Tysiąc mil samotności - Paulina Paprocka - ebook

Tysiąc mil samotności ebook

Paulina Paprocka

0,0

Opis

„Tysiąc mil samotności” Pauliny Paprockiej to zapiski kobiety, która żyje, aby podróżować, i podróżuje, aby żyć. Niepotrzebne jej przewodniki. Wybiera własne ścieżki, chłonie barwy, zapachy i smaki, a w bagażu niesie przede wszystkim ciekawość świata.

​​​​​​​Paulina Paprocka nie jest pisarką, lecz podróżniczką. Jednak nadszedł moment, kiedy poczuła potrzebę opowiedzenia o swoim życiu. Ujęcia w słowa – na ile to możliwe – zachwytu, zmęczenia, zadziwienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

PAULINA PAPROCKA

 

TYSIĄC MIL SAMOTNOŚCI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Olsztyn 2024

Redakcja

Elżbieta Kuszmider

 

Korekta

Elżbieta Kuszmider

Anna Witkowska

 

Projekt okładki

Zofia Stybor

 

 

Skład

Seqoja

 

Wersja elektroniczna: EBOOKOWO.PL

 

Copyright © by Paulina Paprocka 2024

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Seqoja 2024

 

ISBN: 978-83-67935-18-0

 

WydawnictwoSeqoja

ul. Żołnierska 11B/20, 10-558 Olsztyn

tel. 534 834 852

e-mail: [email protected]

www.seqojawydawnictwo.pl

 

Olsztyn 2024

wydanie I

 

 

 

 

 

POCZĄTKI

 

Notkaztęsknotyzapodróżą:

 

podróż to ciekawy stan…

nie masz swojego miejsca, swojego łóżka, swojej łazienki.

korzystasz z tego, co znajdziesz po drodze, a przecież nie wiesz, kiedy będzie ci dane znaleźć to, czego akurat potrzebujesz, i jakie to będą miejsca.

wcale może nie być łatwo cieszyć się podróżą, może nie być łatwo znaleźć wolność w ograniczeniach. o ile oczywiście będą to ograniczenia, a nie na przykład cząsteczki wolności…

o ile podróż to wrota do swobody, cel sam w sobie, a nie warunek konieczny pomiędzy punktem a i punktem b.

taki to ciekawy stan…

 

Są osoby, które mieszkają całe życie w jednym miejscu. Kochają swój dom, kominek, fotel, herbatę, książkę. Lubią być u siebie. Lubią wiedzieć, gdzie co jest, porządek je uspokaja, daje poczucie bezpieczeństwa.

Są osoby, które mają miejsce kotwicę i wypuszczają się w podróże, by wrócić do swojej przystani. Są osoby, które przenoszą się z miejsca na miejsce i tam, gdzie się zatrzymują, na chwilę zapuszczają korzenie.

Są osoby, które mogą żyć gdziekolwiek. Nomadzi. Czasem myślę, że jestem jedną z nich. Ale pomimo mnóstwa przeprowadzek z miejsca na miejsce, z kraju do kraju, a nawet z kontynentu na kontynent, zawsze mam dla siebie to jedno miejsce, w którym mieszkam z Miką. Trzymam tam swoje rzeczy. Coraz ich mniej, ale są łóżko i szafa, skrytka, w której pomiędzy wędrówkami trzymam walizki i plecaki. Skrzynka pocztowa. Czasem odgrażam się, że przy kolejnej przeprowadzce znów pozbędę się ton rupieci, a zostawię tylko tyle, ile zmieści się do walizki. I chociaż bardzo lubię wybywać, włóczyć się po świecie, to zawsze przecież wracam i czasem przychodzi myśl: czy mogłabym całkiem odciąć kotwicę i ruszyć? Czy lubię wędrówkę, bo mam dokąd wrócić? Bo miejsce, gdzie trzymam swój niewielki dobytek, jest moją przystanią i mogę tu zakotwiczyć w razie nagłej konieczności?

Moment, kiedy dowiaduję się, że będę miała czas dla siebie, sprawdzanie połączeń lotniczych, sprawdzanie miejsc do spania, w końcu zakup biletów, to chwila niesamowitych emocji, zapowiedź przygody. Jeszcze nie czas radości z wyprawy, bo zwykle te wszystkie rzeczy dzieją się dużo wcześniej. Zwykle też nie wiem jeszcze dokładnie, skąd wezmę kasę na wszystko, co sobie zaplanowałam, ale i to układa się po mojej myśli. Po prostu nie wydaję na ubrania, meble, bibeloty, wyjścia. Nie widzę w tym wartości. A podróżuję najczęściej budżetowo, bo ważne jest być gdzieś – nawet w maleńkim pokoiku, niż nie być wcale. Lepiej mieć mniej jednorazowo, lecz więcej w ogólnym rozrachunku.

Tak naprawdę to nie wiem, kiedy to wszystko się zaczęło. Odklejenie, odczepienie od miejsca. Szukam w genach, w rodzinie – i coś tam niby się pokazuje, ale niejasno. Gen podróżnika miał na pewno brat mamy. Jeszcze w czasach pań, panów, cioć, wujków i trzeciej osoby zaczął wszystkim mówić po imieniu, a siebie nazywać Frankiem. Trudny był ten przeskok. Powtarzał, że sam jest swoją rodziną i jeśli kiedyś będzie mu gdzieś źle, to zabierze szczoteczkę do zębów i ruszy w drogę. Kiedy my zmagaliśmy się z PRL-em, on mieszkał w Afryce. Na święta wysyłał pocztówki z ludźmi w kolorowych szatach, turbanach, z kolczykami w uszach i nosach; już od samych pocztówek rozchodziło się ciepło. Wciąż podróżował i był samotnym wilkiem. Tak to widziałam. Podziwiałam go. Ale gdzie zaczęła się moja przygoda – sama nie wiem. Może przejęłam też jakiś gen po rodzicach. Kiedy byłam jeszcze całkiem mała, w drodze na Bałkany przejechali maluchem pół Europy. Wieźli jedzenie, spali w namiocie, naprawiali auto, gdzie się dało. Peerelowski road trip.

Mama była ze mną w ciąży, kiedy pojechała na Ukrainę. Najwyraźniej podróżowałam od samego początku.

Mogło być tak, że po kolejnej przeprowadzce pakowanie i rozpakowywanie po prostu stało się zbyt uciążliwe. Kiedy z domu rodziców przeprowadziłam się do swojego małego mieszkanka, część rzeczy zostawiłam u nich w piwnicy. Kiedy przeprowadziłam się do Holandii, znów część rzeczy została u rodziców, część pojechała ze mną. Z czasem zwiozłam większość rupieci i książki. Mościliśmy się. Obrastaliśmy w dobra. Kiedy przeprowadzaliśmy się do Kanady, miałam już niezliczone kartony dobytku. Dużo było książek i wciąż kupowałam nowe.

W pierwszym domu w Kanadzie książki stały w pudłach w piwnicy, rozpakowałam je dopiero po przeprowadzce na Zachodnie Wybrzeże. A potem wszystko to wróciło z nami do Polski. I znów rozpakowywanie. A potem było wielkie BUM! Rozpacz, rozsypka, rozstanie. Na chwilę skończył się świat. Spakowałam trochę potrzebnych rzeczy, komputer, Mikę – i wyprowadziłam się. I wtedy zaczęłam się pozbywać. Z książkami było najtrudniej. Najpierw powoli i ostrożnie. Chciałam sprzedać, żeby odzyskać trochę kasy, ale to trwało i trwało. Sprzedać do antykwariatu – ale nie biorą jak leci, tylko wybierają i tak naprawdę więcej z tego zachodu niż kasy. Sprzedawałam więc za grosze, za wysyłkę, oddawałam do bibliotek szkolnych i publicznych. Poszła lawina. Zostawiłam tylko te, do których wiedziałam, że wrócę. Pomyślałam, że książki nie są po to, by stały na półce. Są po to, by je czytać. Kartkować, robić zapiski, nawet zaginać strony, kapać łzami, ech, nawet rozlane wino pokazuje, co się działo przy czytaniu. A może tylko tak sobie to tłumaczyłam, żeby nie było mi żal? Samotności nauczyłam się wraz z wyjazdem z Polski. Bycie samemu w obcym kraju może być trudne. Mnie było z tym dobrze. Nie była to samotność smutna – chociaż to słowo po prostu brzmi jakoś depresyjnie. W słowniku synonimów1 „samotny” to między innymi: zagubiony, na uboczu, ustronny, oddzielony, odrębny, zabity deskami, opuszczony, odległy, odludny, bez pary, osamotniony, odosobniony, pojedynczy, nieżonaty, bezżenny, osamotniały, sam jak kołek w płocie, odseparowany, osobny, wyodrębniony, wyalienowany, nie do pary, zaciszny, sam jak palec, wolny, odizolowany. Tak naprawdę to tylko „wolny” pasuje do mojej samotności.

„Samodzielny” zaś to na przykład: alternatywny, awangardowy, innowacyjny, inny, niebanalny, niekonwencjonalny, nienaśladowczy, nieschematyczny, niestereotypowy, nieszablonowy, niesztampowy, nietypowy, nowatorski, odkrywczy, oryginalny, pionierski, pomysłowy, prekursorski, przewrotowy, rewolucyjny, śmiały, autonomiczny, autonomistyczny, niepodległy, nieskrępowany, niezależny, niezawisły, samofinansujący się, samoistny, samowystarczalny, suwerenny, swobodny, usamodzielniony, własnowolny, wolnomyślicielski, wolny, wyemancypowany, kuty na cztery nogi, dobrowolny, nieograniczony, nieprzymuszonybez przymusu, spontaniczny, z własnej woli, indywidualny, jednoosobowy, odrębny, osobny, pojedynczy, rozłączny, solowy, samowolny, oswobodzony, wyswobodzony, wyzwolony.

 

W angielskim funkcjonuje słowo „solitude”. Lubię je. Ale skoro to nie mój język, to może odczytuję je po swojemu? A ja naprawdę lubiłam i coraz bardziej lubię bycie ze sobą. Może to najzwyczajniejszy introwertyzm.

Zabawne: kiedy mówię o tym teraz, znajomi sprzed lat twierdzą, że na studiach to wokół mnie kręciło się życie towarzyskie. Byłam motorem imprez, wyjść, tańców, zabawy. Że byłam jakimś dzikim „party animal”. Pewnie tak. Może mi się ta energia po prostu zużyła?

Odkąd wyjechałam za granicę, nie miałam koleżanek tam, gdzie mieszkałam. Nie chadzałam na zakupy, kawę ani pogaduchy. Nie zaprzyjaźniałam się z osobami z pracy, z mieszkania obok, z bloku, z placu zabaw czy psiego parku. Nic. Nikt. Z własnej woli. I nigdy też się ze sobą nie nudziłam.

Podróżowanie solo zaczęłam po rozstaniu z Markiem. Wtedy nagle, całkiem nieoczekiwanie dostałam sporo wolnego czasu – bez Miki. Ona była już na tyle duża, że zaczęła jeździć beze mnie: na letnie obozy, na wakacje ze swoim ojcem i czasem też z moją mamą. Każdy taki wyjazd skrupulatnie zapisywałam w kalendarzu i od razu szukałam tanich biletów lotniczych. W sumie obojętnie mi było, dokąd polecę, bo tak naprawdę większość Europy była mi nieznana. A i też solo było dla mnie idealne. Lubię chodzić bez celu i bez pośpiechu. Zmieniać plany nagle i bez uprzedzenia albo w ogóle ich nie mieć. Nie mam potrzeby zwiedzania. Czasem coś mnie zaciekawi, wtedy podążam za ciekawością. Czasem tylko się włóczę.

 

Notka z podróży:

 

już wiem, dlaczego lubię podróże samotne…

bo donikąd mi się nie spieszy, mogę zmieniać zdanie w każdym momencie, nie mieć planu, nie wiedzieć, dokąd idę. mogę wsiąść do autobusu, nie wiedząc, dokąd jedzie, bo tu, na wyspie, przecież mnie nigdzie nie wywiezie.

mogę siedzieć w knajpce i przekładać w nieskończoność wsiadanie na prom, i zamawiać wino, którego pan donosi coraz więcej w kielichu…

robi się coraz wietrzniej i chłodniej, ale przecież jak zacznie padać, to wejdę do środka. mam książkę i wszystko ze sobą. cudnie jest.

 

I już więcej nie robię dziesiątek zdjęć. Za to siadam i chłonę.

KUBA

 

Właściwie zaczęłam podróżowanie dużo wcześniej. Dawno, dawno temu pojechałam ze swoim bratem do Wiednia autem taty. Z przystankiem w Pradze. Na noc zostaliśmy w drewnianym domku stojącym na polu kempingowym w środku niczego. Zastanawiam się, jak znaleźliśmy to miejsce, bo przecież telefonów komórkowych z internetem i nawigacją jeszcze nie było. Skąd wiedzieliśmy, dokąd jechać, gdzie zjechać na kemping i potem wrócić na główną trasę. Musiało to być w Czechach i już chyba za Pragą, bo potem pognaliśmy prosto do Wiednia. Z całej wycieczki pamiętam tylko wspólne zdjęcie (mam je do dziś) z automatu w przejściu podziemnym w Pradze, blokadę na kole – też w Pradze, potem szukanie czeskiej straży miejskiej oraz powrót z Austrii jednym ciągiem. Ten pobyt w Wiedniu musiał być ekspresowy. Niejasno pamiętam, że zjedliśmy tort Sachera, bo Kuba lubił takie ekstrawagancje. Nie potrafiłby pojechać do Wiednia i nie spróbować tego przeboju kuchni austriackiej. Dobrze pamiętam jego prośbę o obietnicę, że powtórzymy taką podróż. I do dziś siedzi mi to w głowie, bo nie potrafię obiecywać in blanco. Nie mogłabym powiedzieć: „Jasne”, nie mając pewności, że to się da zaplanować. Kuba był wtedy bardzo zawiedziony, a ja wciąż o tym pamiętam. W drodze powrotnej chcieliśmy się gdzieś zatrzymać na noc, znów znaleźć kemping, ale było już ciemno i nie daliśmy rady. Wjechaliśmy na jakieś pole i trochę tam krążyliśmy; było trochę strachu, bo wydostaliśmy się stamtąd niemal po omacku. Nie mieliśmy kasy na motel czy hotel i taki pomysł nawet mi nie przyszedł do głowy. Kiedy już znaleźliśmy się na szerszej drodze, postanowiliśmy jechać bez przerwy. Paliłam fajkę za fajką, okna w aucie otworzyłam na przestrzał i kazałam do siebie gadać. To było po studiach zaraz, kiedy przeprowadziłam się od rodziców i chyba nie dojechaliśmy do ich domu, tylko zatrzymaliśmy się u mnie, bo było bliżej.

Polecieliśmy też razem na Kretę i pamiętam, jak pomiędzy śniadaniem a obiadokolacją głodni kupowaliśmy pomarańcze. Takie z listkami. Też raczej nie mieliśmy kasy na restauracje (a może była, ale poszła na coś innego). Nigdy wcześniej nie jadłam takich soczystych pomarańczy. I nigdy wcześniej nie widziałam takiej roślinności jak w Grecji. Pożyczyliśmy auto i objechaliśmy kawałek wybrzeża, jakieś wykopaliska – między innymi te w Knossos, a w drodze powrotnej spod kół jadącej przed nami ciężarówki poleciał kamień, który wpadł prosto na szybę przede mną. Roztrzaskał i szybę, i maskę. Antycznych ruin nie pamiętam tak dobrze jak tego kamienia. Stres był wielki, ale skończyło się dobrze. W wypożyczalni trochę dopytywali, co się stało, ale w końcu zabrali zmasakrowane auto bez słowa.

To był jedyny czas, gdy byliśmy tak blisko i razem.

 

 

PODSTAWÓWKA I OGÓLNIAK

 

W podstawówce wyjeżdżało się na obozy letnie do NRD i Czechosłowacji. Z Czechosłowacji przywoziło się lentilky i pionierki, pamiętacie? Była też czekolada mleczna, która miała wąskie i podłużne kawałki, jasny kolor i smak wosku. U nas żadnej czekolady nie było, więc kupowaliśmy i szamaliśmy ten wosk, ile się dało.

W liceum były wymiany uczniowskie. Jeden wyjazd do Charkowa, drugi do Holandii. Niesamowicie różne. Pamiętam oba. U rodziny holenderskiej były porządek, specyficzny zapach czystości i jedzenie zupełnie inne niż nasze, smakowało jak sztuczne. Albo po prostu inaczej niż to, do którego byłam przyzwyczajona w domu. Tam pierwszy raz widziałam pakowane w kartoniki napoje oraz masło orzechowe. Zaleceniem było, żeby w prezencie dla rodzin wziąć ozdobne świeczki; wszyscy je zabieraliśmy z powrotem i przywoziliśmy sprezentowane przez gospodarzy dżinsy. Good deal!

Charków to była z kolei wolna amerykanka. Podróż pociągiem. Też specyficzny zapach – ale o rany! Tak bardzo inny niż ten holenderski! Pamiętam, że ktoś wiózł z powrotem telewizor (chyba), wielkie pudło – i ładowaliśmy je do wagonu przez okno. Jak tylko pociąg się zatrzymał, część grupy leciała do wagonu zająć miejsca, a reszta stała na peronie i podawała bagaże przez okno. Lub po prostu wrzucała do środka. Dopiero kiedy wszystko było załadowane, wsiedliśmy i zajęliśmy się układaniem klamotów na półkach i gdzie się dało. Na miejscu od początku była jedna wielka zabawa. Kasy nie mieliśmy wiele, ale za to, co mieliśmy, i tak można było mieć w restauracji bogato zastawiony stół. Moi gospodarze dowiedzieli się, że lubię chałwę i „załatwili” dla mnie kawał – wielkości encyklopedii – słonecznikowej. Była szara i tłusta. Zawinięta w równie szary, tłusty papier i worek. Była zupełnie inna niż dzisiejsze chałwy: kleista, miała bardzo słonecznikowy smak i pachniała olejem. Trzeba było ją żuć, ale okazała się całkiem w porządku.

Wszędzie wokół królował niecodzienny, lepki i gęsty zapach. Wschodu, dziczy i zabawy. Najpierw oni przyjechali do Polski, potem my do Charkowa, a potem nagle któregoś dnia bez uprzedzenia odebrałam telefon z informacją, że moi gospodarze z Charkowa są w Polsce. I czy możemy ich przenocować?

 

 

BARCELONA 1993

 

To była pierwsza poważna podróż. Poważna, bo samodzielna i daleko. Czasy studenckie, autostop. Letni obóz, opieka nad starszymi osobami w specjalnie dla nich przeznaczonych domach – w zamian za lokum i posiłki. Pojechaliśmy we dwójkę. Mój ówczesny chłopak i ja. Nazwę go Pedro. To jego mama dowiedziała się o takiej możliwości podróżowania. Na poznańskich Jeżycach było biuro, które takie wyjazdy organizowało. Pojechaliśmy tam i załatwiliśmy formalności. Właśnie ostatnio wspominałam tę wyprawę ze swoją mamą i ona przypomniała mi, że mój tata odwiózł nas do granicy, żeby później było nam łatwiej. Nikłe wtedy mieliśmy pojęcie o dalekiej zagranicy, autostopowaniu i bezpieczeństwie. Ale i zagrożenia były inne. Może to i lepiej, że nie byliśmy ich w pełni świadomi. Złapaliśmy stopa do okolic Paryża. Potem ruszyliśmy w dół mapy. Pamiętam jak dziś: mieliśmy postój gdzieś w okolicach Lyonu. Wieczorem wysiedliśmy z auta i było ciepło i ciemno, świeciły latarnie, a wokół rosły palmy. Zapach wilgoci, upału i lata.

W jednym z aut, które nas podwoziły, jechaliśmy z ojcem i synem. Był późny wieczór, Pedro drzemał, a ja nagle poczułam dłoń syna na swoim kolanie. Poprosiłam, żeby nas wysadzili, obudziłam Pedra, wysiedliśmy i znów byliśmy w środku niczego.

Raz jechaliśmy z parą Francuzów i oni zaproponowali, że wysadzą nas w jakimś małym francuskim miasteczku, pojadą załatwić swoje sprawy, a potem nas znów zabiorą. I tak zrobiliśmy. Zostawiliśmy w ich aucie wszystko, co mieliśmy, i wysiedliśmy. Dopiero czekając na nich, pomyśleliśmy: „A co będzie, jak nie wrócą?”. Mieli cały nasz dobytek: plecaki, paszporty, kasę. Rany, jakie to nerwy. Ale przyjechali. Myślę sobie o tym, jak się podróżuje dziś: czy ludzie są inni, czy my? Nie ma już zaufania do obcych. Może kiedyś byliśmy głupsi? Naiwniejsi? Nawet bezmyślni? W drodze okazało się, że do wjazdu do Hiszpanii potrzebna mi jest wiza, której nie miałam. Wierzę, że szczęście sprzyja zuchwałym, bo w Perpignan ktoś wysadził nas tuż przed granicą i złapaliśmy podwózkę z młodymi Francuzami, w małym autku po brzegi załadowanym tobołkami. Wcisnęli nas do środka, o nic nie pytali, plecaki trzymaliśmy na kolanach, prawie nie było nas widać. Celnicy zobaczyli francuską rejestrację, pomachali kierowcy i pognaliśmy w kierunku Barcelony. Gdy teraz patrzę na tę naszą podróż, nie potrafię uwierzyć, jak bez dzisiejszych smartfonów, GPS-ów i nawigacji dotarliśmy do biura, w którym zameldowaliśmy się gotowi na obóz. I jak nasi rodzice przeżyli ten czas, kiedy nie wiedzieli, co się z nami dzieje. Tak czy inaczej, na najbliższy czas ja zostałam w Barcelonie, a Pedro pojechał dalej – już koleją – do Lleidy.

Spędziliśmy tam chyba dwa tygodnie. Moja grupa liczyła około dziesięciu osób z różnych krajów. Codziennie po śniadaniu (rogaliki i inne słodkości, które podawali nam przez okno piekarze z sąsiadującej z nami piekarni) jechaliśmy metrem do domu opieki i cały dzień pomagaliśmy przy starszych osobach. Sprzątaliśmy im pokoje, zmienialiśmy pościel, robiliśmy i składaliśmy pranie, myliśmy im głowy, karmiliśmy ich. Tam na miejscu jadaliśmy lunch (pamiętam głównie gazpacho, które nie przypadło mi do gustu), a późne popołudnia i wieczory mieliśmy wolne. Włóczyłam się po mieście, po lokalnych sklepikach. Moim codziennym przystankiem była kolorowa rzeźba „Mujer y pájaro” – która stała się dla mnie symbolem i wspomnieniem Barcelony. Gdy patrzy się z jednej strony, widać ptaka, z drugiej – kobietę. Miejska plaża z palmami, dla mnie coś zupełnie egzotycznego. Casa Batlló. A kościół Sagrada Familia zobaczyłam dopiero w dniu wyjazdu, gdy na ławce w parku nieopodal budowli przed wyruszeniem w drogę powrotną do domu Pedro i ja jedliśmy bułki. Z całej budowli szczególnie urzekła mnie część zbudowana jeszcze przez Gaudiego – tam kamień sprawia wrażenie żywego.

Tymczasem nocami odwiedzaliśmy fiesty. Stoły rozstawione na ulicach, przykryte ceratami, a na nich przyjęcie: płonąca sambuca nalewana nabierkami z mis do małych szklaneczek – wciąż z płomieniem, który trzeba było zdmuchnąć i pić szybko, póki była gorąca i mocna. Owocowa sangria naszpikowana świeżymi pomarańczami. Nauczyłam się przelewać calvados z butelki do szklanki, przechylając butelkę trzymaną w wyciągniętej ponad głową ręce, tak by strumień trafił do szklanki w drugiej ręce – wyciągniętej ku dołowi po przekątnej, jak najniżej, żeby trunek w locie nabrał mocy. Niesamowite wrażenie zrobiły na mnie wtedy tawerny z wiszącymi u drewnianego sufitu wielkimi dojrzewającymi świńskimi nogami i szynkami; miały ubite klepisko zamiast podłogi i potężne stoły z surowego drewna.

Pewnego popołudnia wybraliśmy się na święto uliczne do miasteczka leżącego w głębi lądu (nazwy ani święta, ani miasteczka nie zostały mi w głowie). Chodziliśmy po zatłoczonych uliczkach, właściwie przeciskaliśmy się przez tłum ludzi, było gwarno i gorąco. W którymś momencie weszliśmy do tunelu czy też wąskiego przejścia i tam stał Pedro!!! Wśród tych tysięcy osób! W tym miejscu w tym momencie! Zaczęłam piszczeć, krzyczeć i rzuciliśmy się sobie w ramiona. Oboje odłączyliśmy się od swoich grup, poszliśmy do baru, usiedliśmy i opowiadaliśmy sobie o swoich doświadczeniach, poznanych ludziach, przygodach. Jakiś czas później przyszli po mnie moi towarzysze, wróciłam nimi do auta i pojechaliśmy z powrotem do Barcelony. Kiedy myślę o tym teraz, nie mogę się nadziwić: jak mnie znaleźli? Przecież telefonów nie mieliśmy. Jak się umówiliśmy, skoro mapy nie miałam, a miasteczka nie znałam? Tajemnica.

W drodze powrotnej znów autostop. Było trudniej. Nie mogliśmy nic złapać, spaliśmy w rowie za stacją benzynową, przykryci ręcznikami, bo nie mieliśmy ciepłych rzeczy… Dopiero kolejnego dnia, kiedy Pedro podszedł do jakiegoś kierowcy i podał mu pozostawioną na dystrybutorze zakrętkę wlewu paliwa, ten zgodził się nas zabrać. Gnał jak szatan; wywiózł nas z matni. Nie pamiętam, jak dojechaliśmy do domów. To był mój ostatni autostop.

BARCELONA 2019 (majówka)

 

Kolejny raz odwiedziłam Barcelonę całkiem niedawno. Chciałam sprawdzić, jak to jest wyjechać na kurs językowy. Uczyłam się hiszpańskiego na studiach, ale niestety nie przykładałam się zbytnio.

Wciąż jednak co jakiś czas natykałam się na ten język i pewnego razu postanowiłam, że chciałabym spróbować. Wykupiłam więc pięć dni kursu (szkoła Enforex). Wiem, że to niewiele, by się nauczyć, ale wystarczająco, by przekonać się, jak to wygląda. I pojechałam. Zamieszkałam przy La Rambla, żeby być w środku tamtego świata. Mieszkanko było mikroskopijne. Ale położone w centrum. Tuż przy Plaça Reial, wielkim Placu Królewskim z fontanną, palmami, podcieniami, mnóstwem kawiarenek, barów i restauracji.

Przez pierwsze dni czułam potrzebę odwiedzania miejsc, które pamiętałam z pierwszego pobytu; zwiedzania, oglądania, zaliczania. Barcelona ma przecież tyle skarbów! Podeszłam do Casa Batlló, ale była kolejka, a sam dom w remoncie, z rusztowaniami na fasadzie. Stamtąd poszłam do Sagrada Familia, gdzie znów były tłumy. Dałam spokój. Przychodziły polecajki od znajomych: koniecznie to czy tamto, nie możesz nie zobaczyć tego, musisz być tam, odwiedzić, obejrzeć wykorzystać pobyt. Trzeciego dnia poczułam się tak przytłoczona wszystkim tym, gdzie powinnam być i co zobaczyć, że kupiłam piwo, poszłam do mariny i przeleżałam popołudnie na trawie. Picasso, Miró i Gaudi byli tam tyle lat – pobędą kolejne, jeśli kiedyś zapragnę się przyjrzeć. Póki co obejdą się świetnie beze mnie. Jeszcze do końca nie opuściło mnie poczucie winy, że przecież i nigdzie nie wyjeżdżając, mogłam sobie poleżeć na trawie, co wyszłoby taniej – ale już było lepiej. Poszłam jeszcze na wystawę Vincenta (ale przecież do niego niezmiennie lecę jak na skrzydłach – Vincent forever!), taką objazdową: obrazy na wielkich płótnach, każde pociągnięcie pędzla widoczne w skali makro. Od tego momentu w dzień się uczyłam, potem jadłam lunch w wegańskim barze, popołudniami leżałam na trawie w parku, czytając książki lub obserwując ludzi, a wieczorami znów czytałam – przy czerwonym winie, w barze na wielkim dziedzińcu Plaça Reial nieopodal miejsca, gdzie mieszkałam. Dużo działo mi się wtedy w głowie. Czytałam „Coaching Tao” Macieja Bennewicza i otwierały się dla mnie kolejne okna. To jest tak niesamowicie napisane! Czytałam kawałkami po kilka razy, podkreślałam, przerywałam, myślałam i trawiłam.

Oczywiście nie nauczyłam się języka, ale zobaczyłam, na czym taka nauka polega. No i przeczyłam książkę w pięknym otoczeniu. Chyba wolałabym po prostu zamieszkać w Hiszpanii i uczyć się języka na miejscu.

 

Notka z podróży:

 

tak.

zauważam, że przyjemność z wakacji zaczynasz mieć w momencie, kiedy przestajesz myśleć, ile kasy wydałaś i czy na pewno każdy grosz był dobrze wykorzystany.

amen.

 

PARYŻ 1999-2000

 

Paryż był trzy razy.

Pierwszy – milenijny.

Pojechałam, bo jechał Pedro, ten sam, z którym lata wcześniej podróżowałam do Barcelony. Co prawda już nie był moim chłopakiem, ale nowego nie miałam. Zafiksowałam się na pomyśle tego wyjazdu, nic lepszego nie wymyśliłam, a presja wtedy była wielka, bo przecież milenium! Trzeba było zrobić coś niezwyczajnie, z rozmachem i przytupem.

Pomiędzy rezerwacją Paryża a samym wyjazdem poznałam innego chłopaka, ale on miał już swoje plany sylwestrowe, więc rozjechaliśmy się w różne strony. Sam sylwester nie wypadł spektakularnie: ganialiśmy po dworze, było zimno i w sumie niezbyt ciekawie. Gdzieś wyczytałam, że trzeba w Paryżu kupić czerwone majtki na szczęście i założyć je w noc sylwestrową. Kupiłam, założyłam. Kiedy patrzę na to teraz, zastanawiam się, czy rzeczywiście magia czerwonych majtek nie zadziałała.

A było tak: jeszcze w Polsce okazało się, że chłopak, którego poznałam i z którym się spotykałam, będzie wyjeżdżał z Polski do Holandii. Ten sam pracodawca, przeniesienie w inne miejsce. W ogóle nie wiem, czy się umawialiśmy, a jeśli tak, to na co, ale przed wyruszeniem do Francji zadzwoniłam do Ali, mojej koleżanki w ówczesnej pracy, i poprosiłam, by przed końcem grudnia złożyła w moim imieniu wypowiedzenie. Szalone to było i trochę na wyrost, nie wiem, co wtedy sobie myślałam, ale adrenalina i emocje wzięły górę. Bum!

W autokarze wiozącym mnie do milenijnego Paryża zaczął się nowy rozdział.

 

Wiecie, dopiero teraz wyraźnie widzę, że nasze dorosłe życie to przede wszystkim konsekwencje naszych decyzji. I to nie tych z wczoraj czy sprzed roku. To zależne i niezależne, świadome i nieświadome, radosne i smutne wybory, które podejmujemy jako dorośli, jeden po drugim, decydują o przyszłości, o tym, co nas spotyka, jak wygląda nasza codzienność. Kiedy mówię do kogoś: „Ale masz fajnie!”, odnoszę się do teraz, ale przecież to „teraz” ma korzenie sięgające dekad wstecz. To, jak mamy i co mamy, to suma decyzji, zuchwałości, ryzyka, obaw, niejednokrotnie nerwów, czy robię dobrze, czy popełniam błąd, czasem przewielkiej odwagi porywania się na nieznane i gotowości przyjęcia konsekwencji i odpowiedzialności za swoje fantazje. Mówi się, że jeśli marzyć, to z rozmachem. Z perspektywy czasu widzę, że ryzykowałam sporo (wciąż podejmuję decyzje na wyrost), ale też czuję, że gdybym znalazła się z powrotem w tamtym czasie, zrobiłabym to samo. Ani trochę nie żałuję swoich decyzji.

 

 

PARYŻ PO RAZ DRUGI

 

Z Markiem. Tym samym chłopakiem, który wyjeżdżał do Holandii, za którym podążyłam, a który stał się moim mężem. Tym samym, z którym się potem rozstałam.

Było typowo: włóczyliśmy się po głównych atrakcjach miasta – Notre-Dame, Luwr, Père-Lachaise. Sałatka z krabów z delikatesów za mnóstwo franków, bagietka, wino.

Zgodnie darowaliśmy sobie tylko muzea. Gdzieś mam nasze zdjęcie z wieżą Eiffla, a w tle Pola Marsowe. Na pewno było romantycznie, bo pamiętam, że jak się mocno wychyliłam z okna pokoju mogłam zobaczyć kawałek tej wieży. Miłość była świeża, słońce świeciło, a wspólne życie się zaczynało. Wtedy byłam inną osobą. Od tamtej pory minęły dekady, zmieniły się statusy, stany posiadania i priorytety.

 

 

PARYŻ 2022

 

Kiedy zajechałam do Paryża tej jesieni, było ciepło i słonecznie. Uwielbiam ten moment, kiedy idzie się po prostu przed siebie i nagle wyskakuje wieża. Zawsze mnie to urzeka. Było tak i tym razem. Wylądowałam rano, dostałam się do miasta. Od południa chodziłam po mieście – hotel miał być gotowy na popołudnie, więc pomyślałam, że zacznę od wieży Eiffla. I właśnie wtedy na mnie wyskoczyła. Zaparła dech, taka strzelista, cała w słońcu i w jakimś sensie piękna. Na ławce na Polach Marsowych przebrałam się w lżejsze ubranie i byłam gotowa do łazęgi. Przeraziły mnie tłumy kłębiące się wokół. Uciekać! W zamian wykombinowałam sobie, że mogę ją popodziwiać spomiędzy kamienic, z różnych zakamarków, tak żeby mieć widok z fajnej perspektywy, a jednocześnie we względnej samotności. I zobaczyłam ją niejako od kuchni – czyli bez tłumów, ale za to pocztówkowo. Jeśli ktoś tak jak ja lubi ciszę i spokój z widokiem, to fantastycznie jest zjeść lunch w niewielkiej restauracji Chez Ming, w bezpiecznej odległości od ludzi, za to z wieżą Eiffla w tle. Idźcie, jeśli lubicie kuchnię orientalną (może być wegańska) i obsługę azjatycką (gesty i słowa okrojone do minimum), przyjazne ceny oraz wyżej wspomniane: ciszę, spokój i widok. Otwierają o jedenastej rano i przed południem już tam byłam. Jako pierwsza. Mogłam sobie wybrać stolik i danie bez pośpiechu. Woda, wino, makaron z tofu i grzybami. Mniam.

 

Notka z Paryża:

 

spacer, wino, lunchyk z widokiem.

winda wozi kolejnych ludków up & down, a mnie tyle wieży wystarczy… jestem w idealnej odległości, żeby się introwertycznie nabyć, nasycić, nawidzieć i napięknić na resztę dnia.

 

Jest jeszcze jedno miejsce: rue de l’Université na samym końcu, przy wieży, pomiędzy kamienicami – ona tam ukazuje się, jakby wyłaziła z ziemi! I trawniki przed Trocadéro, gdzie przeleżałam parę godzin, wypisując pocztówki i czytając książkę, od czasu do czasu zerkając na wieżę widniejącą dokładnie naprzeciw mnie.

Natomiast w poszukiwaniu spokoju uciekłam na cmentarz. Père-Lachaise to jeden z najpiękniejszych, na których byłam. Może to brzmi dziwnie, ale tak właśnie tam jest: spokój i cisza w otoczeniu dusz i kasztanowców. Warto się tam przejść. Spoczywają tam między innymi Édith Piaf, Jim Morrison, Honorè de Balzac czy Oscar Wilde. Pospacerować po brukowanych alejkach, jesienią pozbierać kasztany, przysiąść na ławeczce. Pomyśleć o tych, którzy są po drugiej stronie, uśmiechnąć się, a może i zapalić świeczkę. Zupełnie nieobiektywnie uważam, że trzeba. Paryż odwiedziłam we wrześniu (Mika w zielonej szkole, więc wykorzystałam okazję) i – chociaż zwykle tego nie robię – zerknęłam na prognozy pogody, bo Baśka, moja bratnia dusza, powiedziała, że z dobrego źródła wie, iż w Paryżu wbrew pozorom często pada. Zapowiadali, że będzie ciepło, ale deszczowo. Co robić? Ponieważ planowałam – jak zwykle – bagaż kabinowy, to spakowałam mały plecak. Już wiele razy się przekonałam, że nie warto brać rzeczy „na wszelki wypadek” – tylko te „na pewno”. Ostatecznie okazuje się, że wszelki wypadek się nie zdarza, a nadprogramowe rzeczy leżą w plecaku. Tylko raz w ciągu wielu lat wyjazdów zdarzyło mi się w Gruzji dokupić espadryle, bo nie zabrałam lekkich butów. Tym razem pomyślałam, że wezmę krótkie kalosze i mały parasol, gdyby jednak miało padać. I kilka worków na śmieci, żeby uchronić rzeczy przed zamoknięciem, gdyby deszcz zastał mnie w drodze. I wiecie co? Tego dnia, kiedy miało padać po południu, założyłam sobie, że do tego czasu zdążę wrócić do hotelu, żeby założyć kalosze. I oczywiście zaczęło padać wcześniej! Ulewa złapała mnie w mieście, w drodze powrotnej po cholerne kalosze i parasol. Ledwo dobiegłam pod markizę. Postałam tam jakiś czas, gapiąc się na uciekających w popłochu ludzi, ale lało tak, że nogi w tenisówkach miałam mokre, jakbym wskoczyła do basenu. Po prostu więc poszłam. Po kałużach, w deszczu, przemoczona do suchej nitki. Do hotelu, po kalosze, żeby jednak przyjechały po coś – na tyle się zdaje sprawdzanie pogody. Za to dostałam tęczę pomiędzy kamienicami i spacer po pachnącym deszczem Paryżu. Och! Kolejnego dnia wymyśliłam piknik na Montmartrze. Trochę pospacerowałam w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, ale wszędzie było tłoczno. Ostatecznie u podnóża Sacré-Cœur kupiłam ser, suchary, wino i pomaszerowałam nad Sekwanę. Tam na nabrzeżu znalazłam sobie cichy kawałek na koniuszku Île de la Cité i w towarzystwie gołębi urządziłam piknik z książką. Trochę mnie zmrozili przechodzący policjanci, ale wcale nie zwrócili uwagi na to wino. Tak znalazłam swój ulubiony kawałek Paryża.

 

Notka z Paryża:

 

w ostatnim dniu znalazłam miejsce, gdzie nie ma ludzi – i nie jest to cmentarz ani mój hotelowy pokój.

siedzę sobie, lunchuję i popijam wino na bruku nad Sekwaną…

taki Paryż lubię…

jak może to być, że pomimo iż wiem, co lubię i czego szukam, to trzy dni ganiałam po mieście, nabijając dziesiątki kilometrów, oglądając landmarks, przekonując się, że to nie moje, chociaż przecież wiem o tym… i dopiero dziś znalazłam spokój…

 

A z innych praktycznych spraw: jeśli nic nie jedzie, można przechodzić na czerwonym świetle. Adieu Paris!

 

 

PARYŻ 2023

 

Z ostatniej chwili: wracam! A właściwie wracamy! Mika i ja!

A było tak: zaimprezowałam. Cudnie było: chodziłam po parku z przyjaciółką Ingą i winem, przegadując, co tam u nas od poprzedniego spotkania, potem jeszcze tu i tam, i długie rozmowy na wszelakie tematy, a na końcu wracałam do domu koło północy i pamiętam, że tańczyłam na chodniku. Czy miałam słuchawki lub muzę? Tego nie umiem ustalić. W każdym razie dnia następnego dnia czułam się kiepsko, tępo siedziałam przy stole w kuchni, klikałam na laptopie i co jakiś czas, kiedy Mika przychodziła po coś do kuchni – rozmawiałyśmy. Zeszło nam na wspominki wspólnych wyjazdów i pojawił się temat, że zajebiście byłoby znów pójść na jakiś koncert. Zaczęłyśmy szukać. A że już kiedyś chodziły nam po głowie takie zespoły jak Arctic Monkeys i Imagine Dragons, to… bum! Mamy pomysł. No i jedyne dostępne bilety na Monkeys były w Paryżu. Tego dnia byłam naprawdę łatwym celem, no i dałam się ustrzelić. Bilety na koncert, bilety lotnicze (o połowę tańsze niż koncertowe), hotelik. Comment ça va Paris!

 

PS: Umówiłyśmy się, że nie będziemy nawet wspominać o tym, że po Paryżu Monkeys przyjeżdżają na festiwal Open’er do Gdyni.

 

 

Holandia 2001 (początki)

 

Holandia była na początku trudna. Dziwna, niespodziewana, niewiadoma. Dojechałam do Marka i po prostu z nim zamieszkałam. Na dworzec autobusowy odwieźli mnie moi przyjaciele ze studiów. Wsiadłam do autobusu, który jechał do Holandii, i pojechałam, by nie wrócić przez kolejne piętnaście lat. Z perspektywy czasu widzę, że naprawdę cudem było, że pozostaliśmy razem. Żadne z nas nie było na to gotowe. W Holandii nie miałam nic do roboty. Owszem, rysowałam, czytałam, trochę zajęłam się fotografią i grafiką, ale primo: to nie było nic, z czego mogłabym mieć pieniądze i odrobinę niezależności (niestety oszczędności to u mnie dobro nieistniejące; całe życie nie miałam żadnych – ani wtedy, ani teraz). Secundo: ja cały dzień w domu, on cały dzień w pracy. Może wiecie, jak to jest: łatwo mogło się nie udać. A jednak. Jakoś w tamtym czasie nauczyłam się posługiwać Photoshopem – świetnie mi się przydał w późniejszej pracy – coś tam sobie rysowałam i pisałam oraz rzuciłam się w wir czytania. Przeczytałam chyba wszystkie lektury szkolne, te, które czytałam wcześniej, i te, których nawet nie tknęłam. Chłonęłam wszystko z pasją. Prus, Sienkiewicz, Żeromski, Orzeszkowa, nie pomnę, kto jeszcze z polskich pisarzy. Z zagranicznych Tołstoj, Dostojewski, Czechow, Gorki, Kafka, Mann, Austen, Brontë, Lee, Fitzgerald, Salinger, Tolkien, Steinbeck, Greene, Graves. Co tylko mi wpadło w oko i w ręce; zamawiałam pocztą do rodziców w Polsce i przywoziłam albo mnie przywożono. Agatha Christie najpierw po polsku, a potem po kolei wszystko, co napisała i co znalazłam w angielskiej wersji w lokalnym antykwariacie. Dziwny to był czas. Przetrwaliśmy. Znajdę na te historie miejsce w mojej innej opowieści (już się pisze w mojej głowie), a tymczasem po wzlotach i upadkach wciąż byliśmy razem. Na tyle stabilnie, że Mark któregoś dnia obwieścił: „Jedziemy do Kanady”.

Kanada 2001

 

Z tej pierwszej podróży nie pamiętam zbyt wiele. Wszystko było nowe i inne, no i miałam poznać jego rodziców. Kosmos. Pierwszym szokiem i najdziwniejszym doświadczeniem były toalety. Tak się złożyło, że do tamtego momentu korzystałam tylko z muszli z czymś w rodzaju półeczki wewnątrz, na której zatrzymywały się odchody. Natomiast tam był od razu odpływ – jak już teraz wiem: tak zwany lej – a woda w muszli stała do połowy. Przysięgam: korzystając z nich, na początku miałam kilka zawałów, bo myślałam, że wucety są zatkane. Albo że wybiły. Mówię wam: panika. Zwłaszcza że to dość delikatna materia…

Później okazało się, że to tak ma być i ma tę zaletę, że od razu blokuje zapachy. A także czasami pluska i to już oczywiście zaletą nie jest.

Kolejną rzeczą były gałki zamiast klamek. To się niby aż tak bardzo nie różni od tego, co jest u nas, ale gdy w toalecie jest klamka, to jest też zamek albo haczyk. A jak zamknąć się w toalecie z gałką? Czasem miały w środku taki poprzeczny dynks, wtedy wszystko było jasne. Ale czasem nie miały. Kolejny zawał. Okazało się, że trzeba tę gałkę docisnąć i przekręcić, wtedy drzwi są zablokowane. Ale żeby sprawdzić, czy rzeczywiście są zamknięte, trzeba było odkręcić gałkę z powrotem – nie było sposobu, żeby od środka sprawdzić, czy łazienka jest zamknięta naprawdę, czy nie. Trzeba szybko robić swoje i pilnować, by nikt się nie włamał. Tak, pierwsze doświadczenia bywały stresujące.

I jeszcze ceny w sklepach: wywieszki pokazują wartość netto, czyli przy kasie płacisz więcej, niż wynosi kwota na metce. Na dodatek różne prowincje mają różne stawki podatkowe. Nie dotyczy to tylko żywności. Długo nie mogłam się do tego przyzwyczaić.

Last but not least: angielski. Ja angielskiego uczyłam się od połowy podstawówki, w liceum i na studiach, nawet w Holandii. Ale nikt mnie nie przygotował na small talk za oceanem. Wchodzisz do sklepu i oprócz zwykłego „dzień dobry” czy „cześć” nagle dostajesz pytanie: „Jak idzie?”, „Jak się masz?”, „Jak mija dzień?” – i naprawdę nie wiesz, co z tym zrobić. Niby rozumiesz, o co pytają, niby wiesz, że ich nie interesuje, co ci leży na wątrobie, ale trudno cokolwiek wydukać. No i oczywiście dochodzi do tego stres – a co, jeśli odpowiesz niegramatycznie? Jeśli użyjesz niewłaściwego czasu? Niepoprawnej konstrukcji?

Powiem wam tak na marginesie, że szkoła robi nam wszystkim krzywdę programem nauki języków. Znamy teorię, ale nie umiemy mówić. Tak nam wbito do głów, że najważniejsza jest gramatyka, że nasz angielski (pewnie też inne języki) w praktyce nie istnieje w mowie. Parę miesięcy zajęło mi, aby swobodnie wychodzić do ludzi, zacząć do nich mówić, pytać, odpowiadać, a potem nawet samej zaczynać small talk. Teraz mi tego brak i czasem wyskakuję z czymś w Polsce, a tu bywa dokładnie na odwrót –niewiele osób chce zagadywać lub być zagadywanym. Zabawne jest życie.

W każdym razie przekonałam się, że dopóki mówisz płynnie, nikomu nie przeszkadza, czy używasz Past Simple czy Present Perfect. Czy stosujesz właściwe następstwo czasów w mowie zależnej. Ba! Większość native’ów nawet nie jest świadomych takiego stwora. A do i mnie z czasem sama przyszła wiedza: czego kiedy użyć. Za to rozpoznawanie akcentów to moja ulubiona zabawa. Ciekawe jest to, że dla wszystkich poza Amerykanami mam akcent amerykański. Za to dla samych Amerykanów wschodnioeuropejski.

A do miasteczka, gdzie mieszkali rodzice Marka, polecieliśmy tycim samolocikiem, który miał tylko po jednym rzędzie siedzeń. Było ich w ogóle bardzo mało. Piloci nie mieli nawet osobnej kabiny, tylko po prostu siedzieli z przodu samolotu, za materiałową zasłonką, a my za nimi. Ale ponieważ wtedy jeszcze nie latałam dużo samolotami, to nawet nie wiedziałam, że to jest niezwykłe albo że mogłabym się bać lub że takimi samolotami nie lata się na co dzień. W każdym razie nie w Europie. Poszukam nawet zdjęcia, bo przecież zrobiłam.

Zrobiłam zdjęcie, ale przepadło przy likwidacji rupieciarni… albo w goryczy po rozwodzie… albo z obu powodów naraz… Po prostu musiałam je zniszczyć. Cóż, uwierzcie: samolocik był mikro.

A potem były święta Bożego Narodzenia, więc był łosoś na Wigilię (tylko my obchodziliśmy Wigilię, bo tam u nich Boże Narodzenie zaczyna się dwudziestego piątego grudnia). Teraz to oczywistości, wtedy dziwy na każdym kroku. Tak więc na drugi dzień mama Marka upiekła indyka – turka, jak to ona mówi – z nadzieniem; i były yamy (czyli pochrzyny) i zielony groszek. Po kanadyjsku. A potem zabraliśmy wielki pick up track i pojechaliśmy, co uświadomiłam sobie dopiero teraz, na nasz pierwszy road trip.

Słuchaliśmy muzy ze składanek Big Shiny Tunes; nic z tego nie znałam, ale bardzo mi pasowało do tej podróży. Wszystko było nowe. Wszystko. Wszędzie było pełno śniegu, przy drogach elki (jelenie kanadyjskie) i czasem muflony. Na polach dźwigi pompujące ropę jak w filmach z lat sześćdziesiątych. Mijały nas ciężarówki kolosy, takie kwadratowe, z kratką z przodu, kominami i jak w kinie. Mijaliśmy miasteczka żywcem wyjęte z amerykańskich filmów: przy drodze stacja benzynowa z ogromnym znakiem na wysokim słupie, plaza – z apteką, może jakimś gabinetem lekarskim, barem typu takeout, 7-Eleven, kolorowymi, kiczowatymi dekoracjami świątecznymi. A przy tym zero ludzi. Tam na prowincji nikt nie chodzi na piechotę. Tam przemieszczasz się tylko autem. Najczęściej wieeeelkim. Jedliśmy soczyste steki w rozmiarze talerza, jakich nie jadłam nigdy przedtem, nogi krabowe, które podawano ze szczypcami do ich łamania (teraz trudno mi nawet myśleć o takim okrucieństwie) i pieczone ziemniaki ze śmietaną i szczypiorkiem. Piliśmy Bloody Caesar, czyli rozwodnioną Krwawą Mary w wersji XXL; czysty sok pomidorowy został tam zastąpiony Clamato (to napój pomidorowy doprawiony bulionem z suszonych małży), z laską selera naciowego, piklem lub oliwkami. Fajnie było sprawdzać nowe smaki, decydować, co się lubi, doświadczać. Mark pokazywał mi swój świat, uczył go, przedstawiał, wprowadzał.

Celem naszej podróży był Banff. Takie wypasione kanadyjskie Zakopane. W sylwestra mieliśmy tam spotkać kolegę Marka i jego dziewczynę. I powiem wam, że nic z tego sylwestra nie pamiętam, bo w drodze do restauracji Mark poprowadził mnie nad rzekę, przyklęknął i zapytał, czy chcę wyjść za niego za mąż. Ja się absolutnie niczego takiego nie spodziewałam. (Potem okazało się, że ja myślałam, że on nie chce ślubu, a on myślał, że ja nie chcę). W każdym razie powiedziałam „of course” i potem były takie emocje i takie świętowanie, że prawie nic z tego dnia nie pamiętam.

Zaczynał się kolejny rozdział.

 

 

Grecja 2001

 

„Pierwsza Grecja” – Mark, ja i jego przyjaciele ze studiów. Małżeństwo. Ona Kanadyjka, on Kanadyjczyk, ale Serb z pochodzenia. Wyjechał do Kanady, do rodziny zastępczej, kiedy rozpoczęła się wojna. Jedne europejskie wspólne geny natknęły się na drugie, ludzie się polubili i poszło. Zatem Grecja: Santorini, skutery, słońce i squids (kalmary). Było pięknie (pamiętam) i smacznie (choć po kuchni kanadyjskiej grecka wydała mi się zbyt tłusta i jakby… niechlujna). Pierwszy raz widziałam czarne plaże. Trochę się zdziwiłam, a nawet rozczarowałam, bo jednak spodziewałam się białego piasku – nie wiem dlaczego. A może jednak wiem? Na wszystkich pocztówkach i kalendarzach z Grecji są podobne widoki: ujęcie z góry na białe budynki z niebieskimi kopułami, ostro różowe kwiecie, błękitne morze i niebo oraz klify. I chyba właśnie stąd wzięło się moje mylne oczekiwanie białych plaż. Santorini zaś to przecież tylko jedna wyspa, a nie cały kraj, który chociaż piękny, to jednak nie przypomina tego obrazka. Spędziliśmy razem kilka dni, objeżdżając wyspę na skuterach, a potem odwieźliśmy Kanadyjczyków na lotnisko w Atenach. I tu zaczyna się historia przedziwna, a nawet nieco sensacyjna. Zdaje się, że w tamtym czasie nie było jeszcze Booking ani Airbnb. A na pewno nic o tym nie wiedziałam. Po wylądowaniu w Grecji najpierw zatrzymaliśmy się w Atenach. Mark znalazł dla nas lokum, wpłacił zaliczkę gotówką, dostał pokwitowanie i pojechaliśmy na Santorini. Po pożegnaniu ze swoimi towarzyszami poszliśmy się zameldować. Odstawiliśmy walizki i ruszyliśmy w miasto. Wieczorem powrót i do łóżek. Nazajutrz rano Mark poszedł do recepcji zapłacić resztę kasy. A tam ktoś mu powiedział, że ma zapłacić całą sumę, bo żadnej zaliczki nie było. Jak się okazało, świstek, który wcześniej dostał, wcale nie był potwierdzeniem ani pokwitowaniem zaliczki (czego nie wiedzieliśmy, bo tekst był napisany greckim alfabetem). Na próby tłumaczenia osoba z recepcji oznajmiła, że jeśli całość nie zostanie do jutra zapłacona, to oni wzywają policję. Naprawdę nie wierzyliśmy, że to się dzieje, że można tak ordynarnie oszukiwać. Nie wierzyliśmy też, że uda nam się cokolwiek wyjaśnić – nie mamy żadnego dowodu na wpłacenie zaliczki, a policja może nam nie uwierzyć. Ale dodatkowo płacić też nie zamierzaliśmy. Co dalej?

Nie czekając już do kolejnego dnia, migiem spakowaliśmy walizki i chyłkiem zanieśliśmy je do pobliskiej przechowalni, a sami wróciliśmy do feralnego hotelu. Po czym ponownie wyszliśmy – demonstracyjnie, mówiąc głośno w recepcji „do widzenia”, informując, że przyjdziemy zapłacić jutro rano – i zniknęliśmy. Odebraliśmy z przechowalni walizki, wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy za Ateny, bliżej lotniska, na plażę, do dużego hotelu. Mówię wam: strach ma wielkie oczy. Każdy klakson to był minizawał, lęk, że nas ścigają. Dopóki nie wydostaliśmy się z miasta, czułam się jak uciekinier. Tłukło mi się po głowie wiele niepojętych myśli, ale też i pewne wnioski. Od tej pory zawsze już korzystaliśmy albo z karty, albo ludzkiego pisemnego i zrozumiałego pokwitowania biura podróży. A nieufność do Grecji mi pozostała. Jestem uważniejsza. A po całej tej historii dwa dni leżeliśmy na plaży, popijając drinki.

 

 

Grecja 2021

 

Kolejna Grecja to już wyprawa z naszymi Solo Babkami – na Hydrę. Powiem wam, że Ateny latem – nie jest to co prawda wielka tajemnica – to istna patelnia. Nasz plan zakładał wysmażenie się w mieście, a potem ucieczkę na wyspę. I był to plan doskonały. Hydra jest wyspą, na której nie ma ruchu kołowego. Nie ma aut, motocykli. Nie ma hoteli, ośrodków wypoczynkowych (w każdym razie nie w najbliższym sąsiedztwie portu) i nie ma zbyt wielu zorganizowanych grup turystów – może dlatego, że nie oferuje zwiedzania pojmowanego tradycyjnie: muzeów czy ruin. Hydra jest za to to świetnym miejscem do nicnierobienia. Podróż promem jest zbyt długa na to, żeby tylko przybyć i wybyć. A prom kursuje czasem według rozkładu, a czasem jak mu się chce, więc dobrze jest nie przywiązywać się zbytnio do planów. Port znajduje się w centrum wyspy. Mnóstwo kafejek, barów, restauracji. Stoliki na zewnątrz, błękit i biel. Widok na turkusową wodę; na niej kołyszą się łódki i żaglówki. Ponieważ jest to niewielka wyspa i nie ma własnej produkcji, zatem wszelkie towary są dostarczane ze stałego lądu drogą morską. Dlatego spodziewałyśmy się wygórowanych cen – tym bardziej że ostrzegano przed tym w przewodnikach. I rzeczywiście zakwaterowanie bywa drogie, natomiast jedzenie niekoniecznie, zwłaszcza w uliczkach poza centrum miasteczka. Nawet mały lokalny sklepik okazał się całkiem spoko. Z zakwaterowaniem jednak uważajcie. Raz jest, potem go nie ma, a komunikacja bywa trudna, bo kiedy staje się niewygodna dla właścicieli, nagle nikt nie mówi po angielsku. Grecja…

Wracając do Hydry i portu: do transportu używa się tu osiołków. Ustawione w rzędzie przy wodzie czekają na zadania. Przy ich pomocy rozwozi się zarówno towary do sklepów, jak i walizki turystów do miejsc zakwaterowania. Miasto przy porcie, czyli w centrum, jest wybrukowane, więc ciągnięcie walizki może być trudne, tym bardziej że port leży w dole, a cała reszta sporo powyżej. Trzeba się wspinać. Zatem osiołki. (Tak całkiem szczerze, to żal mi ich było). Za to z drugiej strony jest tam przeleniwie i spokojnie. Hydra to też królestwo kotów. Jest ich mnóstwo i wydają się prawdziwymi królami wyspy. Dostojne, powolne, dystyngowane i wypasione. Wiedzą, że to ICH miejsce. Wcale niekoniecznie chcą być głaskane. Kiedy raz siedziałyśmy w restauracji położonej na uboczu przy plaży, czekając na obiad – tamtejszy kot zaczął nas pacać łapką z wysuniętymi pazurkami. To nie była prośba o uwagę, to było żądanie uwagi, a może nawet podzielenia się jedzeniem, ponieważ zaczął pacać, kiedy się pojawiło. I powiem wam, że on wcale nie wyglądał na zabiedzonego. Nie dostał nic ze stołu, ale za to usiadł na poduszce tuż przy nas i obserwował pilnie, pewnie żebyśmy nie czuły się zbyt pewnie. Spodobały mi się te koty. A zupełnie z innej beczki: zastanawiałam się, gdzie te wszystkie koty się załatwiają, skoro tam wszędzie jest bruk? Czy idą w głąb wyspy, gdzie bruku już nie ma, czy wolą donice z roślinami? Zadałam sobie to pytanie, kiedy zobaczyłam kota zagrzebującego coś właśnie w donicy. Jeśli wiecie – dajcie znać.

Tu na wyspie mieszkał i tworzył Leonard Cohen. Ponoć zakochał się w jej spokojnym rytmie – i ja to zupełnie rozumiem. Siedząc sobie na murku tuż przy domu, w którym mieszkał, włączyłam cichutko „Dance me to the End of Love”. Magia.

W czasie spaceru po wybrzeżu zafascynował mnie motyw niebieskich kręgów, powtarzający się wszędzie wokół. Był na budynkach, namalowany na kamieniach leżących przy domach i w donicach, na towarach w sklepikach. Okazało się, że jest to tak zwane oko proroka, które – jak powszechnie wierzy się w Grecji, a także w sąsiedniej Turcji – chroni przed urokami i złą energią wysyłaną przez innych ludzi. Wiele osób nosi talizmany z okiem proroka; jeśli talizman pęknie, oznacza to, że spełnił swoje zadanie i należy go wymienić. Największą moc mają podobno talizmany ofiarowane w prezencie. Kupiłam sobie małą kosmetyczkę z okiem. Na szczęście nie jestem tak przesądna jak Grecy i dla mnie to tylko pamiątka z wakacji na Hydrze. Na wyspie można godzinami siedzieć i chłonąć wakacyjną atmosferę, obserwować ludzi, po prostu być. Wąskie uliczki, różowo kwitnące krzewy, więcej kotów, tradycyjna kuchnia grecka. My zamawiałyśmy każda swoje danie i dodatkowo coś do podziału. Zawsze były tzatziki i fava, czyli pasta z fasoli.

Plaże tuż za portem są kamieniste, a woda ciepła i turkusowa. Raj na ziemi. Zostawiłam tam na sznurku do suszenia swoje czerwone bikini. Pewnie już wyschło. Wrócę. Wrócimy.

 

 

Zanzibar 2001

 

Podróż poślubna.

To było dawno. Afryka średnio przygotowana na turystykę naprawdę all inclusive. Wylądowaliśmy na lotnisku, którego niski budynek wyglądał jak wiejska restauracja z czasów PRL. Za to było ciepło i były palmy. Zawieziono nas do hotelu, gdzie było jeszcze więcej palm, turkusowa woda, a w niej jeżowce i skałki. Było pięknie. A potem przyszedł odpływ i po południu morze uciekło daleko. Potem okazało się, że po drugiej stronie wyspy, gdzie pojechaliśmy rowerami, było jeszcze piękniej, bo dziko. Drzewa rosnące aż do wody, muszle, setki muszli – tych wielkich, tygrysich, szumiących.

Nigdy wcześniej nie byłam w takim ciepłym i egzotycznym kraju. Kiedy już mocno się opaliliśmy, raz nagle przebudziłam się w nocy i aż usiadłam ze strachu – koło mnie leżał obcy, czarnoskóry człowiek. A to był Mark. Też zamarł w bezruchu, bo nie wiedział, kto leży koło niego.

Oprócz tego wydawało się, że to raj na ziemi. I tak było, tylko że niestety pod koniec pobytu ktoś nam pociął walizkę. Leżała pod łóżkiem zamknięta na klucz – być może ktoś myślał, że jest w niej coś cennego. Tak czy inaczej, nie mam ochoty wracać w te rejony. Z drugiej strony: wiem, że wszystko mogło się w nich zmienić. Ale to chyba nie jest mój czas.

Mark wynajął kierowcę i pojechaliśmy jeepem do najbliższego miasteczka. Zabrał się też z nami chłopak z obsługi. To Mark zdecydował, żeby go wziąć, chociaż nie wiem dokładnie dlaczego. Dla mnie był to cios, bo chciałam, żeby to była nasz wspólna romantyczna wycieczka – tylko my dwoje. Zdecydowanie nie wychodziło mi wtedy komunikowanie pragnień. W każdym razie pojechaliśmy. W miasteczku, które okazało się rodzinną miejscowością naszego towarzysza podróży, poszliśmy na targ. Niewiele pamiętam z tego wszystkiego. Wrażeń było za wiele i nie wszystkie zmieściły się w pamięci. Żal mi było, że nie mogę fotografować ludzi; sprzedawców przy pracy i wszystkiego, co się tam działo i jak wyglądało. Nie śmiałabym bez pytania, a pytać z kolei – też nie miałam śmiałości. Wciąż mam te same obawy. Ech… Następnie pojechaliśmy – uwaga – pływać z delfinami. Naprawdę nie wiem, jakie miałam wyobrażenie takiej przygody, czego oczekiwałam. Jeśli kiedykolwiek widziałam ludzi w takiej sytuacji – czyli na folderach biur podróży – to miała ona miejsce w basenie, gdzie turyści pływali, głaszcząc delfiny po pyszczkach i uśmiechając się do zdjęcia. Nic więcej. Tymczasem nas wsadzono na łódkę i popłynęliśmy. Mieliśmy całą motorówkę dla siebie – tylko sternik, nasz przewodnik i my. Nie bardzo wiedzieliśmy w ogóle, gdzie patrzeć, byliśmy cali w nerwach z ekscytacji. Skąd te delfiny mogą nadpłynąć? Żeby nie przegapić momentu, czekaliśmy w pełnej gotowości z maskami i fajkami do nurkowania. Ja dzierżyłam wodoszczelny aparat. W końcu delfiny nadpłynęły. Nie do nas – one po prostu przepływały, nie zatrzymały się ani na chwilę, żeby pomachać płetwami czy pozwolić zrobić sobie zdjęcie. Wtedy przewodnik i sternik zaczęli do nas krzyczeć: „Teraz! Teraz! Do wody!”. Wypchnęli nas z płynącej łódki, zanim zdążyliśmy cokolwiek pomyśleć. Pod wodą, zanim otworzyłam oczy i zorientowałam się, po pierwsze, gdzie jestem, po drugie, że mam oglądać delfiny, po trzecie, że powinnam płynąć z nimi i jednocześnie zrobić nam wspólne zdjęcie, tylko mignęło mi w wodzie kilka ciemniejszych kształtów. I zaraz zniknęły w toni. Tak to pływaliśmy z delfinami. Pytano, czy chcemy spróbować jeszcze raz, ale nie chcieliśmy.

W drodze powrotnej jechaliśmy przez dżunglę. Pokazano nam – wśród innych drzew – „clove tree”2, a ja usłyszałam „love tree” i poprosiłam, żeby się zatrzymać, i poszłam zrobić sobie z nim zdjęcie. Na tej fotografii jestem po prostu ja w dżungli – z drzewem. A raczej wśród drzew. Przygoda za przygodą w tej Afryce.

Potem dowiedziałam się, że Zanzi jest dużym producentem goździków. „Cloves” to są po polsku goździki. Mam więc pamiątkowe zdjęcie z drzewem goździkowym, kompletnie nierozpoznawalnym wśród innych drzew.

Tam też pierwszy raz nurkowaliśmy. Przed wyjazdem zrobiliśmy – w Holandii na jeziorze – kurs PADI3. Oczywiście wciąż jeszcze mieliśmy słabe pojęcie o nurkowaniu. Tutaj wypłynęliśmy w morze, a do wody kazano nam skakać fikołkiem do tyłu. Serce mi stanęło. W Holandii po prostu weszliśmy do jeziora. Tu mieliśmy rzucać się w toń – i to jeszcze z przewrotem, jak akrobaci. Zawał, mówię wam. W czasie nurkowania cały czas kurczowo trzymałam naszego instruktora za rękę, a on pokazywał mi różne cuda. Mark płynął sam, bo najwyraźniej umiał i się nie bał. Gdzieś po drodze instruktor zauważył muszlę przykrytą piaskiem, której bym nigdy sama nie zauważyła, i podał mi ją. Od tego momentu ściskałam jedną ręką jego, a drugą moją muszlę. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że to nie powinno mieć miejsca, że nie wolno zabierać morzu jego skarbów. Po wynurzeniu kołysało nami szaleńczo. Podpłynęła nasza motorówka, weszliśmy do niej i pognaliśmy przez wzburzone morze z powrotem do brzegu. Pamiętam – bo mam fantastyczne zdjęcie – jak krzyczę, kiedy zalewa nas fala. No i kiedy nas wyrzucili nieopodal brzegu, to po wszystkich tych kołysaniach, pływach i zmianach ciśnień cała śniadaniowa jajecznica brutalnie mnie opuściła i popłynęła Oceanem Indyjskim. Od tej pory jajecznicy nie jadam w ogóle, a przed nurkowaniem nie jadam niczego.

Tam też po raz pierwszy w podróży (ale też ostatni) dopadła mnie zemsta faraona. Chociaż w Zanzi to chyba inaczej się nazywa. W każdym razie leciało ze mnie każdym otworem. Mark poszedł do ludzi z obsługi, żeby szukać pomocy, a oni zaserwowali mi colę i gotowany ryż. Potrwało to trochę, ale poczułam się lepiej. Wciąż w razie potrzeby używam tej metody.

Z Afryki przywiozłam też butelkę piasku, który mam do dziś i nie wiem, co z nim zrobić.

 

 

Holandia

 

Teraz już jakby domowo. Przywiozłam jakieś swoje rzeczy, bo z mieszkania w Poznaniu się wyprowadziłam. Zaczęłam pracę – dorywczą i nielegalną. Przejętą od znajomej Polki, która wychodziła za mąż, zmieniała status i mogła już pracować legalnie. Zatem sprzątałam mieszkania i opiekowałam się dziećmi. Poczucie, że coś osiągnęłam, było trochę złudne, ale to, co miałam, było jednak lepsze niż nic.

Mieszkaliśmy w Rotterdamie. Duże spokojne miasto. Ma fajny targ, gdzie w weekendy można kupić świeże ryby i owoce morza, specjały z Bliskiego Wschodu (w Holandii, zwłaszcza w miastach, mieszka sporo ludzi z najróżniejszych rejonów świata).

Koniecznie trzeba spróbować tradycyjnych holenderskich bitterballen i frikadellen. Żeby wiedzieć. Oba dla mnie nie do zjedzenia. Bitterballen to kulki z ziemniaków i mięsa mielonego, panierowane i smażone w głębokim tłuszczu. Jedzone z musztardą. Takie bure. Chyba ich w końcu nie próbowałam, bo kiedy przyjechała do mnie koleżanka i ugryzła taką kulkę, skrzywiła się i powiedziała, że trafiła na chrząstkę.

Frikandele z kolei to jakby nasze parówki, tylko bardziej papierowe i zielone; więc też NIE.

Jest jeszcze śledź, którego serwuje się albo w bułce, albo bez, za to z surową siekaną cebulką. Tego śledzia trzyma się za ogon i wpuszcza się do szeroko otwartych ust. Tego też nie próbowałam. Doprawdy nie wiem, co tam robiłam przez te wszystkie lata, że takich typowych potraw nie spróbowałam ani razu.

Za to wielokrotnie jadałam satay4. Była taka mała restauracja, mieściła się w oszklonym baraku naprzeciwko ratusza, po drugiej stronie Coolsingel – głównej ulicy. Nazywała się, o ile dobrze pamiętam, Sate House. Zawsze było tam dużo ludzi i zawsze serwowano to samo – wszystkiego dużo i wszystko dobre.

Makaron lub ryż zapiekany z warzywami (nasi lub bami), do tego szaszłyki mięsne i rzeczony satesauce. O mniam. Wróciłabym na ten makaron.

No i dużo piliśmy. Taki czas. Wtedy pijało się wódkę z red bullem. Wiem: zło, pomysł z piekła rodem. Wiem, czym to grozi. Jak można sobie taką krzywdę robić? Tylko że wtedy nikt o tym nie myślał. A te imprezy – legenda po prostu. Mówię wam.

Tak sobie myślę, że miasto lub kraj poznaje się, dopiero kiedy się tam na dobre mieszka. Potem jest kolejny stopień wtajemniczenia – kiedy ktoś przyjeżdża i bierze się tego kogoś na zwiedzanie. Ja nawet zauważyłam, że taki gość czy podróżnik często ma swoją listę miejsc, których ty jako mieszkaniec zupełnie nie jesteś świadom. Wtedy odwiedzasz te nowe miejsca i dziwisz się, że coś takiego w ogóle istnieje i dlaczego dopiero teraz się o tym dowiadujesz.

I tak na przykład Kinderdijk5ze słynnymi wiatrakami, Van Gogh Museum, Rijksmuseum, Heineken Museum i mnóstwo innych zwiedziłam właśnie dzięki gościom, których wielu do mnie przyjeżdżało.

W Amsterdamie zawsze najpierw każdy chciał na gwałt iść do Red Light District – właśnie tam, bo to niezwykłość, golasy, wiadomo. A potem ponownie po zmroku, bo wtedy dopiero robi wielkie wrażenie. Wszechobecny zapach skrętów, gwar, nagie ciała wszelkiego rozmiaru i koloru – egzotyka i ekscytacja; trzeba mieć oczy dookoła głowy.

A kiedy już się pobędzie w czerwonej dzielnicy, można spokojnie usiąść przy kawie lub piwie i pooglądać ludzi. Lub poszwendać się po mieście. W Amsterdamie można znaleźć cuda. Ja sugeruję bardzo subiektywnie Van Gogh Museum, tam w okolicy jest sporo miejsca, gdzie można w słoneczny dzień usiąść na trawie. Roztacza się stamtąd fajny widok na Rijksmuseum i napis „I LOVE AMSTERDAM”. Rzeczywiście każdy chyba pokocha Amst. Jest i kolorowa wegańska knajpka Vegan Junk Food Bar, gdzie serwują street food z małymi chorągiewkami z nazwą knajpki.

Może znajdziecie Pathe Tuschinski koło targu kwiatowego. Kino o wystroju narodowej opery. Trzeba o nim wiedzieć, żeby tam trafić, bo jest położone nieco na uboczu.

Na pewno warto wejść do coffeeshopu, choćby tylko po to, żeby kupić piwo lub kawę. Powłóczyć się uliczkami przy kanałach i usiąść w knajpce przy ulicy, by pouprawiaćpeople watching. Czyli pijesz piwo i gapisz się na ludzi idących ulicą. Gdzie to robić, jak nie w Amsterdamie!

Na początku naszych holenderskich czasów mieszkali w Amsterdamie przyjaciele Marka ze studiów. Ci sami, z którymi byliśmy na Santorini. Często u nich bywaliśmy. To znaczy on był z nimi (czasem siedzieli w domu, czasem gdzieś razem wychodzili), a ja najczęściej brałam szkicownik i szłam nad kanał, żeby porysować. Trochę dlatego, że czułam się z tymi ludźmi nieswojo, a trochę dlatego, że nie miałam jeszcze wtedy własnej kasy i głupio mi było.

W Holandii byliśmy na tyle długo, że zdążyliśmy poznać niektóre tradycje i święta. Słuchajcie, bo są nie z tej ziemi.

Święta. No więc w Holandii najbardziej uroczyście obchodzi się nie Boże Narodzenie, ale to, co u nas nazywane jest mikołajkami. Sinterklaas6 to jedna z wariacji na temat Świętego Mikołaja. Przychodzi szóstego grudnia – w swoje urodziny. W przeddzień są celebracje i kolacje, a następnego dnia prezenty.

Sinterklaas w stroju biskupa przypływa statkiem parowym z Hiszpanii, potem jedzie na białym koniu, a towarzyszą mu pomocnicy zwani Zwarte Piet. Czaicie. Kosmos. Gdzieś tam historycznie pomocnik St. Nicholasa, a obecnie noszą worki ze słodyczami dla dzieci lub rózgi. Zostawiam to bez komentarza, ponieważ od mojego wyjazdu wiele się mogło zmienić. Może teraz Czarni Piotrusiowie zamiast rózg mają empatyczne pogadanki.

W każdym razie w czasie świątecznym kupuje się na prezenty duże czekoladowe literki – inicjał imienia, pyszne tyciuteńkie okrągłe ciasteczka imbirowo-piernikowe kruidnoten oraz większe, też mocno przyprawione speculaas. A na rynkach i jarmarkach królują oliebollen, czyli coś jak nasze pączki, tylko że są kuliste, a nie spłaszczone.

Jednym z dziwnych dla mnie zwyczajów były celebracje urodzinowe. Grupa osób przychodziła, przywitanie, prezenty. Prezenty odłożone, goście posadzeni przy stole, wjeżdża tort. Zostaje obniesiony wokół stołu, by każdy z gości mógł ciasto zobaczyć. Następnie każdy dostaje po kawałku tortu i tort wyjeżdża. Kawa, herbata, konwersacja i do domu.

Na początku męczyło mnie, że domy nie mają firan i zasłon. W domach jednorodzinnych czy szeregowcach na parterze są zwykle niczym nieosłonięte duże okna. Wiecie: każdy widzi, co ludzie robią w środku. I to na początku było dla mnie niesłychane. Potem już mniej. Może tam po prostu nikt nie interesuje się czyimś życiem? Nie wiem.

Pamiętam też, że na obwodnicy mieszały się pasy jezdni. Auta wjeżdżały i zjeżdżały, nikt nie stawał, każdy każdemu podjeżdżał, ale też każdego wpuszczał, wszystko szło płynnie, nikt na nikogo nie trąbił. Takiej uprzejmości i cierpliwości na drodze nigdy przedtem ani potem nie widziałam.

 

A z zabawnych historii: już po zaręczynach pojechaliśmy po pierścionek. Mnie nie przyszło to do głowy, ale Mark wpadł na pomysł, że kupi taki z diamentem albo brylantem. Miałam nikłe pojęcie o obu, oprócz tego, że w tym rejonie Europy Antwerpia i Amsterdam są miastami diamentów. Znacznie bliżej był Amsterdam. Zatem któregoś dnia (po telefonicznym umówieniu z firmą jubilerską, w której robiono biżuterię na zamówienie – z wybranymi kamieniami) pojechaliśmy na zakupy. Słuchajcie, to była wyprawa na wściekłym kacu (skąd kac, nie pomnę, pewnie po którejś z wielu imprez). Przy parkowaniu auta w podziemnym garażu zrobiło mi się tak niedobrze, że już, już miałam zwracać. Ale jednak nie zwróciłam, więc poprosiłam Marka, żeby jeździł autem naprzód, wstecz, naprzód, wstecz, żeby mi się te wymioty ruszyły. Niestety to nie zadziałało, więc w końcu stanął i poszliśmy wybierać brylanty. Na miejscu zastaliśmy sporych rozmiarów salę z biurkiem, gablotą i stolikami. Odhaczyliśmy obecność i poproszono nas do stołu. Kiedy Mark wyjaśnił, czego szuka, zaczęli nam przynosić kamienie. Każdy pojedynczo na welwetowej tacce. Te kamienie były maluteńkie, więc trzeba było naprawdę uważać, żeby ich nie pogubić, zwłaszcza gdy było się w stanie ciężkiego kaca. Obsługa musiała czuć nasz skisły oddech, bo nawet ja byłam go świadoma. Wątpię, czy wierzyli, że naprawdę coś kupimy. Oglądałam te drogocenne kamienie i nie wiedziałam, na co tak naprawdę patrzę. Mark chyba rozumiał więcej, bo w pewnym momencie zapytał, czy może zobaczyć jeszcze raz tamten poprzedni brylant. Wtedy pan, który nas obsługiwał, spojrzał na niego przeszywającym wzrokiem, odebrał klejnot, który właśnie oglądaliśmy, i poszedł po ten poprzedni. W końcu Mark dokonał wyboru, a mnie pozostało wybrać materiał i formę pierścionka. Białe złoto, najprostszy kształt. Noszę ten pierścionek od dnia, kiedy go dostałam, do dziś. Z jedną małą przerwą. A było tak…

Już po powrocie do Polski, kiedy średnio nam się działo, Mark zaczął wyjeżdżać. Ja nie pytałam, bo wiecie, jak to jest. Człowiek trochę wierzy, że nic złego się nie dzieje, trochę czuje, że coś jest nie tak, ale się boi, pomimo że wszechświat i intuicja wysyłają sygnały. W każdym razie któregoś razu Mark wyjechał, a ja pojechałam do kosmetyczki albo do lekarza. I tam na fotelu zauważyłam, że mój pierścionek nie ma kamienia. I było: podobnie jak w filmie „Apollo 13” (jednego z astronautów grał Tom Hanks), kiedy bohater poleciał w kosmos, a jego żonie pierścionek wpadł do odpływu i zaczęły się dziać złe rzeczy, tak ja wtedy właśnie gdzieś głęboko w środku poczułam, że to jest niedobry znak.

Dotarłam do domu oraz przeszłam w głowie ścieżkę, którą się poruszałam przed wyjściem. Wreszcie padłam na kolana w pokoju przejściowym koło łazienki, gdzie na suszarce wisiało pranie. I tam, na podłodze pod suszarką, go znalazłam. Jest wielkości małej biedronki. Tej, co ma tylko dwie kropki. To, jak go odnalazłam – magia. Teraz widzę, że to też mógł być znak.

 

Do Holandii wróciłam dwa razy. Raz – ponownie rodzinnie, kiedy moja córka chrzestna Domi zamykała swój holenderski rozdział. Odwiedziłyśmy ją w Lejdzie i wtedy też wybrałyśmy się do Amsterdamu. Drugi – na randkę z takim kudłatym fotografem, którego poznałam na Tinderze. Przyleciał do mnie do Amsterdamu oraz przeleciał w Utrechcie. Nie ma dla mnie czegoś takiego jak „za daleko”, „na dzień się nie opłaca” czy „podróż potrwa dłużej niż pobyt”. Biorę, co dają, korzystam z okazji, słucham intuicji. Dopóki mogę, dopóki mi się chce.

PRAGA około 2002

 

Pierwsza Praga była za czasów holenderskich. Przyjaciel Marka mieszkał tam i pracował w firmie telekomunikacyjnej. Zaczynał się czas komórek. Odwiedziliśmy go w weekend. Była już jesień, liście spadły z drzew, było jak u INXS w „Never TearUs Apart”. Most Karola mnie oczarował. Na moście tym siadywał człowiek diabeł. Miał swoje miejsce na końcu (lub początku) mostu, bliżej Hradczan; zaczepiał przechodniów, rozmawiał z samym sobą i rysował diabły. Cała galeria diabłów stała wokół niego – na sprzedaż. Jeden wrócił z nami do domu.

Na kolację poszliśmy do gospody na zupy gulaszowe i przewielką golonkę podawaną na desce. A potem do klubu La Fabrique tańczyć. Chyba nigdy w życiu nie byłam na takiej superimprezie. Muza z lat osiemdziesiątych, tańce i śpiewy. Wracaliśmy, tańcząc na ulicy.

Tam pierwszy raz jadłam kawał sera żółtego w panierce, smażony w głębokim tłuszczu. Z sosem tatarskim lub majonezem i w bułce. Do tego obowiązkowo piwo. Niestety wszystko równie pyszne co kaloryczne. Matko, jak dobrze, że to był tylko weekend.

 

 

UKRAINA w latach 80.

 

Tam