno nie poszedł na medycynę dla kariery czy pieniędzy, tylko z powołania. Jego przyszła żona miała zatem przed sobą perspektywę wygodnego życia u boku solidnego, dobrze zarabiającego męża.

Ja jednak miałam wątpliwości, czy chcę być tą żoną. Brakowało mi motyli w brzuchu, będących ponoć oznaką zakochania. Nie czułam przyspieszonego bicia serca, szykując się na kolejną randkę, nie bujałam w obłokach podczas zajęć na uniwerku, nie popadłam w bezsenność na skutek marzeń o Arku. Nawet jego pocałunki nie doprowadzały mnie do szaleństwa.

Odkładałam zatem dalszy etap naszego związku, czyli pójście z nim do łóżka. Powtarzałam sobie, że nie wszyscy zakochują się od pierwszego wejrzenia – może ja po prostu potrzebuję więcej czasu?

Muszę przyznać, że Arek był cierpliwy, co chyba świadczyło o jego zaangażowaniu. Nie obrażał się, nie nalegał, chociaż ewidentnie marzył o tym, by w końcu mnie uwieść. Szanował jednak moją postawę – wyraźnie dałam mu do zrozumienia, że nie należę do „szybkich dziewczyn” – i nie rezygnował z walki. Najwyraźniej mama miała rację – darzył mnie poważnym, głębokim uczuciem.

Dlaczego zatem nie potrafiłam tego uczucia odwzajemnić? Dlaczego nie podzielałam opinii rodziców, którzy uważali, że trafił mi się wspaniały facet? Dlaczego nie czekałam niecierpliwie na ślub i wesele?

Cóż, odpowiedź może być tylko jedna: nie da się zakochać na życzenie. Miłość przychodzi sama, czy człowiek tego chce, czy nie…

*

Niewątpliwym dowodem zaangażowania uczuciowego Arka było to, że zapragnął przedstawić mnie swoim rodzicom. Z opowiadań koleżanek wiedziałam, jak bardzo faceci się przed tym migają, więc zrozumiałam wagę tego zaproszenia – moi rodzice też.

– Widzisz, mówiłam ci, że będzie chciał się z tobą ożenić – oznajmiła triumfalnie mama.

Tata tym razem nic nie powiedział, tylko pokiwał głową, dając do zrozumienia, że całkowicie się z nią zgadza.

W rezultacie pewnej słonecznej, majowej niedzieli ubrałam się w elegancką sukienkę kupioną przez tatę podczas służbowego wyjazdu do NRD i pojechałam z Arkiem na Ochotę. Państwo Wilk mieszkali wraz z synami w starej kamienicy położonej w okolicach Placu Narutowicza. Cztery przestronne pokoje były w latach PRL-u prawie szczytem miejskiego luksusu i niezbicie dowodziły, że ich mieszkańcom dobrze się powodzi. Może zatem Arek chciał mi po prostu zaimponować? Zauważył przecież, że moi rodzice mają willę, co też dowodziło, że nieźle im się żyje…

Zostałam tam przyjęta bardzo życzliwie.

– Kiedyś myśleliśmy, że Arek znajdzie sobie dziewczynę na uczelni – oznajmiła jego matka. – Nawet nas to trochę martwiło, bo dwoje lekarzy nie stanowi dobrego materiału na małżeństwo.

– Ze względu na możliwą rywalizację zawodową? – zapytałam z czystej ciekawości.

– Nie, raczej ze względu na specyfikę pracy – odparła. – Wiesz, dyżury w szpitalu i tak dalej… Przy pechowym układzie grafików można się przez cały miesiąc mijać w domu.

Już chciałam zapytać, czy oni są lekarzami i znają to z praktyki, gdy do rozmowy włączył się ojciec Arka.

– Czyli dobrze, że ja zostałem na uczelni, bo inaczej bylibyśmy już po rozwodzie…

Jego żona skwitowała tę uwagę wybuchem śmiechu.

– Pewnie tak – powiedziała wesoło.

– A co ty właściwie studiujesz? – zapytał brat Arka, zupełnie ignorując wymianę zdań między rodzicami.

– Filologię angielską. Właśnie kończę trzeci rok.

– Czyli rywalizacja zawodowa wam nie grozi – podsumował spokojnie.

Wszystko to sugerowało, że oni też brali mnie pod uwagę jako przyszłą żonę Arka. Prawdę mówiąc, byłam zaskoczona. Zawsze sądziłam, że pod tym względem dziewczyny mają gorzej – skoro grozi im staropanieństwo, to rodzice chcą je jak najprędzej wydać za mąż. Tymczasem starokawalerstwo również musiało spędzać sen z powiek rodzicom chłopaków…

Jak się jednak okazało, nie tylko ciekawość sprawiła, że chcieli mnie poznać. Po prostu postanowili skorzystać z okazji, gdyż Arek miał w perspektywie wyjazd.

Mało kto dziś o tym pamięta, ale w czasach PRL-u obowiązkowa była dwuletnia służba wojskowa, zwana zasadniczą, którą młodzi mężczyźni odbywali zaraz po ukończeniu szkoły.

Pójście na studia nie oznaczało wcale wymigania się od niej. Absolwentów wyższych uczelni obejmowano krótszym szkoleniem wojskowym trwającym od trzech miesięcy do roku, a studentów kończących medycynę zazwyczaj przygotowywano do pełnienia roli lekarza w czasie działań wojennych. W związku z tym Arek również dostał powołanie i miał spędzić najbliższe miesiące na poligonie. Nie mógł nam nawet powiedzieć, w której części kraju będzie przebywał…

– Wrócę w połowie września – oznajmił za to.

– W takim razie będziesz miał jeszcze chwilę na odpoczynek, skoro dopiero od października zaczynasz pracę w szpitalu – stwierdził pan Wilk.

Kiedy to usłyszałam, nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, że ten wyjazd może się okazać sprawdzianem moich uczuć: jeśli będzie mi brakowało Arka, to znaczy, że wreszcie się w nim zakochałam, a jeśli nie, będę musiała podjąć decyzję, co dalej. W każdym razie przekonam się, jak jest naprawdę.

– Marzenko, czemu nic nie mówisz? – zapytała pani Wilk zdziwiona moim milczeniem.

– Usiłuję oswoić się z myślą o rozstaniu – odpowiedziałam.

– Będziesz tęskniła? – zapytał Arek.

Skinęłam głową, nie chcąc go okłamywać. Sama pragnęłam znać odpowiedź na to pytanie…

– Dla mnie największym problemem będzie rozstanie z tobą – przyznał. – Inaczej w ogóle bym się nie przejmował. Szkolenie wojskowe to coś, co trzeba zaliczyć, i tyle.

Takie właśnie miał podejście do życia: nie usiłował walczyć z wiatrakami, tylko akceptował zaistniałą sytuację, zwłaszcza gdy nie miał na nią żadnego wpływu. W sumie świadczyło to o zdrowym rozsądku, ale jakoś mi nie imponowało.

– Pewnie żałujesz, że nie możecie razem wyjechać? – zapytał jego brat.

– Jeszcze jak!

– Każdy wolałby wakacje we dwoje niż służbę – podsumował pan Wilk.

– Na szczęście Arek nie musi iść w kamasze na dwa lata – wtrąciła pani Wilk. – Ani się obejrzą, jak znów będą razem.

Cała ta wymiana zdań dowodziła, że uważali mnie już prawie za jego narzeczoną. Najwyraźniej pod tym względem nie różnili się wiele od moich rodziców. A może po prostu żywili obawy, że ich syn nie będzie miał czasu na szukanie żony, gdy pochłonie go praca zawodowa? W każdym razie odnosili się do mnie serdecznie i życzliwie, co wyraźnie sugerowało, że zdobyłam ich akceptację.

*

Jak na ironię, okres przed wyjazdem Arka spędziliśmy oddzielnie, bo miałam wtedy trudną sesję na uczelni. Nie mogłam zatem pomagać mu w przygotowaniach ani w pakowaniu. On chyba jednak nie oczekiwał tego ode mnie – bardziej liczył na pożegnalny dowód miłości. Niestety akurat w połowie czerwca okropnie się przeziębiłam: wsiadłam spocona do autobusu, a jakiś idiota siedzący przede mną otworzył okno i w rezultacie mnie zawiało. Cóż, były to jeszcze czasy, gdy nikomu się nawet nie śniło o klimatyzacji w komunikacji miejskiej.

Z powodu choroby nie mogłam pojechać na dworzec, aby pożegnać Arka. To on wpadł do domu moich rodziców, żeby powiedzieć mi „do widzenia”. W dodatku mama uprzedziła go, że powinien usiąść daleko ode mnie, bo inaczej gotów się zarazić.

– Co powiedzą w jednostce, gdy przyjedziesz chory? – zapytała retorycznie.

Arek usiadł zatem na krześle oddalonym o kilka metrów od kanapy, na której leżałam. Wydawał się niemile zaskoczony całą sytuacją. Oczywiście wiedział, że jestem przeziębiona, ale nie oczekiwał takich restrykcji – w tych warunkach trudno było nawet poprowadzić bardziej osobistą rozmowę.

– Jakie masz plany na wakacje? – zagadnął.

– W lipcu jadę z rodzicami nad morze, a w sierpniu na zajęcia terenowe do Poznania – wychrypiałam.

Bogiem a prawdą nie miałam najmniejszej ochoty jechać z rodzicami nad morze. Wiedziałam, że przez cały pobyt będą mnie przekonywać, bym wyszła za mąż. Nie mogłam jednak się wykpić, ponieważ w Jastrzębiej Górze mieszkała kuzynka mamy, która zapraszała nas co roku. Lipcowy pobyt u niej stanowił w zasadzie rodzinną tradycję, sięgającą czasów mojego dzieciństwa.

O wiele większą ochotę miałam na wyjazd do Poznania, gdzie Uniwersytet imienia Adama Mickiewicza organizował wakacyjne warsztaty dla studentów anglistyki z całej Polski. Trwały trzy tygodnie i były obowiązkowe dla osób, które właśnie ukończyły trzeci rok studiów – tak jak ja. Studia były wówczas jednolite, więc nikt w tym momencie nie bronił licencjatu – po semestrze letnim obowiązywała zwykła sesja, a udział w warsztatach stanowił jedyny dodatkowy obowiązek.

Nikt jednak nie próbował się z niego wymigać, gdyż zajęcia prowadzili wykładowcy z brytyjskich oraz amerykańskich uczelni, dla których często był to pierwszy pobyt za żelazną kurtyną. Starali się zatem wnieść w nasze życie coś nowego i oryginalnego, gdyż propaganda w ich krajach wmawiała im, że tu jest szaro i smutno. Krótko mówiąc, dawali z siebie wszystko, aby te trzy tygodnie w Poznaniu pozostały nam w pamięci na długo.

Podobno wracali potem do swoich krajów, oszołomieni dużą ilością polskiej wódki i wspaniałymi balangami w akademiku. Tak przynajmniej twierdzili studenci starszych lat, którzy te warsztaty mieli już za sobą.

Opowiedziałam o tym wszystkim Arkowi, ale on niezbyt uważnie mnie słuchał. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że inaczej wyobrażał sobie nasze pożegnanie. Zapewne marzył o tym, że w końcu będziemy się kochać, a jego wyjazd będzie dodatkowym argumentem, który skłoni mnie do wyrażenia zgody. Może zresztą naprawdę by tak było, gdybym nie zachorowała. Nie miałabym przecież żadnego argumentu, aby go odtrącić, co więcej, nie mogłabym tego zrobić, gdyż wyglądałoby to na zerwanie.

Niemniej jednak los zdecydował za mnie, a ja sama nie wiedziałam, czy powinnam się tym cieszyć, czy martwić. Obiecałam mu zatem, że będę pisać, gdy tylko otrzymam od niego list z numerem poczty polowej. Takie to były czasy…

*

Ku memu szczeremu zaskoczeniu naprawdę brakowało mi Arka, kiedy wyjechał. Przyzwyczaiłam się już do tego, że mam chłopaka, który zabiera mnie do kina, na spacery i na romantyczne kolacje. Bez niego strasznie się nudziłam, wracając do zdrowia. Odebrałam tę reakcję jako dowód uczucia, więc gdy rodzice zagadnęli mnie o ślub, odpowiedziałam, że wyjdę za Arka, jeśli mi się oświadczy. Obydwoje byli zachwyceni tym zapewnieniem. Nie mieli najmniejszych wątpliwości, że on chce się ze mną ożenić, a oświadczyny są tylko kwestią czasu. W zasadzie zaczęli go już uważać za zięcia.

– Na wesele trzeba będzie zaprosić całą rodzinę – mówiła kiedyś mama, sądząc, że jestem w swoim pokoju i nie słyszę. – Wszystkie moje kuzynki były przekonane, że Marzenka zostanie starą panną. Niech zobaczą, jak się myliły.

– Oczywiście – zgodził się tata. – Nie będziemy żałować pieniędzy. Nie codziennie wydaje się córkę za mąż, i to jeszcze za lekarza.

– Tak, niech nam zazdroszczą. Miałam już dość słuchania o tym, jak inne dziewczyny w rodzinie się powydawały. Było dużo szumu i przechwałek, a teraz okazuje się, że jeden pije, drugi bije…

– Bo leciały do ołtarza, mało nóg nie połamały, a pośpiech jest wskazany tylko przy łapaniu pcheł.

– Masz rację. Nie sztuka szybko wyjść za mąż, sztuka dobrze!

Na szczęście takie rozmowy rodzice prowadzili tylko między sobą. Odkąd uznali, że się zdecydowałam, dali mi święty spokój, dzięki czemu pobyt nad morzem był całkiem udany, zwłaszcza że pogoda dopisała i ślicznie się opaliłam. Złocisty kolor skóry podkreślił zieleń moich oczu, a włosy nabrały zdumiewającego, naturalnego blasku – zupełnie jakbym zrobiła pasemka.

– Jaka szkoda, że Arek nie może cię teraz zobaczyć – westchnęła mama, patrząc na mnie z zadowoleniem w oczach.

– Wyślę mu zdjęcie – oznajmiłam spokojnie.

Dostałam już od niego pierwszy list, w którym rzeczowo opisywał swoje wrażenia z poligonu. Chyba traktował ten pobyt jak uzupełnienie studiów, bo zdobył się tylko na jeden osobisty komentarz: „Mam nadzieję, że jednak nie będę musiał być lekarzem w czasie wojny”. Poza tym zapewniał mnie o swojej tęsknocie i miłości. Odpisałam w podobnym tonie, relacjonując mu szczegółowo pobyt w Jastrzębiej Górze i zapewniając, że również za nim tęsknię. Rodzice nie omieszkali zauważyć mojego zaangażowania.

– Może to i dobrze, że on wyjechał – stwierdził tata. – Przynajmniej zrozumiała, ile jest wart.

– Oczywiście – zgodziła się mama. – Dopóki był pod ręką, nie potrafiła go docenić. Teraz wie, co straci, jak się będzie dalej zastanawiać.

Nie polemizowałam z tym, bo sama podejrzewałam, że mogą mieć rację. Poza tym szykowałam się już do wyjazdu na zajęcia terenowe w Poznaniu. Byłam umówiona z koleżankami, Aśką i Elką, na Dworcu Centralnym, gdzie miałyśmy złapać pociąg jadący do Paryża. Wydawało nam się to niesłychanie romantyczne, chociaż wybierałyśmy się do miasta, które tylko pierwszą literę nazwy miało taką samą. Niemniej przez całą podróż marzyłyśmy, że pewnego dnia poznamy też stację docelową naszego pociągu.

Po trzech godzinach dopadła nas jednak proza życia – wysiadłyśmy zatem i wyszukałyśmy tramwaj, którym miałyśmy dotrzeć do akademika. Na miejscu przydzielono nam wspólny pokój i poinformowano, gdzie będą posiłki. Resztę dnia miałyśmy do swojej dyspozycji, ale na razie nie chciało nam się zwiedzać miasta. Postanowiłyśmy się rozpakować i pójść coś zjeść. Kiedy wróciłyśmy, w akademiku było już więcej uczestników warsztatów, więc zorganizowaliśmy sobie na korytarzu szybkie zapoznawcze party.

Pobyt w Poznaniu mocno mnie rozczarował. Wprawdzie zajęcia prowadzone przez zagranicznych wykładowców były rzeczywiście interesujące, ale oni sami – okropni. Robili wrażenie zarozumiałych snobów, którzy zniżyli się do przyjazdu za żelazną kurtynę, aby zobaczyć, jak kiepskie jest tutaj życie. Widząc zaopatrzenie sklepów i restauracji, codziennie utwierdzali się w przekonaniu, że to ten gorszy świat. Szybko wyszukali poznańskie Pewexy – sklepy, w których można było robić zakupy tylko za waluty wymienialne – i zaczęli je często odwiedzać.

Raz usłyszałam, jak jeden Anglik mówił do drugiego, że przynajmniej tam można coś kupić.

Wszystko to było dla mnie niesłychanie irytujące. Owszem, nie mogłam zaprzeczyć, że sytuacja u nas przedstawiała się gorzej niż u nich, lecz był to wynik zawirowań historii, która dla Europy Wschodniej okazała się zdecydowanie mniej łaskawa niż dla Zachodniej. Zwykli ludzie nie mieli żadnego wpływu na to, po której stronie kurtyny się znaleźli, więc zadzieranie nosa i pozowanie na lepszych było zdecydowanie nie na miejscu.

Kiedy dziś o tym myślę, nachodzi mnie pewna refleksja: gdyby ktoś wtedy powiedział tym snobom, że za trzy lata skończy się w Europie komunizm, a za trzydzieści lat dumny Zachód uzależni się gospodarczo od nowej światowej potęgi, czyli Chin, to pewnie by nie uwierzyli…

*

Zajęcia, które najbardziej mi się podobały, dotyczyły literatury amerykańskiej. Prowadził je Jason Wright, pracownik uniwersytetu w Atlancie. Mówił z typowo południowym akcentem, który zawsze wydawał mi się nieco śmieszny, ale w jego ustach brzmiał niezwykle przyjemnie. Na tle innych wykładowców był dość nietypowy, ponieważ nie brał udziału w integracyjnych prywatkach ani w spotkaniach po zajęciach.

Podobno spędzał czas wolny, czytając najnowsze powieści obiecujących amerykańskich autorów, gdyż pracował dodatkowo jako konsultant w jednym z nowojorskich wydawnictw – doradzał, jakie tytuły powinny zostać wydane. Na skutek tego towarzyskiego izolowania się był najmniej znany, chociaż równie bezpośredni jak inni wykładowcy. Też mówiliśmy mu po imieniu i aktywnie uczestniczyliśmy w dyskusjach, do których gorąco nas zachęcał. Raz jednak mnie zirytował.

Omawialiśmy wtedy twórczość „straconego pokolenia”, jak określano autorów debiutujących w dwudziestoleciu międzywojennym. Większość z nich miała za sobą burzliwą młodość spędzoną na frontach pierwszej wojny światowej. Kiedy Jason skoncentrował się na powieści Fitzgeralda Wielki Gatsby i zaczął podkreślać jej nowatorski charakter, nie wytrzymałam nerwowo.

– Ani treść, ani forma tego utworu nie są niczym nowym – powiedziałam stanowczo. – Pięćdziesiąt lat wcześniej polski pisarz, Bolesław Prus, opublikował Lalkę. To historia człowieka, który dorabia się majątku, aby zdobyć ukochaną kobietę pochodzącą z wyższej klasy społecznej. Osiąga cel i doznaje takiego samego rozczarowania jak Gatsby. Jego wybranka okazuje się bowiem pustą lalą, która nie potrafi się pozbyć klasowych uprzedzeń ani docenić uczucia bohatera. Krótko mówiąc, jest identyczna z Daisy. Co więcej, powieść Prusa ma ciekawsze zakończenie, ponieważ nie wiemy, czy bohater zginął, czy tylko wyjechał z kraju. Uczniowie w szkołach często piszą wypracowania na ten temat, opowiadając się za jednym z możliwych rozwiązań.

Kiedy skończyłam tę przemowę, w sali panowała głucha cisza, a Jason nie odrywał ode mnie wzroku. Wydawał się całkowicie zaskoczony zasłyszanymi informacjami.

Dopiero po dłuższej chwili ochłonął na tyle, by mi odpowiedzieć.

– Cóż, być może taki wątek pojawił się wcześniej w literaturze, ale chyba nie zaprzeczysz, że forma utworu Fitzgeralda jest dość nietypowa, skoro poznajemy historię głównego bohatera z punktu widzenia jego sąsiada, Nicka, przyglądającego się wszystkiemu z boku? W tamtych czasach dominował jeszcze w powieściach narrator wszechwiedzący…

Ku jeszcze większemu zaskoczeniu wykładowcy, znów pokręciłam głową.

– Identyczny zabieg zastosował Prus. W jego powieści mamy rozdziały zatytułowane Pamiętnik starego subiekta. Przedstawiają one historię głównego bohatera z punktu widzenia kogoś, kto jest w zasadzie biernym obserwatorem wydarzeń, czyli pełni taką samą funkcję jak Nick. Te wszystkie podobieństwa powodują, że Fitzgeralda można by oskarżyć o plagiat, gdyby znał dzieło Prusa. Na szczęście wiemy, że nigdy go nie czytał…

Tym razem w sali rozległ się szmer sugerujący wyraźnie, że trochę przesadziłam. Jason nie stracił jednak zimnej krwi.

– Czy widzisz jeszcze jakieś podobieństwa między tymi dwoma autorami? – zapytał spokojnie.

– Owszem, nietrudno zauważyć, że obaj byli mizoginami – odparłam. – Przedstawiali w swoich utworach kobiety jako istoty zdecydowanie głupsze od mężczyzn. Prus nawet wykpił ich dążenie do równouprawnienia w powieści Emancypantki. To zadziwiające, bo podobnie jak Fitzgerald był szczęśliwie żonaty z miłością swojego życia. Najwyraźniej ani jednemu, ani drugiemu to nie wystarczało, by spojrzeć na kobiety bardziej obiektywnie. Obaj byli w gruncie rzeczy niewolnikami swoich uprzedzeń.

Z piersi Jasona wyrwało się mimowolne westchnienie.

– Naprawdę żałuję, że nie czytałem Prusa – przyznał. – Mógłbym napisać wspaniałą analizę porównawczą… Nie wiesz, czy jego książki były tłumaczone na angielski?

– Lalka została przetłumaczona piętnaście lat temu w Nowym Jorku. Na pewno jest teraz dostępna w bibliotekach. Sam Prus zresztą uczył się angielskiego, a bohater Lalki odkrył smutną prawdę o ukochanej, podsłuchując rozmowę, którą prowadziła ze swoim kuzynem w tym właśnie języku.

– To fascynujące!

W jego głosie usłyszałam szczery podziw.

Na pewno nie spodziewał się, że usłyszy takie rewelacje od skromnej studentki w kraju za żelazną kurtyną. Sposób, w jaki je przyjął, dowodził jednak, że nie był snobem. Przeciwnie – chyba ucieszyło go to, że wzbogacił swoją wiedzę o informacje, które mógł wykorzystać w pracy naukowej. Podobało mi się jego podejście, gdyż w głębi duszy marzyłam o tym, aby pracować na uczelni – chciałam zrobić specjalizację z literatury amerykańskiej i prowadzić zajęcia ze studentami, tak jak on. Dzięki swojej otwartości na nowe teorie stał się dla mnie wzorem naukowca.

*

Dwa dni później spotkaliśmy się przypadkowo na korytarzu tuż przed zajęciami. Jason uśmiechnął się na mój widok.

– Ciekaw jestem, co dzisiaj powiesz – oznajmił wesoło.

– Przepraszam, że wtedy zajęłam cały czas przeznaczony na grupową dyskusję – odparłam. – Tym razem zachowam umiar.

– Ale ja jestem bardzo ciekaw twojej opinii, zwłaszcza że omawianym autorem będzie Hemingway. On w zasadzie ignorował w swoich powieściach kobiety. Były tylko tłem męskich przygód.

Po tych słowach mrugnął do mnie porozumiewawczo, abym nie miała wątpliwości, że to mała prowokacja z jego strony.

W odpowiedzi posłałam mu niewinny uśmiech.

– No tak, pod tym względem trochę przypominał Sienkiewicza. On też koncentrował się na męskich przeżyciach. Lubił opisywać bitwy, pojedynki…

– Ale w przypadku Hemingwaya to bardziej zaskakujące, ponieważ miał cztery żony.

– Sienkiewicz miał trzy. No i jeszcze narzeczoną, z którą się nie ożenił, ponieważ jej ojciec zerwał zaręczyny.

Między brwiami Jasona pojawiła się zmarszczka.

– Z tego wynika, że obaj dobrze znali kobiety.

– Ale chyba nie na tyle dobrze, żeby o nich pisać.

Teraz roześmialiśmy się oboje. Wyglądało na to, że wyjaśniłam mu swoje stanowisko i dziś rzeczywiście pozwolę mówić innym.

– Sienkiewicza znam – dodał jeszcze Jason. – Czytałem Qvo vadis. Prus natomiast był dla mnie całkowitym zaskoczeniem.

– On nie dostał nagrody Nobla, więc siłą rzeczy nie jest tak znany. Niemniej jednak gorąco polecam Lalkę.

Kiedy grupa zauważyła, że zbliżamy się we dwoje do sali, w której miały odbyć się zajęcia, obrzuciła nas zdumionymi spojrzeniami. Było to w sumie uzasadnione, bo Jason uchodził za najbardziej tajemniczego i trzymającego dystans wykładowcę. Nikt go nigdy nie widział spoufalającego się ze studentkami – aż do tej chwili. Nie chcąc komplikować sytuacji, tego dnia rzeczywiście nie zabierałam głosu podczas grupowej dyskusji. Hemingway i tak nie był moim ulubionym autorem dwudziestolecia międzywojennego – zdecydowanie wolałam Dos Passosa.

Od tamtej pory często zamienialiśmy kilka słów, gdy przypadkowo spotykaliśmy się na korytarzu. Dziewczyny zaczęły w końcu plotkować, że wpadłam Jasonowi w oko, ale ja nie traktowałam tego poważnie. Moim zdaniem zbliżyły nas do siebie zainteresowania literackie: on był specjalistą w dziedzinie prozy amerykańskiej, a ja chciałam pisać pracę magisterską na temat twórczości autorów „straconego pokolenia”. Cóż zatem dziwnego, że zawsze mieliśmy o czym rozmawiać? Nasze relacje były po prostu przyjacielsko-zawodowe.

Owszem, dostrzegałam, że Jason jest przystojnym mężczyzną, w dodatku niewiele starszym ode mnie – na pewno nie miał więcej niż trzydzieści lat – ale nadal traktowałam go jak wykładowcę, dzięki któremu miałam możliwość poszerzyć swoje horyzonty. Nic innego nie chodziło mi po głowie.

Może właśnie dlatego przyjęłam jego zaproszenie, gdy zaproponował, abyśmy umówili się w niedzielę na kawę. Był to dzień wolny od zajęć, więc pojechaliśmy do centrum i spacerowaliśmy po poznańskim rynku, podziwiając stare kamienice i kościoły.

Jason zapytał mnie przy okazji, jak teraz wygląda Warszawa, skoro została prawie całkowicie zniszczona w czasie wojny. Opowiadałam mu zatem o tym, co odbudowano i co zbudowano w powojennych czasach. Najbardziej żałował, że nie zobaczy Pałacu Kultury, który uznał za komunistyczną osobliwość.

– W Bukareszcie i w Pradze też są – powiedziałam wesoło. – Może będziesz miał okazję zobaczyć któryś podczas drugiego pobytu w krajach naszego bloku.

Wtedy spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– To właśnie jest mój drugi pobyt – oznajmił. – Wykładałem przez rok na uniwersytecie w Budapeszcie. Bardzo miło wspominam tamten okres.

– Dlatego zdecydowałeś się przyjechać do Polski? – zapytałam.

– Nie tylko – odparł enigmatycznie.

Miałam nadzieję, że dowiem się więcej, ale właśnie w tej chwili dotarliśmy do kawiarni, w której chcieliśmy odpocząć. Przerwaliśmy zatem rozmowę na czas składania zamówienia. Dopiero gdy kelnerka odeszła, Jason powtórnie nawiązał do tematu.

– Przyjechałem tutaj, bo chciałem spokojnie przemyśleć pewne sprawy – westchnął. – Mam kłopoty osobiste. Moja żona chce wystąpić o rozwód.

– Dlaczego? – wyrwało mi się, zanim pomyślałam, że nie powinnam być niedyskretna.

– Twierdzi, że jestem egocentrykiem, dla którego liczy się tylko własna kariera naukowa. Podobno poświęcam jej cały swój czas i nic więcej mnie nie obchodzi. Tymczasem ona czuje się zaniedbywana i nieszczęśliwa. Doszła nawet do wniosku, że niepotrzebnie się ożeniłem, skoro w zasadzie kocham samotność.

Zaskoczyło mnie to wyznanie.

Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że jego żona częściowo ma rację – Jason rzeczywiście stronił od ludzi, życia towarzyskiego i spotkań w szerszym gronie.

Tylko czy ona o tym nie wiedziała przed ślubem? Musiała wiedzieć, skoro ja się zorientowałam po dwóch tygodniach znajomości. Pewnie należała do tych naiwnych kobiet, które liczą na to, że mężczyzna po ślubie się zmieni…

– Macie dzieci? – zapytałam.

– Nie.

– W sumie to dobrze. One zawsze najbardziej cierpią w przypadku rozstania rodziców.

Jason skinął głową.

– Cieszę się, że przynajmniej ten problem mnie nie dotyczy, bo rozwód to i tak trudna sprawa. Człowiek w zasadzie przekreśla kawałek swojego życia, przyznaje, że był on błędem… Prawdę mówiąc, nie jestem na to gotowy, nie rozumiem, co zrobiłem źle… Może rzeczywiście zbyt dużo czasu poświęcałem pracy naukowej, ale to zawsze była moja pasja, przed ślubem też.

– A jak długo jesteście małżeństwem?

– Trzy lata.

– I żona nigdy wcześniej nie dawała ci do zrozumienia, że jest niezadowolona z takiej sytuacji?

– Podobno dawała, tylko ja nie zwracałem na to uwagi.

– Aha…

Nie bardzo wiedziałam, co mu powiedzieć. W zasadzie był w podobnej sytuacji jak ja – też nie wiedział, co zrobić ze swoim życiem osobistym: miał wątpliwości, czy powinien się rozwieść, a ja miałam wątpliwości, czy powinnam wyjść za mąż…

– Żona zgodziła się na mój wyjazd do Polski pod warunkiem, że się zastanowię nad naszą sytuacją.

– Czyli liczy na to, że się zmienisz…

– Tak myślisz?

– Wyraźnie chce ci dać jeszcze jedną szansę.

– Ale ja nie jestem pewny, czy potrafię się zmienić – przyznał. – Boję się, że przeciąganie sprawy nic nie da. Może za rok czy dwa staniemy wobec tego samego problemu?

– Nie wiem, co ci doradzić – powiedziałam szczerze.

W oczach Jasona pojawiło się zdziwienie.

– Wcale nie oczekuję od ciebie rady – zapewnił mnie. – Najważniejsze, że jesteś i mogę się przed tobą wygadać. To też zazwyczaj trudno mi przychodzi. Nie spodziewałem się, że na drugim końcu świata spotkam kogoś, przed kim się otworzę…

Przesiedzieliśmy w kawiarni jeszcze godzinę, rozmawiając na różne tematy. Jason najbardziej się ożywił, gdy usłyszał, że marzę o karierze naukowej. Długo wymieniał zalety i wady takiej pracy, podpowiadał mi, na co powinnam zwracać uwagę, o ile spełni się moje marzenie… Widać było, że praca jest jego pasją i dzięki niej czuje się spełniony. Słuchając go, nabrałam pewności, że warto realizować się zawodowo, bo w życiu osobistym nic nie jest pewne. Ten ostatni wniosek wysnułam na podstawie tego, co mówił o swoim małżeństwie…

*

Trzeci tydzień w Poznaniu minął błyskawicznie. Już od środy trwały przygotowania do pożegnalnych imprez, co dodatkowo przypominało wszystkim, że wspólny czas się kończy. Podziwiałam zaangażowanie koleżanek i ich autentyczny żal – niektóre powtarzały, że nasze zajęcia terenowe powinny trwać cały miesiąc. Sama żałowałam jedynie zbliżającego się rozstania z Jasonem. Chciałam mieć takiego wykładowcę na uniwerku, ale nie było na to szans…

Na szczęście wszystkie warsztaty zaliczono nam na podstawie obecności, więc ten ostatni tydzień nie wiązał się ze stresem. Można było spokojnie imprezować wieczorami, wstawać rano na kacu i dochodzić do siebie przez pół dnia. Tak przynajmniej robiły inne dziewczyny. Ja nie miałam zbytniej ochoty ani na alkohol, ani na towarzystwo. Wkrótce stało się to powodem komentarzy moich współlokatorek.

– Czy ty się przypadkiem nie zakochałaś? – zapytała Aśka.

– W kim…? – odparłam zdumiona.

– W Jasonie – odpowiedziała za nią Elka. – On chyba też ma do ciebie słabość.