Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna czy wiele Ukrain? Demokracja czy oligarchia? Ukraińskie rodowody i ukraińskie tożsamości. Ukraina wobec Rosji i wobec Polski, wobec świata i Europy. Ukraińska Powstańcza Armia i Armia Czerwona. Donieck i Lwów. Lwów etniczny i symboliczny, polski Wołyń i zagłada Żydów. Te kluczowe dylematy i dramaty nowoczesnej Ukrainy stanowią oś pasjonujących i odważnych rozmów, jakie Iza Chruślińska przeprowadziła z Jarosławem Hrycakiem.
Ale żaden z tych dylematów i dramatów nie przedstawia się tutaj tak, jak utrwaliły to stereotypy – każdy został na nowo przemyślany i sproblematyzowany. Jarosław Hrycak jest bowiem nie tylko wybitnym historykiem, jest także wizjonerem politycznym. Wizja Ukrainy niepodległej i demokratycznej, wielokulturowej i pojednanej ze sobą, zaprzyjaźnionej z sąsiadami i osadzonej w Europie, ma w Hrycaku swojego mocnego, zdecydowanego wyraziciela. Jako historyk wie on jednak, że musi być nastawiony na długie jej nie tyle trwanie, co spełnianie.
Andrzej Mencwel
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 413
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykuję moim ukraińskim przyjaciołom z Polski i z Ukrainy
Specjalne podziękowania należą się Jarosławowi Hrycakowi za to, że zechciał mi zaufać, wyrażając zgodę na wspólną pracę nad tą książką, a także za to, że dzięki rozmowom z nim oraz lekturze jego publikacji mogłam lepiej zrozumieć Ukrainę.
Chciałabym wyrazić też wdzięczność osobom, które na różnych etapach mojej pracy zechciały mnie wesprzeć. Dziękuję panu prof. Andrzejowi Mencwelowi za życzliwe zainteresowanie oraz istotne uwagi, podobnie za życzliwe wsparcie dziękuję panu Redaktorowi Adamowi Michnikowi. Bardzo dziękuję Wojciechowi Dudzie, redaktorowi naczelnemu „Przeglądu Politycznego”, za wspieranie mnie radą oraz życzliwym słowem przez cały okres powstawania książki. Słowa wdzięczności kieruję również do Mirosława Czecha i pana Tomasza Stryjka za cenne uwagi do przypisów oraz tekstu.
Osobne podziękowania należą się grupie moich przyjaciół: Basi Żukowskiej, Iwonie Moskalik, Martynie Michalik oraz Piotrowi Tymie za pomoc przy pierwszej redakcji tekstu, kiedy nie mogłam sama pracować na komputerze. Piotrowi Tymie ponadto za ogromne wsparcie, pomoc w dotarciu do wielu materiałów, za rozmowy i istotne uwagi, bez których ta książka byłaby uboższa.
Dziękuję Lewkowi Zacharczyszynowi za pomoc logistyczną w moich podróżach do Lwowa podczas pracy nad książką.
Wspólnie z Jarosławem Hrycakiem dziękujemy panu Maćkowi Kropiwnickiemu oraz całej ekipie Wydawnictwa Krytyki Politycznej za współpracę i zaangażowanie podczas przygotowania książki do publikacji.
Iza Chruślińska
Adam Michnik
„SZCZE NE WMERŁA UKRAJINA...”
Słowa hymnu ukraińskiego i polskiego są podobne. W obu tych hymnach tkwi upór narodu, który decyduje się przetrwać jako naród wbrew wszystkim okolicznościom; wbrew zaborcom, okupantom i wrogom.
Ten upór mimo niedoli czyni nasze narody podobnymi mentalnie.
Wiele lat temu opowiadał mi Jerzy Giedroyć, że – szukając środków na publikację w języku ukraińskim antologii Rozstrzelane Odrodzenie – spotkał się z przedstawicielem ważnej fundacji amerykańskiej. Amerykański rozmówca odmówił wsparcia finansowego i zapytał półżartem: ile pan chce pieniędzy, by tej książki nie wydawać?
Amerykanin gotów był wspierać publikację polskich autorów w emigracyjnym wydawnictwie; także węgierskich bądź czeskich, ale Ukraina była obszarem sowieckim. Na Ukrainie amerykańskie fundacje miały nie ingerować w czasach pokojowej koegzystencji.
Przypomniałem sobie tę rozmowę, czytając fascynujący wywiad-rzekę Izy Chruślińskiej z Jarosławem Hrycakiem. Iza Chruślińska jest autorką wielce zasłużoną dla dialogu polsko-ukraińskiego, zaś Jarosław Hrycak, znakomity historyk ukraiński, nie jest dla polskiego czytelnika osobą nieznaną. Jego eseje często były publikowane, podobnie jak rozmowy z nim. Niedawno ukazał się w Polsce tom esejów Jarosława Hrycaka Nowa Ukraina. Nowe interpretacje (Kolegium Europy Wschodniej), a przed laty ukazała się jego Historia Ukrainy XIX i XX wieku. Tym razem rozpoznajemy Hrycaka, autora pasjonujących szkiców o węzłowych problemach historii i polityki ukraińskiej, gdy opowiada Izie Chruślińskiej o sobie i swoim widzeniu świata.
Wołodymyr Wynnyczenko, ukraiński pisarz i polityk, miał twierdzić, że „do czytania historii Ukrainy niezbędny jest brom”, gdyż „jej historia to nieprzerwany ciąg nieustannych powstań, wojen, pożogi, głodu, najazdów, przewrotów wojskowych, intryg, kłótni, spisków”.
Przyznam, że podobnie myślałem o historii Ukrainy, gdy trzydzieści kilka lat temu napisałem, że Ukraińcy to najbardziej nieszczęśliwy naród Europy. Jarosław Hrycak nie podziela tego poglądu. Pisząc swoją historię Ukrainy, zaczął od deklaracji, że będzie to „historia bez bromu”.
„Podstawowa teza książki – mówił Jarosław Hrycak Izie Chruślińskiej – opierała się na założeniu normalności historii Ukrainy. Uważam, że ukraińska historia nie jest ani lepsza, ani gorsza niż dzieje innych narodów. Oczywiście, ma swoją specyfikę, ale nie jest wyjątkowa. Można ją spokojnie czytać, poznawać i uczyć jej. Mnie się wydaje, że ta potrzeba bromu wynika z poczucia niedowartościowania Ukraińców, przekonania, że jesteśmy gorsi od innych, gdyż nie mieliśmy własnego państwa i byliśmy ofiarami cudzych rządów. Nie sądzę, abyśmy musieli czuć się z tego powodu gorsi, czy potrzebowali powoływać się na naszą historię, aby takie poczucie usprawiedliwiać. Wystarczy spojrzeć na historiografię polską, białoruską, litewską, ormiańską czy żydowską, aby znaleźć tam podobną tendencję. Nawet Austriacy stworzyli bardzo wygodny mit «Austrii, pierwszej ofiary niemieckiego nazizmu».
Każdy z tych narodów przekonany jest o tym, że jego historia jest bardziej tragiczna niż innych. Nie widzę sensu w pisaniu historii Ukrainy, zwłaszcza po 1991 r., jaka by szła w takim właśnie kierunku, akcentowania tragizmu i złożoności ukraińskiej historii”.
Czytam te słowa ukraińskiego historyka z podziwem. Hrycak w swej praktyce pisarskiej wierny jest swoim deklaracjom. Zastanawiając się nad świadomością historyczną współczesnej Ukrainy, zauważył: „Młodsze pokolenie Ukraińców raczej nie jest zainteresowane radykalną rewizją historii swego narodu. Ukraińcy raczej nie będą w stanie w prosty sposób uporać się z własną historią. Sądzę także, że w przypadku Ukrainy sama rewizja historii nie rozwiązałaby problemu, dekonstrukcja bez zaproponowania nowej konstrukcji graniczyłaby z brakiem odpowiedzialności. Ludzie potrzebują identyfikować siebie z historią własnego narodu, ponadto w sytuacji braku zbiorowej pamięci tracą podstawy swojej tożsamości. Dlatego z historią należy obchodzić się bardzo ostrożnie i odpowiedzialnie”.
Hrycak tak właśnie obchodzi się z historią. Pisze bez osłonek o czarnych plamach historii własnego narodu, o strasznym dramacie zabijania Polaków na Wołyniu, o udziale w Zagładzie Żydów. Objaśnia okoliczności, wskazuje na kontekst dziejowy, ale nie relatywizuje win i zbrodnię nazywa zbrodnią. Taka postawa godna jest najwyższego szacunku.
Ale taka postawa wzbudza też zaciekawienie, kim jest ten człowiek, który w sposób nowy, odważny i odkrywczy pochyla się nad dziejami i kondycją własnego narodu? I oto poznajemy tego człowieka, a wraz z nim poznajemy nowy sposób widzenia Ukrainy. Poznajemy umysł Hrycaka, umysł wolny od zaślepienia doktryną bolszewicką czy etnicznym nacjonalizmem; umysł trzeźwy i dociekliwy. Poznajemy też zarazem złożone losy ukraińskiego narodu, jego fascynującą walkę o przetrwanie i odrodzenie.
Hrycak jest znakomicie obeznany z najlepszą historiografią ukraińską; prowadzi dialog ze światem współczesnej nauki z elegancją profesora z Bostonu. Imponuje erudycją. W rozmowie z Chruślińską nie jeden raz pada nazwisko Jerzego Giedroycia. I chyba to nie jest przypadkowe. Wydaje się bowiem, że Hrycak należy przez swą wrażliwość i mentalność do tej samej szkoły myślowej, co redaktor paryskiej „Kultury”. Tak jak Giedroyć myślał o Polsce, która przełamie tradycyjne schematy myślenia i okaże się gotowa do pojednania z Niemcami i Litwinami, z Ukraińcami i Rosjanami, tak Hrycak kreśli wizerunek Ukrainy wolnej i niepodległej, demokratycznej i europejskiej, tolerancyjnej i wolnej od strachu przed prawdą o własnej historii. W ten sposób poznajemy historię Ukrainy niejako od wewnątrz ukraińskich sporów o Ukrainę. Poznajemy innego Bohdana Chmielnickiego i innego Mazepę. Lepiej rozumiemy fenomen Petlury i Machno, Doncowa i Bandery, UPA i ruchu dysydenckiego. Poznajemy wreszcie Ukrainę w tragicznych kleszczach między Hitlerem a Stalinem.
Hrycak mówi wszystko, co najważniejsze, o złożonych i wieloaspektowych relacjach polsko-ukraińskich, rosyjsko-ukraińskich, ukraińsko-żydowskich. Podzielamy radość Hrycaka, gdy pisze, że „biorąc pod uwagę wydarzenia, jakie miały miejsce w relacjach polsko-ukraińskich w latach 1939–1947, ilość przelanej krwi, tragedii i ofiar, to, co stało się po 1989 r. w naszych relacjach, można by nazwać prawdziwą pokojową rewolucją”.
Żałuję, że tych słów nie mogą przeczytać ci z Polaków, którzy tak wiele uczynili dla dialogu polsko-ukraińskiego: Jerzy Giedroyć i Jacek Kuroń, Jan Józef Lipski i Paweł Jasienica. Myślę, że ze względu na tych ludzi Jarosław Hrycak jest dyskretnym polonofilem, co polskiemu czytelnikowi sprawia radość, a jednak nie rzutuje na jasność i precyzję jego historycznych wywodów. Także o Rosji mówi nasz autor kompetentnie i subtelnie.
„Stosunek do Rosji był przyczyną powstania dosyć silnego zróżnicowania w łonie ukraińskiego ruchu. I tak w Kijowie, aż do 1914 r., ukraiński ruch narodowy pozostaje pozytywnie nastawiony, nie tyle do imperium rosyjskiego, ile do Rosji. Panowało bowiem przekonanie, że w przyszłości można będzie zmienić Rosję w demokratyczny kraj, w którym Ukraińcy i Rosjanie będą żyć razem. W Galicji na odwrót, panowało silne przekonanie, że Ukraińcy nigdy nie będą w stanie żyć razem z Rosjanami, gdyż chodzi nie tylko o różnicę między dwoma odrębnymi narodami, ale o różnicę między odmiennymi cywilizacjami. Nawet Taras Szweczenko, mimo tworzenia wierszy o antyrosyjskiej wymowie, uważał, że Ukraina i Rosja są sobie bliskie, podobnie inni działacze z centralnej Ukrainy. Takiego przekonania byli Mychajło Drahomanow, Wołodymyr Antonowycz, Mychajło Hruszewśkyj. Dla nich wszystkich nie ulegało wątpliwości, że Ukraina w przyszłości miała być związana z Rosją. Dla galicyjskich Ukraińców natomiast ten typ myślenia był nie do przyjęcia. Różnice w podejściu do Rosji doprowadziły później, podczas rewolucji ukraińskiej w 1917–1918 r., do poważnych kłótni w łonie ukraińskiego ruchu narodowego. Wówczas wielu działaczy z Galicji znalazło się w Kijowie, aby tam kontynuować walkę, ale ich antyrosyjskie nastawienie często było niezrozumiałe dla Ukraińców z Kijowa”.
Inaczej mówiąc – niełatwo zrozumieć Polakom złożone dzieje narodu ukraińskiego, gdyż ten naród miał w swojej historii problem ze zrozumieniem siebie.
Jarosław Hrycak jest Ukraińcem ze Lwowa; Galicjaninem. Galicjanin to taki szczególny rodzaj Ukraińca, który uważa się za Europejczyka, w odróżnieniu od tych z Doniecka. Ale prawdziwe marzenie Hrycaka Galicjanina to Ukraina w Europie z Lwowem, Kijowem i Donieckiem.
Chcecie zrozumieć taką Ukrainę? Czytajcie znakomitą rozmowę Izy Chruślińskiej z Jarosławem Hrycakiem.
I
HISTORYK I JEGO BIOGRAFIA
„Biografia historyka narzuca mu sposób, w jaki pisze o historii...”
Rozmawiamy o Ukrainie, historia będzie nam nieustannie towarzyszyć. Trudno wyobrazić sobie tę rozmowę bez zrozumienia, co ciebie, jako człowieka i historyka, ukształtowało. Czy historyk musi posiadać silnie rozwinięty „węch” czasów, w których żyje?
Pytanie z pozoru wydaje się łatwe, ale odpowiedź na nie nie jest prosta. Wielu historyków zastanawia się nad tym, jaka powinna być rola subiektywnego czynnika w pisaniu historii. Z jednej strony, są tacy, którzy uważają, że historycy nie mają, tak naprawdę, życia osobistego, gdyż głównymi faktami ich życia stają się wydane przez nich publikacje. Trochę jak w słowach znanej piosenki Johna Lennona: „Życie jest tym, co dzieje się z tobą, kiedy ty zajmujesz się innymi sprawami” (Life is what happens to you while you’re busy making other plans). Znowu inni mówią, że historia jest nauką skrajnie subiektywną, dlatego biografia historyka narzuca mu to, co pisze, a szczególnie – sposób, w jaki pisze o historii. Ciekawie tę myśl sformułował Norman Davies, pisząc, że „dobrzy historycy powinni przyznawać się do swoich ograniczeń. Najgorsi historycy to ci, którzy wyobrażają sobie, że są wolni od jakichkolwiek uprzedzeń”1.
Mógłbym uciec od twojego pytania, odpowiadając, że z natury jestem dość eklektyczny, a poza tym staram się zajmować pozycję „gdzieś” pośrodku. Ale nie byłoby to uczciwe z mojej strony, gdyż problem pozostawałby nadal nierozwiązany. Prawdą jest, że każdy historyk, nawet jeśli tematem jego prac są antyczni bohaterowie, pisze – na swój sposób – o sobie i czasach, w jakich przyszło mu żyć. Moje doświadczenie podpowiada mi, że największym wyzwaniem dla historyka jest umiejętność wyjścia, na tyle, na ile możliwe, poza granice swoich czasów i własnych poglądów, podjęcie próby zrozumienia innego okresu historycznego w kategoriach właściwych tamtemu czasowi, a nie czasom nam współczesnym. Innymi słowy, cenię bardzo, kiedy np. marksistowski historyk jest w stanie krytycznie ocenić zbrodnie dokonane przez komunizm, historyk o poglądach syjonistycznych umie krytycznie spojrzeć na doświadczenie historyczne Izraela, a historyk wierzący ma odwagę podważyć historyczną wiarygodność poszczególnych opowieści biblijnych.
Mnie samemu udało się uporać ze spadkiem marksizmu, co nie było zbyt trudne, oraz z dziedzictwem ukraińskiego nacjonalizmu, co było relatywnie trudne. Ale pragnę zaznaczyć, że używając określenia nacjonalizm, nie mam na myśli skrajnego ksenofobicznego ruchu, a używam tego pojęcia w znaczeniu pewnego systemu poglądów, według których w centrum współczesnego świata znajduje się naród. Istnieje jednak jeszcze większe wyzwanie, na jakie udaje się odpowiedzieć jedynie historykom, którzy są prawdziwymi geniuszami. Ma to miejsce wówczas, kiedy potrafią oni wyjść nie tylko poza granice kontekstu czasów, w jakich żyją, ale kiedy ich pisma zaczynają tworzyć nowe społeczno-kulturalne konteksty. Kiedy wywołują istotne dyskusje, bulwersują, w odpowiedzialny sposób, opinię publiczną, artykułują stanowisko pokolenia, do którego należy historyk, itd.
Dlaczego zostałeś historykiem, co cię ukształtowało? Okres twoich studiów we Lwowie przypada na przełom lat 70. i 80. Jaka atmosfera panowała w tamtym okresie w środowisku akademickim na zachodniej Ukrainie?
Prawie każdy z nas jest, umownie mówiąc, człowiekiem jednej przeczytanej w dzieciństwie książki, takiej, która nas ukształtowała, a bywa, że wpłynęła na wybór dalszej drogi życiowej. Tak było ze mną. Kiedy miałem 12 lat, do moich rąk trafiła, bardzo popularna w moim pokoleniu, książka Siedem cudów świata, napisana przez czeskiego historyka, Zamarowskiego, poświęcona historii świata starożytnego. Tak mnie zafascynowała, że po jej lekturze chciałem zostać egiptologiem. Wiem, że np. Jurij Andruchowycz2 też czytał Zamarowskiego jako chłopiec, tak samo zareagował, choć on egiptologiem nie został. Zainteresowałem się historią Egiptu, uważałem Egipt za fascynującą cywilizację, zapragnąłem ją poznać. Aby zostać specjalistą od Egiptu, trzeba było skończyć wcześniej historię lub archeologię. Wybrałem historię. Pod koniec lat 70., w 1977 r., kiedy miałem zdawać na wydział historii na Uniwersytecie Lwowskim, bardzo trudno było się tam dostać, zwłaszcza miejscowej młodzieży ze Lwowa i Galicji. W 1972 r. wyrzucono z Uniwersytetu kilku dobrych studentów lwowskich za tzw. nacjonalizm3, w rzeczywistości za to, że czytali zabronione przez system sowiecki książki, jak choćby publikacje Mychajły Hruszewśkiego4 oraz za wydanie w „samwydawie”5 almanachu „Skrynia”. Władze sowieckie podjęły wówczas decyzję o radykalnym ograniczeniu liczby przyjmowanych miejscowych studentów. Ja pochodziłem z Galicji, byłem przez władze uznawany za „miejscowego”, nie miałem więc zbyt dużych szans na dostanie się na historię, chociaż miałem bardzo dobre wyniki, sam nauczyłem się języka angielskiego i łaciny. Na szczęście, a mówię to z ironią, w Związku Sowieckim był silnie rozpowszechniony system łapówek, za łapówkę można było załatwić prawie wszystko. Mój ojciec pochodził ze wsi Dołhe, pod Stryjem, a pracował jako krojczy w Stryju. Tam znali się wszyscy, ojciec skorzystał ze swoich skromnych kontaktów, prosił o pomoc kogoś, kto miał znajomego na wydziale historii we Lwowie, ta interwencja pomogła. Usłyszał wtedy następujące słowa: „Na wydział historii trafia się jak do teatru, w którym wszystkie bilety są już wykupione. Musisz także kupić taki bilet dla syna”. Ojciec „kupił” dla mnie bilet, dał łapówkę. Kiedy już skończyłem uniwersytet, w rozmowie z kolegami dowiedziałem się, że oni również dostali się na studia po zapłaceniu łapówki.
Na pierwszym roku studiów szybko zrozumiałem, że muszę zapomnieć o egiptologii. Z jednej strony na studiach historycznych panował sowiecki system nauczania, poddany silnej kontroli ideologicznej. Historycy byli przez ten system podejrzewani o chęć tworzenia wrogich systemowi komunistycznemu interpretacji. Z drugiej strony był to wydział, tak wtedy myślałem, dość prowincjonalny, o niezbyt wysokim poziomie. Choć dzisiaj uważam, że wtedy się myliłem, niektórzy profesorowie reprezentowali dość wysoki poziom naukowy.
Kogo spośród nich masz na myśli...?
Kilku. Dziś sądzę, że wszyscy oni byli ludźmi nieprzeciętnymi. Jednym z nich był prof. Jurij Grossman, miał wykłady z historii starożytnej, choć potem okazało się, że nigdy nie specjalizował się w tej dziedzinie, a zajmował się Galicją i stosunkami agrarnymi w XVI–XVII wieku. Był bardzo inteligentny i miał dużą wiedzę. Drugim był, wówczas jeszcze młody, profesor Ihor Lisowyj, który wykładał historię Grecji. Po upadku Związku Sowieckiego Grossman wyjechał do Ameryki, napisał potem wspomnienia o swoim lwowskim okresie. Lisowyj także wyjechał i jest dziś profesorem w liceum w Czechach. Do grupy ważnych dla mnie wykładowców zaliczyłbym też Mykołę Krykuna, dziś mojego kolegę z Uniwersytetu, oraz profesora Jurija Szendryka, który wykładał etykę marksistowską, co dziś dość dziwnie brzmi, w praktyce mówił nam jednak o moralności, etyce i filozofii. Ponadto odważył się mówić krytycznie o systemie sowieckim, nie bezpośrednio, to byłoby niemożliwe, wyleciałby z pracy, ale każdy student o przeciętnej inteligencji świetnie rozumiał antysowiecki podtekst w jego wykładach. Jego los okazał się tragiczny, popełnił kilka lat temu samobójstwo przez samospalenie, protestując w ten sposób przeciw nadużyciom lwowskich władz, ale już postsowieckich.
Pośród moich wykładowców był także, wówczas jeszcze bardzo młody, znany dzisiaj historyk, Leonid Zaszkilniak. On wspólnie z Mykołą Krykunem napisali pierwszą na Ukrainie Historię Polski6. Dobrze wspominam też Natalię Czernisz, socjologa.
Jak mówiłem, bardzo szybko zrozumiałem, że nie mam szans stać się egiptologiem. W związku z tym, że od szkolnych lat lubiłem matematykę, a potem na studiach dalej się nią interesowałem, przez jakiś czas sądziłem, że będę zajmował się kliometrią, modnym wówczas kierunkiem badań historycznych, który wykorzystywał matematykę. Nauka ta rozwinęła się dość dobrze w Moskwie i przyjęła na Ukrainie, gdzie istniała cała jej szkoła w Dniepropietrowsku, tam Uniwersytet miał bezpośrednie kontakty z Moskwą. Zwróciłem się do Instytutu w Moskwie z prośbą o przyjęcie, ale odmówiono mi. Potem, po latach, dowiedziałem się od moich kolegów, że w Moskwie była podobna sytuacja jak we Lwowie, nie przyjmowano tam bez rekomendacji i łapówek, a studiowały głównie dzieci profesorów akademickich lub członków partyjnego establishmentu. Potem znowu myślałem, że będę zajmował się rewolucją francuską. Nie chciałem badać historii Ukrainy!
Ciekawe, że mówi to jeden z najlepszych historyków specjalizujących się właśnie w historii Ukrainy...
Miałem wielkie ambicje (śmiech), a historia Ukrainy wydawała mi się zbyt prosta, mało ciekawa, prowincjonalna. W okresie, kiedy studiowałem i robiłem doktorat, istniało niebezpieczeństwo, że będę musiał zająć się historią partii komunistycznej, gdyż takie były wówczas oczekiwania władz sowieckich. Nawet specjalizowanie się w historii Ukrainy groziło ograniczeniem się do wąskiej dziedziny, gdyż o wpisaniu ukraińskiej historii w szerszy europejski kontekst nie można było wówczas marzyć.
Pod koniec studiów wiedziałem już, że chcę robić studia doktoranckie, ale znowu, z tych samych powodów co przy wstępie na studia, czekały mnie poważne trudności. Pomógł szczęśliwy przypadek. Był rok 1982. Brałem udział w ekspedycji archeologicznej w miejscowości Kryłos, wcześniej noszącej nazwę Halicz, dawnej stolicy Galicji. Szefem tej ekspedycji był lwowski archeolog, Witold Aulich, Polak, syn przedwojennego profesora Politechniki Lwowskiej, bardzo inteligentny i sympatyczny człowiek. Cała jego rodzina po wojnie wyjechała ze Lwowa, on ożenił się z Ukrainką i został. Nawiasem mówiąc, podczas tych praktyk spotkałem moją przyszłą żonę, Olenę. Aulich zaopiekował się nami. Był ciekaw, co zamierzam robić po studiach. Powiedziałem mu o planach dotyczących studiów doktoranckich i moich obawach, że bez kontaktów i poparcia, mimo dobrych wyników, będę miał minimalne szanse na przyjęcie, w związku z czym pewno czeka mnie praca w szkole, gdzieś na głębokiej prowincji. Wtedy Aulich zaproponował, że sprawdzi w Instytucie Nauk Społecznych, z którym był związany, czy tam nie przyjęliby mnie na studia doktoranckie. Ten Instytut tworzył wówczas pewną wysepkę wolnej myśli, dlatego że umieszczano tam wszystkich tych, których nie przyjęto do pracy na wydział historii na Uniwersytecie, podejrzewając ich o skłonności do nielojalności wobec systemu sowieckiego. Płacono niewiele, ale zespół był bardzo dobry, znalazło tam schronienie sporo przedstawicieli starej inteligencji ukraińskiej, próbowali również przyciągnąć do siebie młodzież. Aulich, po powrocie z praktyk, rzeczywiście rozmawiał w mojej sprawie z dyrekcją Instytutu. Zostałem przyjęty. Dopomogła mi też seria szczęśliwych przypadków oraz, jak potem śmiano się ze mnie, fakt, że uznano moje nazwisko – „Hrycak”, za brzmiące podobnie do nazwiska Omeliana Pricaka7, który był wybitnym historykiem diaspory w Harvardzie.
Jednak mój projekt pracy doktorskiej dotyczącej rewolucji francuskiej wywołał śmiech. Zasugerowano mi, abym zajął się czymś konkretnym, np. historią ruchu robotniczego. Wtedy jeszcze nie rozumiałem dobrze, jaka była sytuacja placówek naukowych w Związku Sowieckim. Instytut Nauk Społecznych podlegał Obwodowemu Komitetowi Partii Komunistycznej (Obłasnyj Komitet Kompartii), jego głównym zadaniem było przygotowywanie odpowiednich memoriałów lub opracowań przydatnych Komitetowi w codziennej pracy. Oczywiście była to z założenia praca bezużyteczna, nikt tych opracowań nie czytał. Ale to oznaczało, że cała struktura Instytutu pracowała w oparciu o wybrane aspekty historii Związku Sowieckiego, wśród których historia do roku 1917 stanowiła margines badań naukowych. Temat pracy doktorskiej musiał mieścić się w narzuconym odgórnie zakresie tematycznym.
Z tematów związanych z XIX wiekiem możliwe były do wyboru tylko dwa, pierwszy – dotyczący ruchu tzw. rewolucyjnych demokratów, marksistów oraz drugi – dotyczący historii ruchu robotniczego. Wszystkie inne tematy były zabronione, uznawano je za związane z kapitalizmem lub, co gorsza, z ukraińskim nacjonalizmem. Usłyszałem więc słowa: „Czeka na ciebie temat robotników w Borysławiu”. Choć uważałem ten temat za nudny, a nawet, że to poniżające dla mnie, abym zajmował się czymś tak mało ważnym, nie mając wyboru, zacząłem jednak nad nim pracować. Potem dzięki pracy nad tym tematem zrozumiałem, do jakiego stopnia historia Galicji została cynicznie sfabrykowana w sowieckiej historiografii. Np. przyjęto z góry tezę, że wszystkie wydarzenia, jakie miały miejsce na terenie Galicji do roku 1917, miały doprowadzić do wybuchu rewolucji socjalistycznej. Obowiązkową pozycję wśród lektur na ten temat stanowiło opracowanie utrzymane w takim właśnie duchu Klasa robotnicza w Galicji – na drodze do Wielkiego Października. W książce tej udowadniano, że gdyby nie Polska, nie zwrot historii w 1920 r., rewolucja październikowa objęłaby także Galicję, gdyż wszystkie wcześniejsze wydarzenia w XIX w. do niej zmierzały. Borysław przedstawiano w sowieckiej historiografii jako największe centrum ówczesnego ruchu robotniczego w Galicji. Korzystając obficie z archiwów, szybko zorientowałem się, że w Borysławiu nie było nawet jednego strajku z tych, o których pisano w sowieckiej historiografii, a według niej w regionie Borysławia była ich cała fala. W rzeczywistości miały tam miejsce zamieszki, podpalenia, pogromy antysemickie, ale wszystkie te wydarzenia przedstawiano jako strajki robotnicze. Napisałem o tym w swoim doktoracie. No i miałem w związku z tym wielkie nieprzyjemności. Ówczesny rektor Uniwersytetu Lwowskiego, Wołodymyr Czugajow, który w jakimś momencie pracował jako rzecznik konsulatu ZSRR w Warszawie, notabene wyjątkowo nieprzyjemny typ, lubił zwracać się do wszystkich „dietoczka”, po zapoznaniu się z pracą powiedział do mnie: – To co, dziecko, jedną swoją pracą zlikwidowałeś cały ruch robotniczy w Borysławiu. Uznał tym samym, że wykonałem bardzo złą robotę. Choć dopuszczono mnie do obrony, stała się ona „puszczaniem mi krwi”, tak silnie mnie atakowano. Potem ktoś mi mówił, że obronę mojego doktoratu służby bezpieczeństwa zarejestrowały na taśmie.
Nie stanowiłem wprawdzie zagrożenia dla reżimu sowieckiego, ale KGB pilnował wszystkich, którzy choć trochę „odstawali” od sowieckiej normy. Na szczęście dla mnie był to już rok 1987, u władzy był Gorbaczow i w Związku Sowieckim zaczęły się zmiany. Nieraz zastanawiałem się nad tym, co by się ze mną stało, gdybym utrafił w inny czas...
O jakich problemach związanych z dopuszczeniem do obrony doktoratu mówisz? Sądzę, że mogą one dobrze pokazać „kulisy” funkcjonowania systemu sowieckiego w środowiskach naukowych.
Napisałem mój doktorat dość szybko, a spieszyłem się, gdyż chciałem zająć się czymś innym, ciekawszym. Byłem gotowy z pracą doktorską w 1985 r., ale zatrzymano ją na prawie dwa lata. Istniał wtedy taki obowiązkowy schemat, aby na pierwszej stronie pracy doktorskiej umieścić trzy cytaty: z Marksa, z Lenina i z ostatniego zjazdu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, nawet kolejność tych cytatów nie mogła ulec zmianie. Kiedy ukończyłem swoją pracę, okazało się, że kilka miesięcy później, w lutym 1986 r., miał odbyć się następny zjazd partii. Powiedziano mi, abym zaczekał do zjazdu, by wykorzystać „aktualne” cytaty, potem jednak trzeba było jeszcze czekać kilka miesięcy, aż ukaże się ich oficjalna publikacja. Ponadto nie byłem członkiem Partii Komunistycznej, co stanowiło poważną przeszkodę w dopuszczeniu do obrony doktoratu. W Związku Sowieckim nie można było bronić pracy doktorskiej, nie będąc członkiem partii. Na szczęście wymóg ten stosował się do mnie jedynie w 50 procentach, byłem jeszcze w wieku komsomolskim, miałem mniej niż 28 lat, przyjęte było jednak uważać, że komsomoł to prawie jak partia.
Wcześniej w podobnej sytuacji znalazł się inny historyk, Jarosław Isajewycz8. Był on swego czasu najmłodszym kandydatem nauk historycznych, obronił doktorat mając 24 lata, był tylko w komsomole, potem już nie został członkiem partii, gdyż miał problemy polityczne z powodu pochodzenia, jego ojciec pracował w rządzie Mychajły Hruszewśkiego w czasach rewolucji ukraińskiej lat 1917–1920.
W okresie przed obroną pracy – w 1987 roku – zaczęto mnie wzywać do sekretarza komórki partyjnej, który naciskał, abym wstąpił do partii. Bałem się tych nacisków, do partii nie chciałem wstąpić. System komunistyczny był mi całkiem obcy – wyrosłem w innej kulturze, słuchałem Pink Floydów, czytałem egzystencjalistów, uważałem, że uczciwy człowiek nie może być komunistą. Ja i moi rówieśnicy już wówczas przeczuwaliśmy, że ten system długo nie wytrzyma. Kiedy w 1982 r. kończyliśmy studia, dyskutowaliśmy o tym, kiedy nastąpi jego krach, czy nie będziemy wtedy za starzy. Chcieliśmy zmian, ale i baliśmy się ich zarazem. Baliśmy się, że upadek komunizmu będzie związany z jakąś krwawą rebelią czy wojną, sytuacja wtedy nie wydawała się nam całkiem jasna.
Ale, jak powiedziałem, w 1987 roku zaczęto na mnie naciskać, abym wstąpił do partii. U nas w Instytucie Nauk Społecznych istniały dwie grupy, jedna – „twardogłowa”, była związana z władzami komunistycznymi, drugą stanowiła ta stara inteligencja, o której już wspominałem. Ta druga grupa prowadziła dyskretne „uświadamianie” nas, młodych, prowadzano nas na spacery na Wysoki Zamek, tam toczyliśmy rozmowy, tak aby nikt nie słyszał. Między innymi rozmawiano ze mną, na kogo z Instytutu powinienem uważać, z kim nie powinienem szczerze rozmawiać o moich poglądach, kto pracuje dla KGB. Kiedy więc naciski na mnie się wzmogły, przestraszyłem się, że nie uda mi się przed nimi obronić, poszedłem do Oleha Kupczyńśkiego. Miałem do niego zaufanie, poprosiłem, aby mi doradził, jak uniknąć wstąpienia do partii, ale doktorat obronić. Podpowiedział mi, abym przekonywał ich, że jeszcze nie dorosłem do tego, by być świadomym członkiem partii, że nie czuję się jeszcze dojrzały. Tak zrobiłem. Odczepili się od mnie. W tym samym czasie próbowano mnie także zwerbować do KGB poprzez propozycję pracy dla „Towarzystwa Ukraina”, instytucji, która zajmowała się zagranicznymi turystami przyjeżdżającymi do Związku Sowieckiego. Na szczęście dla mnie, po pierwszej rozmowie i mojej odmowie, więcej mnie nie wzywano i nie namawiano do współpracy. Jestem przekonany, że w obu tych wypadkach „dopomogły” mi czasy, w jakich żyłem, był to jednak schyłek sowieckiego systemu. Jeszcze 10 lat wcześniej nie udałoby mi się tak łatwo...
Na ile ty i twoi najbliżsi koledzy byliście w tym okresie przełomu lat 70. i 80. świadomi takich zjawisk jak ruch „szestydesiatnyków”9 czy działań ukraińskich dysydentów? Jaka była twoja intelektualna biografia?
Podobnie jak większość moich kolegów, słyszałem o „szestydesiatnykach”, ale bardzo niewiele. Wiedziałem o roli Iwana Dziuby10 w tym ruchu i jego przełomowym tekście Internacjonalizm czy rusyfikacja, wydanym w 1966 r. – ale nikt z nas tego nie czytał, nie mieliśmy do tekstów tego typu żadnego dostępu. Znaliśmy nazwiska lwowskich dysydentów – Wiaczesława Czornowoła i Mychajła Horynia11. Jeszcze w okresie, kiedy robiłem doktorat, usłyszałem o parze innych dysydentów lwowskich, Irynie i Ihorze Kałynciach12, dla mnie w tamtych czasach postaciach legendarnych, czy Jarosławie Daszkewyczu13, niepokornym historyku, również otoczonym legendą, objętym zakazem pracy. Jeśli chodzi o małżeństwo Kałynców, po ich powrocie z łagrów do Lwowa na początku lat 80. władze skierowały Ihora do pracy w bibliotece, reżim uważał, że ten typ stanowisk należy do najmniej prestiżowych. Właśnie w bibliotece ktoś pokazał mi Ihora Kałyncia. Słyszałem o Wasylu Symonence14, najpopularniejszym poecie dysydenckim lat 60., czytałem trochę jego wierszy. Pamiętam, że ktoś podsunął mi poezje jednego z „szestydesiatnyków”, który wcześnie zmarł, Łeonida Kisielowa15, poety, który początkowo pisał w języku rosyjskim, a potem w ukraińskim, ale zawsze w duchu bardzo ukraińskim i tak naprawdę dysydenckim. Ale, powtarzam, trudno było do tych utworów dotrzeć. We Lwowie była grupa galicyjskiej starej inteligencji, raczej jej „niedobitki”, oni mieli kontakty z Kijowem, ale dostęp do nich był bardzo utrudniony, to była hermetyczna, zamknięta grupa. Zrozumiałe dlaczego – bano się prowokacji, że ktoś nowy, młody może być wtyczką KGB. My szukaliśmy zakazanych książek, ale już samo przekazywanie tych książek podpadało pod odpowiedni artykuł i było karalne. W mojej wsi pod Stryjem mieszkało dwóch więźniów politycznych, żona jednego z nich, Myrosława Mełenia16, była nauczycielką w mojej szkole. Kiedy Mełeń wrócił z łagrów, odwiedził nas w domu, byłem już na studiach, zainteresował się mną, zaproponował lekturę kilku książek, dzięki niemu przeczytałem jedną z prac Mychajła Hruszewśkiego, na którego publikacje był całkowity zapis. Ponieważ egzemplarz książki był jednak niedostępny, Mełeń przekazał mi jedynie sfotografowany jej tekst. Ja sam natomiast wyniosłem z Biblioteki Uniwersyteckiej mikrofilm z tekstem Marksa w języku angielskim, Secret diplomacy of the XVIII century, w którym Marks bardzo mocno krytykował carską Rosję. Ten tekst był zabroniony! Nawet zrobiłem kopię i komuś ją dawałem, choć, jak mówiłem, było to niebezpieczne.
Funkcjonowało wtedy takie powiedzenie, że jak w Moskwie obcinają za jakieś przewinienie paznokcie, to w Kijowie obcinają palce, a we Lwowie całą rękę. Ono dobrze oddaje ducha tamtych czasów i pokazuje, jakiego typu politykę reżim sowiecki prowadził wobec Ukrainy. Sam o słuszności tego powiedzenia przekonałem się dość wcześnie, kiedy w 1980 r. podczas studiów pojechałem do Moskwy pracować w bibliotece naukowej. Mogłem tam bez żadnych problemów czytać ukraińskie publikacje wydane w diasporze, a we Lwowie w tym samym czasie nawet nie można było o nich wspominać. W Moskwie można było czytać książki Mychajła Hruszewśkiego, na Zachodniej Ukrainie nie wolno było pisać o nim krytycznie, uznano by to bowiem za jego kryptoreklamę. Kiedy na przełomie lat 70. i 80., wyszła książka Wolodymyra Wujcyka z historii architektury cerkiewnej, Ansambli Ruskoji wulyci („Zespoły architektoniczne ulicy Ruskiej”), cały nakład poszedł od razu na przemiał. Okazało się bowiem, że na jednej z zamieszczonych tam fotografii witraża znajdującego się w Ruskiej Cerkwi we Lwowie znalazł się napis: „Dar Naukowego Towarzystwa im. Tarasa Szewczenki”. Kiedy cenzura to zobaczyła, oskarżono Wujcyka o propagandę ukraińskiego nacjonalizmu, gdyż po 1945 r. działalność Towarzystwa17 została w Związku Sowieckim zabroniona, funkcjonowało ono tylko w diasporze.
W społeczeństwie sowieckim istniała kultura oficjalna i nieoficjalna, nieformalna. Każde środowisko było świadome tego, jakie książki należące do tej nieformalnej kultury trzeba przeczytać. Mnie ktoś dał Mistrza i Małgorzatę Bułhakowa, a tej książki, choć oficjalnie nie była zabroniona, nie można było kupić czy znaleźć w bibliotece. Nie pamiętam już, kto udostępnił mi opowiadanie Sołżenicyna Jeden dzień Iwana Denisowicza, wydrukowane w 1962 r. w piśmie „Nowyj Mir”, zachowała się jego bardzo zła kopia, którą przekazywano sobie z rąk do rąk.
W tym czasie interesowałem się bardzo filozofią, przeżywałem fascynację francuskim egzystencjalizmem, szczególnie Albertem Camusem. Czytałem go w języku polskim, w księgarniach lwowskich można było kupić polską literaturę, m.in. kupowałem tam wydania „Literatury na Świecie”, w jednym z nich znalazłem i po raz pierwszy przeczytałem teksty Camusa.
Muzyka rockowa była dla mnie prawie wszystkim. Ja i moi koledzy słuchaliśmy wciąż muzyki, przede wszystkim grupy Pink Floyd, głównie zresztą w polskim radiu. Chyba jako pierwszy we Lwowie miałem płytę Pink Floydów. Kiedy sowieckie wojska weszły do Afganistanu, polskie radio nadawało piosenki z ich płyty The Wall, to była antymilitarna płyta, album mówił o runięciu muru, uznano, że berlińskiego. Mieszkałem wówczas w akademiku z dwoma Grekami, komunistami, oni przywieźli mi tę płytę z Grecji. Usiłowaliśmy słuchać, kiedy się dawało, radia BBC, Radia Swoboda, Głosu Ameryki. Dla mojego pokolenia to wszystko było jak krople deszczu trafiające do celi więziennej.
Jaki był Lwów przełomu lat 70. i 80.? Jakim go zapamiętałeś?
Muszę się przyznać, że kiedy pierwszy raz przyjechałem do Lwowa w 1977 r., znienawidziłem to miasto od pierwszego wejrzenia. Było szare i potwornie zaniedbane, a dla mnie jeszcze dodatkowo stanowiło symbol cywilizacyjnej zapaści, z akcentem na pierwsze słowo, gdyż wówczas w ogóle odczuwałem niechęć do każdej cywilizacji. Po lekturze egzystencjalistów i fascynacją ruchem hipisów bardzo przejąłem się problemem alienacji ludzkiej osoby. Według tych teorii człowiek mógł być samym sobą, jedynie żyjąc wśród przyrody, a cywilizacja, szczególnie miasta, tę przyrodę niszczyła. Kiedy o tym mówię teraz, brzmi to śmiesznie, ale wtedy teorie tego typu traktowałem bardzo poważnie. Nienawiść do Lwowa przeszła mi dość szybko, kiedy zaprzyjaźniłem się z ludźmi stąd pochodzącymi. Pierwszą taką przyjaźń nawiązałem z Ihorem Pidkową, który do dziś jest moim najbliższym przyjacielem. Ihor znał te same płyty zespołu Deep Purple, a to wzbudziło we mnie instynktowne zaufanie do niego (śmiech). Pidkowa urodził się we Lwowie, uczył się w jednej z najlepszych lwowskich szkół, do jakiej chodziła głównie ukraińska młodzież, szybko wprowadził mnie w krąg swoich znajomych, z którymi dobrze się czułem. Dzięki temu poznałem całkiem inny, niekomunistyczny, niesowiecki Lwów, w jakim się zakochałem. Potem poznałem, Olenę, moją przyszłą żonę. Ona z kolei pochodziła z bardzo skromnej rodziny, przesiedleńców z Donbasu, których los rzucił do Lwowa w 1940 r., razem z przyjściem pierwszych Sowietów do Galicji. Olenka chodziła do szkoły rosyjskojęzycznej, poznałem jej środowisko, dość kosmopolityczne, w którym panował także duch nonkonformizmu i zafascynowania kulturą zachodnią.
Wówczas nie nazwałbym tego środowiska wielokulturowym, nawet nie znałem takiego określenia, ale teraz powiedziałbym, że Lwów ówczesny zafascynował mnie właśnie swoją wielokulturowością, ułamkami starej, przedwojennej kultury, jaka tu przetrwała. А co najważniejsze, ta wielokulturowość przeplatała się w naturalny sposób z ukraińskością i nowoczesnością. Uważało się w tamtych latach, że w Związku Sowieckim były tylko trzy miasta o takim charakterze: Tallin, Wilno i właśnie Lwów. Pamiętam, jak zimą 1980 r. wróciłem do Lwowa po miesięcznym pobycie w Moskwie i stałem późnym wieczorem na przystanku na ulicy Podwalnej naprzeciwko Ruskiej Cerkwi. Patrzyłem na ten miejski, zimowy krajobraz i nagle poczułem tak silny przypływ radości, że mieszkam w tym mieście.
Rok po rozpoczęciu studiów doktoranckich ożeniłem się, urodziło nam się dwóch synów. Żyliśmy bardzo skromnie, ale mieszkaliśmy w centrum miasta, co nas cieszyło. Do tego oboje z Oleną pracowaliśmy w Instytucie Nauk Społecznych, wśród wspaniałych ludzi, mieliśmy szczęście ich poznać, tych nielicznych przedstawicieli starej lwowskiej inteligencji. Powtarzam się, ale trudno nam sobie dziś wyobrazić, jak potoczyłyby się nasze losy, gdyby do władzy nie doszedł Gorbaczow i Związek Sowiecki się nie rozpadł.
Zrobiłeś doktorat wtedy, gdy zaczął się już okres gorbaczowowskiej głasnosti, dni Związku Sowieckiego były policzone. Był to okres pełen wydarzeń, na Ukrainie – czas „burz i naporów”, odradzały się dawne ukraińskie instytucje, jak Towarzystwo Naukowe im. Szewczenki, Towarzystwo Łewa18. W 1988 roku zaczął się tworzyć Narodowy Ruch Ukrainy19, zainicjowany przez intelektualistów i dysydentów. Jak wspominasz tamten okres zmian we Lwowie?
W tym czasie, w latach 1987–88, nasz Instytut zaczął pełnić rolę trochę podobną do roli Instytutu Smolnego za czasów rewolucji rosyjskiej w 1917 r. – przynajmniej tak wtedy, pół żartem, pół serio, mówiono. Kiedy rozpoczęły się zmiany polityczne, pierwsze, co zrobiliśmy, to doprowadziliśmy do zmiany dyrektora naszego Instytutu, poprzedni był mocno partyjny, zbuntowaliśmy się przeciw niemu. Dyrektorem Instytutu miał być, według nas, pracownik naukowy z prawdziwego zdarzenia, a nie działacz partyjny. Bardzo chcieliśmy, aby został nim Jarosław Isajewycz błyskotliwy historyk, którego nazwisko było znane nawet w Harvardzie. Myśleliśmy, że kiedy on zostanie dyrektorem, zaczniemy realizować prawdziwe projekty naukowe, że będzie można uczciwie pisać i do tego na tematy ciekawe dla nas, a nie narzucone. Udało się, Jarosław Isajewycz został nowym dyrektorem, było to nasze pierwsze wielkie zwycięstwo. Potem przy naszym Instytucie powstał lwowski oddział Towarzystwa Memoriał20, a także pierwszy lwowski oddział Ruchu. Istniał już w tym czasie Ukraiński Związek Helsiński 21, który robił ważniejsze rzeczy niż my, ale my byliśmy chyba jedyną oficjalną strukturą, która aktywnie w tych zmianach systemowych uczestniczyła.
Kiedy w 1987 r., na fali zmian, utworzono we Lwowie Towarzystwo Łewa, jeden z moich znajomych i współpracowników Instytutu, Ihor Markow, powiedział mi, że Towarzystwo będzie zajmować się także historią, poszedłem więc do nich. Pomysł był taki, że będziemy zajmować się dziedzictwem historycznym, choć oficjalnie linia działalności miała odpowiadać linii komunistycznej, tak zostało to zapisane w protokole, ale rzeczywistość wyglądała inaczej. We Lwowie w tym czasie bardzo aktywni byli Wiaczesław Czornowił, Ihor Kałyneć, rola intelektualistów i dysydentów była wówczas ogromna, to, co pisali, mówili w końcu lat 80., a zwłaszcza w 1991 r., pozostaje ważne do dzisiaj. W Polsce był Michnik i Kuroń, u nas Czornowił i Mychajło Horyń. Może to nie najlepsze porównanie, ale Polska nie była nigdy tak izolowana jak sowiecka Ukraina, nie była taką prowincją. Kiedyś ktoś napisał, że czytając teksty niektórych ukraińskich dysydentów, nie można było pozbyć się wrażenia, że są one napisane jak przez „Robinsona Crusoe na wyspie” – o tak wielu rzeczach autorzy nie wiedzieli.
W okresie przełomu, pod koniec lat 80., zaczęli pojawiać się na Ukrainie naukowcy z diaspory, te kontakty były dla nas bardzo ważne. Pierwszy przyjechał z Kanady, gdzieś w 1988 r., historyk Stepan Wełyczenko. W czasie jego wizyty u nas, w Instytucie, zorganizowaliśmy, trochę nielegalnie, koncert Wiktora Morozowa, który był jednym z tych studentów wyrzuconych z Uniwersytetu w 1972 r., wspominałem o tym wcześniej. Morozow założył w latach 80., wraz z kolegami, teatr „Ne żurys” (Nie martw się), zaczęto ich zapraszać na nielegalne koncerty. Zabrałem na ten koncert Stepana Wełyczenko, a on, o czym nie wiedziałem, przyszedł z magnetofonem w kieszeni i nagrał go. Potem przewiózł nagranie na Zachód. Po koncercie od razu ktoś doniósł, że na sali był Kanadyjczyk, dowiedziano się, że ja go zaprosiłem, również do siebie, do domu. Na szczęście nie wyciągnięto wobec mnie konsekwencji. Znowu miałem szczęście.
Potem przyjechała do Lwowa grupa naukowców z diaspory, John Paul Himka, Omelian Pricak, Hryhorij Hrabowycz, poznałem się z nimi. Historia tworzyła się wokół nas. Pamiętam, odprowadzałem ich do hotelu „Dniestr”, gdzie mieszkali, przechodziliśmy koło pomnika Iwana Franka, a tam odbywała się pierwsza demonstracja Towarzystwa Języka Ukraińskiego im. T. Szewczenki we Lwowie, prowadzili ją Iryna Kałyneć i Ihor Melnyk. Od niej rozpoczęła się fala masowych demonstracji we Lwowie latem 1988 r.
Przyjazdy ukraińskich naukowców z diaspory były dla nas ważne nie tylko ze względu na możliwość osobistych kontaktów, od których byliśmy przez te wszystkie lata odcięci, ale także dlatego, że przywozili oni ze sobą książki wydawane na Zachodzie, niedostępne u nas, m.in. z dziedziny historii, socjologii. W taki sposób dotarło do mnie wydanie pism Iwana Łysiaka-Rudnyćkiego22, które okazały się dla mnie przełomowe: lektura jego esejów z historii Ukrainy była jak grom z jasnego nieba. Pierwszy raz zetknąłem się z błyskotliwą analizą i interpretacją dziejów Ukrainy, pokazanych na tle historii europejskiej.
W 1989 r. powstało we Lwowie pierwsze niezależne pismo, „Postup”23. Ołeksandr Krywenko24, jego założyciel, twierdził, że ty zaproponowałeś tę nazwę, i zdaje się, tam właśnie pierwszy raz pisałeś o Iwanie Łysiaku-Rudnyćkym...
Poznałem Oleksandra Krywenkę jeszcze na początku lat 80., przyjeżdżał na wykopaliska do Kryłowa, poznał mnie z nim Ihor Markow. Potem spotkałem się z nim w Towarzystwie Lewa. Kiedy rozpoczęły się rozmowy o tworzeniu niezależnego pisma, zaproponowałem, aby nadać mu nazwę „Postup”, gdyż odwoływała się ona do pomysłu Iwana Franko25, który w XIX w. chciał wydawać gazetę pod takim tytułem. Proponowałem również, aby w podtytule użyć hasła stworzonego przez Iwana Franko „Więcej potu, mniej krwi” („Bilsze potu – mensze krowi”), co także zaakceptowano. Pozwolę sobie tu na małą dygresję. W tym samym mniej więcej czasie zaczęła wychodzić młodzieżowa satyryczna gazeta „Grundig”, w której wyśmiewano całą otaczającą nas rzeczywistość, nie tylko komunistyczną, i która tworzyła swoją własną kulturę studencką. Redakcja tej gazety podchwyciła nasz podtytuł i przekręciła go w zabawny sposób: „Mniej piany – więcej piwa”. Mówię o tym, gdyż to zjawisko dobrze oddaje specyfikę Lwowa, gdzie ukraińska kultura była na tyle mocna, że potrafiono śmiać się z niej. W Kijowie, gdzie ukraińskojęzyczna kultura nie dominowała, takie zjawisko nie byłoby możliwe, gdyż ukraińscy patrioci uważaliby je za obrazę uczuć narodowych, narodowej godności.
Kiedy „Postup” już powstał, zacząłem publikować tam teksty pod pseudonimem. W pewnym momencie padł pomysł wydawania przez „Postup” książek poświęconych historii Ukrainy. Pierwsza wydana książka zawierała teksty Iwana Krypiakewycza26, następna – Iwana Łysiaka-Rudnyćkiego. Zależało mi na tym, aby jego pisma stały się ogólnie dostępne na Ukrainie, jego myśli wydawały mi się skarbami, które Ukraińcy powinni koniecznie poznać.
Mniej więcej w tym samym czasie pomysł wydania prac Łysiaka-Rudnyćkiego w języku ukraińskim miał również Frank Sysyn, ówczesny dyrektor Instytutu im. Petro Jacyka przy kanadyjskim Instytucie Studiów Ukraińskich w Edmonton, który bardzo aktywnie angażował się w działania na rzecz Ukrainy. Spotkaliśmy się podczas pierwszego Kongresu Stowarzyszenia Ukrainistów w Kijowie latem 1990 r., przyjechało wówczas bardzo dużo osób z diaspory, także Frank Sysyn. Jednak na wydanie pism Łysiaka-Rudnyćkiego na Ukrainie trzeba było poczekać kilka lat, wyszły w 1994 r.27, byłem ich redaktorem i jednym z tłumaczy. Uważam, że to jedna z najważniejszych rzeczy, jakie zrobiłem. Prof. Roman Szporluk28 twierdzi, że za każdym razem, kiedy ma się jakiś ciekawy pomysł, najpierw trzeba sięgnąć do tekstów Łysiaka-Rudnyćkiego i sprawdzić, czy on już tego nie napisał. Drugim moim ojcem duchowym był właśnie sam Roman Szporluk. Wczesną wiosną 1990 r. przyjechał po raz pierwszy do Lwowa razem z grupą profesorów i studentów z Uniwersytetu w Michigan. Różnił się niesłychanie od innych, nie był tylko ukrainoznawcą, zajmował się wieloma tematami z historii Rosji, Polski i Czech, co nadawało jego myśleniu o Ukrainie szeroki kontekst, a ponadto zwracał bardzo uwagę na metodologię i teorię.
W 1990 r. byłem dość mocno zaangażowany w odrodzenie Naukowego Towarzystwa im. T. Szewczenki, a Ołeh Kupczynśkyj i naukowy prezydent Towarzystwa, Ołeh Romaniw, pokładali we mnie wielkie nadzieje. Przywieźli mnie do Kijowa na wspomniany Kongres Ukrainistów z nadzieją, że uda się mnie „sprzedać”, a ci z Zachodu zainteresują się mną, dzięki czemu będę mógł wyjechać na stypendium. Po wysłuchaniu referatów wszystkich profesorów z diaspory zdecydowali, że będą mnie „sprzedawać” Romanowi Szporlukowi. Udało się (śmiech), Szporluk rzeczywiście pomógł, na pierwsze stypendia naukowe pojechaliśmy we dwóch, najpierw Mykoła Riabczuk29, a kilka miesięcy później ja. Byłem wtedy jakiś czas w Stanach Zjednoczonych, potem w Kanadzie, aby pracować w archiwum Iwana Łysiaka-Rudnyćkiego, spędziłem w sumie pół roku za granicą. Ten wyjazd dał mi możliwość kontaktu z ludźmi i książkami, o dostępie do których nawet marzyć wcześniej nie mogłem.
Początek lat 90. jest okresem zmian także na Lwowskim Uniwersytecie, te zmiany spowodowały, że mając niewiele ponad 30 lat, zostałeś dyrektorem nowo stworzonego Instytutu Badań Historycznych...
W czasie rewolucji, a taki był wówczas okres, do władzy przychodzą ludzie młodzi. W 1990 r. zmienił się na Uniwersytecie Lwowskim rektor, nowym został porządny człowiek i naukowiec z prawdziwego zdarzenia, Iwan Wakarczuk. Fizyk, wychowanek Ihora Juchnowśkiego, który wsparł jego kandydaturę. Wybrano go też z Galicji do Werchownej Rady, dzięki temu mógł więcej zrobić, należał do tzw. grupy Sacharowa. Wakarczuk miał bardzo rozumny i ambitny plan, nie chciał robić rewolucji na Uniwersytecie, chciał przeprowadzić zmiany, ale za pomocą małych kroków, poprzez tworzenie nowych struktur wewnątrz uniwersytetu, mieli nimi kierować nowi ludzie. Była to taka metoda „wpuszczania” na Uniwersytet koni trojańskich. Ci nowi ludzie, jak się okazało w przyszłości, doprowadzili do całkowitej reformy na Uniwersytecie Lwowskim. Tu we Lwowie, w końcu lat 80., była rzeczywiście ekipa „twardogłowych”, partyjna, a nie naukowa, a wydział historii był jednym z najbardziej skostniałych. Wakarczuk postanowił, że nie rozwiąże wydziału historycznego, lecz stworzy nowy Instytut Badań Historycznych, który będzie stanowił konkurencję dla wydziału poprzez wprowadzanie nowoczesnej siatki zajęć i sposobu wykładania. Był rok 1992. Zwrócił się z tym do mnie, długo się wahałem, byłem młody. W końcu zgodziłem się, tworzyliśmy Instytut we trójkę, razem z Olehem Turijem, późniejszym dyrektorem Instytutu Historii Cerkwi na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim і Wiktorem Susakiem, który wówczas był jednym z pierwszych badaczy na Ukrainie zajmujących się historią ustną. Udało nam się chyba stworzyć dość dobrą atmosferę. Mieliśmy też dobre kontakty ze środowiskami naukowymi w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, dość szybko okazało się, że odnieśliśmy sukces, przyciągnęliśmy do siebie młodzież. W 1994 r. dziekanem na Uniwersytecie został Roman Szust, mój rówieśnik, który dał nam duże wsparcie. W latach 90. musiałem dużo jeździć za granicę, m.in., aby dopomóc w kontaktach Instytutowi i umocnić go. Jakiś czas byłem również w Budapeszcie, gdzie na początku lat 90. powstawał Uniwersytet Środkowoeuropejski, CEU (Central European University), z którym jestem związany od 1996 r., a gdzie trafiłem z rekomendacji Romana Szporluka i Zenona Kohuta, dyrektora Kanadyjskiego Instytutu Studiów Ukrainistycznych.
W latach 90. związałeś się również z nowo wówczas stworzonym we Lwowie Ukraińskim Uniwersytetem Katolickim. Jak do tego doszło?
Tak naprawdę moja współpraca z UKU zaczęła się jeszcze wtedy, kiedy on nie istniał (śmiech). Latem 1991 r., kiedy byłem na stypendium w USA i Kanadzie, spotkałem w Harvardzie Borysa Hudziaka30, dzisiaj rektora UKU. Siedzieliśmy w kawiarni na Cambridge Square i rozmawialiśmy o perspektywach rozwoju dla Lwowa. Borys wtedy nie był jeszcze księdzem, zrobił właśnie doktorat i zdecydował się wyjechać na Ukrainę. Ojciec Borys Hudziak pochodzi z galicyjskiej rodziny, która po II wojnie światowej znalazła się na Zachodzie. Kiedy spotkaliśmy się w Harvardzie, byłem już od kilku miesięcy poza Lwowem, gdzie zostawiłem żonę i małych synów, bardzo tęskniłem i za nimi, i za miastem. Dlatego bardzo go namawiałem, aby wybrał za miejsce osiedlenia na Ukrainie właśnie Lwów. W następnym roku ojciec Borys rzeczywiście przyjechał do Lwowa, na czym miasto i my wszyscy tylko zyskaliśmy. On wyszedł ze wspaniałej akademickiej szkoły z Harvardu, wniósł nową jakość myślenia i energię w lwowską rzeczywistość. Kiedy w 1996 r. rozpoczęto tworzenie nowych wydziałów w greckokatolickiej Bohoslowśkiej Akademii, z której wyrósł Ukraiński Uniwersytet Katolicki, miał wśród nich powstać także wydział historyczny, zaproponowano mi współpracę, która trwa do dziś.
Dla mojej formacji jako człowieka wiara stanowi podstawę. Moja rodzina była religijna, chodziłem do cerkwi, ale potem na wiele lat odszedłem od niej, zbuntowałem się, tęsknota jednak pozostała. Dopiero kiedy w 1991 r. byłem w Harvardzie i spotkałem ojca Borysa Hudziaka, odkryłem nowy świat intelektualnego katolicyzmu, o istnieniu którego nie wiedziałem.
Jak byś podsumował tamten okres lat 80. i 90.?
W moim życiu trafił się szczęśliwy zbieg trzech czynników, które mi dopomogły: czasu historycznego, ambicji i okoliczności. Wolę nie myśleć, co by ze mną było, gdybym urodził się dziesięć czy nawet pięć lat wcześniej. W sowieckich czasach nasze pokolenie czuło straszliwy krzyk duszy, tęsknoty za wolnością, za duchową przestrzenią. Stąd brało się czytanie Alberta Camusa, słuchanie muzyki Pink Floydów, stanowiło to pewną formę odpowiedzi na ten krzyk. Kiedy zacząłem pisać o historii, w jakimś sensie pisanie miało także odpowiadać na ten krzyk duszy. Staram się tak pisać, aby jeśli kiedyś jakiś piętnastoletni chłopiec przeczyta moją książkę, zechciał może sam zostać historykiem, albo chociaż aby historię traktował poważnie.
1 Norman Davies, wstęp do angielskiego wydania: The Misunderstood Victory in Europe, „New York Review of Books” 1995, s. 10. W polskim tłumaczeniu: Norman Davis, Boże igrzysko, nie ma przedruku wstępu z angielskiego wydania. Przypisy opracowali: Iza Chruślińska, Jarosław Hrycak.
2 Jurij Andruchowycz (ur. 1960), ukraiński prozaik i eseista, tłumacz. Moskowiada. Powist’ żachw (wyd. pol.: Moscoviada. Powieść grozy, 2000 i 2004). Perwerzija (polski tytuł: Perwersja, 2004), Dwanadciat’ obrucziw (polski tytuł: Dwanaście kręgów, 2005). Po polsku ukazały się dwa tomy jego esejów: Erz-herz-perz (1996) i Ostatnie terytorium. Eseje o Ukrainie (2002) oraz napisana wspólnie z Andrzejem Stasiukiem Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową (2000, 2001).
3 Na początku 1972 r. rozpoczęła się na Ukrainie fala represji wobec inteligencji, we Lwowie aresztowano Irynę i Ihora Kałynców; w Kijowie m.in. Wasyla Stusa, Iwana Switlycznego, na tej fali aresztowań zatrzymano, a następnie usunięto ze studiów pod pretekstem wydania w drugim obiegu almanachu „Skrynia”: Wiktora Morozowa, Oleha Łyszechę. Roman Kiś, który ukończył już wówczas studia, aby uniknąć prześladowań, spędził kilka lat na Czukotce na ekspedycjach etnograficznych. Patrz więcej: Bogumiła Berdychowska i Ola Hnatiuk, Bunt pokolenia. Rozmowy z intelektualistami ukraińskimi, Lublin 2000, s. 219–220.
4 Mychajło Hruszewśkyj (1866–1934), wybitny ukraiński historyk i mąż stanu. W latach 1917–1918 stał na czele Centralnej Rady. Wyemigrował w 1919 r., powrócił na Ukrainę w 1924; autor monumentalnej historii Ukrainy Istoria Ukrajiny-Rusy; zajmował się także historią literatury, był krytykiem literackim, znawcą folkloru. Był długoletnim prezesem Naukowego Towarzystwa im. Szewczenki we Lwowie (1897–1913), redaktorem „Zapisków Naukowego Towarzystwa im. Szewczenki” oraz „Literaturo-Naukowego Wistnyka”.
5 Potoczne określenie drugiego obiegu na Ukrainie w czasach Związku Sowieckiego.
6 L. Zaszkilniak, M. Krykun, Istorjia Polszczi. Wid najdawniszych czasiw do naszych dniw, Lviv 2002.
7 Omelian Pricak (1919–2006), historyk ukraiński, orientalista; 1957–1961 profesor Uniwersytetu w Hamburgu, od 1964 na Uniwersytecie w Harvardzie w USA w latach 1957–1961 w założyciel i pierwszy dyrektor Harvard Ukrainian Research Institute w Cambridge, od 1990 dyrektor Instytutu Orientalistyki Narodowej Akademii Nauk Ukrainy w Kijowie.
8 Jarosław Isajewycz (ur. 1936), pochodzi z rodziny działacza Ukraińskiej Centralnej Rady, dyplomaty Ukraińskiej Republiki Ludowej, Dmytra Isajewycza. Ukończył historię na Uniwersytecie Lwowskim; profesor, doktor historii, członek Akademii Nauk Ukrainy, dyrektor Instytutu Ukrainoznawstwa im. Iwana Krypiakewycza. Zajmuje się historią Europy Środkowo-Wschodniej, historią Ukrainy, historią myśli politycznej. Współpracował z wieloma zagranicznymi placówkami naukowymi, m.in. w latach 1988–1990 był visiting professor w Harvard Ukrainian Reserch Institut. W latach 1995–2001 był moderatorem z ukraińskiej strony międzynarodowych seminariów „Polska Ukraina: Trudne pytania”.
9 Ruch szestydesiatnyków: w latach 60. i na początku lat 70. XX wieku w ukraińskim ruchu dysydenckim dominował nurt narodowo-kulturalny. Ukraińskie „pokolenie lat 60.” to ruch inteligencji twórczej (przede wszystkim humanistycznej), ukierunkowany głównie na walkę z rusyfikacją i odrodzenie kultury narodowej. Nurt, którego centrum znajdowało się w Kijowie, rozprzestrzenił się na całą Ukrainę. Główni przedstawiciele to: Iwan Dziuba, Jewhen Swerstiuk, Mychajło Horyń, Mychajłyna Kociubinśka, Anna Horska, Iwan Switlycznyj, Wasyl Stus.
10 Iwan Dziuba (ur. 1931), literaturoznawca, pisarz, krytyk literacki; w 1962 r. zwolniony za błędy ideologiczne z pracy w czasopiśmie „Witczyzna”, w latach 60. zwalniany z pracy za protesty przeciwko aresztowaniom inteligencji. Jego praca Internacjonalizm czy rusyfikacja, wydana na Zachodzie, opisująca rzeczywisty stan języka i kultury ukraińskiej w ZSRR, uznana została za manifest ruchu szestydesiatnyków; w 1972 r. wyrzucony ze Związku Pisarzy Ukrainy, aresztowany i skazany na 5 lat, po napisaniu „pokajania” ułaskawiony; w latach 1992–94 minister kultury Ukrainy, aktywna działalność w nawiązaniu dialogu ukraińsko-żydowskiego.
11 Wiaczesław Czornowił (1937–1999), dziennikarz, publicysta, związany z ruchem dysydenckim na Ukrainie, wielokrotnie więziony w ZSRR; w 1991 r. kandydat na prezydenta, lider „Ruchu”, zginął tragicznie w wypadku samochodowym. Mychajło Horyń, (ur. 1936), psycholog, działacz społeczno-polityczny, jeden z czołowych dysydentów ukraińskich, organizator samwydawu; kilkakrotnie aresztowany, więzień łagrów, członek Ukraińskiej Grupy Helsińskiej, współtwórca Ukraińskiego Związku Helsińskiego i Narodowego Ruchu Ukraina.
12 Ihor Kałyneć (ur. 1939), poeta pokolenia lat 60. Debiutował w 1966 r., jego wiersze publikowano głównie w wydawnictwach emigracyjnych oraz w samwydawie. W 1972 r. aresztowany i skazany na 9 lat pozbawienia wolności, do Lwowa powrócił w 1981 r. W drugiej połowie lat 80. animator ruchu odrodzenia narodowego. Iryna Kałyneć (ur. 1940), poetka, dysydent; aresztowana i więzień łagrów; od 1987 r. animatorka niezależnego życia społeczno-politycznego w Towarzystwie Łewa, Memoriale, Narodowym Ruchu Ukraina.
13 Jarosław Daszkewycz (ur. 1926), ukraiński historyk mediewista; w latach 1949–56 więzień polityczny; aresztowany ponownie w 1972 r., wypuszczony z braku dowodów; wielokrotnie zwalniany z pracy za nieprawomyślność i polityczną przeszłość rodziców (ojciec – generał armii Ukraińskiej Republiki, matka – oficer w Ukraińskiej Galicyjskiej Armii); związany z Uniwersytetem Lwowskim; ostatnio wydał: Postati. Narysy pro dijacziw istorji, polityki, kultury, Lviv 2006.
14 Wasyl Symonenko (1935–1963), poeta; jego debiutancki tom Tysza i hrim (1962) oraz wydane pośmiertnie poezje Zemne tiażynnia (1964) razem z fragmentami dzienników wywarły ogromny wpływ na pokolenie lat 60. na Ukrainie.
15 Łeonid Kisielow (1946–1968), poeta rosyjski i ukraiński; debiutował w 1963 r., w połowie lat 60. pojawia się w jego twórczości tematyka ukraińska.
16 Myrosław Mełeń (ur. 1929), dysydent, więzień łagrów, członek junactwa OUN, uczestnik powstania więźniów w łagrze w Norylsku, pisarz, działacz społeczno-polityczny.
17 Towarzystwo Naukowe im. Szewczenki, najstarsza ukraińska instytucja naukowa. Powstało w 1873 we Lwowie z inicjatywy przedstawicieli ukraińskiej naddnieprzańskiej i galicyjskiej inteligencji, pełniło nieformalnie funkcję pierwszej ukraińskiej Akademii Nauk. Miało poważne osiągnięcia, szczególnie w humanistyce, za prezesury Mychajły Hruszewśkiego. Towarzystwo zostało zlikwidowane przez władze sowieckie w 1940 roku, ponownie odtworzone w 1947 w Europie Zachodniej i Ameryce, na Ukrainę powróciło w 1989.
18