Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
• Czy czujesz, że twój związek stał się źródłem problemów i stresu?
• Czy coraz więcej twoich rozmów z partnerem kończy się sprzeczkami?
• Nie poruszacie pewnych tematów, żeby się nie kłócić, a w efekcie coraz bardziej się od siebie oddalacie?
• Marzysz o szczęściu we dwoje, ale obawiasz się, że nigdy nie uda wam się go osiągnąć?
Wszyscy pragniemy żyć w satysfakcjonującej relacji, łatwo wpadamy jednak w pułapkę niekończących się kłótni, przepełnionych okrucieństwem i pogardą dla partnera. Czy istnieje sposób, aby rozwiązać problemy, które wydają się nie do pokonania, zaspokoić potrzeby, które ma każdy z nas, i poprawić jakość naszego życia?
Mira Kirshenbaum, doświadczona terapeutka rodzin, wyjaśnia, o co tak naprawdę się kłócimy, i pokazuje, w jaki sposób ze sobą rozmawiać, aby wyjść poza wzajemne pretensje i oskarżenia. Proponowana przez autorkę metoda trzech kroków pomogła już wielu parom!
Skorzystaj z prostych narzędzi przedstawionych w tej książce i wprowadź do swojego związku zgodę, zrozumienie oraz harmonię.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Kilka słów wstępu
Powiedzmy to sobie otwarcie: sięgasz po tę książkę nie dlatego, że czujesz zadowolenie ze swojego związku. Możliwe nawet, że czujesz się w nim kompletnie nieszczęśliwa czy nieszczęśliwy.
Być może masz poczucie, że nie zaspokaja on wielu twoich potrzeb. To zaś prowadzi do licznych konfliktów między tobą i partnerem, do otwartej wojny, a nawet bezwzględnej partyzantki.
Nieważne, jak silną osobą jesteś. Poziom frustracji, jaką wywołuje w tobie partner, kiedy próbujecie się dogadać w jakiejś błahej sprawie, może cię naprawdę zaskoczyć.
Dobrze wiem, jak to jest, ponieważ w trakcie trwania mojego długoletniego małżeństwa czułam się tak zdecydowanie zbyt wiele razy. Od dzieciństwa znam ból towarzyszący poczuciu bezsilności – już jako mała dziewczynka mogłam się tylko przyglądać, jak moi rodzice, uchodźcy, męczyli się w nieudanym małżeństwie.
W życiu najważniejsze jest posiadanie odpowiednich narzędzi. Powie ci to każdy kucharz czy stolarz. Jeśli je masz, możesz wszystko. Jeśli nie, już po tobie. Ta książka ma wyposażyć cię w narzędzia, których potrzebujesz, aby zakończyć bolesny i bezproduktywny konflikt. Dzięki niej macie szansę zacząć rozmawiać ze sobą jak dwoje ludzi, którym rzeczywiście na sobie zależy, tak aby wasz związek zaspokajał potrzeby obu stron.
Wiem, co czujesz także dlatego, że w ciągu ponad czterdziestu lat pracy spotkałam całe rzesze osób takich jak ty i przypatrywałam się ich walce o zaspokojenie swoich potrzeb, przezwyciężenie paskudnego poczucia bezradności i odrodzenie miłości, która wciąż się tliła, często gdzieś bardzo głęboko.
Istnieje sposób na ocalenie miłości przed utonięciem w morzu goryczy, nawet jeśli w tej chwili wydaje się to wam niemożliwe. Poczucie bezradności wcale nie oznacza, że jesteście bezradni. Przed tobą i twoim partnerem rysuje się szansa na to, aby stać się parą, za którą zawsze się uważaliście i którą zawsze chcieliście być.
Napisałam tę książkę dla wszystkich. Obojętnie, kim jesteś i jak określasz swoją tożsamość – czy uważasz się za mężczyznę, kobietę, trzecią płeć czy może twoja tożsamość nie daje się skategoryzować, jest płynna, poszukująca, nieheteronormatywna, w trakcie tranzycji, niebinarna – ta książka jest dla ciebie. Wiedz też, że każdego, kto ją czyta, darzę takim samym szacunkiem.
To samo tyczy się seksualności. Nie ma chyba takiego rodzaju orientacji seksualnej, z której przedstawicielami jeszcze nie pracowałam, starając się im pomóc na ich własnych zasadach i mając na względzie to, czego on/ona/ono chce.
Jest jednak możliwe, że chociaż każdy z was jest tu obecny duchem, to na stronach tej książki nie znajdziecie pary, której sytuacja byłaby odbiciem waszej. Przepraszam za to. Nie twierdzę, że nie dało się tego uniknąć: nie ma takiej rzeczy, której nie dałoby się w jakiś sposób uniknąć. Po prostu w dzisiejszych czasach różnorodność ekspresji płciowej i seksualnej jest nieskończona.
A jednak konflikt i walka, jaką toczysz z partnerem o to, kim jesteś, kim chcesz być i jak ma wyglądać wasze wspólne życie – to wszystko jest w tej książce. I ty też tu jesteś, na jej stronach i w moim sercu.
CZĘŚĆ I
Dlaczego wasz związek przeżywa trudności
Rozdział 1
„Co się z nami stało?”
Chcę, żebyśmy byli szczęśliwi… ale nie wiem, czy to jeszcze możliwe.
Miesiąc miodowy ma to do siebie, że trwa zdecydowanie za krótko – ale jesteśmy z tym pogodzeni. Taka już kolej rzeczy. Wszyscy mamy jednak nadzieję, że po jego zakończeniu gładko przejdziemy do stabilniejszej, pewnej i trwałej fazy miłości.
Zamiast tego bardzo często lądujemy na antypodach krainy wiecznej sielanki, w miejscu, do którego lepiej pasuje nazwa ruchomych piasków konfliktu.
Elise i Brad długo zwlekali ze ślubem. Chcieli najpierw nadać bieg swojej karierze zawodowej. Dziś są w trwałym związku z dwunastoletnim stażem i dwójką dzieci1. Podobnie jak wielu innych ludzi, mylą oni styl życia – zadowalający, wypełniony spotkaniami z przyjaciółmi i rodziną, wakacjami, prowadzony w przytulnym, choć niewielkim mieszkaniu – z jakością swojej relacji – niezbyt zadowalającą, ze sporym spadkiem zażyłości i intymności oraz stałym wzrostem dystansu i rozdźwięku. A ponieważ oboje obserwowali, jak rozpadały się małżeństwa ich przyjaciół, wydawało się im, że ich związek był mniej lub bardziej udany.
Gdybyście ich o to zapytali, tak jak zrobiłam to ja, powiedzieliby, że wiele ich potrzeb nie było zaspokajanych, a kiedy któraś strona się o to upominała, robiła się wielka afera. Ale dlaczego? To pytanie pozostawało tajemnicą.
Przyjrzyjmy się jednemu wieczorowi z ich życia, gdy dzieci brały akurat udział w jakimś szkolnym wydarzeniu i miały przyjść do domu dopiero po kolacji.
Elise wróciła z biura po długim dniu wypełnionym spotkaniami, telefonami, trudnymi sytuacjami i scysjami. Przeszła do salonu i zdjęła wysokie szpilki, po czym kopnęła je w kąt, jednocześnie ciskając trzy torby na kanapę. Następnie ściągnęła kurtkę i rzuciła ją na stojące nieopodal krzesło – nie trafiła w nie jednak i kurtka wylądowała na podłodze. Obiecała sobie, że podniesie ją później, po czym opadła bezwładnie na kanapę i zaczęła przeglądać pocztę. Większość przesyłek stanowiły reklamy – katalogi produktów i oferty banków. Rzuciła je na ławę, podniosła się i ruszyła do kuchni nalać sobie kieliszek wina.
Wkrótce do domu wrócił Brad. O mało nie potknął się o stojące w przejściu buty, a jego zszargane nerwy zderzyły się z panującym w mieszkaniu rozgardiaszem. Wiedział, że Elise zdaje sobie sprawę, że jej bałaganiarstwo wyprowadza go z równowagi. Elise zaś zdawała sobie sprawę, że Brad wie, że ona wie, że on pomyśli sobie, że zrobiła to specjalnie, aby go zdenerwować. Bo po cóż by innego?
W zasadzie nie było nawet sensu się kłócić. W zupełności wystarczyłoby, gdyby równocześnie powiedzieli: „Kłótnia numer siedem. Mamy to” i byłoby po wszystkim.
Ale to byłoby zbyt proste. I nie oddawałoby tego, co czuli.
Pierwszy odezwał się Brad:
– Nie mogłaś się postarać, żebym po przyjściu do domu nie zastał chlewu, prawda?
– Wielka mi rzecz, zostawiłam kilka rozrzuconych rzeczy. I to niby robi ze mnie potwora? A ty oczywiście nie mogłeś przejść nad tym do porządku dziennego, nie?
I tak właśnie się to zaczyna, a kończy na wymianie soczystych „odpieprz się”.
Są związki, w których piętnaście minut później jeden z partnerów pyta drugiego, co ten chciałby zjeść na kolację. W innych standardem jest nieodzywanie się do siebie przez kilka dni. W jeszcze innych taka sytuacja może być kroplą, która przeleje czarę goryczy.
Przede wszystkim nie była to zwykła kłótnia. Mówiąc „zwykła kłótnia”, mam na myśli sytuację, w której dwoje ludzi nie zgadza się ze sobą, lecz w końcu wypracowuje rozwiązanie, chociaż proces ten może być nieco nieprzyjemny. Nie, tu chodzi o coś więcej. To tylko jedna z wielu bitew w długiej historii niechęci, rozczarowań, frustracji i niezaspokojonych potrzeb. Pytacie, jakich potrzeb? Od czego tu zacząć… Elise i Brad są rodzicami dwóch chłopców. To dobre dzieciaki. Ale Elise marzyła o dziewczynce i chciała spróbować jeszcze raz, tylko ten jeden, jedyny raz. Jednak Brad nie tyle się temu sprzeciwił, co odmówił podjęcia jakiejkolwiek rozmowy na ten temat, mówiąc wprost, że nie ma o czym dyskutować. Brak pieniędzy, brak miejsca i absolutny brak zainteresowania z jego strony. Sprawa zamknięta.
Nie jest też tak, że Brad jest jedynym czarnym charakterem w tej opowieści. Elise robiła co mogła, aby uprzykrzyć mu życie i w ten sposób wymusić na nim zmianę zdania.
A to tylko jeden z wielu ich problemów. Mierzą się z tym miliony innych par.
Zadajmy więc to pytanie jeszcze raz: Co sprawia, że tych dwoje aż tak ze sobą wojuje, a zaspokajanie własnych potrzeb przysparza im tyle kłopotów? Są to przecież, jakby nie patrzeć, bystrzy, wykształceni i troskliwi ludzie. Nadszedł czas, aby wyeliminować kilku głównych podejrzanych. Jeśli chcecie wyciągnąć wasz związek z dołka, w jakim się znalazł, musicie dotrzeć do sedna problemu. Nie można obwiniać bochenka chleba o to, że tost wyszedł nie tak, kiedy problemem jest toster.
Czy rzecz w tym, że Brad i Elise do siebie nie pasują? Innymi słowy, że ktoś, kto ma obsesję na punkcie czystości, nie powinien wiązać się z bałaganiarzem? Niekoniecznie, przecież większość par różni się w kwestii domowego porządku czy liczby dzieci.
Czy Brad lub Elise – a może oboje – mają poważne problemy psychologiczne? Ech, „poważne problemy psychologiczne” są jak drobne insekty w domu. Gdy zaczniesz ich szukać, niechybnie je znajdziesz. Ma je każdy. Powiem więc tyle: tysiące par, z którymi pracowałam na przestrzeni dziesiątek lat, nie były obciążone problemami psychologicznymi bardziej niż reszta społeczeństwa.
A co ze stresem? Cóż, z pewnością w życiu tej pary jest go sporo, tak jak kłopotów z pieniędzmi („Gdyby tylko Brad więcej zarabiał!”), ze zdrowiem (chłopcy mają silne alergie, które przysparzają rodzinie dodatkowych nerwów), z niewielkim mieszkaniem i hałaśliwymi sąsiadami. No dobrze, ale pytanie brzmi, czy Brad i Elise są bardziej zestresowani niż inne pary. Cóż, nie sądzę. Uważamy, że jesteśmy bardziej zestresowani niż ludzie, do których się porównujemy, ponieważ widzimy siebie w najtrudniejszych momentach – kiedy samochód wymaga poważnej naprawy, jedno z dzieci nagle zaczyna bić rówieśników w szkole, awans w pracy przechodzi nam koło nosa, a mąż wieczorami puszcza bąki jak najęty – podczas gdy przyjaciół i znajomych oglądamy jedynie od najlepszej strony, którą nam ujawniają (w końcu nikt nie pokazuje na Instagramie, jak mu źle), nie mówiąc już o tym, że często w ogóle nie wspominają o swoich najcięższych chwilach.
Wraz z Bradem i Elise możemy, słusznie zresztą, dojść do wniosku, że nie dzieje się u nas za dobrze. Ale znacznie rzadziej mamy wystarczające powody, aby stwierdzić, że dzieje się u nas gorzej niż u innych.
Wracając do dzieci Brada i Elise z ich alergiami i agresją wobec rówieśników: czy posiadanie dzieci samo z siebie nie obniża jakości małżeństwa? Ależ tak, nie ma co do tego wątpliwości. Dzieci to prawdziwe maszynki do produkowania stresu, niszczące romantyczność, intymność i święty spokój rodziców. Są niezbędne dla istnienia rodziny, a ta jest wspaniałym tworem. Ale rodzina to nie to samo, co małżeństwo. Tak czy owak, każde małżeństwo z dziećmi jedzie na tym samym wózku.
Wielu ludzi twierdzi współcześnie, że małżeństwo to po prostu cholernie trudna sprawa. Wiem też, że wiele osób głęboko w to wierzy. Zazwyczaj są to osoby, które, patrząc partnerowi prosto w oczy, są skłonne powiedzieć: „Co u licha jest z tobą nie tak?”. Mam świadomość, że ja także przymykałam oko na swoją rolę w małżeństwie, zrzucając winę na męża i wyobrażając sobie, jak byłoby wspaniale, gdyby tylko nie był samolubnym, nieczułym dupkiem, za jakiego go wówczas miałam.
Takim osobom terapeuci zalecają czasem przestawienie się z komunikatów zaczynających się od „ty” na komunikaty rozpoczynające się od „ja”. Wówczas z ich ust pada na przykład coś takiego: „Według mnie jesteś samolubnym, zadufanym w sobie dupkiem!”. No, no, ale różnica… (Na wypadek jakichkolwiek wątpliwości spieszę wyjaśnić, że piszę to z pewną dozą sarkazmu. Choć nie tak znowu dużą…).
Takie osoby spotykają się później ze znajomymi, którzy narzekają na swój związek, choć dodają przy tym, że może nie wszystko jest „jego” lub „jej” winą. To właśnie wtedy można usłyszeć ciężkie westchnienie i zdanie: „Małżeństwo to po prostu cholernie trudna sprawa”.
I dopiero potem, jeśli wspomniane osoby wykazują minimalną choćby skłonność do refleksji, zadają sobie pytanie: „Dlaczego?”.
Skoro małżeństwo jest źródłem tylu trudności, dlaczego w ogóle się na nie decydujemy?
Cóż, to nie ono stanowi problem. Mówienie, że tak jest, przypominałoby twierdzenie, że ludzkie ciało jest powodem, dla którego wielu spośród nas ma problemy ze zdrowiem. Taki pogląd na małżeństwo jest zbyt jednostronny, uwypukla złe strony i pomija olbrzymie korzyści, jakie daje bycie z kimś, kogo się zna i kto zna nas, komu można zaufać, kogo autentycznie się lubi, z kim dzieli się długą, wspólną przeszłość, z kim pokonało się już wiele trudności i z kim można się zestarzeć. Oprócz tego, jeśli jesteście ze sobą szczerzy, zapewne przyznacie, że kochacie siebie nawzajem i swój związek… kiedy akurat się nie kłócicie.
Tak czy owak, bez względu na to, jaka tajemnicza siła was tu przywiodła, znaleźliście się w nie za ciekawym położeniu. Z pewnością można mówić o niezaspokojonych potrzebach; o konflikcie tego czy innego rodzaju, o poczuciu oddalenia i niechęci. A co najgorsze, niezależnie od tego, co robicie, sytuacja się nie poprawia. Jest tylko gorzej.
Oczywiście nie jest tak, że wraz zakończeniem miesiąca miodowego bycie w związku zaczyna się sprowadzać do samych kłótni. Dość szybko, spoglądając z rozrzewnieniem na słodkie początki bycia razem, niektórzy z nas spostrzegają, że w zupełności zadowala ich przyjemny poobiedni spacer po okolicy w towarzystwie partnera.
Jednak dla sporej części z nas nawet to wydaje się nieosiągalne. W pewnym momencie osiągamy punkt zwrotny. I nie chodzi o to, że seks staje się rutynowy i zaczyna brakować czułości. Nie chodzi też o to, że mamy za sobą pierwszą kłótnię, a potem wiele kolejnych, i że przywykamy do gorącej atmosfery konfliktu albo zimnego klimatu unikania konfrontacji. Nie chodzi nawet o to, iż zdaliśmy sobie sprawę, że zbyt wiele naszych potrzeb nie jest zaspokajanych i że, jeśli wierzyć naszemu partnerowi, z jego perspektywy wygląda to tak samo.
Żadne z powyższych nie jest jeszcze punktem zwrotnym, ponieważ w dzisiejszych czasach jesteśmy w większości przygotowani na to, że małżeństwo będzie trudne i dalekie od ideału.
Prawdziwym punktem zwrotnym jest zazwyczaj moment, w którym w naszym umyśle zagnieżdża się słowo na „r”. R jak rozwód. Albo inne słowo na „r”: rozstanie. Nie, nie mam tu na myśli stwierdzenia: „To koniec! Chcę rozwodu!”, bo droga do tego może być daleka. Chodzi raczej o poczucie, że rozwód, rozstanie czy separacja nie tylko są jedną z dostępnych możliwości, ale wręcz wydają się – być może – całkiem dobrym pomysłem. Mrożącym krew w żyłach, ale jednak dobrym. Może. Wygląda to mniej więcej tak:
Znalazłam się w miejscu, w którym non stop myślę o rozwodzie. Czy jest to coś, czego chcę? Nie, oczywiście, że nie. Chcę, żebyśmy byli szczęśliwi tak jak kiedyś. Żebyśmy byli blisko. Mieli poczucie, że stoimy za sobą murem. Ale nie wiem, czy to jeszcze możliwe, więc… Staram się pracować nad swoim małżeństwem, ale w po nocach rozmyślam o tym, by je zakończyć.
Większość z nas dotarła kiedyś do tego punktu. Ja także. Jeśli tak było w twoim przypadku, nie musi to oznaczać, że twoje małżeństwo jest nieudane albo że twój związek jest skazany na porażkę, albo że w głębi duszy naprawdę chcesz go zakończyć. Ale na bank jest to równoznaczne z poczuciem, że oboje wpadliście w kłopoty, a to z kolei oznacza, że prawdopodobnie faktycznie je macie. Stąpacie po cienkim lodzie.
Wiesz, jak wywołać konflikt, ale nie wiesz, jak sprawić, aby w waszym związku zagościła miłość. Trzymaj się mocno! Wkrótce dowiesz się, jak to zrobić.
Problemy w związku, z powodu których prześladuje nas słowo na „r”, mogą bardzo się od siebie różnić w zależności od pary. Nie bez powodu Lew Tołstoj napisał, że „wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”.
Weźmy na przykład Debrę i Mike’a.
Debra i Mike poznali się w college’u i – bam! – zaiskrzyło między nimi. Nikt z ich przyjaciół nie był w stanie zrozumieć, dlaczego właściwie są razem, ale wystarczyło, że wiedzieli to sami zainteresowani, którzy świata poza sobą nie widzieli. Mike uczył się gry na instrumencie i był na dobrej drodze, aby zaistnieć jako niepokorny muzyk rockowy, jakim był już z wyglądu. Debra z kolei przygotowywała się do studiów prawniczych, a poza tym była popularną dziewczyną, która uwielbiała imprezy i marzyła o zrobieniu specjalizacji z pomocy prawnej dla osób najuboższych, co imponowało Mike’owi. W końcu muzyczna kariera Mike’a ruszyła z kopyta, a on sam wspierał Debrę przez wszystkie lata studiów prawniczych. Po ich ukończeniu Debra poszła do pracy. Kariera Mike’a rozwijała się dalej, choć daleko mu było do statusu gwiazdy.
A potem… sami wiecie. Życie. I więcej życia: dziecko, topniejące finanse, rosnące niezadowolenie obojga w związku z karierą, zarobkami i stylem życia (Mike na przykład często jeździł w trasę) oraz tym, co z tego wszystkiego wynikało. Przebojowej dziewczynie i uroczemu łobuzowi przestało się układać.
Tak się składa, że wiem, iż oboje byli dobrymi ludźmi i bardzo im na sobie zależało. Ich konflikt miał jednak wiele źródeł. Zawsze pojawiał się problem pieniędzy, bo ciężko zarobić na utrzymanie, będąc muzykiem czy prawniczką z urzędu. Do tego dochodził styl życia: rodzicielstwo stało się prawdziwym polem minowym. To Mike (!) okazał się surowszym rodzicem, ale za rzadko bywał w domu, żeby mieć coś do powiedzenia.
Kiedy na świecie pojawiło się drugie dziecko, Debra zaczęła tracić zainteresowanie seksem. Po części z powodu zmęczenia, a po części ze względu na ciągłe wyjazdy Mike’a. Jego nieobecność w domu zaczęła przekładać się na nieobecność w jej sercu. Nie pomagał w tym sam Mike, który często wracał do domu w złym humorze po nieudanym koncercie.
Ich przypadek nie jest odosobniony – przez opisane tu kłopoty przechodzi wiele małżeństw, bez względu na to, kim są partnerzy albo czym się zajmują. Debra i Mike popadli w wir walki, gniewu, zwątpienia i niechęci, przemieszanych z nadzieją i próbami załatania dziur w ich przeciekającym statku.
Jak dokładnie wyglądał ten stan i jak czuli się Debra i Mike? I dokąd najczęściej dobijają pary płynące dziurawym statkiem?
Do większej liczby miejsc, niż może się wydawać! Związek pełen konfliktów, nawiedzany przez słowo na „r” ma wiele różnych odsłon.
Wojna i pokój. W niektórych związkach występują długie okresy ciszy i pokoju, podczas których jednak narastają problemy i w pewnym momencie ludziom puszczają nerwy. Wybucha wielka awantura, tak straszna, że oboje partnerzy się wycofują i łagodzą sytuację. Nie dochodzi przy tym do żadnych rozstrzygnięć, a napięcia zostają jedynie uciszone. I tak jest aż do następnego wybuchu. Gdybyście się zastanawiali – taką parą są właśnie Debra i Mike.
Niekończąca się wojna domowa. Czasami konflikt i walka prowadzą ludzi dokładnie w to miejsce, którego można by się spodziewać. Krótko mówiąc, takie pary naprawdę sporo się ze sobą kłócą. Czasami są to gwałtowne wybuchy, a czasami ciągłe dogryzanie, sprzeczki i utarczki. Towarzyszy temu poczucie, że każda próba przedyskutowania jakiejś kwestii niechybnie skończyłaby się kłótnią.
Ułamek wspólnego życia. To nie tak, że ludzie świadomie się decydują się na okrajanie swojego związku z pewnych sfer; tak się po prostu dzieje. Niektóre aspekty waszego życia nadal mają się dobrze. Dajmy na to, chętnie wychodzicie z domu i rozmawiacie tylko we dwoje, więc dalej to robicie. Lubicie wspólne podróże, nie ma więc powodu, aby z nich rezygnować. Ale już na przykład sfera seksu – uprawianie go lub nie – zmieniła się w pole minowe, tak więc wykreślacie ją ze swojego życia. Z czasem eliminujecie też wszystkie inne rzeczy, które nie działają. Wasz związek kurczy się i staje się ułamkiem tego, czym był przedtem. Daje wam to złudne przekonanie, że wszystko jest w porządku. Przypominacie nieszczęsnego pracownika, któremu zdaje się, że wszystko idzie świetnie, a tymczasem odebrano mu większość obowiązków.
Zima. W Los Angeles, gdzie mieszkam, ludzie uważają, że zimno zaczyna się od +15 stopni Celsjusza. Dobre! W Bostonie zimno to raczej okolice 0, za to w Utqiagvik na Alasce temperaturę -20 stopni określa się mianem umiarkowanego chłodu. Jednak niezależnie od punktu odniesienia zawsze może być zimniej. Czasami konflikt pomiędzy dwojgiem ludzi jest tak głęboki i rozległy, że z tego, co ich łączyło, pozostaje tylko przyzwyczajenie, które zresztą jest silnym spoiwem. Miliony par wspólnie drżą z zimna, próbując ogrzać się przy wątłym płomieniu dogorywającego związku. Chociaż nie dają już rady dłużej trwać w konflikcie, nie potrafią się też rozstać. Nastaje więc zima, podczas której w związku dominuje uprzejmość. Partnerzy spędzają razem czas, chodzą jednak koło siebie na palcach. Pustka podszywa się pod harmonię. I jest im tak wygodnie dopóty, dopóki o tym nie myślą, albo do czasu, aż na horyzoncie pojawi się ktoś inny.
I wreszcie docieramy do…
Jest, jak jest. Dla niektórych to najlepsze z możliwych rozwiązań, gdy nie są w stanie zrezygnować ze swoich potrzeb, ale próby ich zaspokojenia spełzają na niczym. Wiele osób określa takie związki jako satysfakcjonujące, nie dlatego, że rzeczywiście takie są, ale ponieważ ludzie ci chcą mimo wszystko zachować się jak dorośli. Sam związek nie jest w zasadzie taki zły. Ale nie jest też wspaniały. Nie jest to co prawda coś, o co walczyliście, marzycie o czymś lepszym, ale nadal jesteście razem, podczas gdy wielu waszych przyjaciół już nie. Gdyby rozwód był łatwiejszy, gdybyście wiedzieli, że spotkacie kogoś lepszego, może wtedy, ale… jest, jak jest.
Gdy idzie o związki, pytanie „Dlaczego się kłócimy?” w rzeczywistości brzmi: „Dlaczego zaczynamy zmierzać w złą stronę, kiedy partner – ku naszemu zdumieniu – odmawia zaspokojenia naszych potrzeb?”. Nasze zachowanie jest odpowiedzią na niesatysfakcjonujące nas zachowanie partnera, na co z kolei reaguje on, a na jego zachowanie znowu my. I tak w kółko.
Nie chodzi o to, że się kłócimy, ale o to, że dając upust naszej frustracji, traktujemy siebie z okrucieństwem i pogardą.
W tę pułapkę może wpaść każdy, bez względu na iloraz inteligencji. To dlatego przyglądanie się kłótni dwojga inteligentnych ludzi może wydawać się zabawne, choć jednocześnie jest bardzo zasmucające. To tak, jakby przestawali oni być inteligentnymi ludźmi, a stawali się cieniami samych siebie, uwikłanymi w desperacką i bezowocną walkę o zaspokojenie własnych potrzeb.
Tak naprawdę zależy im tylko na tym jednym: na zaspokojeniu swoich potrzeb. Ale to się nie udaje, i to w sposób najboleśniejszy z możliwych. Czyż to nie okropne? To tak, jakby próbować płynąć z prądem, bo to łatwiejsze, tyle że im dłużej płyniesz, tym bardziej nurt zaczyna działać przeciwko tobie, aż do momentu, w którym czujesz tak duże zmęczenie, że jedyne, co możesz zrobić, to zawrócić.
I tu zbliżamy się do odpowiedzi. Co, gdybyśmy byli w stanie ustalić, dlaczego ty i ja, nasi rodzice i krewni, i większość naszych znajomych ma takie trudności z łagodzeniem konfliktów w związkach? Co, gdyby istniał sposób, który pozwoliłby nam je rozwiązać, pozbyć się cierpienia i rozgoryczenia, jakie im towarzyszą, zaspokoić nasze potrzeby i poprawić jakość naszego życia, zamiast trwać pośród chaosu nawarstwiających się problemów?
Jest coś – przyjrzymy się temu bliżej w następnym rozdziale – co sprawia, że miłym, zwyczajnym ludziom trudno jest uniknąć konfliktu, kiedy gra toczy się o zaspokojenie ich potrzeb. A to, jak się wobec siebie zachowują, tylko pogarsza sytuację.
Dlaczego więc dwoje inteligentnych, czułych i kochających się osób nie może znaleźć sposobu na rozwiązanie swoich problemów? Dlaczego wplątują się w bezcelowe kłótnie?
Rozdział 2
Prawdziwy powód, dla którego małżeństwo to trudna sprawa: walka o władzę
Wcale nie chcę władzy. Po prostu nie chcę czuć się całkowicie jej pozbawiony.
Dwójka ludzi, która razem mieszka, może toczyć boje dosłownie o wszystko:
O
ustawienia termostatu.
– 21 stopni?! Umieram z zimna! – Dlaczego po prostu nie włożysz swetra? – Gdybym chciała codziennie nosić sweter, wyprowadziłabym się na Islandię!
O
sposób wychowywania dzieci.
– Jak tak dalej pójdzie, zrobisz z nich kompletnych mięczaków. – Dzieci potrzebują czułości! – Uważasz, że nie jestem wystarczająco czuły?!
O
to, co dokładnie kryje się pod pojęciem „ograniczanie wydatków”.
– Czekaj, czy dobrze rozumiem, że wydałaś trzy tysiące na prezenty świąteczne dla swojej rodziny? Odebrało ci rozum?! – Niby dlaczego? Uważasz, że powinnam być skąpa i złośliwa tak jak ty? –
Ależ skąd
! O wiele lepiej jest próbować za wszelką cenę wkupić się w łaski tej bandy darmozjadów! Na pewno przyjadą tu i w podziękowaniu naprawią nasz dach!
O
to, co zrobić
z
wcześniejszymi zobowiązaniami, na przykład kredytem.
– Słuchaj, przykro mi, że musisz spłacać tę pożyczkę, ale zaciągnąłeś ją, zanim się poznaliśmy. – No jasne, a co z przysięgą, że zawsze będziemy się wspierać? – Dobra, dobra! Zataiłeś przede mną, ile dokładnie pożyczyłeś. – Przecież powiedziałem, że dużo! – Postawiłeś mnie przed faktem dokonanym! Nie sądziłam, że „dużo” według ciebie oznacza pół miliona!
O
to, co byś zrobił, „gdybyś naprawdę kochał” drugą osobę.
– Gdybyś naprawdę mnie kochał, znalazłbyś chwilkę w ciągu dnia, żeby do mnie zadzwonić i zapytać co u mnie, choć od wielkiego dzwonu! – Może byłoby lepiej, gdybym w ogóle zwolnił się z pracy na dowód mojej miłości! – Nawet nie starasz się mnie zrozumieć! – Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie o tym, jak wygląda mój dzień w pracy?!
O
najróżniejsze rzeczy mające
związek
z
seksem. Na przykład
o
to:
– Nigdy nie masz ochoty na seks! – Za to ty zawsze wybierasz idealny moment: proponujesz szybki numerek, kiedy padnięci po całym dniu, ledwo wczołgujemy się do łóżka, i jeszcze uważasz to za świetny pomysł. – Dla ciebie żadna pora nie jest dobra! Ciągle tylko się krzątasz i coś ogarniasz – nie potrafisz wysiedzieć w spokoju nawet podczas kolacji.
Albo
o
to:
– Ciągle robię ci laskę. Nawet nie musisz nic mówić! Za to ty nigdy nie robisz mi dobrze, nawet kiedy cię o to poproszę. To nie fair i bardzo mnie tym ranisz. – Powiedziałem ci już, dlaczego mam z tym problem. Nie będę więcej powtarzał. – Myślę, że jesteś po prostu dużym, rozpuszczonym dzieciakiem i tak naprawdę nienawidzisz kobiet. Tak właśnie myślę!
Albo
o
granice.
– Twierdzisz, że ty i ta Miranda z laboratorium jesteście tylko znajomymi. Uważam, że kłamiesz. Te wszystkie wiadomości typu „Tak wiele dla mnie znaczysz” i te jej buziaczki na końcu! Myślę, że chce się z tobą przespać, o ile jeszcze tego nie zrobiła, i życzę sobie, żeby ta relacja z powrotem stała się czysto zawodowa. – Jesteś tak bardzo oderwana od rzeczywistości, że to przestaje być zabawne. Moja relacja z Mirandą jest czysto zawodowa. I tyle. Po prostu ściśle współpracujemy, a ona jest bardzo uczuciowa w stosunku do każdego. Jak chcesz, możesz zapytać innych. – Ach, rozumiem! Koleżanka z pracy jest dla ciebie ważniejsza niż nasz związek i mój spokój. Świetnie. Dzięki, że mi to wyjaśniłeś.
I tak dalej, aż po najbardziej złożone, bolesne i trudne konflikty, jakie można sobie wyobrazić.
A więc: jest konflikt. Każde z was chce czegoś innego i – jak to w życiu – nie możecie mieć obu tych rzeczy naraz (a przynajmniej tak wam się wydaje). Prześledźmy teraz, jak dochodzi do tej katastrofy.
Konflikt bardzo często zaczyna się w głowach zainteresowanych. Przez wiele godzin, dni, a czasem nawet lat utyskujesz na walający się na podłodze w łazience mokry ręcznik twojego partnera, ale nie wspominasz mu o tym słowem.
Potem dochodzi do wymiany zdań. Niekoniecznie kłótni, może to być tylko niepozorny komentarz, na przykład: „Wiesz, byłoby miło, gdybyś raz na jakiś czas wrzucił swój mokry ręcznik do kosza na brudy”. Twój, umówmy się, niezbyt rozgarnięty partner myśli sobie, że to to samo, co: „Och, mój skarb ucieszyłby się, gdybym raz na jakiś czas wrzucił mokry ręcznik do kosza na brudy. Ach, niech jej będzie. Postaram się od czasu do czasu to zrobić”.
Później dochodzi zazwyczaj do stopniowej eskalacji, od komentarza, jak ten powyżej, do rozmowy, od rozmowy do ostrej wymiany zdań, a potem do pełnowymiarowej awantury, od której włos się jeży na głowie, aż po stan kompletnej wściekłości i frustracji. Albo, równie dobrze, rezygnacji, niechęci i rozpaczy.
Ostateczne starcie? Rzadko kiedy następuje. To raczej pseudoostateczne zagrywki, a właściwie gierki na przeczekanie.
Być może któreś z was da za wygraną. „Dobra! Chcesz żyć w chlewie? Nie ma sprawy! Jeśli chcesz zachowywać się jak prosię, tak właśnie będę cię od teraz traktować”. Cokolwiek to znaczy! Tyle tylko, że to jedynie pozorna kapitulacja, która nie świadczy o zaakceptowaniu sytuacji; to przejaw wyczerpania i przełożenia batalii na inny dzień.
Inna możliwość to zawarcie kompromisu między dwojgiem wykończonych ludzi; kompromisu, który tak naprawdę nikogo nie zadowala. „Okej, postaram się pamiętać o wkładaniu mokrych ręczników do kosza na pranie, a ty postarasz się nie wychodzić z siebie, jeśli zdarzy mi się o tym zapomnieć”. Tyle tylko, że „postaram się pamiętać” nikogo nie satysfakcjonuje, tak samo jak „postarasz się nie wychodzić z siebie”.
Wszystko to jest tak wykańczające, że zaczynasz się zastanawiać, po co się starać. Nic dziwnego. W końcu z twoich wysiłków nie wynika nic dobrego.
W tym cała rzecz. Nie tylko doprowadzamy do powstania atmosfery urazy, gniewu i pretensji; niezaspokojone potrzeby zaczynają się spiętrzać.
Każdy nierozwiązany konflikt lub każdy konflikt, który nie został rozwiązany w atmosferze cierpliwości i zrozumienia, obciąża waszą relację kolejnymi niezaspokojonymi potrzebami i pretensjami.
Jak to możliwe, że wszyscy robimy w ten sposób krok w tył, choć próbujemy iść naprzód?
Rozmawiałam niedawno z młodą kobietą, która pragnęła mieć dzieci teraz, zaraz, natychmiast. Jej partner wolał poczekać pięć lat, co byłoby możliwe z biologicznego punktu widzenia, tyle że kobieta nie zamierzała czekać. A on nie chciał nie czekać.
Wiem, że nie jest to błahy problem, mimo to istnieje wiele możliwych rozwiązań takich trudności – na pewno ty także potrafisz wymienić kilka z nich – i pomogłam odkryć je wielu parom. Rozwiązania te są na wyciągnięcie ręki. I zwyczajni, przeciętni ludzi są w stanie je znaleźć, tak jak prawie zawsze jesteś w stanie znaleźć kluczyki do samochodu, które walają się gdzieś po mieszkaniu.
Ale problemem nie jest sam problem. To dynamika walki sprawia, że zarówno wspomniana przeze mnie para, jak i reszta z nas wpada w kłopoty. To sposób, w jaki partnerzy ze sobą rozmawiają: „Skoro zamierzasz tak się zachowywać, to wobec tego ja…” albo: „Chcesz, żeby mi na tobie zależało, chociaż tobie wyraźnie nie zależy na mnie” albo: „Ja uważam, że jesteś egoistą? Chyba każdy uznałby za egoistę kogoś, kto…”. I tak dalej. Stąd już prosta droga do ostatecznego rozstania.
Przyczyna, dla której dwoje zakochanych, inteligentnych ludzi przy zdrowych zmysłach ma trudności z rozwiązywaniem konfliktów, leży w tym, co robimy i mówimy, aby wywołać w drugiej stronie poczucie słabości, kiedy próbujemy pogodzić dzielące nas różnice.
Możesz czuć własną bezsilność w wyniku tego, co zrobił lub powiedział twój partner, albo z powodu którejś z jego cech. Czujesz się tak, ponieważ z twojego punktu widzenia wygląda na to, że przewaga leży po jego stronie.
Jeśli jednak myślisz, że zwolnię cię z wszelkiej odpowiedzialności, to grubo się mylisz! Twój partner zapewne także czuje się pozbawiony siły przez coś, co zrobiłaś lub powiedziałaś, a nawet przez coś związanego z tym, kim jesteś. Nawet nie myśl o tym, aby położyć dłoń na sercu i zakrzyknąć „Ja?!”. Nie mówię, że jesteś złym człowiekiem, a jedynie, że jesteś człowiekiem. Jak się wkrótce przekonasz, wszyscy dopuszczamy się takich zachowań.
Oto przykład. Wyobraź sobie, że najbardziej na świecie pragniesz przeprowadzić się do większego domu i postanawiasz podjąć rozmowę na ten temat. Zwracasz się więc do swojego partnera najuprzejmiej, jak tylko potrafisz: „Marzy mi się przeprowadzka do większego domu”. Obiektywnie patrząc, jest to całkiem rozsądna propozycja. W końcu wspominasz o „domu”, a nie o „pałacu”.
Mimo to nie jesteś w stanie zapobiec temu, że twoja niegroźna jak nowo narodzony szczeniak wypowiedź w uszach partnera przemieni się w coś tak niepokojącego i straszliwego jak dopiero co wykluta czarna mamba. Być może twoje „marzy mi się…” sprawiło, że ugięły się pod nim nogi. „O rany – myśli sobie teraz, bliski wpadnięcia w panikę – skoro już zaczęła, za żadne skarby nie odpuści. Mam przechlapane, no chyba że…”.
Chyba że zdusi to w zarodku. To znaczy powie coś, co wytrąci ci oręż z dłoni.
Osłabienie drugiej strony zawiera się w różnicy między powiedzeniem podniesionym głosem: „Żartujesz sobie? Nie ma szans, nie stać nas na to” a wyrażoną spokojnie propozycją: „Przedyskutujmy to”.
Główna różnica pomiędzy tymi wypowiedziami polega na tym, jak się czujesz po ich usłyszeniu. Druga z nich – „przedyskutujmy to” – nie tylko budzi w tobie pozytywne odczucia, ale także daje ci nadzieję i zachętę. Dzięki niej czujesz, że masz siłę. Jest jak przyznanie, że masz w tej sprawie głos i że jest on godny wysłuchania i uszanowania. Oczywiście zawsze zakładasz, że tak jest. Ale usłyszenie tego z ust partnera to coś innego.
Z kolei pierwsza wypowiedź… cóż, sama nie wiem. Może z czasem uwagi tego typu przestały cię razić, podobnie jak można uodpornić się na ludzi przepychających się w metrze. Jednak w moich wyrobionych uszach „Żartujesz sobie?” brzmi lekceważąco. Gdyby ktoś odpowiedział mi w ten sposób, poczułabym się tak, jakby chciał odsunąć mnie na bok. Z kolei „Nie ma na to szans, nie stać nas” to ucięcie tematu.
Wypowiedzi tego typu sprawiają, że czuję się bezsilna – podobnie jak zresztą większość ludzi. Jeśli wiem, że mój partner woli nie przeprowadzać się do większego domu, ale jest otwarty na rozmowę na ten temat, nie będę się tak czuła. Uznam, że zostałam wysłuchana i że jakoś uda nam się wypracować najbardziej rozsądną, dobrą dla nas obojga decyzję. Ale sprawienie, że czuję się zlekceważona i uciszona, a więc tak, jak wielu z nas czuje się niemal od początku rozmowy z partnerem na drażliwy temat, napawa mnie bezradnością.
Tak czy owak „Żartujesz sobie? Nie ma na to szans, nie stać nas” jest zaledwie wstępem do dramatu. Nikt nie trwa w poczuciu bezsilności przez długi czas. Nawet jeśli mój partner nie chciał, żeby sprawy przybrały taki obrót – może po prostu chciał być ze mną szczery – muszę z powrotem stanąć na ringu i odrobić stracone punkty. Czas na ruch znany jako „nie tak szybko, kolego”.
Powiedzmy, że daję się przy tym ponieść emocjom. Wpadam w furię – jestem wściekła, nieprzewidywalna, budzę lęk. Mój partner myśli pewnie, że zaraz zacznę ciskać w niego gromy. Oczywiście mój gniew sprawia, że teraz to on czuje się bezsilny, zwłaszcza jeśli myśli, że tylko był ze mną „szczery”.
Teraz to on musi odzyskać przewagę. I niezależnie od tego, co zrobi, to znowu ja poczuję się bezsilna – i tak w kółko, coraz głębiej i głębiej w odmęty frustracji, gniewu i podziałów.
To nie może się dobrze skończyć.
Co więc się wydarzyło?
Mamy dwoje z grubsza przeciętnych ludzi z przeciętnymi potrzebami. → Pomiędzy ich potrzebami zachodzi konflikt. → Coś w związku z samymi potrzebami lub sposobem, w jaki są wyrażane, sprawia, że jedna z osób czuje się bezsilna i pozbawiona mocy sprawczej. → Osoba ta musi zrobić coś, aby wzmocnić swoją pozycję. → Proces powtarza się i dochodzi do eskalacji konfliktu. → Konflikt nie zostaje rozwiązany, a potrzeby pozostają niezaspokojone. → W związku panuje atmosfera rozgoryczenia i niechęci.
To nie tak, że każdy chce władzy. Chodzi o to, że nikt nie chce czuć się całkowicie jej pozbawiony. Ale zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz przypomina to walkę o władzę.
Wspominanie o władzy w kontekście miłości może brzmieć dziwnie. Co ma jedno do drugiego? Władza to przewaga, którą utrzymują nad innymi źli ludzie. Szaleni naukowcy, tyrani, właściciele niewolników. Oprawcy. Dręczyciele. Z pewnością nie osoby o dobrych intencjach, takie jak ty i ja, którym zależy tylko, żeby dobrze dogadywać się ze swoimi połówkami.
Prawda?
Otóż nie. Niestety tak nie jest.
Wielu osobom chcącym opisać swój związek słowo „władza” w ogóle nie przychodzi na myśl. Spotkałam też sporo ludzi, którzy potrafili powiedzieć na przykład: „Nikt nie ma nade mną władzy” albo „Wprawdzie mój partner podnosi czasami głos, zgrywa macho, jest uparty albo ma inne wady, ale nie jest w stanie mnie kontrolować, chyba że mu na to pozwolę”, albo „Cóż, czasami czuję się sfrustrowany, ale na pewno nie bezsilny”.
Większość z nas nie wymieniłaby władzy jako tego, czego chcielibyśmy w związku. Możliwe nawet, że władza znajduje się na szarym końcu naszej listy pragnień.
Ale chwila, tak samo jak wielu z nas myśli, że wygląda gorzej niż w rzeczywistości – przecież większość ludzi, mimo że posiada w domu lustra, ma zniekształcone wyobrażenie na temat swojego ciała! – wielu z nas uważa się również za o wiele bardziej niewinnych, gdy chodzi o używanie siły w związku, niż jest naprawdę.
Być może problemem jest samo słowo „władza”. Uwierz mi, nie upieram się, że powinniśmy sprowadzić wszystko do tego jednego słówka. Możesz zastąpić je, czym chcesz: kontrolą, dominacją, rządzeniem się.
Pozwól jednak, że wyjaśnię, skąd czerpię swoje obserwacje. Oczywiście z pracy z parami lub osobami, które szukają pomocy w związku z problemami w relacji. Chodzi więc o moich klientów. Zwykłych ludzi, takich jak ty czy ja, których lęk, frustracja i ból zmusiły do szukania pomocy.
W przypadku tych osób jest dla mnie od razu jasne, że czują się pozbawione władzy w swoich związkach i są tego świadome. Gdy je o to zapytasz, bez wahania powiedzą, że czują, iż przez większość czasu to ich partnerzy wydają się mieć nad nimi przewagę. Dodadzą też, że mają ogromny problem z doprowadzeniem do zaspokojenia swoich potrzeb z powodu tego, jak ci na to reagują.
Od wielu lat polecam parom, z którymi pracuję, wykonanie pewnego ćwiczenia. Każda z osób odpowiada na pytanie: „Na ile czuję, że posiadam władzę w związku”, oceniając to w skali od 1 do 10, oraz ocenia w tej samej skali, w jakim stopniu zgadza się ze stwierdzeniem: „Ile władzy w naszym związku ma według mnie mój partner”.
W ponad 93 procentach związków obu stronom wydaje się, że to ich partner ma przewagę. Trudno o lepszy dowód na to, że związki są narzędziem do wzajemnego odzierania się z poczucia władzy.
Postawmy sprawę jasno. Nie oznacza to, że z tobą lub twoim partnerem jest coś nie tak. Żadne z was nie musi być szczególnie zainteresowane zdobyciem przewagi czy żądne posiadania władzy. Żadne z was nie musi mieć kontrolującej czy dominującej osobowości. Nic z tych rzeczy.
Wystarczy, że jesteście zwykłymi ludźmi, którzy tak jak inni popadają we frustrację czy bywają zranieni i przestraszeni, kiedy to, na czym wam zależy, wydaje się zagrożone. A to zdarza się na okrągło w większości związków.
Aby przyjrzeć się roli, jaką władza odgrywa w twoim związku, postaraj się odpowiedzieć na następujące pytania:
Które z poniższych stwierdzeń dotyczących twojego związku jest bliższe prawdy: a. „Na ogół czuję, że mam mniej władzy w związku niż mój partner”. b. „Na ogół czuję, że mam więcej władzy w związku niż mój partner”.
Które z poniższych stwierdzeń dotyczących twoich wcześniejszych związków jest bliższe prawdy: a. „Przeważnie czułem/czułam, jakbym nie miał(a) na nic wpływu”. b. „Przeważnie czułem/czułam, jakbym to ja miał(a) ostatnie słowo”.
Które z poniższych stwierdzeń dotyczących twojego obecnego związku jest bliższe prawdy: a. „Przez większość czasu każde z nas stara się zaspokoić swoje własne potrzeby”. b. „Przez większość czasu staramy się utrzymać równowagę sił pomiędzy sobą”.
Które z poniższych stwierdzeń dotyczących twojego obecnego związku jest bliższe prawdy: a. „Kiedy moje potrzeby nie są zaspokajane, popadam we frustrację i chcąc je zaspokoić, robię rzeczy, których potem się wstydzę”. b. „Kiedy moje potrzeby nie są zaspokajane, to mimo iż popadam we frustrację, nie robię niczego, co sprawiłoby, że mój partner znalazłby się na słabszej pozycji”.
Twoje odpowiedzi na pytania od 1 do 4 powinny rozjaśnić ci sytuację. Im częściej wybieraną przez ciebie opcją było „a”, tym bardziej prawdopodobne jest, że trudności w twoim związku są spowodowane jakimś aspektem walki o władzę i że nie jest to wyłącznie wina twojego partnera.
Na ogół jest ona zjawiskiem neutralnym: to zdolność doprowadzenia do czegoś albo zapobiegnięcia czemuś. Przykładowo, mogę podnieść kubek, ale już nie samochód. Mam moc wyłączenia lampy, tego samego nie zrobię już jednak ze Słońcem (albo napadem histerii u dwulatka, skoro już wymieniamy).
Władza w związku może być czymś pożądanym, na przykład w relacji rodzic–dziecko. Niemowlę jest całkowicie bezradne – a przy tym, jak wiadomo, rozbrajająco urocze – więc dzięki Bogu, że czuwa nad nim rodzic, który jest wystarczająco silny, by otoczyć je opieką. Mało który bobas uskarża się na zbyt kontrolujących rodziców.
Jednak w związku dwójki dorosłych osób, które darzą się miłością i zobowiązały się do wspólnego życia, władza oznacza większą łatwość osiągania swoich celów przez jedną osobę niż przez drugą. Mówiąc ogólnie, jeśli jestem w stanie zapobiec temu, czego ty chcesz, i dostać to, czego chcę ja – jeśli termostat jest przeważnie ustawiony zgodnie z moimi preferencjami, jeśli okna są otwarte lub zamknięte, tak jak ja sobie tego życzę, a poduszki w salonie ułożone są według mojego, a nie twojego widzimisię – wówczas to ja mam większą władzę. Takie są fakty. I nie jest to nic dobrego. Większa władza oznacza, że zaspokajanych jest więcej moich, a mniej twoich potrzeb. A ty uważasz dokładnie tak samo.
Możliwe, że w tej chwili myślisz sobie: „Chwileczkę. Po co całe to gadanie o walce i konflikcie, skoro nie mam pewności, czy to dotyczy mojego związku. Owszem, sporo moich potrzeb nie jest zaspokajanych, ale przez większość czasu panuje między nami zgoda. Czy wobec tego kwestia władzy dotyczy także nas?”.
Cóż… prawdopodobnie tak.
Walka o władzę – będąca dla miłości jak pętla zaciskająca się na szyi – często wygląda inaczej, niż można by się spodziewać. Dlatego też osobom pozostającym w niezdrowym związku może się wydawać, że ten problem ich nie dotyczy.
Chris i Melissa szczerze nie znosili się kłócić, podobnie jak wiele innych par. Konflikt między nimi zazwyczaj przebiegał więc tak:
Na początku padało niewiele słów. Jak wtedy, gdy w ostatniej chwili przed wyjazdem na długi weekend do rodziców Melissy Chris oznajmił nagle, iż nie może jechać z powodu „spraw służbowych”.
– Ach tak – odparła chłodno Melissa. – Szkoda, że nie poinformowałeś mnie o tym wcześniej. Co mam im teraz powiedzieć?
– Cóż, tak jak powiedziałem, wypadło mi coś w pracy.
– W porządku – westchnęła Melissa.
Następnie, po kilku takich incydentach, Melissa oświadczyła, że „muszą porozmawiać”.
– Musisz informować mnie o twoich planach z wyprzedzeniem, żebyśmy mogli je przedyskutować. Nie możesz tak po prostu stawiać mnie przed faktem dokonanym, jakbyś tylko ty tu rządził.
Zazwyczaj Chris usprawiedliwiał się wówczas swoją bezsilnością.
– Przykro mi, Mel, ale wiesz, że robię, co mogę. Daję ci znać, jak tylko sam się o tym dowiaduję, a jeśli stawiam cię przed faktem dokonanym, to dlatego, że i ja zostałem zaskoczony. Nie wiem, co jeszcze mogę dodać…
I tak przez kilka kolejnych rund, aż oboje czują się całkiem bezradni i przekonani, że druga strona kompletnie nie rozumie, co się dzieje. Wtedy komuś puszczają nerwy – albo Melissa płacze, bo ma poczucie, że Chris ją okłamuje, albo ton Chrisa nagle staje się ostry, ponieważ czuje on, że Melissa kompletnie nie rozumie jego sytuacji – jednak zamiast doprowadzić do eskalacji konfliktu, oboje szybko porzucają temat.
W końcu (przynajmniej w jednym z możliwych scenariuszy) Melissa daje za wygraną. Pewnego dnia, po odbyciu kolejnej „dyskusji”, Melissa mówi: „W porządku, widocznie tak musi być, a ja muszę się po prostu do tego przyzwyczaić”.
Spokój? Harmonia?
Zdarza się, że tak – czasami ludzie rzeczywiście akceptują taki obrót spraw i odpuszczają. Częściej jednak poddają się z wyczerpania i braku pomysłów. A to żadne odpuszczenie. Prawdziwa nazwa tego zjawiska to raczej „przyczajenie się”.
Jeśli chodzi o władzę w związku, nikt tak naprawdę nigdy nie wygrywa ani się nie poddaje. Oto jedna z prawidłowości walki o władzę:
W walce o władzę między partnerami rzadko kiedy mamy do czynienia z ostatecznym zwycięzcą i ostatecznym zwycięstwem.
I tak „dostosowanie” się Melissy przyjęło postać planowania swojego życia bez uwzględniania Chrisa, tak samo jak on, z jej punktu widzenia, planował swoje życie bez niej. Z czasem Chris uświadomił sobie, że Melissa wręcz nie oczekuje jego uczestnictwa w niektórych wydarzeniach. Czasami odczuwał z tego powodu ulgę. Częściej jednak go to niepokoiło. Miał też silne poczucie, że temperatura w jego małżeństwie mocno spadła.
Nie ma co do tego wątpliwości: to jest eskalacja walki o władzę. Będzie postępowała, dopóki Chris i Melissa nie oddalą się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe, jednocześnie pozostając w związku. A wówczas kolejnym krokiem będzie już tylko rozwód. Konflikt ulega eskalacji, ponieważ obojętnie, co zrobi Chris czy Melissa, aby odpowiedzieć na potrzeby partnera, poskutkuje to stworzeniem nowego lub odnowieniem już istniejącego dystansu. Dystansu, który można mierzyć coraz dłuższymi odstępami pomiędzy kolejnymi zbliżeniami seksualnymi.
– Naprawdę, Melisso, czy musimy teraz się tym zajmować?
– A kiedy wolałbyś się tym zająć? – pyta ostro Melissa, odkładając nóż na blat kuchenny.
– Tobie zawsze coś nie pasuje, Mel. To znaczy…
– Słuchaj – przerywa mu Melissa. – Muszę się przebrać. Ale tak, masz rację. Nie powinno być tak, że ciągle coś mi nie pasuje. Możesz spokojnie wrócić do patrzenia w swój telefon.
Chris wyczuwa atmosferę seksualnego chłodu w powietrzu. A wszystko to bez jednego ostrego słowa. Przypomina to stopniową utratę kontaktu z przyjacielem.
Oczywiście eskalacja może oznaczać też coraz bardziej burzliwe reakcje. Ale może również oznaczać mniej liczne i spokojniejsze kłótnie, przy jednocześnie rosnącym stopniu wyobcowania.
Często jedna osoba nie ma nic przeciwko konfrontacjom, a druga wręcz przeciwnie. Jak to wówczas wygląda? Kłótnia? Brak kłótni? Coś jeszcze innego?
Wtedy jest to kłócenie się o kłócenie. Wciąż jednak jest to walka o pozbawienie drugiej osoby władzy. David uwielbiał kłócić się z Jessicą – nie było takiej kwestii, której nie byłby gotów rozdrapać. W mgnieniu oka potrafił przejść ze stanu kompletnego spokoju do furii.
– O co do cholery chodzi z tym Gabe’em? Czy przypadkiem nie jest to twój eks? Non stop urządzasz sobie z nim pogaduszki, jak gdyby nigdy nic. Nie podoba mi się to!
Zobaczcie, co wtedy robi Jessica.
– Boże, Davidzie, dlaczego mówisz do mnie tym tonem? Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, to rozmawiajmy jak dwoje dorosłych ludzi. Nie musisz od razu mnie atakować.
– Od ataku to zaczęłaś ty, spoufalając się z Gabe’em na moich oczach. Musisz z tym skończyć.
– Kiedy już dojdziesz do tego, jak się do mnie zwracać, chętnie cię wysłucham. Na razie jednak mam ci do powiedzenia tylko tyle: odpieprz się.
Widzisz, co tu się dzieje? Oni w ogóle nie mówią o tym samym! David robi Jessice wyrzuty z powodu jej zażyłości z zagrażającym mu ekspartnerem, Gabe’em. Powiedzmy, że ma ku temu powody. Jessica z kolei mówi do Davida o sposobie, w jaki ten się do niej zwraca.
Kiedy dojdzie do sporu między konfrontacyjnym a niekonfrontacyjnym typem osobowości, sytuacja może gwałtownie się pogorszyć, a walka o zdobycie przewagi może stać się naprawdę zażarta. David i Jessica czują się zignorowani, odrzuceni i dotkliwie upokorzeni właśnie dlatego, że mówią o różnych rzeczach. I chociaż typ konfrontacyjny z natury ma sporo mocnych zagrywek w zanadrzu, to te stosowane przez osobę unikającą konfrontacji są równie skuteczne, choć wydają się się niepozorne. Gdy typ konfrontacyjny krzyczy, typ unikający wzdycha, płacze, ucieka lub się chowa. Tak czy inaczej, w ich walce także pada cios za ciosem, jeśli patrzeć na to przez pryzmat poczucia bezsilności, jakie jedna strona wywołuje w drugiej.
To adekwatna miara. To nie moje intencje sprawiają, że coś jest demonstracją siły. Jeśli jednak coś, co powiem lub zrobię – nawet jeśli to tylko westchnięcie czy przewrócenie oczami – sprawi, że poczujesz się bezsilny i w pewnym momencie będziesz musiał jakimś sposobem odzyskać utraconą kontrolę, wówczas to, co zrobiłam lub powiedziałam, jest demonstracją siły.
Demonstracja siły to każda rzecz, którą robimy lub mówimy, mająca sprawić, że druga osoba poczuje się bezsilna.
O demonstracjach siły będziemy jeszcze mówić w dalszej części książki.
Być może masz w głowie obraz małżeństwa opętanego walką o władzę i myślisz sobie: „Hmm, przecież my się tak nie kłócimy”. Tak, czyli jak?
Nawet jeśli obie osoby w związku są typami na wskroś konfrontacyjnymi, to i tak ich sytuacja może nie przypominać takiej walki o władzę, o jakiej myślisz. W tym miejscu przychodzą mi do głowy dwa filmy: Kto się boi Virginii Woolf? oraz Wojna państwa Rose. Faktycznie, mamy tam do czynienia z otwartą, wyniszczającą, przeciągającą się, nieprzerwaną wojną aż do samego końca. Jednak większość z nas nie uczestniczy na co dzień w tego rodzaju walce o władzę, ponieważ na dłuższą metę taka sytuacja jest niemożliwa do utrzymania. Jeśli konflikt jest zbyt intensywny i trwa zbyt długo, para szybko ląduje w sądzie na rozprawie rozwodowej lub karnej.
W prawdziwym życiu walka o władzę tli się podskórnie maskowana częstym strofowaniem i utarczkami. Czasami dochodzi do wielkich awantur, które potem ustępują długim, choć niełatwym okresom zawieszenia broni. Pojawia się też sporo kryptowalki: na przykład „analizowania” siebie nawzajem w sposób, który zmusza drugą osobę do defensywnych zachowań.
Tak naprawdę samo kłócenie się nie jest dobrym wyznacznikiem tego, jak głęboko utknęliście w walce o władzę. Niektórzy ludzie, którzy wydają się spierać, są po prostu głośnymi i ekspresyjnymi negocjatorami.
Najlepszym wyznacznikiem walki o władzę jest to, czy któreś z was – a w większości przypadków oboje – czuje często swoją bezsilność w relacji, którą tworzycie, lub w jednym z jej istotnych aspektów (seks, finanse, rodzicielstwo, obowiązki domowe, relacje z teściami itd.). Jeśli tak, to utknęliście w niebezpiecznej dynamice odbierania sobie nawzajem siły.
James i Vanessa mieli spory problem. Mama Vanessy, Hester – będąca wdową – zaczęła wykazywać pierwsze objawy demencji. Tego rodzaju sytuacja oznacza kryzys dla każdej rodziny. Każda rodzina powie też: „To dla nas szczególnie ciężka sytuacja, bo…”. I oczywiście każda rodzina ma swoje bo. Weź dowolne małżeństwo, mające, dajmy na to, kilkoro nastoletnich dzieci i dobiegające pięćdziesiątki, a gwarantuję ci, że piętrzy się przed nim całe mnóstwo trudności, nawet jeśli babcia czy dziadek nie cierpią na demencję.
Problem dotyczył tego, jakie działania należy podjąć. Vanessa nie darzyła swojej matki zbytnią sympatią, ale czuła się w obowiązku zrobić wszystko, co w jej mocy, aby otoczyć ją opieką. James naprawdę lubił Hester, ale nie chciał jej w ich życiu: mieli przecież tyle własnych problemów. Wzięcie sobie na głowę jeszcze Hester przelałoby szalę goryczy. Do tego James i Vanessa nie byli zgodni co do tego, na co mogli sobie pozwolić finansowo.
Co najważniejsze jednak, mieli za sobą długą historię nieradzenia sobie z konfliktami. Oboje byli ludźmi do rany przyłóż, ale konflikt coś w nich wyzwalał. James zmieniał się w Pana Wszystkowiedzącego. Zaczynał zdania od „Zrozum…” albo „Prawda jest taka, że…” czy „To oczywiste, że…”. W uszach Vanessy każda dyskusja z kategorii „co powinniśmy zrobić” brzmiała jak pogadanka wychowawcza.
To budziło w niej gniew. I złośliwość. Odpowiadała więc mężowi uszczypliwościami. Kiedy James stawał się Panem Wszystkowiedzącym, Vanessa zamieniała się w Panią Cięty Język. Gdyby terroryzm słowny był sztuką, to obserwowanie, jak w ciągu kilku minut James i Vanessa potrafili przejść od słodyczy do tonu ostrego jak brzytwa, byłoby niczym podziwianie arcydzieła. A problem, z którym teraz się mierzyli, był poważny. Zamiast burzy mózgów wywiązała się nawałnica oskarżeń, która ostatecznie utknęła w martwym punkcie.
Problem w tym, że Vanessa i James – tak jak my wszyscy – żyli w głębokiej iluzji. Każde z nich myślało, że poślubiło kogoś, kto bardzo, ale to bardzo różni się od niego samego. Że ich małżeństwo jest podręcznikowym przykładem różnic nie do pogodzenia (poza tymi okresami, gdy nie toczyli ze sobą walki i wszystko było dobrze). I że osoba, z którą się ścierali, grała nieczysto.
Nic z tego nie było prawdą.
Owszem, zdawało się nią być. Znalazłszy się w ich sytuacji, każdy człowiek przy zdrowych zmysłach myślałby to samo. Jednak dzięki psychologii wiemy, że kiedy coś się psuje albo kiedy spodziewamy się, że się popsuje, przypisujemy ten fakt jakiejś cesze drugiej osoby lub sytuacji. Psychologowie określają to mianem podstawowego błędu atrybucji. Jeśli czuję się sfrustrowana i rozgoryczona w związku, jeśli moje potrzeby nie są zaspokajane, to musi to być twoja wina! Albo coś innego. Nieważne – wiem tylko, że to nie przeze mnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Wszystkie przykłady, które przytaczam, dotyczą prawdziwych osób w prawdziwych relacjach. To albo moi byli klienci, albo uczestnicy moich badań. Wśród nich znajdują się ludzie o rozmaitym pochodzeniu etnicznym i rasowym oraz przedstawiciele wszystkich orientacji seksualnych i tożsamości płciowych, pozostający w różnych formach trwałych związków. Pomieszałam i połączyłam różne wątki ich historii, aby chronić ich prywatność (wszystkie przypisy pochodzą od autorki, chyba że zaznaczono inaczej). [wróć]