Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pamela Lang, popularna autorka romansów, otrzymuje ze swojego wydawnictwa propozycję nie do odrzucenia – ma napisać romans mafijny. Nie jest jej to na rękę z przyczyn osobistych. Kiedyś sama kochała mężczyznę, który okazał się przestępcą, żywi zatem obawy, że podczas pisania obudzą się bolesne wspomnienia. Zamierzając zniechęcić wydawcę do tego pomysłu, zaczyna pisać mafijną historię zupełnie inną od tych dostępnych na rynku. W jej powieści przystojny mafioso ukrywa swoją kryminalną działalność, a córka polskiego polityka zakochuje się w nim, nie wiedząc, kim jest. Niestety konkurencyjna mafia wkrótce go demaskuje i sprawy się komplikują. W dodatku życie Pameli zaczyna się dziwnie splatać z życiem jej bohaterów…
„Ryzykowne związki” to lekka powieść, w której mafijny świat potraktowany jest z przymrużeniem oka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Małgorzata Kasprzyk, 2021Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2022All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta:Aneta Krajewska
Zdjęcie na okładce: © by Viorel Sima/Shutterstock
Projekt okładki: Agnieszka Przyłucka
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]
Ilustracje w środku książki: © by pixabay
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-8290-122-1
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
PAMELA
BORYS
KARINA
BORYS
KARINA
PAMELA
BORYS
KARINA
BORYS
KARINA
BORYS
KARINA
PAMELA
BORYS
KARINA
BORYS
KARINA
SIERGIEJ
PAMELA
KARINA
BORYS
KARINA
BORYS
PAMELA
KARINA
BORYS
KARINA
BORYS
PAMELA
Wszystkie wydarzenia przedstawione w tej powieści są fikcyjne, a podobieństwo bohaterów do jakichkolwiek osób jest czysto przypadkowe. Niektóre przemyślenia pisarki natomiast sąprawdziwe.
PAMELA
Jestem wszechstronnie uzdolnioną kobietą. Wiem, jak to brzmi, ale nic nie poradzę – taka jest prawda. Zawodowo zajmuję się uczeniem matematyki, a prywatnie pisaniem romansów. Słyszał ktoś kiedyś o takim połączeniu? Ja jeszcze nigdy. Zazwyczaj piszą humanistyki, co wydaje mi się najzupełniej logiczne. Matematyczki i nauczycielki innych przedmiotów ścisłych najwyżej czytają. Sama jestem tylko chlubnym wyjątkiem, który potwierdza regułę, dlatego pozwoliłam sobie na taką śmiałąuwagę.
Nauczycielką zostałam z czystego wyrachowania. Wiedziałam, że nie nadaję się do pracy za biurkiem i przerzucania papierów przez osiem godzin dziennie. Jestem na to zbyt żywiołowa. Musiałam zatem znaleźć zawód, który będzie współgrał z moim temperamentem. Praca w szkole podobała mi się ze względu na możliwość kontaktu z młodzieżą, do której mam słabość. Moja nastoletnia bratanica twierdzi, że z nikim z rodziny nie dogaduje się tak dobrze jak ze mną. Poza tym młodzież też ma do mnie słabość. Klasy, które uczę, często proszą mnie o pertraktacje z wychowawczynią lub dyrektorką, gdy mająproblemy.
Wybór zawodu jednak nastręczał mi pewnych wątpliwości natury finansowej. Wiadomo przecież, że nauczyciele nie zarabiają kokosów. Po przemyśleniu sprawy zdecydowałam się na matematykę, gdyż z tym przedmiotem sporo uczniów ma kłopoty i w rezultacie bierze korepetycje. Daje to nauczycielowi możliwość dorobienia do pensji i zaoszczędzenia na poważniejsze wydatki typu remont mieszkania czy wyjazd na wakacje w śródziemnomorskich klimatach. Wprawdzie na takim wyjeździe specjalnie mi nie zależało, ponieważ jestem wielbicielką polskiego morza, ale remontu mieszkania nie mogłam wykluczyć – ten problem może dotknąćkażdego.
Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę – jako korepetytorka naprawdę mam powodzenie i więcej chętnych, niż jestem w stanie przyjąć. Poza tym pracuję w jednym z warszawskich liceów. Co prawda tylko na pół etatu, bo nie mają dla mnie więcej godzin, ale uważam, że tak jest lepiej. Nie muszę długo siedzieć w szkole i mogę poświęcać czas na zarabianie prawdziwych pieniędzy. Pewnie chcecie w tym momencie zapytać, po jakie licho jeszcze piszę? To już jest zupełnie inna kwestia, niemająca nic wspólnego z wyrachowaniem. Można ją nawet nazwać pokłosiem mojego życiaprywatnego…
Przyznaję uczciwie, że zawsze byłamkochliwa.
Nie uganiałam się za przystojniakami, szukałam raczej facetów, którzy mieli w sobie to „coś”. Lubiłam takich, z którymi mogłam pogadać o czymś więcej niż samochody lub piłka nożna. Wychodziłam bowiem z założenia, że nawet najatrakcyjniejszy mężczyzna w końcu mi spowszednieje i wtedy będę żałować wyboru nudziarza. Gdybym wiedziała, jak życie planuje ze mniezakpić…
Facet, w którym zakochałam się na serio, był pełen sprzeczności: robił karierę w korporacji, a jednocześnie kochał wiejskie klimaty, więc oszczędzał na dom za miastem. Lubił dzieci i zwierzęta, co nie przeszkadzało mu uprawiać sportów ekstremalnych, takich jak wspinaczka wysokogórska czy nurkowanie. W weekendy zaś oglądał filmy kryminalne lub… czytał poezję. Poza tym miał piękne, błękitneoczy.
Do naszego pierwszego spotkania doszło w dość nietypowych okolicznościach. Jestem osobą wysportowaną i lubię ruch na świeżym powietrzu, więc postanowiłam zgłosić się do biegu charytatywnego dla dziewczynki chorej na raka. Oczywiście przedtem sporo ćwiczyłam, gdyż miałam świadomość, że taki bieg to coś więcej niż poranny jogging. Szło mi nieźle, dzięki czemu stanęłam na starcie pełna wiary w swoje siły. Niestety! Gdzieś w połowie trasy poczułam, że moja lewa łydka niebezpiecznie drętwieje. Próbowałam zignorować ten objaw i biec dalej, lecz okazało się to głupim pomysłem. W końcu zupełnie straciłam czucie w kończynie, po czym upadłam na jezdnię. Chwilę później podbiegł do mnie młody mężczyzna izapytał:
– Kurcz paniązłapał?
Nie mogłam wydusić z siebie słowa, więc w odpowiedzi tylko skinęłam głową. Wtedy wziął mnie na ręce i zaniósł na pobocze. Potem energicznymi ruchami rozmasował mi łydkę. Byłam mu taka wdzięczna, że nawet nie poczułam zażenowania, gdy to robił. Najważniejsza była świadomość, że znów mogę poruszaćnogą.
– Da pani radę biec dalej? – zapytał.
– Chyba tak, tylko jeszcze chwilęodpocznę.
W biegach charytatywnych nie liczy się prędkość, ale liczba zaliczonych kilometrów, dlatego nie widziałam powodu, byodpuszczać.
– To ja zaczekam na panią. Też złapię oddech, bo widzę, że zupełnie straciłem formę przez ustawiczne siedzenie przedkomputerem.
Odebrałam te słowa jako czystą kokieterię, pamiętając, że pięć minut wcześniej miał siłę mnie dźwigać. Spojrzałam w jego błękitne oczy i zobaczyłam w nich wesołe iskierki, które potwierdziły moje przypuszczenie – to był zwykły bajer. Zapomniałam wtedy o tym, że muszę nieszczególnie wyglądać – zmęczona i spocona – przestałam też myśleć, czy dam radę dobiec do mety. Po prostu zakochałam się od pierwszegowejrzenia…
Dokończyliśmy wtedy ten bieg razem i umówiliśmy się na kawę. Potem zostaliśmy parą. Michał, bo tak miał na imię mój wybawca, okazał się najbardziej interesującym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznałam. Nigdy się nie nudziłam w jego towarzystwie – mogłam bez końca słuchać, gdy o czymś opowiadał. Wkrótce przekonałam się też, że jest wspaniałym kochankiem. Nie miałam zatem żadnych wątpliwości: byłam szczęściarą, która przypadkowo spotkała swój ideał i jakimś cudem zdobyła jego miłość. Moje życie przypominało wtedy piękny sen, toteż nie chciałam się z niego nigdyobudzić.
Kiedy po roku znajomości ten ideał poprosił mnie o rękę, byłam w siódmym niebie. Oczywiście zgodziłam się i natychmiast rozpoczęłam przygotowania do ślubu, jakby w obawie, że jeśli będę zwlekała, może zmienić zdanie. Już podejrzewacie, że zdarzyło się jakieś nieszczęście? Macie całkowitą rację. Wprawdzie mój narzeczony zdania nie zmienił, ale i tak się nie pobraliśmy. Na tydzień przed ślubem zostałaresztowany.
Wiem, co wam teraz chodzi po głowach: pewnie okazał się mordercą albo gwałcicielem… Tu akurat nie macie racji. Po prostu jako pracownik działu finansowego robił przekręty, które w końcu wyszły na jaw. Może chciał szybciej zebrać fundusze na ten wymarzony dom za miastem? Niestety nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo na skutek szoku nie byłam w stanie z nim rozmawiać. Przez dłuższy czas nie opuszczałam mieszkania, tylko siedziałam na fotelu i patrzyłam w okno. Moja mama, bratowa i bratanica czuwały nade mną na zmianę, ponieważ obawiały się, że mogłabym zrobić jakieś głupstwo. Po dwóch tygodniach podniosła mnie na duchu wypowiedź bratanicy: „Ciociu, przynajmniej cię niezdradzał”.
Tak, to było pocieszające. Chyba gorzej bym się czuła, gdyby zrobił dziecko mojej najlepszej przyjaciółce, a ona poinformowałaby mnie o tym podczas wieczoru panieńskiego. W dodatku musiałabym wtedy zabić ich oboje, bo nie mogłabym im przecież tego darować. Tymczasem miałam wrażenie, że stało się coś dziwnego, czego nie potrafię pojąć, ponieważ za bardzo wykracza poza zwykły bieg wydarzeń. To coś jednak nie wymagało przynajmniej ode mnie żadnejreakcji.
Nasz ślub miał się odbyć na początku sierpnia, więc do września miałam trochę czasu, aby dojść dosiebie.
Powrót do pracy pomógł mi na tyle, że przynajmniej przez część dnia musiałam się czymś zająć. Znaczenie gorsza była ta druga część, która dawała mi okazję, aby myśleć o minionych wydarzeniach. Były one dla mnie tak bolesne, że za wszelką cenę chciałam od nich uciec. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego właśnie mnie spotkało coś takiego. Gdybym kogoś skrzywdziła, mógłby to być swego rodzaju odwet losu, aletak…
Niekiedy miewałam przebłyski zdrowego rozsądku i wtedy docierało do mnie, że nic złego nie zrobiłam i niczemu nie jestem winna – po prostu takie rzeczy się niekiedy zdarzają. Powtarzałam sobie, że nie będę już o tym myśleć i starałam się zająć czym innym, na przykład obejrzeniem filmu lub przeczytaniem książki. Niestety zupełnie nie mogłam się skoncentrować. Po kilku scenach lub kilku kartkach wracałam myślami do wydarzeń sprzed tygodni, gdy jeszcze nic nie zapowiadało smutnego finału moich życiowychplanów.
Pomógł mi przypadek. Pewnego dnia, przeglądając bezmyślnie strony w Internecie, trafiłam na ogłoszenie: „Konkurs! Opisz swoją wakacyjną przygodę miłosną i wygraj jeden z trzech zestawów książek!”. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale wymyśliłam i opisałam historię, która nie miała nic wspólnego z prawdą. Moje opowiadanie spodobało się jury, więc później otrzymałam jeden z tych trzech zestawów. Nie to jednak było najważniejsze. Tamtego wieczoru, gdy tworzyłam swoją historię, wreszcie zdołałam zapomnieć. Pisanie pochłonęło mnie tak bardzo, że cały świat przestał istnieć. Kiedy po dwóch godzinach zamknęłam komputer i wstałam, wcale nie czułam się zmęczona. Wprost przeciwnie – byłam wypoczęta izrelaksowana.
Odkrycie, że pisanie pomaga mi zapomnieć, wpłynęło pozytywnie na mój nastrój. Ilekroć dopadała mnie chandra związana ze wspomnieniami, siadałam przed komputerem. Dzięki temu wygrałam jeszcze kilka konkursów i moja domowa biblioteczka znacznie się powiększyła. Pewnego dnia pisana właśnie historia wciągnęła mnie tak bardzo, że uznałam, iż szkoda jej na opowiadanie. Stanowiła materiał na powieść, tylko nie byłam pewna, czy dam radę ją rozwinąć. Poza tym nie widziałam sensu pisania powieści, której i tak nikt nie wyda. Już miałam zamiar porzucić ten pomysł, gdy stwierdziłam, że spróbować nie zaszkodzi – najwyżej przekonam się, czy potrafię stworzyć coś dłuższego. Może nie? W takim razie pozostanę przyopowiadaniach.
Dodatkowo zachęcił mnie do tego artykuł na temat radzenia sobie ze stresem, który niedawno przeczytałam. Jego autorka – pani psycholog! – twierdziła, że pisanie może spełniać funkcję terapeutyczną, ponieważ przelewając na papier złe emocje, niejako się ich pozbywamy. Nie byłam jednak pewna, czy mogę te słowa odnieść do siebie, i nie chodziło mi bynajmniej o to, że swoje złe emocje przelewałam na klawiaturę zamiast na papier. Raczej o to, że wcale nie pisałam o tym, co mnie spotkało. W moich historiach występowali zwykli ludzie, którzy mieli zwykłe życiowe problemy. Żaden z bohaterów nie był fascynującym mężczyzną, który okazał się przestępcą w białych rękawiczkach. No i wszystkie moje opowiadania kończyły się happy endem – nikt nigdy nie został aresztowany na tydzień przedślubem!
Nie ulegało jednak wątpliwości, że pisanie w jakiś sposób mi pomaga. Postanowiłam zatem nie rezygnować z próby stworzenia powieści. Przecież jeśli mi nie wyjdzie, to i tak nikt się o tym niedowie!
Jak się zapewne domyślacie, powieść napisałam. Najpierw jedną, potem drugą i trzecią… Nic nie zapowiadało tego, że świat o nich usłyszy, ponieważ nie wysłałam ich do żadnego wydawnictwa. Konkurs na opowiadanie to co innego – tam wszyscy traktują sprawę z przymrużeniem oka. Zawracanie głowy wydawcom natomiast to już poważniejszasprawa.
O tym, że moje powieści ostatecznie ujrzały światło dzienne, zadecydowały dwa, pozornie niezwiązane ze sobąprzypadki.
Pierwszy miał miejsce, kiedy byłam w pracy. Robiłam sobie właśnie herbatę podczas przerwy, kiedy polonistka powiedziała, że jest załamana, ponieważ padł jej twardy dysk w komputerze i straciła mnóstwo ważnych plików. Tego samego dnia po powrocie do domu sięgnęłam po pendrive i przeniosłam na niego teksty moich powieści. Do dziś nie rozumiem, dlaczego to zrobiłam. Może byłam przywiązana do swoich bohaterów i nie chciałam stracić z nimikontaktu…?
Drugi wypadek miał miejsce kilka tygodni później, gdy odwiedziła mnie Ada – moja nastoletnia bratanica. Jak zwykle zwierzyła mi się ze swoich problemów w szkole, ponieważ, jak twierdziła, potrzebowała rady nauczycielki. Potem przedstawiłam jej, jakie widzę rozwiązanie, a na zakończenie zjadłyśmy wspólnie całe pudełko lodów bakaliowych, które obie uwielbiamy. Ada już zbierała się do wyjścia, gdy nagle powiedziała, że zabrała do szkoły pendrive i gozgubiła.
– Ciociu, mogłabyś pożyczyć mi swój? – poprosiła. – Nie mam kasy na nowy, a tatę będę musiała urabiać przez parę dni. On najpierw palnie kilka kazań na temat mojego roztargnienia, a dopiero potem sięzgodzi…
– Oczywiście, skarbie, nie ma problemu – odpowiedziałam, podając jejpendrive.
To był ten, na którym miałam teksty powieści, ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero godzinę po tym, jak Adawyszła.
Oczywiście domyśliliście się już, co było potem: moja bratanica najpierw wszystko przeczytała, a potem zaczęła namawiać mnie do nawiązania kontaktu zwydawnictwami.
– Ciociu, piszesz naprawdę fajnie – mówiła z dużym przekonaniem w głosie. – Wcale nie gorzej niż popularne pisarki, których książki można kupić w księgarniach. Twoi bohaterowie są bardzo sympatyczni, więc nie sposób ich nie lubić. Akcja jest ciekawa i momentami nawet zabawna. A twoje lekkie pióro sprawia, że można cię czytać prawieniezauważalnie…
– To wszystko nie ma żadnego znaczenia – wpadłam jej wsłowo.
– Jak to: nie ma? – zdziwiłasię.
Pokiwałam głową nad jej młodzieńczą naiwnością, po czym zaczęłam tłumaczyć, co miałam namyśli.
– Żeby wydać książkę, trzeba być kimś znanym, najlepiej celebrytą. Wtedy nawet nie trzeba samemu pisać, tylko można kogoś poprosić. A jeśli się już samemu pisze, to dobrze jest mieć jakieś osiągnięcia, które pozwalają rozpoznać nazwisko: publikować w Internecie, prowadzić blog… Tymczasem mojego nazwiska nikt nie zna. Jestem po prostu osobą, o której świat nie słyszał, więc żadne wydawnictwo nie zaryzykuje publikacji mojej książki, choćby byłagenialna.
– Straszna z ciebie pesymistka – stwierdziłaAda.
– Raczej realistka – poprawiłamją.
Ona jednak okazała się uparta. Poradziła mi, żebym spróbowała i zobaczyła, co z tegowyniknie.
– Przecież nic nie ryzykujesz – dodała nazakończenie.
Myślałam później o tym przez cały wieczór i doszłam do wniosku, że w zasadzie Ada miała rację: ja naprawdę nic nie ryzykuję. Mogę wysłać ofertę do wydawnictw i sprawdzić, czy zareagują. Jeśli nie, to będę miała koronny argument w rozmowach z nią, gdyby znów próbowała mnieprzekonywać.
Napisanie maila i załączenie tekstu było banalne. Już miałam na zakończenie podpisać się imieniem i nazwiskiem, gdy nagle przyszło mi do głowy, że warto jeszcze przemyśleć tęsprawę.
W tym momencie jestem wam winna przeprosiny, dotarło do mnie bowiem, że zapomniałam się przedstawić. Otóż nazywam się Elżbieta Pamela Lang. Podobno mój prapradziadek pochodził z zaboru austriackiego i zakochał się w praprababci, pełniąc służbę w armii w okolicach Nowego Targu. Później wszyscy w rodzinie byli stuprocentowymi Polakami, ale nazwisko po nim pozostało. Nie to jednak spędzało mi sen z powiek, kiedy przez całą noc myślałam o tym, jak przedstawić się wydawcy. W codziennym życiu funkcjonowałam jako Elżbieta Lang i nie używałam drugiego imienia. Teraz nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, że to drugie może się przydać na wypadek, gdyby moja książka wyszła i została uznana za beznadziejnego gniota. W ten sposób zostałam PameląLang.
Wkrótce po wysłaniu oferty do wydawnictw zupełnie o niej zapomniałam. Przyszło mi to tym łatwiej, że nie dostałam żadnej odpowiedzi. Właściwie Ada była bardziej rozczarowana niż ja, gdyż w dalszym ciągu wierzyła w mój talent. Zaczęła mnie nawet namawiać, abym zadzwoniła i zapytała, co się dzieje z moimi propozycjami, ale tym razem stanowczo odmówiłam. Domyśliłam się, że po prostu wylądowały w wirtualnym koszu naśmieci.
Pewnego dnia, gdy wróciłam ze szkoły, nieoczekiwanie zadzwoniła moja komórka. Numer, który się wyświetlał, nic mi nie mówił, więc odebrałam z pewnymwahaniem.
– Dzień dobry, czy mam przyjemność rozmawiać z panią Pamelą Lang? – zapytał aksamitny męskigłos.
W pierwszej chwili chciałam zaprzeczyć, ale nieoczekiwanie przypomniałam sobie, co zrobiłam pół rokuwcześniej.
– Tak – odparłamcicho.
– Bardzo się cieszę. Nazywam się Jakub Bylica. Jestem redaktorem w wydawnictwie Wielokropek i miałem przyjemność zapoznać się z pani propozycją. Muszę przyznać, że bardzo mi się spodobała. Bohaterowie są sympatyczni, więc nie sposób ich nie lubić. Akcja jest ciekawa i momentami nawet zabawna. Poza tym ma pani naprawdę lekkiepióro…
Cholera, on mówił to samo, co Ada! Z wrażenia nie odpowiedziałam, ale to nie przeszkodziło mukontynuować.
– Moglibyśmy rozważyć wydanie pani książki, bo literatura kobieca nieźle się sprzedaje, ale jest pewienproblem…
Wiedziałam, że ucieszyłam się za wcześnie. Z mojej piersi wyrwało sięwestchnienie.
– Niestety powieść jest za krótka. Żeby nam się opłacało do niej brać, musi mieć co najmniej trzysta tysięcy znaków. Ze spacjami, oczywiście. Inaczej nie wyjdziemy naswoje.
– A ile ma w tej chwili? – zapytałam, ponieważ nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby tosprawdzić.
– Dwieście czterdzieści trzy tysiące. Krótko mówiąc, powinna być o jedną czwartą dłuższa. Rozumiem, że to nie będzie dla paniproblemem?
– Wzasadzie…
– To świetnie! W takim razie umówmy się, że pani dopisze te brakujące sześćdziesiąt tysięcy znaków i prześle do nas uzupełnioną wersję. Wtedy przeczytam całość i znów się do paniodezwę.
– Dobrze – zgodziłam sięmachinalnie.
– W takim razie dousłyszenia!
– Do usłyszenia – powtórzyłam.
Przez cały wieczór nie mogłam dojść do siebie po tej rozmowie. I nie chodziło tylko o to, że ktoś z wydawnictwa się do mnie odezwał, ale przede wszystkim o to, co mówił. W końcu rzadko się zdarza, aby mężczyzna przekonywał kobietę, że długość ma znaczenie, prawda?
Niestety te cholerne sześćdziesiąt tysięcy znaków okazało się trudniejsze do napisania niż poprzednie dwieścieczterdzieści.
Powieść stanowiła zamkniętą całość, wszystko się w niej już wydarzyło, nie wiedziałam zatem, co mogłabym dodać. Próbowałam dorzucić kilka scen i kilka dialogów, ale… nie byłam zadowolona z efektu. Odnosiłam wrażenie, że zaczęłam przynudzać i w efekcie moja powieść zrobiła się przegadana. W końcu każda historia ma swój potencjał, a w przypadku mojej został on już wyczerpany, więc w zasadzie dodawałam na siłę. Poza tym obawiałam się, że ewentualni czytelnicy od razu to odkryją. Sama bez problemu wyczuwałam, kiedy autor pisze, aby zapełnić strony, więc nie sądziłam, aby inni byli mniejspostrzegawczy.
Po namyśle doszłam do wniosku, że muszę się pogodzić z opisami. Jako czytelniczka szczerze ich nie znosiłam, zwłaszcza gdy były zbyt drobiazgowe. Do dziś nie mogę wybaczyć mojej polonistce pracy domowej „Piękno opisów przyrody w Nad Niemnem”, nad którą siedziałam trzy dni. Wcześniej przeczytałam tę nieszczęsną lekturę i nawet mi się podobała, ale głównie dlatego, że wszystkie opisy pominęłam. Oczywiście sama nie miałam teraz zamiaru stawać w szranki z Orzeszkową, ale postanowiłam poinformować czytelnika, jak wyglądają bohaterowie, jakie ubrania noszą i w jakich domach mieszkają. Kiedy to zrobiłam i zerknęłam na statystykę wyrazów, nie mogłam uwierzyć: przybyło mi trzydzieści tysięcyznaków!
Na początku bardzo się ucieszyłam, ale potem dotarło do mnie, że potrzebuję jeszcze trzydziestu, aby moja powieść była brana pod uwagę. Przez cały tydzień zastanawiałam się, skąd je wziąć, zanim doznałam olśnienia: sceny erotyczne! Skoro piszę o miłości, to będą jak najbardziej na miejscu. Wprawdzie jako czytelniczka też za nimi nie przepadałam, gdyż wolałam, aby autor pozostawił pewną swobodę mojej wyobraźni, ale powiedziałam sobie „mus to mus”. Poza tym byłam pewna, że niektórzy czytelnicy jelubią…
Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, nie tylko dlatego, że uratował moją powieść przed odrzuceniem. Bardzo szybko przekonałam się, że sceny erotyczne mają jedną ważną zaletę: można je umieszczać w książkach na zasadzie kopiuj-wklej. W końcu kobieta i mężczyzna zawsze robią w łóżku mniej więcej to samo, więc nie można wymagać od autora, aby za każdym razem opisywał co innego, prawda? Chcąc sprawdzić swoją teorię, przejrzałam kilka powieści romantycznych napisanych przez inne autorki – zarówno polskie, jak i zagraniczne. Wniosek, który mi się nasunął, był oczywisty: nie ja jedna na to wpadłam, a skoro im uszło na sucho, to mnie teżujdzie!
Teraz mam już spory zestaw takich scen, które bez trudu pozwalają mi osiągać wymagany limit trzystu tysięcy znaków – rzecz jasna ze spacjami. Muszę tylko pamiętać, aby dostosowywać imiona bohaterów i trochę zmieniać szczegóły, żeby nikt się nie zorientował. Na przykład jeśli ona ma niebieskie oczy, to on nie może płonąć pożądaniem, patrząc w piwne. Na wszelki wypadek kupiłam też dodatkowy pendrive, na którym zapisałam te wszystkie sceny. Leży na samym dnie szuflady i nikomu go niepożyczam.
Wydanie książek niewiele zmieniło w moim życiu. Założyłam stronę autorską, aby być w kontakcie z czytelnikami, poznałam kilka fajnych dziewczyn, które pisały recenzje, zorganizowałam parę konkursów… Nadal jednak byłam Elżbietą Lang, czyli nauczycielką matematyki i korepetytorką. Nikt nie kojarzył mnie z pisarką Pamelą Lang. Wprawdzie przed pierwszą premierą wydawnictwo Wielokropek zażądało mojego zdjęcia, aby umieścić je na okładce, ale na szczęście to istotne wydarzenie miało miejsce w lipcu, czyli w wakacje. Kupiłam zatem szampon koloryzujący i dzięki niemu przeobraziłam się w rudowłosego wampa, który śmiało mógł uchodzić za autorkę romansów. We wrześniu, gdy zaczynał się rok szkolny, miałam znowu włosy w naturalnym kolorze, który fryzjerka określiła kiedyś jako jasny orzech. Tylko najbliższa rodzina wiedziała, że rudowłosy wamp i ja to ta samaosoba.
Poinformowaniem moich bliskich o premierze zajęła się Ada. Nie odmówiłam jej tego przywileju, wychodząc ze słusznego założenia, że w zasadzie jest matką chrzestną mojej powieści. Nigdy nie wysłałabym jej do żadnego wydawnictwa, gdyby mnie nienamówiła!
Reakcje rodziny były dośćzaskakujące.
– Zawsze wiedziałam, że z tą matematyką to pomyłka – stwierdziła mama. – Nawet twoja wychowawczyni podzielała moje zdanie. Kiedyś rozmawiałyśmy po zebraniu i wtedy wspomniała mi, że w jej oczach jesteś raczejhumanistką.
– Ja też muszę znaleźć sobie jakieś hobby – oznajmił brat. – Człowiek nie powinien żyć samą pracą. Pamiętasz, mamo, jak w młodości lubiłem dłubać przy samochodach? Zostałbym mechanikiem, gdybyście z tatą nie przekonali mnie, że powinienem wybrać ambitniejszyzawód.
– Na pewno będziesz miała z tego dodatkowy dochód – oznajmiła bratowa, która z zawodu jest księgową i wszystko kojarzy jej się z liczbami. – Powinnam to uwzględnić, robiąc ci rozliczeniepodatkowe.
Nikt nie łączył mojej potrzeby pisania z doznanym rozczarowaniem uczuciowym! Nikomu nie przyszło do głowy, że je w ten sposób odreagowywałam! Nawet byłam z tego zadowolona, bo nie chciałam już wracać do przeszłości. W kontekście mojej kariery literackiej przyszłość wydawała się o wieleciekawsza.
Zapewne odczuwacie w tym momencie chęć, by zapytać, jak znosiłam krytykę, która siłą rzeczy musiała się pojawić, skoro ludzie mają różne gusta i nie wszystkim podobają się te same książki. Otóż znosiłam ją nad wyraz dobrze – nawet sama byłam tym zaskoczona. Ta reakcja wiązała się z pewnym procesem, który zaczął zachodzić, gdy wydawnictwo rozpoczęło „obróbkę” mojego dzieła. Wcześniej traktowałam je prawie jak swoje dziecko, hołubione i wychowywane przez długi czas. W trakcie kolejnych etapów, czyli redakcji, korekty i wyboru okładki, nabierałam wrażenia, że to dziecko dorośleje i rozpoczyna samodzielne życie, zupełnie niezależne ode mnie. Kiedy książka pojawiła się w księgarniach, była już w moim odczuciu odrębnym bytem i prawie zapomniałam, że to ja przyczyniłam się do jej powstania. Może dlatego nie zemdlałam z wrażenia, gdy zobaczyłam ją na półce wempiku?
Niewykluczone, że przeżywałabym wszystko bardziej, gdybym choć raz miała okazję spotkać się z czytelnikami w realu. Niestety nie byłam tak znana, aby zapraszano mnie na targi książek lub spotkania autorskie. Jako Pamela Lang funkcjonowałam głównie w Internecie, nie robiłam jednak z tego problemu. Sami powiedzcie, ile osób może przyjść na takie spotkanie? Góra kilkadziesiąt. Ze statystyk natomiast jasno wynika, że mój post jest w stanie dotrzeć nawet do kilku tysięcy osób. Poza tym, aby go zamieścić, nie muszę się szykować, mogę to spokojnie zrobić, będąc w kapciach i w szlafroku. No i nie muszę w tym celu farbować włosów. Jako osoba z natury wygodna, cenię sobie zatem tę możliwość i nienarzekam.
W tym momencie macie pełne prawo zapytać, skąd wziął się problem, o którym chcę opowiedzieć, skoro do tej pory wszystko szło gładko. Otóż sprawy przybrały zły obrót w połowie kwietnia bieżącego roku. Skończyłam wtedy kolejną powieść, która liczyła sobie trzysta pięćdziesiąt tysięcy znaków ze spacjami, co jak na mnie było niebywałym osiągnięciem. Wysłałam ją do wydawnictwa i postanowiłam trochę odpocząć od pisania. Niestety parę dni później zadzwonił redaktor Bylica, z którym w międzyczasie przeszłam na ty. Najpierw podziękował mi za terminowe nadesłanie tekstu, a potem przez kilkanaście minut omawiał różne kwestie formalne. Na koniec kompletnie mniezaskoczył.
– Wiesz, chcemy wprowadzić do naszej oferty trochę nowości – oznajmił z zapałem. – W związku z tym mam do ciebie pytanie: czy myślałaś kiedyś o napisaniu romansumafijnego?
Nie odpowiedziałam, bo szczęka opadła mi z wrażenia. Tymczasem onkontynuował.
– Teraz wiele autorek je pisze, bo stały się bardzo popularne. Schemat jest w zasadzie prosty: przystojny gangster zakochuje się w dziewczynie, porywa ją, a potem zdobywa jej serce. W tle są oczywiście różne mafijne porachunki, strzelaniny i tak dalej. Wszystko dzieje się w Las Vegas lub w Los Angeles, ale oczywiście może też być inne miasto. Co ty nato?
Nie chciałam od razu pozbawiać go złudzeń, więcodpowiedziałam:
– Muszę się najpierwzastanowić.
– Oczywiście, zastanów się. Poza tym przeczytaj kilka takich romansów, żeby się lepiej zorientować, jak wyglądają. Moim zdaniem spokojnie dasz sobie radę z napisaniem równie dobrego, jak te dostępne na rynku. Masz przecież mnóstwopomysłów…
Jeśli zaczął mi kadzić, to znaczyło, że naprawdę mu na tym zależy. Zapewniłam go zatem, że przemyślę sprawę, i szybko zakończyłam rozmowę. Potem chwyciłam się zagłowę.
Wcześniej pisywałam różne romanse: biurowe, wakacyjne, świąteczne, czasami nawet historyczne, ale myśl, żeby napisać mafijny, nigdy dotąd nie powstała mi w głowie. Powód był prosty: nie chciałam przypominać sobie, że kiedyś kochałam mężczyznę, który okazał się przestępcą. Przecież zaczęłam pisać, żeby o tym zapomnieć! Nie miałam zamiaru wracać do tamtych mrocznych dni, kiedy rozpaczałam, ponieważ musiałam odwołać ślub. Poza tym nie chciałam już myśleć o tym, że mój narzeczony był złodziejem. Tak to de facto wyglądało, bo ktoś, kto dokonuje nielegalnych transferów gotówki, robi to samo, co ktoś, kto wyciąga kobiecie portmonetkę z torebki. Tymczasem gdybym przyjęła propozycję redaktora Bylicy, musiałabym znowu stawić temu czoła. Bohater mojej powieści bez wątpienia kojarzyłby mi się z ukochanym, który poszedł dowięzienia!
Z drugiej jednak strony nie bardzo mogłam pozwolić sobie na to, żeby tę propozycję odrzucić. Współpraca z wydawnictwem Wielokropek układała się dobrze – nawet pieniądze otrzymywałam w terminie, co podobno wcale nie było regułą w przypadku innych wydawnictw. Co zatem mogłam zrobić, aby nie pisać tego nieszczęsnego romansu mafijnego i jednocześnie nie stracić dobrych układów z redaktorem Bylicą? Tego, niestety, niewiedziałam…
Chcąc dać sobie trochę czasu, wybrałam się do biblioteki i wypożyczyłam trzy powieści, w których gangsterzy byli głównymi bohaterami. Musiałam sprawdzić, czy czytanie ich historii będzie budziło we mnie osobiste skojarzenia. Miałam przed sobą weekend majowy, co dawało mi możliwość spokojnego oddania się lekturze – postanowiłam towykorzystać.
Te powieści stanowiły dla mnie całkowitą nowość. Od czasu, gdy zostałam samotną kobietą, bardzo ostrożnie dobierałam sobie lektury. Nie znałam zatem gatunku, który w tym okresie pojawił się na rynku i zdobył serca czytelniczek. Najbardziej jednak zaskoczyło mnie to, że książki, które wypożyczyłam, okazały się do siebie podobne – w każdej był wątek porwania, mafijnych porachunków i niespodziewanej miłości. Nie wiedziałam, czy przypadkowo tak trafiłam, czy było to regułą. W każdym razie napisanie podobnej pozycji nie sprawiłoby mi najmniejszego problemu, gdyby nie ten charakterystyczny skurcz serca, który czułam za każdym razem, gdy na scenie pojawiał się przystojny, pewny siebie mężczyzna uwikłany w ciemne interesy. Nie potrafiłam jednak uciec od przykrychskojarzeń…
Będąc w rozpaczy, postanowiłam poprosić o radę moją bratanicę. Praca w szkole nauczyła mnie cenić zdanie młodych ludzi – przekonałam się, że miewają oni ciekawe pomysły i są znacznie bardziej inteligentni niż nam, starym prykom, się wydaje. Ada przyjęła zaproszenie na kawę i lody z dużym entuzjazmem. Zjawiła się u mnie w ostatnim dniu weekendu majowego, po czymoznajmiła:
– Gdybyś wiedziała, ciociu, jak mi się nie chce wracać do szkoły. Koniec roku jest przecież zawsze najgorszy: testy, sprawdziany, zaliczenia…
– Dasz sobie radę – zapewniłamją.
– Pewnie tak, ale wolałabym już wyjechać na wakacje. Taka ładnapogoda…
Pogody to ja nawet nie zauważyłam, pochłonięta analizowaniem swojego problemu. Ada chyba zdała sobie z tegosprawę.
– Stało się coś? – zapytała, lustrując mnie uważnymspojrzeniem.
Skinęłam głową i zaprosiłam ją do salonu, gdzie już czekałpoczęstunek.
– Nie daje mi spokoju jedna sprawa – przyznałam. – Redaktor Bylica chce, żebym napisała romans mafijny. Prawdę mówiąc, nie mam na to ochoty. Gdy pomyślę sobie o przystojnym przestępcy w charakterze głównegobohatera…
– To przypomina ci się mój niedoszły wujek – dokończyła zamnie.
No proszę, czy nie miałam racji, twierdząc, że młodzież jest inteligentna? Mamie albo bratowej musiałabym to pewnie wytłumaczyć, a Ada zrozumiała sama, i to od razu. Pokiwała głową ze współczuciem, a potemzapytała:
– Nie możesz mu po prostu odmówić? Przecież do tej pory pisywałaś zupełnie inneksiążki.
– Właśnie nie bardzo – przyznałam szczerze. – Podobno wydawnictwo chce wprowadzić trochę nowości do swojej oferty. Jeśli ja się nie zgodzę, zrobią to inne autorki, a wtedy popadnę w niełaskę i moje powieści będą wydawanerzadziej.
Ada zmarszczyłabrwi.
– W takim razie spróbuj załatwić sprawę podstępem – zasugerowała.
– Toznaczy…?
– Powiedz temu redaktorowi, że się zgadzasz, a potem napisz dwa, trzy rozdziały i wyślij do akceptacji. Oczywiście napisz je tak, żeby mu się nie spodobały. Wtedy nie będzie mógł ci zarzucić złej woli. Wyjdzie na to, że się starałaś, tylko niewyszło.
– Świetnypomysł!
– No widzisz, na mnie zawsze możeszliczyć.
Ada z zapałem przystąpiła do jedzenia lodów, które zdążyły się już trochę roztopić, a ja patrzyłam na nią z podziwem. Rzeczywiście sama bym na to nie wpadła. Kiedy w jej pucharku ukazało się dno, przeszła doszczegółów.
– Czy on miał jakieś konkretne wymagania odnośnie do tejpowieści?
– W zasadzienie…
– To spróbuj go niemile zaskoczyć złamaniem schematów. Zamiast akcji w Stanach niech będzie w Polsce. Zamiast mafii amerykańskiej albo włoskiej niech będzierosyjska.
– Rosyjska już była w książce, którą właśnie skończyłam – wpadłam jej w słowo, nie komentując tego, jak dobrze jest zorientowana. Musiała sporo czytać tychromansów…
Mój protest wcale jej niezniechęcił.
– To może ukraińska albo… Już wiem: białoruska!
– A taka w ogóle istnieje? – zapytałam zpowątpiewaniem.
– Oczywiście, pojawiła się nawet w jednym odcinku „Rancza”.
– Ale trudno sobie wyobrazić, żeby panoszyła się w Warszawie – westchnęłam.
Ada posłała mi rozbawionespojrzenie.
– A kto powiedział, że akcja musi toczyć się w Warszawie? Nie lepiej umieścić ją w jakimś Pcimiu Dolnym na ścianiewschodniej?
– Czegoś takiego redaktor Bylica nie będzie chciał – powiedziałamspontanicznie.
– I właśnie o to ci chodzi, prawda?
– Notak!
Rozmyślałam nad sugestiami Ady przez kilka dni i doszłam do wniosku, że są niezłe. Postanowiłam zatem wcielić je w życie. Dałam sobie czas na opracowanie treści tych pierwszych rozdziałów, a po zakończeniu matur przystąpiłam do działania. Nie martwiłam się tym, co powinno być dalej, skoro nie brałam pod uwagę kontynuowania mojej mafijnejhistorii…
BORYS
Pochodzę z Grodna – tam się urodziłem i wychowałem. Moi rodzice pracowali w zakładach produkujących nawozy azotowe, więc jak na białoruskie warunki powodziło nam się nieźle. Mieliśmy trzypokojowe mieszkanie i samochód, a pieniędzy wystarczało nawet na rodzinne wakacje oraz na kolonie dla mnie i dla mojej starszej siostry. Kiedyś myślałem, że sam będę w przyszłości pracował w fabryce, mieszkał w bloku i prowadził spokojne życie. Może zresztą faktycznie tak by się stało, gdyby nie mój kuzyn, Grisza. On żył inaczej: miał piękny dom, jeździł luksusowym wozem, nosił markowe ubrania i urządzał huczne imprezy. Mimo to był uważany za czarną owcę w rodzinie. Przez dłuższy czas nie rozumiałem dlaczego, aż pewnego wieczoru wpadła mi w ucho rozmowa rodziców prowadzona za zamkniętymi drzwiami kuchennymi. Dotyczyła pójścia na przyjęcie z okazji rocznicy ślubu rodzicówGriszy.
– Ja nigdzie się nie wybieram – oznajmił ojciec. – Tobie też radzę zerwać z nimistosunki.
– Mam zerwać stosunki z siostrą i jej mężem? – zapytałamatka.
– Tak będzie najlepiej. Nie chcę, żeby ludzie kojarzyli nas z ichsynalkiem.
– AleGrisza…
– Grisza to mafioso i dobrze o tym wiesz! Ma na sumieniu przemyt, nielegalny handel, łapówkarstwo… To zapewnia mu luksusoweżycie.
Matka wcale nie usiłowała zaprzeczać, tylkopowiedziała:
– Mimo wszystko jest moimsiostrzeńcem.
– Te twoje rodzinne sentymenty mogą nas drogo kosztować. Stracimy dobrąopinię…
Nie podsłuchiwałem dalej, na palcach wróciłem do swego pokoju. Rzuciłem się na łóżko i usiłowałem przeanalizować to, co właśnie usłyszałem. Grisza jest przestępcą… Działa w zorganizowanych strukturach mafijnych… Dzięki temu stać go nawszystko…
W pewnej chwili poczułem zazdrość. Nie chodziło nawet o to, że mój kuzyn ma kupę forsy, ale o to, że jest dość inteligentny, by działać w ukryciu i wyprowadzać wszystkich w pole. W porównaniu z nim poczułem się naiwnym głupkiem, któremu brakuje fantazji. Myśl o tym, aby harować w fabryce za przeciętną pensję, wydała mi się nagle śmieszna. Czy naprawdę nie było mnie stać na coświęcej?
Od tamtej pory Grisza był moimidolem.
Miałem nadzieję, że pewnego dnia pozwoli mi dla siebie pracować. Nadzieja ta wzrosła, gdy dowiedziałem się, że większość interesów mojego kuzyna dotyczy nielegalnego handlu na terenie Polski. Może byłem naiwnym chłopakiem, ale miałem pewną umiejętność, której brakowało innym członkom mafii: mówiłem po polsku bez śladu obcego akcentu. Skąd wzięła się ta umiejętność? Z nałogowego oglądania polskiej telewizji, która w latach, gdy dorastałem, była jeszcze w Grodnie dostępna. Wydawała mi się o wiele ciekawsza od lokalnej, toteż zawsze poświęcałem na to swój wolny czas. Łapałem również programy radiowe, słuchałem polskich piosenek… W rezultacie szybko nauczyłem się języka. Oczywiście nikt o tym nie wiedział, bo chwalenie się nie wchodziło w rachubę. Od czasu wejścia do Unii Europejskiej Polska była przecież postrzegana na Białorusi jako część nieprzyjaznej formacji politycznej. Mnie jednak fascynował ten kraj i skrycie marzyłem o tym, by goodwiedzić…
Grisza pokręcił głową, kiedy zaproponowałem mu swojeusługi.
– Twój ojciec by mi łeb urwał, gdybym cię w to wciągnął – powiedziałkrótko.
Rozumiałem, że nie chce rodzinnej zadymy, ale zmusiłem go, aby dał mi słowo na przyszłość: przyjmie mnie, gdy będę pełnoletni. Wtedy już mój ojciec nie będzie miał nic do gadania – sam podejmę decyzję. Jak się okazało, nie musieliśmy dotrzymywać umowy, ponieważ ojciec nieoczekiwanie zmarł na serce tuż przed moimi osiemnastymi urodzinami. Droga do mafijnej kariery stanęła wtedy przede mnąotworem…
Szybko stałem się prawą ręką mojego kuzyna. Jeździłem do Polski, nadzorowałem sprawy w terenie, koordynowałem działania naszych ludzi. Namówiłem też Griszę na pewną „specjalizację biznesową”, kiedy zauważyłem, że największe dochody przynosi nam przemyt papierosów. Alkohol sprzedawał się gorzej, czego kuzyn nie mógł zrozumieć. Moim zdaniem jednak miało to uzasadnienie praktyczne: tutaj, na ścianie wschodniej – co za głupia nazwa! – wielu ludzi produkowało bimber na własne potrzeby. Raz wszedłem do sklepu spożywczego i od razu zobaczyłem, że facet, który stał przede mną w kolejce do kasy, kupował w dużych ilościach cukier i drożdże. Nikt mi nie powie, że zamierzał piec ciasto – nawet gdyby miał jajka od własnych kur, musiałby jeszcze kupić mąkę. Kasjerka wcale nie wydawała się zaskoczona, co wskazywało na to, że takich klientów przychodziło mnóstwo. Jaki zatem sens miało szmuglowanie do Polski alkoholu, skoro ryzyko było większe, a chętnych mniej? Za to papierosy sprzedawały się świetnie, bo po pierwsze nikt ich nie produkował na własny użytek, a po drugie ceny wyrobów tytoniowych na terenie całej Unii Europejskiej były absurdalnie zawyżone. Grisza po długiej rozmowie przyznał mi rację. Powiedział nawet, że jestem mądrzejszy, niż mu się kiedyś wydawało. Przecież we wschodniej Polsce zarobki są niższe niż w zachodniej, a palaczy jest więcej, więc rynek wchłonie wszystko, co przywieziemy! Popatrzył wtedy na mnie z uznaniem w oczach, a ja zrozumiałem, że przestałem już być naiwnym chłopakiem, za którego kiedyś uchodziłem. Teraz nawet szef mafii mnieszanował!
Muszę przyznać, że życie w Polsce mi się spodobało. Ludzie tutaj byli serdeczni i traktowali mnie bardzo życzliwie. Wcześniej żywiłem obawę, że jako obywatele Unii Europejskiej zadzierają nosa i uważają się za lepszych, ale to się nie potwierdziło. Zawsze miałem z kim wypić i pogadać, gdy naszła mnie ochota. Cieszyłem się też powodzeniem u dziewczyn, którym podobała się moja typowo słowiańska uroda: ciemnoblond włosy, niebieskie oczy, regularne rysy… Wcale nie przeszkadzało im, że pochodzę z Białorusi, może ze względu na dobrą znajomość języka: kiedy ze mną rozmawiały, zapominały, że nie jestemPolakiem.
Pod wpływem tych odczuć zacząłem się zastanawiać nad możliwością zamieszkania tutaj na stałe. Z Grodnem w zasadzie coraz mniej mnie łączyło: siostra wyszła za mąż i w naszym mieszkaniu pojawił się mój szwagier, a potem jeszcze przybyło dziecko. Czułem się tam jak gość, nie jak członek rodziny. W końcu zabrałem swoje rzeczy i zacząłem się zatrzymywać u Griszy, gdy przyjeżdżałem do miasta. A zamiar osiedlenia się w Polsce powolikiełkował…
Najpierw postanowiłem otworzyć legalny biznes, czyli własną knajpę – tak, knajpę, a nie żaden nocny bar z dziewczynami tańczącymi na rurze. Musiałem uchodzić za poważnego człowieka, którego nikt nie kojarzy z mafią. Potem wystąpiłem o zezwolenie na zamieszkanie na czas określony. Grisza pochwalał ten pomysł. Chciał mieć w Polsce „stałego rezydenta”, który będzie miał oko na wszystko, a zwłaszcza na jego głównego rywala, czyli Siergieja – szefa ukraińskiej mafii. Pożyczył mi nawet forsę na rozkręcenieinteresu.
Z całą skromnością muszę przyznać, że okazałem się niezłym biznesmenem. Moja restauracja szybko zdobyła uznanie klientów ze względu na ciekawe dania i umiarkowane ceny. Szczególnym powodzeniem cieszyła się jedna sekcja w menu: potrawy z ziemniaków. Czego tam nie było! Różnego rodzaju placki, zapiekanki, kluski… Oczywiście wszystko podawane z pysznymi sosami, które nadawały tym daniom niepowtarzalny smak. Przychodzili na nie rodzice z dziećmi, artyści, studenci, a nawet lokalni politycy. I wszyscy sięzachwycali!
Powodzenie w biznesie podsunęło mi myśl, aby pozostać w Polsce na stałe. Długo studiowałem przepisy dotyczące ubiegania się o obywatelstwo i stwierdziłem, że nie jestem bez szans. W okresie międzywojennym Grodno leżało przecież na obszarze Drugiej Rzeczpospolitej. Mój pradziadek często pracował na terenach obecnie należących do Polski, dzięki czemu poznał moją prababcię, pochodzącą z Mazowsza. Miałem zatem w sobie trochę polskiej krwi – nikt nie mógł tegozanegować!
Podczas kolejnego pobytu w Grodnie przeszukałem rodzinne archiwa i odnalazłem dokumenty mające potwierdzać moje korzenie. Ani matka, ani siostra nie zgłaszały sprzeciwu, gdy postanowiłem je zabrać. Nawet nie pytały, do czego są mi potrzebne, zupełnie jakby cała sprawa niewiele je obchodziła. To potwierdziło moje odczucie, że przez te ciągłe nieobecności w domu przestałem być członkiemrodziny.
Wniosek o nadanie obywatelstwa uzasadniłem nie tylko pochodzeniem. Położyłem też nacisk na związki z kulturą polską, znajomość języka i prowadzenie tutaj działalności gospodarczej. Dowiedziałem się od znajomego, że dobrze widziane jest posiadanie nieruchomości, więc kupiłem działkę, aby na niej zbudować dom. Potem złożyłemdokumenty.
Czas oczekiwania był długi – ponad półtora roku. Wykorzystałem go na zarabianie pieniędzy. Restauracja stała się doskonałą „pralnią”, pozwalającą mi legalizować dochody, które prawie w całości przeznaczałem na budowę. Po kilku miesiącach mój dom był gotowy i mogłem zająć się jego urządzaniem. Sprawiało mi to ogromną przyjemność, więc się nie spieszyłem, chcąc, by wszystko odpowiadało snutym wcześniej wyobrażeniom. Na parterze oprócz kuchni powstały: salon, jadalnia i gabinet, a na piętrze sypialnie dla mnie i ewentualnych gości oraz minisiłownia. Klasyczne łazienki wydawały mi się banalne, wygospodarowałem zatem miejsce na jacuzzi. Tylko odnośnie do ogrodu nie miałem własnej koncepcji, więc zatrudniłemprojektanta.
Kiedy wreszcie odebrałem nadanie obywatelstwa, mogłem w pełni urządzić i wyposażyć dom. Postanowiłem to uczcić. Nie zaprosiłem żadnych gości, gdyż uznałem ten dzień za swoje osobiste święto. Schowałem cenny dokument do sejfu, a potem nalałem sobie szklaneczkę najdroższej whisky, jaką udało mi się kupić, i popijałem ją w zaciszu mojego gabinetu. Wprawdzie zdecydowanie wolę wódkę, ale jakoś nie pasowała mi na tę okazję. Czułem się przecież człowiekiem sukcesu, który osiągnął to, co zamierzył. Tamten naiwny chłopak z Grodna odszedł już w przeszłość – o tym byłem przekonany. Mogłem o nim zapomnieć, skoro stałem się Polakiem i obywatelem UniiEuropejskiej.
Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że właśnie skończyło się moje spokojne życie, a zaczęły się kłopoty, tobym mu nieuwierzył…
KARINA
Pochodzę z dość nietypowej rodziny. Mój tata jest politykiem, mama feministką, a wujek – biskupem. Każdy, komu o tym mówię, kiwa głową ze współczuciem, wyobrażając sobie, że musimy się strasznie między sobą żreć. Nie jest to jednak prawdą. Oczywiście czasami dochodzi do ostrej wymiany zdań, ale nie zmienia to faktu, że bardzo się kochamy. Może dlatego potrafimy tolerować swojąodmienność…
W każdym razie ja i moja młodsza siostra Wiktoria w dzieciństwie uważałyśmy naszą rodzinę za zupełnie normalną. Potem miałyśmy okres zwątpienia, kiedy rówieśnicy zaczęli okazywać nam współczucie. Ostatecznie doszłyśmy jednak do wniosku, że są na świecie gorsze patologie, takie jak przemoc domowa czy alkoholizm. W porównaniu z nimi różnice światopoglądowe to drobiazg, zwłaszcza gdy dotyczą ludzi tolerancyjnych. Mój tata i wujek kończą przecież każdy spór zakrapianą kolacją spożywaną w sposób bardzo kulturalny – nigdy nie widziałam żadnego z nich pijanego. Ponadto jednoczy ich kompletne niezrozumienie poglądów mamy, z którą nawet nie próbujądyskutować.
Ja i Wiktoria bez wątpienia zawdzięczamy im jedno: śmiałość w wyrażaniu swoich opinii oraz asertywność. Mówienie o tym, co uważamy za słuszne, jest dla nas sprawą naturalną, więc nie dajemy się łatwo zbić z tropu ani uciszyć. Jak na ironię, to chyba jedyne, co nas łączy, mamy bowiem zupełnie inne charaktery. Ja jestem towarzyska i spragniona wrażeń, a ona spokojniejsza i bardziej zamknięta w sobie. Ja lubię podróże, a ona jest domatorką. Ja interesuję się polityką, a ona sztuką. Mogłabym tak jeszcze długo wyliczać, ale chyba sprawa jest oczywista: każda z nas reprezentuje inny typ osobowości. Mimo to skoczyłybyśmy za sobą w ogień. Nawet w dzieciństwie siostrzane kłótnie kończyłyśmy szybko, wspólnie zajadając lody, które obie uwielbiamy. Zakrapiane kolacje pozostawały domeną taty iwujka.
Rok dwa tysiące osiemnasty miał być nietypowy w naszym życiu ze względu na wypadające jesienią wybory samorządowe. Tata zamierzał ubiegać się o reelekcję na stanowisko prezydenta miasta, więc wszystko inne było temu podporządkowane. Jak na kochającą rodzinę przystało, w takich chwilach odkładaliśmy na bok spory i jednoczyliśmy się, by osiągnąć cel. Nawet wujek obiecywał tacie wsparcie – oczywiście prywatnie, bo oficjalnie stał na stanowisku, że Kościół do polityki się nie miesza. Wprawdzie mama zawsze uśmiechała się pod nosem, gdy to mówił, ale nie wygłaszała żadnych komentarzy. Ja i Wiktoria zaś tylko mrugałyśmy do siebieporozumiewawczo.
Pierwsza tura miała odbyć się na koniec października, więc kampania ruszała już wczesną jesienią. W zasadzie wszystko było przygotowane: program wyborczy taty, plan spotkań, przemówienia… W ostatni weekend września pojechał jeszcze na spotkanie ze swoim sztabem wyborczym, a my postanowiłyśmy wykorzystać wolny czas i zrobić powidła. Na tyłach naszego domu rośnie bowiem piękna śliwa, która owocuje o tej porze. Zawsze wspólnie zrywamy te dojrzałe owoce, potem myjemy, kroimy, smażymy… Żadne z nas nie jest wielbicielem dżemów, ale powidła domowej roboty wychodzą nam wspaniałe, toteż jemy je z apetytem przez całązimę.
W tym roku śliwki wyjątkowo obrodziły, więc zrywanie zajęło sporo czasu. Już myślałyśmy, że mamy wszystkie, gdy nagle Wiktoria zauważyła parę pięknych okazów na czubku, które wcześniej umknęły naszejuwadze.
– Ja po nie wejdę – oznajmiła mama, przysuwając bliżejdrabinę.
– Myślisz, że warto? – zapytałam. – To tylko kilkasztuk.
– Nie lubię, jak cośzostaje.
Nasza rodzicielka szybko wspięła się po stopniach, a my podstawiłyśmy koszyk. Okazało się, że śliwek było więcej, ale pozostawały ukryte przed oczyma stojących na dole obserwatorów. Wkrótce koszyk został napełniony pięknymi okazami, znacznie większymi od tych rosnących niżej. Mama właśnie miała wrzucić do niego ostatnią garść, gdy nagle straciła równowagę ikrzyknęła:
– Cholerajasna!
Na szczęście nie spadła, tylko zsunęła się z drabiny, ale musiała ją zaboleć prawa noga, którą uderzyła o jeden ze szczebli, bo chwyciła się za nią, pojękując cicho. Obie podbiegłyśmy i pomogłyśmy jejwstać.
– Nie martwcie się, dziewczynki, nic mi niejest.
– A tanoga?
– Uderzyłam się, to boli. Pewnie do jutraprzejdzie.