44,00 zł
Warszawa dziś. Zofia myśli, że czeka ją bardzo samotne Boże Narodzenie. Wędrując po mieście, trafia do tajemniczej księgarni. Jej właściciel twierdzi, że ma szczególny talent, dzięki któremu może obdarować każdego klienta taką opowieścią, jakiej ten akurat potrzebuje. Dziewczyna niezbyt wierzy w takie rzeczy, ale ulega czarowi księgarza i przyjmuje prezent. Spotkało ją coś bardzo złego i teraz sama zaczęła pisać powieść. Wkrótce odkrywa, że pomiędzy oboma tekstami istnieje dziwne powiązanie. A uroczy wcześniej księgarz pokazuje zupełnie inną twarz…
Warszawa 1939. Wojna wisi w powietrzu, ale mieszkańcy stolicy nadal starają się korzystać z upalnego lata. Jednakże nie dla wszystkich jest ono piękne. Bo choć ulice Śródmieścia toną w kwiatach, w kawiarniach kusząco pachnie kawą, a z dansingów słychać porywające rytmy, to na Woli i w Dzielnicy Północnej nie dzieje się dobrze. Zginęło kilkanaście prostytutek. W obliczu nadchodzącej wojny władze ignorują zniknięcia ciem, więc jedna z nich, Mańka, postanawia działać. Cztery jej koleżanki zaginęły, a tropy prowadzą do bardzo wysoko postawionego mężczyzny. W sprawę zamieszany zdaje się być również pewien księgarz, który oferuje darmowe opowieści…
Ulice ciem to nie tylko pełen tajemnic krwisty kryminał. To również klimatyczna wycieczka po dawnej Warszawie, z jej kolorytem i różnorodnością… a przede wszystkim czarodziejska historia o magii książek!
KATARZYNA PUZYŃSKA (ur. 1985) – z wykształcenia psycholog. Przez kilka lat pracowała jako nauczyciel akademicki na wydziale psychologii.
Obecnie całkowicie skupiła się na swojej największej pasji, czyli pisaniu. W wolnych chwilach biega i zajmuje się swoim czworonożnym stadem – psami i końmi.
Uwielbia Skandynawię i Hiszpanię. Kocha muzykę rockową, zwłaszcza punk i metal. Mówi się, że jest najbardziej wytatuowaną polską pisarką. Od lat jest weganką.
Jest autorką kryminałów, fantasy, horroru oraz książek non-fiction: Policjanci. Ulica, Policjanci. Bez munduru i Policjanci. W boju, w których razem ze swoimi rozmówcami przedstawia służbę funkcjonariuszy Policji od zupełnie innej strony, niż miało to dotychczas miejsce w literaturze. W 2019 roku wspólnie z Fundacją wydawnictwa Prószyński Media przeprowadziła z sukcesem pierwszą charytatywną akcję #NIEBIESKIM, z której dochód został przekazany Fundacji Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach.
Z okazji jubileuszu stulecia Polskiej Policji za książki Policjanci. Ulica i Policjanci. Bez munduru otrzymała od Komendanta Głównego nagrodę w kategorii „Policja w literaturze”.
Katarzyna Puzyńska była jurorką w konkursie Gwiazdozbiór Kryminalny Kujawy i Pomorze, stworzonym z myślą o debiutujących twórcach literatury kryminalnej. Występowała także w programie telewizyjnym Opowiem ci o zbrodni w charakterze prowadzącej (dwa sezony).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 340
Copyright © Katarzyna Puzyńska, 2024
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
fot. archiwum M. Banachowicz
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Małgorzata Grudnik-Zwolińska
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-585-2
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Powieść tę dedykuję Książkoholikom,
a więc wszystkim tym, którzy kochają książki
i wszelkie opowieści (a zwłaszcza tym,
którzy chcieliby wiedzieć,
skąd one się właściwie biorą!).
Ostrzeżenie:
Znana jestem głównie z kryminałów, pisałam też fantastykę, horror i reportaże. Tym razem oddaję Wam jednak w ręce powieść, którą ciężko przyporządkować do jednego gatunku. Nie od dziś wiadomo, że czasem sięgamy po książkę z jakimś założeniem. Jeśli więc nastawiliście się, że macie przed sobą typowy kryminał, założenie to natychmiast odrzućcie i dajcie się ponieść wyobraźni.
Gotowi?
PROLOG
KONIEC LIPCA 1939
1
Hanka otworzyła oczy. A przynajmniej tak jej się wydawało, bo nie zobaczyła nic. Na próbę znów je zamknęła i po chwili otworzyła. Rien. Wokół tylko nieprzenikniona czerń. Poczuła, że oblewa ją zimny pot. Czasem śniły jej się takie koszmary, bo ciemność okropnie ją przerażała. Teraz jednak wyglądało na to, że to nie jest zły sen, lecz rzeczywistość.
Mrok zawsze wydawał jej się wrogiem. Niósł bowiem niewiadome i uniemożliwiał, a przynajmniej utrudniał, zorientowanie się w sytuacji. Pośród cieni ktoś mógł się czaić. Od kiedy mieszkała w Warszawie, musiała przywyknąć do lavie nocturne. W jej sytuacji nie było innego wyjścia. A przecież wiązała ze stolicą tyle nadziei. I pomyśleć, że wszystko szło tak dobrze.
Aż wydarzyło się tamto nieszczęście.
Poczuła, że po policzkach spływają jej łzy. Mieszanina desperacji, przerażenia i bezsilności. Nie pamiętała, kiedy ostatnio tak bardzo się bała. Chyba właśnie tamtego dnia, kiedy wylądowała na bruku. I to za coś, czemu zupełnie nie była winna. Gdyby nie to, że właściwie od razu trafiła na Mańkę (mimo że zgubiła się w tych wszystkich nieznanych ulicach), mogło być różnie. Najpewniej bardzo źle.
Trzeba się uspokoić. Panika nigdy nie pomaga. Tak kiedyś powtarzała Hance babka. Staruszka pamiętała jeszcze czasy, kiedy ich rodzina żyła w bogactwie. Dziś po ich dobrach nie zostało nic oprócz dawnych ech i garstki znajomości. Właśnie dzięki nim Hanka znalazła w stolicy posadę. Tylko co z tego?
Wspomnienie o miejscu, w którym mieszkała kilka lat, napełniło ją gniewem i goryczą. Może i dobrze. To osłabiło trochę lęk. Od kiedy musiała opuścić tamten dom i przenieść się do zupełnie innej części miasta, zmuszona była wystawić na próbę swój hart ducha. Okazało się, że ma więcej courage, niż jej się początkowo wydawało. A więc i z tej kabały jakoś się wyplącze. Nauczyła się żyć na Woli, to i tu jej się uda.
Tylko gdzie właściwie była? W tej ciemności oczom ufać nie mogła, pozostawało więc spróbować z pozostałymi zmysłami. Odetchnęła głęboko. Starała się coś wyczuć. Cokolwiek, co mogłoby podpowiedzieć jej, gdzie też może się znajdować. Powietrze zdawało się zatęchłe, ale suche. Jak w dawno niewietrzonym pokoju. Nie była zatem w piwnicy. A więc przynajmniej nie pod ziemią, przebiegło jej przez myśl. To powinno przynieść otuchę, ale jakoś nie przyniosło. I tak Hanka czuła się jak w trumnie. Ktoś jej kiedyś opowiadał, jak niegdyś zakopywano ludzi za życia. Jako torturę czy wymyślną karę. Tak się teraz czuła. Exactement.
Węch przyniósł niewiele odpowiedzi. Pozostawał więc dotyk. Dotychczas trwała w zupełnym bezruchu. Jakby użycie jakiegokolwiek mięśnia mogło przypieczętować, że to wszystko dzieje się naprawdę. Bo co, jeśli wyciągnie rękę i okaże się, że natrafi na drewno? Co, jeśli naprawdę jest w trumnie?!
Znów ogarnęła ją panika. Miała ochotę krzyczeć z całych sił. Na ile starczy jej jeszcze powietrza?! Spokojnie, spokojnie, powtarzała sobie w duchu. Nie udusi się tu. Kto wie, jak długo tu przebywa. Na pewno dłuższy czas. Kiedy zaczęła wreszcie myśleć o swoim ciele, poczuła, że ręce i nogi ma zdrętwiałe. A jeśli tak, musiało minąć znacznie dłużej niż te kilka minut, w ciągu których by się udusiła. Trzeba starać się myśleć racjonalnie.
Najpierw ręka. Hanka spokojnie i powoli zaczęła badać dłonią przestrzeń wokół siebie. Chyba leżała na podłodze z desek. Bo to nie mogła być skrzynia!
Spokojnie!
To nie skrzynia, w przeciwnym razie zaraz natrafiłaby na ściankę. A zdążyła już wyprostować całą prawą rękę i nie napotkała żadnych przeszkód. Trumna nie byłaby aż tak szeroka.
Poruszyła się, żeby spróbować tego samego z lewą ręką. Wtedy usłyszała brzęknięcie. W pierwszej chwili o mało nie podskoczyła. Dopiero teraz zorientowała się, że to był pierwszy wyraźniejszy odgłos od dłuższego czasu. Ciemność pozbawiona była wszelkich odgłosów. Chyba dlatego wydawała jej się aż tak dojmująca. Teraz, wraz z tym metalicznym brzękiem, czerń jakby utraciła część swojej wcześniejszej mocy. Nie była też już taka jednolita. Czyżby kawałek dalej Hanka zobaczyła coś jakby prostokątny zarys drzwi oświetlonych od drugiej strony? Oui!
Serce zabiło jej ożywione nagłą nadzieją. Znów nakazała sobie spokój. Nawet jeśli to były drzwi, pozostawał jeszcze jeden problem. Chwyciła się obiema dłońmi za kostkę i poczuła chłód metalu. Łańcuch. Pociągnęła. Wydawał się długi, w końcu jednak trafiła na opór.
Wyglądało na to, że ktoś przykuł ją do ściany.
CZĘŚĆ 1
TERAZ. ZOSIA
1
Zosia szła Nowym Światem od Krakowskiego Przedmieścia. Miasto przystrojono świątecznymi lampkami. Mniejsze i większe światełka połyskiwały wesoło. Śnieg dopiero co przyprószył ulice stolicy. Wszystko nabrało więc wyjątkowo bajkowego uroku. Jeśli dodać do tego zapachy kuszące ostatnich klientów świeżymi wypiekami, suszem i innymi bożonarodzeniowymi specjałami, dziewczyna powinna być w doskonałym nastroju. Jednak dobiegające zewsząd kolędy tylko przyprawiały ją o narastający smutek. Może nawet więcej, o gniew. Nie podobało jej się to uczucie, ale ciężko było je powstrzymać.
Po raz pierwszy w życiu miała spędzić święta sama, uznała więc, że najlepiej będzie czymś się zająć. To na pewno pomoże odegnać nieproszone emocje i złe myśli. Biblioteka, w której obecnie pracowała, w Wigilię była nieczynna (co Zosia uważała za bardzo zły pomysł, przecież ktoś mógł chcieć zrobić ostatnie książkowe zapasy!). W pierwszej chwili pomyślała, że może w takim razie przystroi mieszkanie. Nie miała na to jednak najmniejszej ochoty. Nie po tym, co spotkało ją na początku listopada. Pomyśleć, że kilka makabrycznych chwil może zmienić wszystko…
Cóż w takim razie pozostawało, jeśli nie udanie się na jedną z tych swoich wędrówek po mieście. Od połowy zeszłego miesiąca odbywała je regularnie. Odwiedzała miejsca, których zupełnie nie znała. Urodziła się wprawdzie w Warszawie, ale zawsze trzymała się jej południowych dzielnic – Ursynowa, Służewa, Kabat, Wilanowa (o nim akurat chciała obecnie koniecznie zapomnieć). Teraz postawiła sobie za cel poznanie innych części stolicy. Chciała poznać miasto od podszewki. Liczyła, że stanie się to inspiracją do powieści, którą właśnie tworzyła.
Bo po tym, co wydarzyło się na początku listopada, postanowiła napisać książkę. To miał być trochę pamiętnik, trochę rozprawienie się ze swoim życiem i traumą. Myśl, że ktoś mógłby to potem przeczytać, była pociągająca i jednocześnie przerażająca. A to, że Zosia najpewniej znajdzie wydawcę szybciej niż wielu początkujących amatorów pisania, paradoksalnie napełniało ją goryczą. Wiedziała, że nigdy nie będzie mogła mieć pewności, czy tekst przyjęto, bo był naprawdę interesujący, czy też dlatego, że była, kim była.
Może to ją początkowo stopowało? Siadała przed komputerem i wpatrywała się w białą, elektroniczną kartkę na ekranie. Nic. A miała przecież tyle rzeczy, które chciała wręcz wykrzyczeć. Dlaczego nie znajdowały one drogi na ten wirtualny papier? Nikomu nie zwierzyła się ze swoich rozterek. Bała się. Ale też nie miała już właściwie nikogo bliskiego. Nawet w bibliotece traktowano ją nieco podejrzliwie – choć wszyscy udawali, że jest jedną z nich. Nie była. Za każdym razem widziała w ich oczach pytanie: dlaczego tu jesteś, skoro nie musisz? Być może gdyby im opowiedziała, zrozumieliby, że właśnie musiała tam być.
Zawsze kiedy nie potrafiła sobie z czymś poradzić, sięgała po książki. Były jej lekarstwem i ucieczką. Podczas lektury mogła w jednej chwili znaleźć się w zupełnie innym miejscu. Nie potrzeba było do tego samochodu ani samolotu. Ludzie mogli nie wierzyć w czary, ale Zosia była pewna, że magia istnieje, bo istnieją książki. Bez magii każda z nich byłaby tylko plikiem sklejonego papieru, a tak przecież nie jest. Wszyscy zagorzali wielbiciele literatury o tym wiedzą. Każda powieść to brama do innego świata. Czasem bliskiego, ot z ulicy obok, a czasem odległego i niesamowitego. Najważniejsze jednak, że nie tego, który mamy na co dzień wokół siebie. A Zosia naprawdę bardzo chciała uciec od własnego życia.
Napisanie książki zdawało się niesamowitym przedsięwzięciem. Przecież nie była pisarką, tylko zwykłą młodą kobietą (choć wydawcy na pewno widzieliby w niej jeszcze kogoś innego). Czy mogła pokusić się o coś takiego? Siąść i pisać? Jakby miała prawo czerpać z wyobraźni pełnymi garściami i przelewać na papier to, co chciała?
W przypływie nagłej odwagi uznała, że tak. Potem jednak, patrząc na puste strony w edytorze tekstu na ekranie laptopa, wymyślała sama sobie, że tak naiwnie się spodziewała, że może się za to zabrać. Przyglądała się jakiejś ospałej pszczole, która musiała przebudzić się w tym zbyt ciepłym listopadzie. Ona jednak też nie dawała żadnych odpowiedzi.
Zosia już miała porzucić mrzonki o pisaniu, kiedy nagle do głowy przyszła jej nieoczekiwanie jeszcze jedna myśl. Potrzebuje inspiracji. Nie tylko tych czerpanych z własnego życia. Powieść miała być osadzona w Warszawie, a więc trzeba Warszawę lepiej poznać. W tak wielkim mieście na pewno znajdzie się coś, co sprawi, że słowa same zaczną płynąć!
No i rzeczywiście znalazła coś, co sprawiło, że przemogła impas.
2
Podczas jednej ze swoich wycieczek trafiła na Pańską. To właśnie na tej ulicy osiemdziesiąt lat temu wydano rozkaz o rozpoczęciu Powstania Warszawskiego. Chciała zobaczyć budynek Kasy Chorych przy skrzyżowaniu z Mariańską. Podczas wojny najpierw mieściła się tam szkoła pielęgniarek Luby Blum-Bielickiej, a potem – podczas Powstania – szpital. Przyglądała się zabytkowemu modernistycznemu gmachowi ukrytemu samotnie wśród nowoczesnych drapaczy chmur. Nagle zauważyła, że na chodniku coś leży. Podeszła powoli, bo ogarnęło ją jakieś dziwaczne uczucie ni to niepokoju, ni to wzniosłości.
To był zeszyt. Zwyczajny zeszyt, ale za to jak pięknie wydany! Okładkę zdobiły kwiaty. Wśród nich można było dojrzeć pszczoły. Wydawały się tak realistyczne, jakby zaraz miały zacząć machać skrzydełkami. Zosia niemal słyszała ich bzyczenie i czuła zapach kwiatów, na których siedziały. Poczuła się, jakby znów było lato, mimo że otaczała ją listopadowa szaruga. Ciepłe dni, które rozpieszczały warszawiaków na początku miesiąca, minęły bezpowrotnie i jesień uderzyła z pełną mocą.
Rozejrzała się wokoło niepewna, co ma zrobić. Nikogo nie dostrzegła. Jakby była w tym wielkim mieście sama. Przekartkowała brulion w poszukiwaniu jakichś wskazówek, do kogo mógł należeć, ale strony były niezapisane. Pachniały nowością i tylko zapraszały, żeby je zapisać.
Zosia bardzo chciała zatrzymać sobie zeszyt, ale dla spokoju sumienia jeszcze raz rozejrzała się po okolicy. Wydawało jej się, że we mgle mignęła jej jakaś kobieta. Ubrana była dość staromodnie – pewnie jedna z wielbicielek stylu vintage. Nieznajoma obejrzała się przez ramię, jakby wypatrywała kogoś lub czegoś. Szukała swojej zguby? Zosia raz jeszcze spojrzała na kajet. Westchnęła. Jeśli należał do tej kobiety, nie powinna go sobie zatrzymywać. To byłaby kradzież. Kiedy jednak znów podniosła wzrok, nigdzie już tamtej nie dostrzegła. Dziewczyna popędziła w stronę olbrzymiego szklanego wieżowca, który kończył ślepą ulicę. Z tego, co przeczytała w Internecie, przed wojną Pańska biegła dalej, a za to równoległa do niej Świętokrzyska kończyła się znacznie wcześniej.
Dotarła do wieżowca, który zamykał drogę, ale czarnowłosej kobiety nigdzie nie dostrzegła. Nagle znów zaroiło się wokoło od ludzi. Jak to w ścisłym centrum. Uczucie osamotnienia minęło jak ręką odjął, zastąpione silnym atakiem agorafobii. Zosia zacisnęła w rękach przepiękny zeszyt. To trochę pomogło. Miała wrażenie, jakby dodawał jej nieoczekiwanej energii.
Tamtego popołudnia od razu popędziła do metra i wróciła na Ursynów. W głowie aż kłębiło jej się od pomysłów, a kiedy zasiadła przy biurku, nawet nie włączyła komputera. Wzięła porzucony niedbale długopis z reklamą jakiejś firmy i zaczęła pisać. Skończyła, kiedy już prawie świtało, a ręka bolała ją tak, że nie dałaby rady dodać ani jednego słowa. Najwyraźniej więc potrzebowała nie wirtualnych kartek, ale tych prawdziwych.
Cieszyła się, że natchnienie tak bardzo jej sprzyja. Chodziła do pracy, a potem niemal biegiem wracała do swojego biurka i zapełniającego się historią pięknego zeszytu z łąką na okładce. Tylko że to było jednak również trochę niekojące. Miała bowiem wrażenie, że ta opowieść zupełnie wyrywa się jej spod kontroli i przybiera zgoła nieoczekiwany kształt. Jakby historia żyła własnym życiem i tylko czekała, aż ktoś ją w końcu spisze.
Czasem po skończonym dniu Zosia siadała, odsuwała krzesło od biurka i z bezpiecznej odległości przyglądała się zeszytowi, jakby coś mogło z niego wyjść. Wydawało jej się niemal, że kartki wibrują niczym delikatne skrzydełka owadów. To było bardzo dziwne i niepokojące uczucie. Wtedy w jakiejś irracjonalnej chęci zapewnienia sobie spokoju ducha dziewczyna kładła na okładce jakąś książkę (książki znów przychodziły jej z pomocą!). Tłumaczyła sama sobie, że w ten sposób kajet na pewno pozostanie zamknięty do czasu, kiedy ona będzie mogła wrócić do dalszego zapisywania.
Kontynuowała też swoje wędrówki po Warszawie w poszukiwaniu ciekawych miejsc. Jednak jak dotąd żadne z nich nie pojawiło się w powstającej powieści. Nawet te, które najbardziej ją zaskoczyły. Dajmy na to Osiedle Przyjaźń. Przedtem nie wiedziała nawet, że pośrodku Bemowa kryje się miejsce wyglądające jak dawna wieś! Przechadzała się pomiędzy kolorowymi drewnianymi pawilonami oczarowana atmosferą tego miejsca. Wąskie alejki prowadziły pod dworki i domki jednorodzinne, przypominające bardziej chaty. Spacerowała, szurając ostatnimi mokrymi liśćmi, pamiątkami po jesieni. Takie klimatyczne osiedle byłoby idealną lokalizacją, ale opowieść najwyraźniej miała swoją własną mapę.
A przepiękna ulica Płatnicza? Zosia nigdy wcześniej nie bywała na Bielanach. Nie spodziewała się, że jest tam taka perełka. Przedwojenne wille z pięknymi zabytkowymi latarniami gazowymi i dom, w którym mieszkała przez długi czas jej ulubiona Kora. No i co? Jak na razie to było kolejne miejsce, które wyobraźnia Zosi pracowicie zignorowała.
A przecież tak naprawdę chciała opisać to, co ją spotkało na początku listopada. Najgorszy moment jej życia, ale też taki, który jednocześnie miał stać się tym najbardziej przełomowym. Może i wbrew jej woli. Niemniej nic już nie mogła na to poradzić.
Opowieść była jednak uparta i ciągle trzymała się zupełnie innych okolic miasta – nie dotknęła nie tylko tych intrygujących lokalizacji z wycieczek Zosi, ale też willi w Wilanowie. A przecież to miała być też forma poradzenia sobie z tamtymi zdarzeniami, coś w rodzaju autoterapii. Zosia postanowiła dać się ponieść natchnieniu. Cały czas pamiętała przecież, jak to było na początku, kiedy nawet w snach prześladowała ją biała kartka i migający z wyrzutem kursor.
Dziś była Wigilia i Zosia postanowiła, że wybierze się na ostatnią przejażdżkę po mieście. Skoro te eskapady nic nie wniosły do powieści, to może trzeba je zarzucić i skupić się w pełni na zapisie. A potem zobaczy się, co z tym zrobić.
Zastanawiała się, gdzie pojechać. Miała kilka pomysłów. W końcu jednak świąteczny szał tak ją przygnębił, że nie miała chęci poznawania niczego nowego i wybrała się na Starówkę. Dawno tam nie była, więc można powiedzieć, że będzie ją odkrywała na nowo. Krążyła uliczkami Starego Miasta pośród ludzi przepychających się z aparatami fotograficznymi i torbami pełnymi prezentów. Zaróżowione policzki, błyszczące oczy, uśmiechy. Takie, jakich nie można dostrzec w inne dni roku. To było coś, czego osoba samotna absolutnie znieść nie może. Uciekła więc w końcu Krakowskim Przedmieściem w stronę Nowego Światu.
Skupiała się na ignorowaniu świątecznej gorączki i przyglądaniu się architekturze. Zawsze trudno jej było uwierzyć, że większość przedwojennych budynków została zburzona podczas wojny. Ileż determinacji musieli mieć warszawiacy, żeby je wszystkie odtworzyć. Zazdrościła im tego. Ona zawsze czuła się słaba.
– Halo! Niechże pani uważa, z łaski swojej!
Pełen dezaprobaty krzyk wyrwał Zosię z zamyślenia. Tak się zapatrzyła na zdobienia na latarniach, że chyba wpadła na jakąś kobietę. Poszkodowana twarz miała zaczerwienioną. Raczej ze złości niż od lekkiego mrozu. Przed nią na ziemi leżała torba na zakupy. Urwało jej się ucho i na chodnik wypadło kilka zapakowanych w kolorowy papier paczek.
– Prezenty mi się poniszczą! – zawołała wściekle.
Rzucała gniewne spojrzenia to w prawo, to w lewo, jakby szukała świadków haniebnego zdarzenia. Większość przechodniów ignorowała je jednak z typową dla mieszkańców wielkiego miasta konsekwencją. Tu każdy skupiał się na swoim skrawku przestrzeni. Tak dużo się działo, że trudno byłoby reagować na wszystko. Tak więc nie reagowało się na nic.
– Przepraszam – wydukała Zosia.
Było jej naprawdę przykro. Schyliła się, żeby podnieść rozsypane prezenty, tamta jednak odtrąciła ją szybko nogą.
– Proszę nie dotykać! Złodziejka!
Tego już było naprawdę za wiele. Teraz to Zosia poczerwieniała.
– Chciałam tylko pomóc.
Nigdy nie umiała rozmawiać z takimi osobami. Poza tym była prawie pewna, że to ta wzburzona elegantka na nią wpadła. Wprawdzie Zosia przyglądała się latarniom, ale mimo wszystko starała się też patrzeć pod nogi. Oczywiście zarzucenie tamtej, że to ona winna jest zderzeniu, nie wchodziło w grę. Na dziewczynę spadłby zaraz stos inwektyw i jeszcze więcej oskarżeń.
– No kto to widział, tak wpadać na ludzi! – warknęła znów kobieta. Rzuciła się, żeby pozbierać swoje zakupy. – I jeszcze chce mnie okraść! No patrzcie państwo, jaka ta dzisiejsza młodzież! Widział pan?
Zadała pytanie mężczyźnie w czerwonej czapce, który właśnie je mijał. Ten zatrzymał się, jakby wywołany do odpowiedzi. Wielkie miasto ma też to do siebie, że jak jedna osoba już się zatrzyma, to reszta gapiów zbierze się wokoło w dosłownie kilka sekund.
Zosi chciało się płakać. Nie lubiła tłumów. Być może zaraz zostanie rozpoznana? Ktoś wyjął telefon i niezbyt dyskretnie filmował zajście. Jeśli wie, kim ona jest, klip zaraz trafi do sieci z odpowiednimi oznaczeniami. Nienawidziła skierowanych na siebie oczu. Może dlatego tak bardzo lubiła kryć się pomiędzy bibliotecznymi regałami. Teraz zaś wzrok wszystkich wbijał się właśnie w nią.
– Nie chciałam pani okraść, tylko pomóc – próbowała niezdarnie się tłumaczyć.
– O, na pewno! Masz szczęście, kłamczucho, że nie wezwę policji!
Wyglądało na to, że kobieta należy do osób, które wprost uwielbiają się kłócić. Nawet kiedy tak naprawdę nie ma już o co. Dla niej ważne było dowodzenie swojej racji bez końca. A może Zosia oceniała ją niesprawiedliwie. Dla wielu osób święta to były nie tylko piękne emocje, ale również niepotrzebne nerwy i stres. Przedtem myślała o swojej samotności, ale były osoby, które nawet otoczone przez bliskich nie umiały się tym cieszyć ogłuszone wręcz przytłaczającą potrzebą perfekcji. Idealne święta mogły zniszczyć ducha Bożego Narodzenia nawet w najlepszych.
Co gorsza, śnieg zaczął sypać coraz mocniej. Zosia miała na sobie jesienną kurtkę. Tak szybko uciekała z Wilanowa, że wzięła tylko najpotrzebniejsze rzeczy i to, co aktualnie nosiła. To był początek listopada, miała więc tylko lekką parkę z wielkimi kieszeniami. Nakładanie kilku warstw swetrów chroniło przed zimnem, ale nie kiedy robiło się tak mokro jak teraz. Dziewczyna czuła, że ubranie zaczyna przemakać i nieprzyjemnie lepić się do skóry.
– Tu, zapraszam – rozległo się nagle gdzieś z boku.
To były zupełnie nieoczekiwane słowa. Z jakiegoś jednak powodu od razu zrozumiała, że skierowane zostały właśnie do niej. Kłótnia toczyła się pod piękną białą kamienicą. Pośrodku usytuowana była brama prowadząca na podwórko. Po jej lewej stronie przycupnęła staromodna księgarenka. Przypominała magiczny sklepik. Jak z ekranizacji Harry’ego Pottera, uśmiechnęła się do siebie Zosia.
Przybytek naprawdę wyglądał, jakby przeniesiono go do Warszawy z ulicy Pokątnej. Fasadę pomalowano na intensywną ciemną zieleń, a napis nad wejściem głosił złotymi literami Książkowa Pasieka. Witryna składała się z małych prostokątnych szybek, za którymi widać było ułożone pięknie książki. Kolorowe woluminy przystrojono świątecznymi ozdobami. To były rzeczy z prawdziwą duszą, nie masowej produkcji. Pojedyncze egzemplarze, które ostały się z dawnych kompletów, ręcznie malowane bombki, drewniane dziadki do orzechów, laski z cukru, do tego pierniki i wszelkie inne wspaniałości. Gałązki choinki w stroikach pachniały lasem i żywicą. Była tego pewna, choć oczywiście tu na ulicy nie mogła tego poczuć.
– Zapraszam do mnie.
Na progu przepięknej księgarenki stał niewysoki starszy pan. Spoglądał na nią wesoło znad okrągłych okularów. Zsunęły mu się na sam czubek nosa, ale się tym nie przejmował. Miał rumiane policzki z uroczymi dołeczkami. Jeśli zapuściłby brodę, na pewno łatwo mógłby wejść w rolę Świętego Mikołaja ze słynnej reklamy Coca-Coli. Wydawał się uosobieniem dobroci. Zosi ciężko było komuś zaufać, ale on sprawiał wrażenie, jakby można było po prostu się do niego przytulić, a wszystkie troski tego świata zostaną wymazane. Przynajmniej na chwilę potrzebną, żeby zaczerpnąć tchu i umieć sobie z nimi poradzić.
Księgarz uśmiechnął się znowu i przywołał ją naglącym gestem, zupełnie ignorując wściekłą towarzyszkę Zosi.
– Zapraszam, zapraszam. Właśnie zrobiłem herbatę z miodem – wyjaśnił, przepuszczając dziewczynę w drzwiach. – Ogrzeje się pani. Zawsze jest pani mile widziana. No chyba że księgarnia znajduje się po prawej, wtedy lepiej nie. No! Jestem zdania, że miód jest dobry na wszystko. Oczywiście jeśli szanuje się pszczoły i odpowiednio się nimi zajmuje.
Zosia nie do końca rozumiała, o co mu chodzi z tą prawą i lewą. Może dlatego, że kiedy tylko weszła do sklepu, od razu poczuła się, jakby znalazła się w innym świecie. To zaprzątnęło wszystkie jej myśli. Dzwoneczek wiszący nad progiem skończył wyśpiewywać swoją melodię i otoczyła ich cisza. Wielkie miasto zostało za drewnianymi drzwiami ze swoimi klaksonami, silnikami, nawoływaniami i wszelkimi innymi hałasami. Dało się tylko słyszeć delikatne brzęczenie. Wydawało się znajome. Nie mogła jednak uzmysłowić sobie, co jej przypomina. Nie zastanawiała się nad tym, bo oto znalazła się w prawdziwym raju! Wszędzie regały z książkami. Ułożono je, zdawałoby się, bez żadnego systemu. Nigdzie nie widziała plakietek, zdradzających gatunek, czy liter, które sugerowałyby kolejność alfabetyczną. Niektóre woluminy ustawiono według kolorów, czasem barwy się mieszały, więc i nie na tym polegała sztuczka. Nie była pewna, jak cokolwiek można tu odnaleźć. Jednocześnie nie czuła się wcale zagubiona. Mogłaby tu spędzić całe godziny.
– Proszę – powiedział księgarz, podając jej kubek z ceramiki.
Napój parował, ale grube ucho naczynia nie pozwalało się sparzyć. Zosia przyjęła go ostrożnie. Pachniał przepięknie. Zanim upiła łyk, napawała się chwilę jego wspaniałym słodkim aromatem.
– Miód to płynne złoto. Proszę mi wierzyć – powiedział księgarz wyraźnie zadowolony z jej zachwytu. – Tyle wspaniałych substancji odżywczych! Kradniemy go pszczołom, a zatem powinniśmy o nie dbać i dawać im w zamian tyle z siebie, ile możemy.
Pszczoły, przyszło nagle Zosi na myśl. To bzyczenie, które przerywało delikatnie ciszę, przypominało jej owadzie pieśni. Teraz wreszcie to zrozumiała. I jeszcze coś. Pomyślała o zeszycie z piękną okładką, w którym spisywała swoją pierwszą książkę. Wydawało jej się, że czasem podobnie buczał. Wzdrygnęła się na samą myśl. Bo nawet teraz, tak daleko od biurka, gdzie spoczywał brulion, wywoływało to w niej niepokój. Wszelki strach bladł jednak wobec klimatu tego miejsca. Tyle książek, tak pięknie!
– Dodałem miodu akacjowego, bo to delikatna herbata i trzeba uważać, żeby miód nie zdominował jej smaku – wyjaśnił księgarz. – Gdybyśmy pili ostrzejszą, wybrałbym taki o bardziej wyrazistym bukiecie. Pomyślałem jednak, że pani preferuje delikatność.
Zosia zmarszczyła brwi. To, co mówił ten przyjacielski mężczyzna, sugerowało, że przygotowywał się na przyjście właśnie jej, nie kogoś innego. Ale skąd mógł wiedzieć, że to ona tu wejdzie? Uśmiechnęła się w duchu. No jasne! Zapewne mówił dokładnie to samo każdej zziębniętej klientce. Najprostsze rozwiązania zwykle są prawdziwe. Zrobiło jej się trochę przykro, że wyróżnienie było tylko ułudą, ale to przecież nie jego wina. Musiał jakoś sprzedawać swoje książki. W dzisiejszych czasach trudno zainteresować czytelnictwem. Sama to dobrze wiedziała. W ich bibliotece ciągle starali się zdobywać nowych czytelników. Często z miernym skutkiem. Jeśli więc księgarz próbował złapać ją na lep magii tego miejsca, to czemu mu na to nie pozwolić? Bądź co bądź oboje robili w książkach. Trzeba się wspierać.
– Ma pan swoją pasiekę? – zapytała więc grzecznie.
Znów się do niej uśmiechnął. Opanowało ją zupełnie surrealistyczne wrażenie, że zrobił to w odpowiedzi na to, co sobie przed chwilą pomyślała.
– Tak, tak. To takie moje hobby. Wie pani, ile człowiek uczy się przy tym od pszczół? Jakie to są niesamowicie inteligentne zwierzęta! Ludzie zazwyczaj nie zdają sobie z tego sprawy, uważając je jedynie za bezmyślny rój owadów. A tymczasem każda z tych cwaniaczek ma swój rozum. Może się uczyć i podejmować własne decyzje. Wiele osób popełnia błąd i ocenia wszystkie inne stworzenia według swoich standardów. A jak zwierzęta nie zachowują się po ludzku, uznawane są za głupie. Tymczasem pszczeli świat wygląda po prostu inaczej niż nasz. A więc i potrzeba tam zupełnie innej inteligencji, nie tej ludzkiej. Ale proszę, niech pani usiądzie.
Księgarz kiwnął w stronę dwóch foteli przycupniętych w rogu pomiędzy regałami zapełnionymi książkami oprawionymi w staromodnym stylu. Pomiędzy nimi stał mały okrągły stoliczek z lampką. Żarówka przeświecała przez witrażowy klosz, dając ciepłe, przyjemne światło. Zosia przysiadła ostrożnie. Fotel był miękki. Zdawał się ją obejmować. To wprost idealne miejsce do czytania, przebiegło jej przez myśl. Można by tu siedzieć całymi godzinami, przenosząc się jednocześnie w rozmaite miejsca!
– Niech pani sobie na przykład wyobrazi taką sytuację. A mianowicie że ludzie wysyłają kilkulatka po jedzenie. Do takiej dajmy na to Warszawy. Miasto jest pełne niebezpieczeństw dla takiego malucha, prawda? I pamiętajmy przy tym, że to od jego wyprawy zależałoby, czy reszta rodziny będzie miała kolację. Myśli pani, że to dziecko by sobie poradziło?
Po raz pierwszy w tym miejscu Zosia poczuła, że jej mięśnie się spinają. To był dla niej trudny temat. Wszystko przecież niedługo miało się zmienić.
– Nie wiem, chyba nie.
– Czy taki malec byłby w stanie uniknąć wpadnięcia pod samochód? Nie mówiąc już o osobach, które chciałyby mu ukraść pieniądze na zakupy. Ano właśnie, i powiedzmy nawet, że takie dziecko znalazłoby sklep. Czy bez wcześniejszych instrukcji umiałoby zrobić w nim sprawunki?
– No to raczej na pewno nie.
– No! A młode pszczoły wyruszają w świat właśnie tak, młodziutkie, bez doświadczenia i opieki. I muszą się wszystkiego nauczyć! Bo każdy kwiat obsługuje się inaczej. Tak jak można skorzystać z kasy samoobsługowej albo pójść do kolejki i poczekać na pracownika. Czasem trzeba zdjąć towar z wyższej półki, a czasem rozważyć, czy warto wziąć kilka produktów, żeby skorzystać ze zniżki. W świecie pszczół też są rozterki. Z niektórych kwiatów łatwiej jest zebrać pokarm, ale być może już wcześniej była tam inna pszczoła i lot tam to tylko strata czasu? Może więc trzeba udać się do innego, który jest odrobinę dalej? Do niektórych trudniej wejść, ale obiecują więcej pyłku. A na koniec, kiedy jest się już zmęczonym poszukiwaniami, trzeba jeszcze dotrzeć z powrotem do domu. A to nie jest proste, jeśli leciało się daleko i skakało z kwiatka na kwiatek.
Teraz księgarz roześmiał się wesoło.
– Ale co ja tam będę panią zanudzał! – dodał jeszcze. – Jestem miłośnikiem pszczół i mógłbym tak o nich opowiadać godzinami. Czasem nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo te owady są mądre. Dopiero kiedy porównamy sobie ich osiągnięcia z odpowiednikami z naszego własnego świata, wtedy okazuje się, że te małe stworzenia są naprawdę niedoceniane i to my nie umielibyśmy sobie poradzić, gdyby wystawiono nas na takie same próby.
– To prawda, że porozumiewają się tańcem? – zapytała Zosia. Kiedyś o tym czytała i bardzo ją to zainteresowało.
– Ależ oczywiście! To również niesamowite. No ale to zupełnie inna opowieść. – Zerknął na zegarek. – Teraz pora, żeby wybrała pani sobie jakąś książkę.
– Ach, no tak – zreflektowała się dziewczyna. – Już późno.
Nawet nie zauważyła, kiedy zapadł zmrok rozjaśniany tylko przez przystrojone świątecznie latarnie uliczne i światła autobusów. Nawet samochody jakby zniknęły. Pewnie dlatego, że w wigilijny wieczór ludzie opuszczali już centrum i kierowali się do domów. Jeszcze chwila, ostatnie przygotowania, i zasiądą przy świątecznym stole.
Spojrzała na księgarza. Uśmiechał się przyjaźnie, ale było więcej niż pewne, że ktoś również i na niego czekał. Tacy ludzie jak on nigdy nie byli sami. Mieli rodziny, a nawet jeśli nie, inni do nich ciągnęli. Nawet po to, żeby ogrzać się w ich cieple. Może dlatego Zosia też tak się tu zasiedziała. Dłużej, niż wypadało. Winna jest temu człowiekowi chociaż kupno jakiejś powieści. Nie dość, że wyciągnął ją z opałów, to najwyraźniej przedłużył godziny otwarcia swojego sklepu.
Odstawiła kubek na stolik i zaczęła przechadzać się pomiędzy regałami. Tak naprawdę zamierzała wziąć jakąkolwiek książkę i już dłużej nie zajmować czasu temu miłemu księgarzowi. Trzeba jednak było zachować chociaż pozory, że wybiera. Inaczej mogłoby mu być przykro. Tego bardzo nie chciała.
Wkrótce złapała się na tym, że naprawdę przegląda tytuły na grzbietach. Znów zainteresował ją system, według którego ułożono tu książki. Cień wiatru Zafóna leżał obok Biegunów Tokarczuk. Dalej Muminki i Hrabia Monte Christo wciśnięte pomiędzy Diunę i Anne z Zielonych Szczytów. Na końcu półki Znachor Dołęgi-Mostowicza w parze z Miasteczkiem Salem Kinga i Imieniem róży Umberta Eco. Gdzież tu jakakolwiek metoda?
Zerknęła znów na księgarza. Teraz zajęty był czymś przy kasie. Chyba chciał dać jej przestrzeń do poszukiwań. A może tylko sugerował, że naprawdę powinna się pospieszyć, bo już musi zamknąć kasę. Mimo wszystko raczej to pierwsze. Nie czuła żadnej presji, żeby się spieszyć. Sięgnęła po thriller Harlana Cobena. Już go czytała, odłożyła więc na miejsce. Nawet nie zamierzała sprawdzać, jaka niespodzianka kryje się obok, tylko na ślepo wzięła książkę, którą ustawiono po lewej. Celowo unikała podglądania. Będzie zaskoczenie. Jak się bawić, to na całego!
– Pierwsza opowieść jest u mnie zawsze za darmo – odezwał się księgarz, kiedy podeszła do kasy. – Tym bardziej że to będzie książka idealna dla pani. Mam dar wyczuwania takich rzeczy. Proszę mi wierzyć. Jeśli będzie pani rozczarowana, to przynajmniej nie straci pani pieniędzy. A jeśli książka się pani spodoba, proszę wrócić do mnie po następną. Zawsze chętnie doradzę.
– Dziękuję – odparła Zosia.
To było urocze, choć chyba niezbyt ekonomiczne podejście do klienta. Miała lekkie wyrzuty sumienia, że uległa, ale przecież nie mogła temu człowiekowi wciskać pieniędzy, jeśli ich nie chciał. Najwyżej faktycznie wróci tu jeszcze kiedyś i coś od niego kupi, zamiast zamawiać przez Internet w sieciówce, jak to zazwyczaj robiła. Przyjemnie było poczuć zapach książek – ta specyficzna woń papieru i farby drukarskiej działała kojąco. Łatwiej było wyjść na mróz, kiedy ciągle miało się ją w płucach.
A tymczasem na zewnątrz zrobiła się prawdziwa zawierucha. Ci, którzy czekali na białe Boże Narodzenie, zdecydowanie nie mogli czuć się zawiedzeni. Z nieba padały teraz wielkie ciężkie płaty. Na chodnikach zaczynały się już robić zaspy. Ciągle jeszcze czyste i świeże. Ta pierwsza chwila, zanim puch zmienił się w brudną breję, zawsze była magiczna. Nawet jeśli potem zimno dawało się we znaki.
Początkowo Zosia chciała kontynuować spacer Nowym Światem aż do Chmielnej i tam skręcić do metra Centrum. Nikt na nią nie czekał z wieczerzą wigilijną, mogła więc spokojnie stracić trochę czasu. Szybko jednak dała o sobie znać przemoknięta kurtka. W jesiennych butach też już chlupało, a palce drętwiały z zimna. Dziewczyna uznała więc, że lepiej wycofać się do najbliższej stacji. Tym bardziej że znajdowała się teraz może dwieście metrów od drugiej linii metra, przy przystanku Nowy Świat – Uniwersytet.
Uśmiechnęła się sama do siebie rozbawiona. Jeszcze nigdy nie jechała drugą linią metra! Mieszkała w Warszawie od urodzenia, a wcześniej kilka pokoleń jej rodziny, a tak mało znała to miasto. No i proszę, przy okazji zrobi sobie też wycieczkę po kolejce podziemnej.
Jednak tak naprawdę najbardziej była ciekawa książki, którą dostała w księgarni. Miała do przejechania naprawdę krótki odcinek – do stacji Świętokrzyska, ale to wystarczy, żeby zapoznać się chociaż z pierwszymi stronami, zanim przesiądzie się do swojej linii i pojedzie na Ursynów.
Zeszła po schodach. Towarzyszyły jej echa uderzeń własnych butów. Znów była prawie sama. Dopiero na peronie spotkała kilkoro ostatnich podróżnych.
– Wesołych świąt – rzucił ktoś do niej.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Ten człowiek był przeciwieństwem kłótliwej kobiety z paczkami. Tacy jak on zawsze mieli dla innych dobre słowo. Tak jak księgarz z Książkowej Pasieki? Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że tak. Wyczuwała w nim jednak jakąś tajemnicę.
Tak jak i w książce, którą jej podarował. Zosia wybrała ją właściwie na chybił trafił, a on twierdził, że to idealna powieść dla niej. I mówił z takim przekonaniem, jakby to wcale nie był tylko chwyt marketingowy.
– No, zobaczmy – mruknęła do siebie.
Żeby dobrać powieść dla danego czytelnika, trzeba znać się trochę na psychologii. Albo na wróżbiarstwie, jak żartowała kierowniczka biblioteki, w której pracowała teraz Zosia.
Dziewczyna przejechała dłonią po pięknej oprawie. Już sam tytuł intrygował. A wydanie też nie było typowe. To była jedna z tych książek, które stylizowano na stare. Na okładce nie umieszczono więc ilustracji czy zdjęcia, tylko imię i nazwisko autorki oraz właśnie ten intrygujący tytuł. Litery tłoczono na złoto, a całość powleczono ramką, służącą za jedyną ozdobę.
Metro nadjechało z głośnym sapnięciem. Zosia weszła do wagonu i od razu zajęła jedno z wielu wolnych teraz miejsc. Otworzyła książkę i zamarła. Raz jeszcze przeczytała pierwsze słowa.
Nie, to niemożliwe!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI