Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Kontrolerka wyszarpnęła z wnętrza kołderki duży kłąb mokrego puchu, a wraz z nim kilka zielonych, podłużnych banknotów. Spojrzała na nie i zamarła.
- Chryste Panie...! - wyszeptała kierowniczka zdławionym głosem.
Przez długą chwilę obie trwały w bezruchu, ze zgrozą wpatrując się w zielone banknoty. Potem kierowniczka zerwała się z miejsca i przewróciła krzesło.
- Niech Pani nie rusza! - krzyknęła rozpaczliwie - Nieczego nie dotykać! Milicję...! Świadków...! Po dyrektora...!!!
Oryginalnie faszerowana kołderka została uroczyście rozszarpana na drobne szczątki w obecności komisji, złożonej z władz poczty, celników i organów MO. Po starannym przeliczeniu zawartość stwierdzono, że wynosiła ona 5600 dolarów w postaci pięćdziesięciu sześciu banknotów studolarowych, intensywnie woniejących śledziami także po wysuszeniu. Jakość fałszowanego puchu poszła w zapomnienie.
(fragment powieści)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Joanna Chmielewska
© Copyright by Wydawnictwo Klin, Warszawa 2011
ISBN 978-83-62136-24-7
Wydawnictwo Klin Warszawa, ul. Bruzdowa 117H tel. +48 501 686 786
Telefon zadzwonił późnym wieczorem.
Zapewne w ogóle nie podniosłabym słuchawki, tak jak nie podnosiłam jej od wielu miesięcy, gdyby nie to, że w moich planach życiowych nastąpiła właśnie zasadnicza zmiana. Tegoż popołudnia przestawiłam się duchowo i zaniechałam walki o święty spokój.
Zależało mi zaś dotychczas na świętym spokoju, ponieważ postanowiłam wreszcie napisać tę powieść science-fiction, przez którą doprowadziłam do obłędu połowę fizyków jądrowych Warszawy. Rozmyślałam nad nią bardzo długo, niezbędne mi były pewne szczegóły techniczne, obce mojej duszy, musiałam zatem uzyskiwać informacje od fachowców. Nie wiem dlaczego, nie wydawali się rozentuzjazmowani. Uporczywie zadawałam wszystkim to samo pytanie:
– Proszę pana, potrzebne mi takie małe, które by łapało promienie kosmiczne. Ja wiem, że to są cząsteczki, ono musi łapać te cząsteczki. Co to takiego może być?
Pytanie z reguły wywoływało u nich jakiś dziwny wyraz twarzy i łagodną odpowiedź:
– Kiedy one wszystko przenikają, te cząsteczki. Wie pani, one lecą na durch.
Na to mówiłam:
– Toteż właśnie, chodzi mi o to, żeby to małe miało dno...
Na dnie małego rzecz się kończyła. Nagabywani faceci dostawali obłędu w oczach i czym prędzej przekazywali mnie koledze. Żaden nie okazał się oryginalny i nie zareagował inaczej. Możliwe, iż owo dno stanowi jakąś straszliwą tajemnicę służbową, którą panicznie bali się zdradzić, nie wątpię bowiem, że musi istnieć.
Nic więc dziwnego, że powieść szła mi jak z kamienia.
Niemniej jednak zaparłam się przy swoim i trwałam w twórczych zamiarach, twardo usiłując nie zwracać uwagi na mnożące się wokół bardzo dziwne wydarzenia. Wydarzeń było dużo i rozpraszały mnie coraz porządniej, aż wreszcie przyszła chwila, kiedy udało im się rozproszyć ostatecznie. Batalię uznałam za przegraną i postanowiłam się poddać, przy czym, dziwna rzecz, ostatnim gwoździem do trumny okazała się drobnostka, mianowicie tak zwany śmierdziel. Nie znani mi ludzie przyprowadzili mojego młodszego syna, zgłaszając pretensje za produkowanie przez niego owego śmierdziela na ich podwórzu. Jako dowód rzeczowy służyła dziura, wypalona w spodniach sprawcy. Podwórze pochodziło z zamierzchłych epok, tworzyło sześciopiętrową studnię, śmierdziel zatem dokładnie spełnił swoje zadanie. Niezadowolenie owych ludzi wydawało mi się dość uzasadnione, byłam zmuszona nieco je ułagodzić, po czym wyraźnie poczułam, że walka o święty spokój przekracza moje siły. W ten sposób promienie kosmiczne przegrały ze śmierdzielem.
No i tegoż właśnie wieczoru zadzwonił telefon.
Godzina, jak dla mnie, była zupełnie wczesna, dwudziesta trzecia zero osiem. Zapamiętałam to dokładnie, bo przed nosem miałam budzik, który śpieszył się równo piętnaście minut, a wskazywał dwudziestą trzecią dwadzieścia trzy. W telefonie jakiś głos powiedział zdyszanym, dramatycznym szeptem:
– Ratunku, zabiją mnie! Niech tu ktoś przyjdzie, prędzej! Piaseczyńska osiemnaście, mieszkania dwadzieścia jeden, to ci dwaj, zawiadomić mili...
– ...cję – dokończyłam odruchowo, również szeptem, tyle że na pewno mniej dramatycznym.
Głos nagle urwał. Rozległy się jakieś charkoty, coś jakby jęk, brzmiało to nader złowieszczo, coś stuknęło i na chwilę w słuchawce zapanowała cisza. Trzymałam ją ciągle przy uchu. Znów usłyszałam lekkie stuknięcie, potem głośniejsze, potem zaś szmery i odgłos niewyraźnej rozmowy. Nie udało mi się z niej zrozumieć ani słowa. Szmery jakby oddaliły się i zamieniły w nierównomierny szum przerywany stuknięciami.
Odłożyłam słuchawkę, średnio zaskoczona, do dziwnych wydarzeń zdążyłam bowiem przywyknąć. Ucieszyło mnie, że ze świętego spokoju zrezygnowałam już wcześniej, bo przejście do porządku nad takim telefonem nie leży w mojej naturze. Zaczęłam się zastanawiać.
Możliwe, oczywiście, że był to głupi dowcip. Ten ktoś, kto dzwonił, nie rozłączył się ze mną...
Podniosłam słuchawkę ponownie i stwierdziłam, że połączenie trwa nadal. Byłam zablokowana. Jeżeli nawet był to dowcip, muszę się z jego autorem jakoś rozłączyć, bo dowcip może być długofalowy. Figlarz nie odłoży słuchawki, rano pójdzie do pracy i aż do późnego popołudnia będę pozbawiona telefonu. Na następny dzień miałam w planie różne ważne rozmowy, między innymi z jednym fizykiem jądrowym, jeszcze sprawnym umysłowo. Rozłączyć mnie mogło biuro napraw, ale do biura napraw musiałam się jakoś dodzwonić. Błędne koło.
Jeżeli zaś nie był to dowcip, należy czym prędzej zawiadomić milicję. Milicja niech sobie robi, co chce i podejmuje stosowne decyzje.
Moje kontakty z milicją ostatnimi czasy były niezwykle ożywione. Wzdrygnęłam się lekko na myśl, jak władza przyjmie komunikat o zbrodni na Piaseczyńskiej, zeszłam do sąsiadów piętro niżej, spojrzałam na zegarek i z determinacją przycisnęłam dzwonek. Przyciskałam go właśnie trzeci raz, kiedy przypomniałam sobie, że dwa dni temu widziałam ich przed domem z walizkami. Za drzwiami panowała głucha cisza, co wskazywało, że chyba rzeczywiście wyjechali na urlop.
Wróciłam na górę, stwierdziłam, że telefon jest nadal zablokowany i nic w nim nie słychać, zabrałam torebkę i zeszłam na dół, do automatu. Automat był nieczynny. Zaczęło mnie to nieco denerwować. Nie miałam pojęcia, gdzie może się znajdować jakiś inny automat w tej okolicy, nie miałam pojęcia, kto jeszcze z sąsiadów ma telefon, a dobijanie się do nich kolejno wydało mi się nietaktem. Wróciłam przed dom, wsiadłam do samochodu i uprzytomniłam sobie, że podana przez dowcipnego ulica Piaseczyńska znajduje się o sto metrów ode mnie. Zawahałam się.
Sprawdzanie, co się dzieje pod tym adresem, potrwa trzy minuty. Mogłabym, oczywiście, pojechać kawałek dalej, byle gdzie, znaleźć inny automat, znaleźć ewentualnie jakiś radiowóz, w ostateczności pojechać do komisariatu albo na Pocztę Główną...
Siedziałam przy kierownicy, kluczyk tkwił w stacyjce i przekręciłam go właściwie odruchowo. Skoro go przekręciłam, to już i ruszyłam. A skoro ruszyłam w kierunku Piaseczyńskiej...
Przyhamowałam, bo z Piaseczyńskiej, środkiem, wyjeżdżała właśnie stara warszawa. Poza tym było pusto. Podjechałam pod numer osiemnasty i wysiadłam.
Drzwi na klatkę schodową były otwarte, a winda nieczynna. Weszłam na czwarte piętro. Wpatrzona w numer 21 snułam sobie różne przypuszczenia. Pomyślałam, że może miał to być dowcip nie dla mnie, tylko dla mieszkających tu osób, którym miała się zwalić na kark milicja, wyrywając ich o północy z pierwszego snu. Dzwoniono z innego miejsca, blokujący mnie telefon znajduje się zupełnie gdzie indziej i zamiast się czepiać niewinnych ludzi, powinnam już dawno rozmawiać z biurem napraw z byle której knajpy. Tu mnie obtańcują jak święty Michał diabła, tamten się przez ten czas rozłączy i w rezultacie nawet nie dowiem się, kto był autorem całej rozrywki. Bez sensu. Ciągle postępuję jakoś bez sensu i wcale mi to z wiekiem nie mija...
Tak myśląc, przycisnęłam dzwonek, nastawiona na najgorsze. Cisza. Zrobiłam przyjemny wyraz twarzy i przycisnęłam drugi raz. Bez rezultatu. Przycisnęłam trzeci. Pomyślałam dalej, że może to był ktoś, kto nie lubi milicji i zajęcia chciał dostarczyć im, a nie mnie. Następnie ostrożnie i delikatnie nacisnęłam klamkę, pamiętałam bowiem, że w podejrzanych okolicznościach zawsze należy to uczynić.
Drzwi okazały się otwarte, a za nimi panowała ciemność.
Stałam w progu, trochę spłoszona, ciągle snując niewinne przypuszczenia. Ciekawe, jak się będę czuła w areszcie, zatrzymana w charakterze włamywaczki. Możliwe, że ci ludzie spokojnie śpią, a drzwi zapomnieli zamknąć przez zwyczajne roztargnienie...
Pomacałam ścianę obok futryny i zapaliłam światło, które dodało mi nieco otuchy. Cisza panowała nadal. Ujrzałam miniaturę przedpokoju z wnęką kuchenną i otwarte drzwi do pokoju. Na palcach przeszłam dalej i z determinacją, ryzyk-fizyk, zapaliłam następne światło. Po czym zdrętwiałam radykalnie, rażona widokiem.
Zwłoki były w całości dostrzegalne i od razu przemknęło mi przez myśl, że mam wyjątkowe szczęście. Gdyby skądś wystawała samotna ręka albo noga, niewątpliwie przeżyłabym znacznie większy szok. W pomieszczeniu panował średni bałagan, meble były zwyczajne, środek pusty, a w rogu, pod niskim regałem z książkami, leżał człowiek, z całą pewnością nieżywy. W gardle urósł mi globus, w plecach dokładnie poczułam ostrze noża, którym godzi we mnie bandyta pozbywający się niewygodnego świadka, nogi mi zmiękły i ogólnie biorąc poczułam się bardzo niewyraźnie. Stałam w tym cholernym progu i wszelkimi siłami starałam się oderwać wzrok od nieboszczyka.
Po bardzo długiej chwili błysnęła mi myśl, że przecież mogę stąd zwyczajnie uciec, nie wdając się w żadne zbrodnicze komplikacje. Odrobinę jakby ochłonęłam. Jasne, oczywiście że mogę uciec, ale przedtem bezwzględnie muszę sprawdzić przeklęty telefon...
Telefon stał na regale, nad głową zwłok. Należało tam podejść. Najchętniej zamknęłabym oczy, ale bałam się potknąć o którykolwiek z porozrzucanych przedmiotów. Przemogłam się, zebrawszy całą siłę ducha, przelazłam przez bałagan, zbliżyłam do regału i od razu ujrzałam, że tak. To był ten telefon. Słuchawka leżała nad nim, oparta jednym końcem o wystający bok półeczki, nie przyciskając widełek. Ujęłam ją delikatnie dwoma palcami, położyłam na aparacie, a potem podniosłam. Odezwał się normalny sygnał.
Jak było do przewidzenia, złe we mnie wstąpiło. Poniechałam zamiaru ucieczki i wykręciłam numer pogotowia milicji.
I w ten prosty sposób ostatecznie wkopałam się w sam środek afery, w której, nic o tym nie wiedząc, od dawna już grałam rolę pierwszej podejrzanej...
* * *
Major Fertner był średniego wzrostu, szczupły, miał żywe, bystre, inteligentne spojrzenie i odstające uszy. Patrzył na mnie ze średnim obrzydzeniem i dość podejrzliwie.
– Niech pani od razu powie, czego pani dotykała – poradził mi takim tonem, jakby z góry wątpił w moją prawdomówność.
– Klamki – odparłam z namysłem. – Kontaktu w ścianie. Drugiego kontaktu w ścianie. Chodzi panu o to, czego dotykałam ręką czy w ogóle? Bo o futrynę oparłam się plecami.
– Ręką, ręką.
– Słuchawki. Niczego więcej. Specjalnie uważałam, a na panów czekałam na schodach.
– A drugiej klamki?
– Drugiej nie. Drzwi były otwarte. Na oścież.
– I twierdzi pani, że go pani nie zna, tego denata? Jest pani pewna?
Rozmawialiśmy, siedząc na wannie w łazience nieboszczyka. W pokoju pracowała tak zwana ekipa śledcza. Łazienkę, z nie znanych mi przyczyn, zbadano w pierwszym rzucie i teraz obydwoje z majorem mogliśmy się w niej nawet tarzać.
– Szczerze mówiąc, nie – wyznałam ze skruchą. – To znaczy, nie jestem pewna. Nazwisko nic mi nie mówi, a co do twarzy, to te fragmenty, które widziałam, wydały mi się obce. Ale mogę po prostu nie pamiętać.
– No dobrze, ale dzwonił przecież do pani, prawda? Musiał mieć pani numer telefonu!
No rzeczywiście, chyba musiał... Ciekawe, skąd. Swoją drogą, sytuacja wytworzyła się idiotyczna, obcy człowiek ostatnim tchem dzwoni akurat do mnie i zaraz potem korkuje. Kretyństwo. Nie ma siły, nikt nie uwierzy, że go w ogóle nie znam, sama bym nie uwierzyła...
Major przyglądał mi się bardziej podejrzliwie.
– Ciekawe dlaczego zadzwonił do pani, a nie na przykład do pogotowia albo od razu na milicję – zauważył. – Nie dziwi to pani?
– Bo ja już mam takie szczęście – odparłam ponuro. – Nic mnie nie zdziwi. Chciałam mieć spokój, więc jasne jest, że muszą mi się przytrafiać właśnie takie rzeczy. Z serca panu radzę, niech pan na wszelki wypadek sprawdzi, do kogo należą numery, różniące się od mojego jedną cyfrą. Niedużo tego będzie, wszystkiego raptem dwanaście.
– A przyjechała pani tutaj dlatego, że zadzwonił, tak?
– No pewnie, że dlatego. Pan by nie przyjechał?
– Na pani miejscu z pewnością nie. Trzeba było nie dotykać tej słuchawki, zostawić, jak leżała. Właściwie nie ma żadnego dowodu, że on faktycznie do pani dzwonił.
– A z milicją porozumieć się telepatycznie?
– Nie, z innego telefonu.
– No przecież cały dowcip na tym polegał, że nie miałam pod ręką innego telefonu!
– Wszystko jedno, należało nie ruszać.
Rozzłościłam się.
– Bo co, bo uważa pan, że ktokolwiek uwierzy, że sobie to wymyśliłam? Przyjechałam tak ni przypiął, ni wypiął, bez żadnego powodu? I może nawet sama go zamordowałam? Nie mam nic lepszego do roboty, tylko nagle w nocy zrywam się z miejsca i lecę mordować jakiegoś... Jak mu tam? Dutkiewicza...
– Waldemara Dutkiewicza.
– Którego w ogóle nie znam! Gdybym to sobie wymyśliła, powiedziałabym właśnie, że go znam! Manii takiej dostałam, zabijam obcych ludzi, nowe hobby...!
– Ja o pani już słyszałem – przerwał mi major znienacka.
Zreflektowałam się dość gwałtownie. Istotnie, zważywszy liczne, niedawne wydarzenia, miał prawo dużo słyszeć. Miał prawo nawet podejrzewać mnie o bardzo dziwne rzeczy.
– Pewnie od kapitana Różewicza, co? – mruknęłam z rezygnacją.
Major pominął moje pytanie.
– To szczególne, że pani ciągle ma do czynienia z jakimiś wykroczeniami – stwierdził z lekkim naciskiem. – Między nami mówiąc, ja osobiście wierzę, że on do pani dzwonił. Pewno nie bez powodu. Nie odnosi pani wrażenia, że panią ktoś w coś wrabia?
Myśl była nowa i zaskoczyła mnie nieco. Musiałam się nad nią zastanowić. Ponieważ jednak mam zwyczaj odpowiadać na wszelkie pytania bez żadnego zastanowienia, spróbowałam zareagować od razu. Wykonałam kilka gestów, przeczących sobie wzajemnie.
– Wie pan, że nie... To znaczy, do tej pory nie przyszło mi to do głowy. Ale kto wie, czy pan nie ma racji...
– Ja tego wcale nie twierdzę – powiedział szybko major. – Mnie tylko interesują pani wrażenia.
– Co do wrażeń, to jeszcze nie jestem pewna...
Do łazienki zajrzał młody człowiek i bez słowa podał majorowi mały, zniszczony notesik. Zapaliłam papierosa, usiłując zebrać myśli, wciąż zaskoczona podsuniętym przypuszczeniem. Ze zbierania myśli nic mi nie wychodziło. Zastanowiłam się, czy nie warto by ich namówić na przyrządzenie herbaty, nieboszczyk prawdopodobnie miał w kuchni wszystko co trzeba. Zajrzałam majorowi przez ramię i herbata wyleciała mi z głowy, bo w notesiku dostrzegłam jeden numer telefonu. Coś mi piknęło w środku.
Major podniósł głowę i spojrzał na mnie z błyskiem żywego zainteresowania.
– No? – powiedział zachęcająco i podsunął mi notes. – Kogo pani tu zna?
Zawahałam się.
– Mam mówić od razu prawdę czy na razie mogę coś zełgać? – spytałam ostrożnie. – Żeby potem nie było, że składałam fałszywe zeznania.
– Każdy zawsze coś kręci – odparł major beznadziejnie. – Lepiej niech pani od razu mówi prawdę. Moim zdaniem, to nawet wygodniej dla pani. W tej fazie śledztwa jeszcze w ogóle nic nie wiadomo i nawet jeśli pani komuś zaszkodzi, to nieświadomie. Później może być gorzej, więc niech się pani sama zastanowi.
Pomyślałam, że ten major to jakiś przytomny facet i ogólnie biorąc ma rację. Taki rodzaj strusiej polityki ma swoje dobre strony. Równocześnie zaświtało mi w głowie, że w tym jest coś podejrzanego, podetknął mi cały notes, władze śledcze nie szastają tak rozrzutnie, bez opamiętania, dowodami z miejsca zbrodni. On w tym coś ma. Ktoś mnie w coś wrabia. Obcy nieboszczyk do mnie dzwonił. Chyba w ogóle coś się dzieje...
Notes nie miał porządku alfabetycznego i wszystko w nim było zapisane jednym ciągiem, jak leci.
– Baśka – powiedziałam z rezygnacją. – Poznaję po numerze telefonu, od razu mi wpadł w oko. To jest Barbara Makowiecka, mieszka na Polnej. Tych innych nie znam. Zaraz, to R., niech pan zaczeka...
Zajrzałam do własnego kalendarzyka.
– Rakiewicz! Dobrze mi się wydawało. To jest jeden taki. Na Zachodzie to się nazywa człowiek interesu. Mieszka na górnym Mokotowie, adresu nie pamiętam, ale mogę panu palcem pokazać. Od razu niech go pan wykluczy jako mordercę, on ma za dużo pieniędzy, żeby się zajmować głupstwami. Więcej nikogo znajomego nie widzę.
Przejrzałam notes do końca i na przedostatniej stronie znalazłam siebie. Pani Joanna 41-26-33. Bardzo wytwornie i z szacunkiem...
– No to jak w końcu? – zainteresował się major. – On panią znał?
– A diabli go wiedzą. Może mnie czytywał i uwielbiał? Wolno panu dziwić się do upojenia, niemniej są tacy.
– Wcale się nie dziwię, cóż znowu – zaprzeczył major grzecznie, chociaż z dość wyraźnym roztargnieniem. – Cholernie niewygodna wanna. Ta pani Makowiecka to właściwie kto?
– Jedna moja przyjaciółka.
– Pani przyjaciółka, rozumiem. Ale oprócz tego zapewne jest czymś jeszcze?
– Owszem, zawodowym kierowcą. Ma prawo jazdy kategorii D. Może prowadzić autobusy.
– I gdzie pracuje?
– Nigdzie. Pracowała jakiś czas w transporcie, ale przestała. Jakoś nabrała niechęci do tej pracy, kiedy w swojej ciężarówce musiała zmieniać trzecie kolejne koło. Nocą, w czasie deszczu, i nie miała do pomocy żywego ducha. Zdegustowało ją to i zaniechała wszelkiej pracy.
– To z czego żyje?
– Z tego, co wygra na wyścigach, i z tego, co zarobi jej mąż.
– A...! – powiedział major żywo i jakby się zawahał. – A... co robi jej mąż?
Miałam okropną ochotę poinformować go, że Paweł też grywa na wyścigach, zlitowałam się jednak.
– Jest tłumaczem z niemieckiego i zarabia całkiem nieźle.
– Nie wie pani, co ich łączyło z tym Dutkiewiczem?
– Z jakim Dut...? A! Z tym tutaj? Nie mam zielonego pojęcia. W ogóle żeby nie było nieporozumień, niech się pan postara pogodzić z faktem, że ja tego Dutkiewicza naprawdę nie znam i nie wiem o nim nic kompletnie. I niech mnie pan nie pyta dziesiąty raz, dlaczego on do mnie dzwonił, bo tego też nie wiem. Sama jestem ciekawa i będę próbowała się dowiedzieć.
– W porządku, niech się pani dowiaduje – zgodził się major, wprawiając mnie tą zgodą w śmiertelne zdumienie. – W razie gdyby się pani czegoś dowiedziała, niech mnie pani poinformuje. Będzie pani mogła złożyć jutro oficjalne zeznania?
– Ma pan na myśli jutro czy dzisiaj? Jest piętnaście po trzeciej.
– A, to dzisiaj.
– Jeżeli po dwunastej, proszę bardzo. Wcześniej wolałabym nie.
– Zadzwonię do pani koło południa. Podpisze pani protokół i może pani iść do domu.
Okazało się, że przy okazji jestem świadkiem rewizji w mieszkaniu denata. Byłam zdania, że niczego tam nie podrzucono ani nic nie ukryto, podpisałam więc z czystym sumieniem. Zaintrygowała mnie informacja, że ów notes z telefonami znaleziono zaciśnięty w lewej ręce nieboszczyka, otwarty na stronie, gdzie zapisany był właśnie mój numer. Zaczynało mnie to niepokoić coraz bardziej.
W całej sytuacji coś mi nie grało. Sam telefon od nieboszczyka to jeszcze była drobnostka, głupawe przypadki mogą się przytrafić każdemu. Mnie jednakże przytrafiało się ich chyba zbyt dużo. Major zachowywał się niezwykle, sam wetknął mi w ręce notes i kazał go oglądać. Wyraził zgodę na moje dowiadywanie się czegoś. Informacja, że będę się czegoś dowiadywać, traktowana była zazwyczaj jak groźba karalna i budziła gwałtowne protesty, skąd mu się zatem wzięła ta zgoda? Podsunął dziwaczną myśl o wrabianiu... Musiało się dziać wokół mnie coś, na co nie zwróciłam uwagi, zajęta wykańczaniem fizyków jądrowych. Coś potężnego, skoro do programu weszła zbrodnia. Nadszedł chyba czas, żeby się tym wreszcie zainteresować...
Była godzina wpół do czwartej nad ranem, kiedy zadzwoniłam do Baśki, bez miłosierdzia wyrywając ją ze snu.
– Napij się wody – poradziłam na wstępie. – Wplątałam cię w morderstwo.
– Nareszcie coś wesołego! – ucieszyła się Baśka, głosem dosyć zaspanym, jakoś mało zaskoczona. – Można wiedzieć, kogo zabiłam?
– Niejakiego Waldemara Dutkiewicza. Kto to jest?
– Nie wiem. Nie, no, co ja mówię, wiem, oczywiście! Dlaczego zabiłam Waldemara?
– To nie ty go zabiłaś, tylko nieznani sprawcy. Kto to jest?
– Kto? Waldemar?
– Właśnie. Waldemar Dutkiewicz. Kto to jest, do diabła?!
– Jak by ci tu powiedzieć... No, jeden taki.
– Rzeczywiście, określiłaś go wyczerpująco, już wszystko o nim wiem. Czy on mnie zna?
– Nie mam pojęcia. A ty go znasz?
– W pewnym stopniu. Dość nietypowo i chyba jednostronnie, nie orientuję się, jaki był za życia. Oprzytomniej! Zwracam ci uwagę, że ja tego nie piszę, to jest rzeczywistość!
Baśka przez chwilę milczała.
– Czekaj – powiedziała trochę niepewnie. – Chyba masz rację, napiję się wody...
Czekając, aż wróci do telefonu, zapaliłam papierosa i przyniosłam sobie popielniczkę. Istniała szansa, że lada chwila zacznę się czegoś dowiadywać. Baśka, po wyrwaniu ze snu, przytomniała bardzo szybko, nawet w okolicznościach znacznie mniej sensacyjnych.
– Powiedz to wszystko jeszcze raz od początku – zażądała stanowczo i całkiem trzeźwo, wróciwszy do słuchawki. – Coś mi się tu wydaje skomplikowane i prawdę mówiąc, nic nie rozumiem.
Opowiedziałam jej wydarzenia po kolei, nie wdając się w drobne szczegóły i na razie jeszcze niczego nie komentując.
– I to wszystko to prawda? – upewniła się Baśka z wyraźnym zdenerwowaniem. – Jesteś pewna, że on nie żyje?
– Na mur. Nosorożec na jego miejscu też by nie żył. Powiedz mi wreszcie, kto to jest i dlaczego zadzwonił do mnie.
– Czy ja wiem, kto to jest... Zwyczajny człowiek. Pracuje w spółdzielni ogrodniczej i hoduje pieczarki. Znam go dwadzieścia pięć lat. Trochę tępy na umyśle, a poza tym taka poczciwa dusza. Taki porządny, uczciwy i praworządny i w ogóle gdyby ci był potrzebny ktoś do pomiatania, to on się akurat nadaje.
– Nadawał – poprawiłam ponuro. – Teraz się nie nadaje do niczego. Skąd, u diabła, miał mój telefon?
– Możliwe, że ode mnie – przyznała Baśka po namyśle. – Maglował mnie całe miesiące, że cię uwielbia i że chce ci złożyć te tam takie. Różne wyrazy. Chyba mu w końcu dałam.
– No i złożył mi wyrazy, wysoce oryginalne. Myślisz, że ostatnim tchem chciał zamienić ze mną kilka słów?
– Bardzo możliwe. Już wiadomo kto go zabił?
– Nic nie wiadomo. Przede wszystkim ja bym chciała wiedzieć, dlaczego zadzwonił do mnie, bo takie pytanie zadaje mi milicja i muszę im coś odpowiedzieć. Słuchaj, czy jest możliwe, że on chciał zadzwonić do ciebie i coś mu się pomyliło? Może na bazie jakichś skojarzeń? W stanie paniki różnie bywa.
– Ja ci powiem, że jest możliwe, że on nawet dzwonił do mnie. Owszem, w takiej chwili mogłam mu przyjść do głowy. Ale mnie w ogóle nie było cały dzień, wróciliśmy z Pawłem dopiero po północy. A jeżeli mnie nie było, to on mógł mnie szukać u ciebie.
– To brzmi nawet dość logicznie – przyznałam. – On wiedział, że bywacie u mnie?
– Wiedział, że przeważnie bywamy albo w kinie, albo w Wilanowie, albo u ciebie. Albo jeszcze gdzie indziej, ale z tego wszystkiego telefon masz tylko ty. Mogę sobie wyobrazić, jak się ucieszyłaś.
– Zgoła szaleńczo, ale jestem przyzwyczajona. A czy ty potrafisz odpowiedzieć na pytanie, dlaczego chciał zadzwonić do ciebie?
– Bo od dwudziestu pięciu lat, ile razy mu się coś przytrafiło, zawsze dzwonił do mnie. Też jestem przyzwyczajona. Uhonorowałaś tak tylko mnie czy jeszcze kogoś?
– Jeszcze Gawła. Jesteś w miłym towarzystwie.
– Bardzo mi przyjemnie. Kto to jest Gaweł?
– Nasz rodzimy hochsztapler najwyższej klasy. Opowiadałam ci o nim. No, znasz go przecież, widziałaś go na ulicy. Z wielkim, łysym łbem i gębą wesołego amorka.
– A, wiem. A ten co tu robi?
– Nie mam pojęcia. Nieboszczyk miał jego numer telefonu.
Po stronie Baśki zabrzmiał dźwięk, jakby się zakrztusiła tą wodą, której radziłam jej się napić. Zdziwiło mnie to i zaniepokoiło.
– Nie pij w trakcie rozmowy, bo się możesz udusić. Nie co dnia nam mordują znajomych...
– Czekaj – przerwała Baśka, nagle bardziej zdenerwowana. – Waldemar miał jego numer telefonu? Jesteś pewna? Gdzie go miał?
– W notesie. Niedaleko twojego. Zdaje się, że na następnej stronie. Bo co? Oni się znali?
Dźwięki pozwalały mniemać, że Baśka gwałtownie pije wodę.
– Nie wiem – odparła wreszcie. – Dotychczas myślałam, że nie. To znaczy, nic o tym nie wiedziałam. To znaczy, nie mam pojęcia, kogo ten Waldemar mógł znać. Co to był za kretyński pomysł, dzwonić do ciebie!
Zgodziłam się z nią bardzo chętnie.
– Znaczy, o tych dwóch też nic nie wiesz? – upewniłam się.
– O jakich dwóch?
– Powiedział przez telefon: „To ci dwaj”. Rozumiem z tego, że wykończyły go jakieś dwie znajome osoby. Ty ich nie znasz?
– Nie wiem. Nikt ze znajomych nie zawiadamiał mnie, że zamierza utłuc Waldemara. Możliwe, że on się obracał w jakimś niestosownym towarzystwie, pojęcia nie mam, ja się obracam w stosownym.
– Dawno go widziałaś?
– Nie, skąd, parę dni temu.
– I jaki był?
– Całkiem zwyczajny. Nie wyglądał na ofiarę zbrodni. Nogi mi zmarzły i zaczyna mi się wydawać, że chyba nie lubię śledztwa o tej porze.
Pocieszyłam ją, że milicja przystąpi do działania zapewne o siódmej rano, przy czym ona sama będzie pierwszym świadkiem. Baśka prychnęła gniewnie i zaklęła pod nosem. Zaniechałam dalszych pytań, dałam jej spokój i rozłączyłam się. Uczyniłam to nie z przyzwoitości i miłosierdzia, a wyłącznie dlatego, że musiałam wreszcie trochę pomyśleć.
Baśka rozmawiała ze mną dziwnie, jakoś inaczej niż zwykle. Można było, oczywiście, złożyć to na karb zaskoczenia i zdenerwowania, na nikogo wiadomość o zbrodni o wpół do czwartej nad ranem nie wpływa uspokajająco, ale tu istniało coś innego. Ona rozmawiała ze mną nieszczerze. Tak, to było właściwe słowo, nieszczerze. Fałszywy ton zadźwięczał już w połowie rozmowy i brzmiał do końca. O co jej mogło chodzić? Chciała coś ukryć? Właściwie prawie nie zadawała pytań, nie ciekawiły jej szczegóły zabójstwa, nie interesował sam nieboszczyk, jedyne, co ją ostro poruszyło, to ten telefon Gawła. Co w tym mogło tkwić?
Mało brakowało, a zadzwoniłabym do Gawła z zapytaniem, czy zna Dutkiewicza. Opanowałam się. Przypomniałam sobie, że już od długiego czasu kotłują się wokół mnie dziwaczne wydarzenia i miałam się nad nimi zastanowić. Zapewne będzie to lepsza droga do wykrywania tajemnic niż bezpośrednie rozmowy, które, po pierwsze, niewątpliwie zdenerwują majora, a po drugie, nic mi nie dadzą, bo rozmówcy mogą zełgać. Należy zatem rozważyć kolejno owe dziwaczne wydarzenia.
Mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się opanować umysłu. Pamięć bez żadnego sensu i wyboru podsuwała wszystko, jak leciało, niezależnie od tego, czy mogło mieć jakikolwiek związek z nieboszczykiem Dutkiewiczem, Baśką i Gawłem, czy też nie. Chronologię zdołałam ustalić, ale, niestety, tylko chronologię...
* * *
W charakterze pierwszego dziwowiska wystąpił sztandar.
Moja rodzina w Kanadzie ni z tego, ni z owego zażądała nagle, żebym im namalowała sztandar. Przesłali szczegółowe instrukcje na piśmie, jak też ten sztandar ma wyglądać i co zawierać, kilku emblematów dostarczyli w liście, o pozostałe zaś miałam się postarać samodzielnie na miejscu. Arcydzieło, po skończeniu, należało im odesłać, po czym sztandar miał zostać wyhaftowany.
Dzikiego chaosu, który stał się wynikiem zamówienia, ludzkie słowo nie opisze. Usiłując zdobyć narzędzia pracy, to znaczy brystol, pędzle oraz farby, w tym srebrną i złotą, natrafiłam na cudownej piękności papier toaletowy, który, rzecz jasna, nabyłam i którym wzbudziłam szaleńczą zawiść wszystkich znajomych i przyjaciół. Stada z rozwianym włosem i roziskrzonym wzrokiem zaczęły latać po mieście w poszukiwaniu takiego samego. Następnie zdezorganizowałam życie prywatne kilkunastu osób i pracę w kilku zaprzyjaźnionych instytucjach, domagając się od wszystkich wizerunku świętego Jerzego, walczącego ze smokiem, na sztandarze bowiem między innymi miały być uwidocznione postacie świętych pańskich. Życzliwi ludzie zaczęli robić generalne porządki w mieszkaniach, poszukując dla mnie stosownego obrazka, przewracali do góry nogami rozmaite archiwa, a jedni znajomi z rozpędu przeprowadzili w domu nawet całkowity remont. Kiedy wreszcie ktoś wydębił świętego Jerzego na białym koniu od powinowatych z prowincji, przynosząc go z wielkim triumfem, okazało się, że popełniłam pomyłkę i pomieszałam świętych. Według opisu technicznego na sztandarze miał figurować nie święty Jerzy, a święty Michał Archanioł walczący ze smokiem.
O świętego Michała było łatwiej, dostałam go w kościele Świętego Michała, niedaleko własnego domu. Wdarłam się do Muzeum Wojska Polskiego w poniedziałek, kiedy było nieczynne, i uzyskałam wzory militarne. Plakatówkę, pędzle i przedwojenne 10 złotych pożyczyłam od przyjaciółki. Po kilku tygodniach zamieszania i wytężonej pracy sztandar był gotowy.
Gaweł miał z tym tyle wspólnego, że od niego również domagałam się świętego Jerzego. Wiedziałam, że ma brata imieniem Jerzy i upierałam się, iż brat powinien posiadać wizerunek patrona. Na jakiś czas Gaweł zaniechał jakichkolwiek rozmów ze mną. Od Baśki zaś pożyczyłam owe 10 złotych, przebierałam w kilku egzemplarzach i jej był najporządniejszy, to znaczy najlepiej był na nim widoczny zamówiony przez Kanadę orzeł. Baśka rozmawiać ze mną jakoś nie przestała.
Wszyscy, poruszeni uprzednio świętym Jerzym, świętym Michałem, złotą farbą, papierem toaletowym i przedwojennym bilonem, żywo interesowali się rezultatami moich poczynań i koniecznie chcieli oglądać arcydzieło. Pokazywałam je niechętnie, bo gęsta plakatówka rozmazywała się z byle powodu, wykorzystałam zatem pierwsze od długiego czasu zebranie towarzyskie, żeby dokonać prezentacji hurtem. Z satysfakcją rozwinęłam na tapczanie dwa wielkie, kolorowo pomalowane arkusze brystolu i pozwoliłam im podziwiać.
Całe grono z szacunku dla mojej ciężkiej pracy powstrzymało się od nietaktownej krytyki. Niektóre osoby po demonstracji wyszły, a niektóre zostały. Ściśle biorąc, zostało ich czworo. Baśka, Paweł, Janka i Marcin. Paweł od malowidła nie mógł wręcz oczu oderwać.
– Sztandar, jak żywy! – zawyrokował z zachwytem.
– Ciekawa jestem, jak to będziesz wysyłać – powiedziała Baśka. – Rozmazuje się rzeczywiście. Nie umiem sobie wyobrazić żadnego odpowiedniego sposobu.
– No właśnie! – przyświadczyła żywo Janka. – Ja sobie tego też nie wyobrażam. Zamówisz takie wielkie pudło czy jak?
– Złożysz na czworo?
– Coś ty, musiałaby chyba na szesnaścioro, na czworo do niczego nie wejdzie!
– Oni mi właśnie proponowali, żeby złożyć na czworo i wysłać listem – powiedziałam z politowaniem. – Idiotyczny pomysł.
– Dlaczego? Da się złożyć...
– I jak to będzie wyglądało? Nawet gdybym dostała taką wielką kopertę, dojdzie do tej Kanady w charakterze wygniecionego śmiecia. Wyślę paczką.
– I uważasz, że w paczce się nie pogniecie? – zdziwiła się Janka.
– W żelaznej skrzynce – powiedział pouczająco Paweł. – Albo w bardzo porządnej walizce.
– Nie w żadnej skrzynce ani walizce, tylko w tekturowej rurze. Takiej grubej. Zwinę w rulon, wepchnę do rury i po krzyku.
– Znakomita myśl! – pochwalił jadowicie milczący dotąd Marcin. – Przewiduję, że będziesz miała z tym duży ubaw.
Zaniepokoiłam się.
– Jak to? Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nic takiego. Rozwiną na poczcie, obejrzą i każą ci to wycenić jako dzieło sztuki. W Desie i w konserwacji zabytków.
Wszyscy razem spojrzeliśmy na niego z nie skrywaną zgrozą. Przepowiednia była potworna.
– Czyś oszalał? – spytałam z odrazą. – Uważasz, że ja ten bohomaz pokażę w Desie? Prędzej trupem padnę!
– To ci nie przyjmą do wysyłki...
– On ma rację – przyświadczyła grobowo Baśka. – Jak będzie zwinięte w rulon, powiedzą, że to obraz. Obrazów nie wolno wysyłać bez tych wszystkich pieczęci. Może lepiej złóż.
– Na szesnaścioro – podsunął Paweł.
Zirytowali mnie tym gadaniem okropnie.
– Odczepcie się! Nie złożę, mowy nie ma! Żaden kretyn nie uzna tego za dzieło sztuki!
– Kretyn uzna, owszem... – wtrącił słodko Marcin.
– Byłby to kretyn, który musi przebywać w zakładzie zamkniętym, a nie w państwowej instytucji! Nie będę niszczyć własnej pracy! Zwinę dopiero na poczcie, żeby nie miętosić dwa razy, wepchnę do rury, zapakują i odleci. I przestańcie mi tu głupio krakać.
– No jak to? – powiedziała niepewnie Janka. – I uważasz, że co? Że już nikt tego nie będzie wyciągał i oglądał?
– A po diabła miałby ktokolwiek oglądać?
– No, a ta... kontrola celna?
– Kontrola celna obejrzy właśnie przy pakowaniu.
– I potem już nie? Myślałam, że gdzieś tam jeszcze po drodze otwierają paczki i kontrolują...
– Niby kto miałby to robić? Konduktor w pociągu czy pilot w samolocie? Mogę cię zapewnić, że nie.
– Skąd wiesz?
– Specjalnie się dowiadywałam, wtedy kiedy pisałam o szmuglowaniu narkotyków. Zasięgałam informacji we wszystkich możliwych instytucjach. Paczki ogląda kontrola celna przy wysyłaniu na poczcie, potem to clą, pakują i cześć. Paczka leci i pies z kulawą nogą do niej nie zagląda aż do końca. Chyba że mają wiadomość od milicji, że ktoś coś przemyca, wtedy sprawdzają szczegółowo. Wątpię, czy milicja zechce twierdzić, że ja coś przemycam.
Usunęłam sztandar z tapczanu i wyjęłam z pudełka karty do brydża. Byłam zdania, że po tylu wysiłkach należy mi się odrobina niewinnej rozrywki. Paweł przysunął fotel, Baśka zapaliła papierosa i przyniosła sobie dodatkową popielniczkę.
– Jesteś pewna? – spytała niedowierzająco.
– Czego? Że milicja mnie nie podejrzewa o przemyt?
– Nie, że tych paczek po drodze nie otwierają. Jakoś mi się wydawało, że powinni.
– Została ci obsesja z okresu błędów i wypaczeń. Mówię ci, że oglądają na poczcie i potem już nie.
Janka zrzuciła pod stół połowę talii i obydwoje z Pawłem zaczęli się czołgać na czworakach. Baśka upierała się przy swoim.
– W takim razie mogę komuś wysłać ludowy jasiek, wypchany brylantami. I co? I nikt mnie nie złapie?
– Złapią cię już przy wysyłaniu, bo jasiek będzie za dużo ważył. Ale możesz go wypchać dolarami w papierkach i wtedy cię nie złapią.
– Masz dolary w papierkach? – zainteresował się Paweł spod stołu.
– Też ją złapią, bo te papierki będą szeleściły – powiedział równocześnie Marcin.
– Możesz wysłać materiały szpiegowskie – przyzwoliłam łaskawie. – Jakiś mikrofilm albo coś w tym rodzaju. Małe, lekkie i nie szeleści.
– Nie mam materiałów szpiegowskich – zmartwiła się Baśka. – Dolarów i brylantów też nie mam. Może wy macie?
– Jasne, że mamy. Na kopy. Specjalnie wymalowałam ten sztandar, żeby je przemycić przy okazji.
Zamiast się zająć brydżem, wszyscy zaczęli rozważać kwestie działalności przemytniczej, usiłując rozstrzygnąć, co właściwie powinnam przeszmuglować w mojej rurze, i całkowicie pomijając przyczyny, dla których koniecznie miałabym szmuglować cokolwiek. Zastanawiali się nad tym z ożywieniem zupełnie niepojętym, zważywszy, że nikt z nas nie posiadał niczego, co mogłoby służyć jako przedmiot przestępstwa.
– Brylanty nie – zawyrokował Paweł. – Grzechotałyby okropnie. Złoto też nie, za ciężkie.
– Gujanę – zaproponował Marcin. – W ostateczności jakiegoś Mauritiusa. Można przylepić taśmą klejącą z boku, wewnątrz tej rury. Jeśli masz coś takiego, jest okazja, żeby się pozbyć.
– Co to jest Gujana? – zainteresowała się Janka.
– Ten jedyny znaczek na świecie, znajdujący się w posiadaniu anonimowego filatelisty-milionera – wyjaśniłam. – Anonimowy filatelista-milioner to prawdopodobnie ja. Aż do tej pory nic o tym nie wiedziałam.
– No dobrze, to wyślij go. To doskonały pomysł przylepić od środka...
Uspokoili się wreszcie, przystąpili do brydża, tylko Baśka, pierwsza wychodząca, nie miała co robić i zawracała głowę dalej.
– Słuchaj, a co oni robią potem z tymi paczkami? I co robią, jak mają jakiś cynk?
– Wszystko w kupie przewożą do innego oddziału, tam segregują, a w razie czego szukają w oddzielnym pokoju. Bez powodu nie mogą szukać, zastanów się, poprują ten twój jasiek, pierze im się rozleci po całej instytucji, nic nie znajdą i co? Będą musieli wypłacić odszkodowanie. Komu się chce?
– Z tego co ja wiem, to ona ma rację – powiedział Marcin gdzieś w przestrzeń.
– Która ma rację? Baśka czy ja?
– Ty. Uczciwy człowiek może bez obaw popełnić każde przestępstwo. To się właśnie nazywa ironia losu. Może, więc nie popełnia.
– Marnuje się... – westchnęła Janka filozoficznie.
– Brylanty jako farsz do jaśków raczej nie najlepsze, ale w czym innym przejdą...
– To może popełnimy coś, żeby się nie marnowało? – powiedziała Baśka zachęcająco. – A co robią z tymi paczkami za granicą?
– Zależy gdzie – mruknął Marcin.
– Trzy bez atu – powiedział stanowczo Paweł.
– W zachodnim kraju – powiedziała Baśka. – Co robią?
– Pas – powiedział Marcin. – Przeważnie doręczają adresatom.
– I też nikt nie otwiera?
Wszyscy spasowali, rozłożyłam karty na stole, Paweł zaczął rozgrywać swoje trzy bez atu.
– A po diabła mają otwierać? – zniecierpliwiłam się. – Nikogo nie obchodzi, co komu wysyłasz.
– Chyba że podejrzewają, że to alkohol – wtrącił Marcin. – Wtedy otwierają celem oclenia.
– A i to nie zawsze, bo oni wierzą w słowo pisane. Napisane jest, że pół litra, clą pół litra i po krzyku. Ale możesz napisać jarzębiak przez samo „ż” i wówczas ani nie otworzą, ani nie oclą, bo nie zrozumieją.
– A jeśli zrozumieją, że brylanty?
– To zależy od kraju. W Skandynawii, nawet w przypadku otwarcia, z szacunkiem odniosą ci w zębach każdą sztukę, bo tam cennych przedmiotów nie kradną. W krajach słabo rozwiniętych natomiast rąbną w pierwszej kolejności.
– Pięć nam wyszło – powiedział Paweł. – Dwie nadróbki.
– W takim razie będę przemycać tylko do Skandynawii – zdecydowała Baśka. – Ciekawa jestem, jak ci pójdzie wysyłanie tego sztandaru...
Z brydża, ogólnie biorąc, wyszłam nieco przegrana. Sztandar zwinęłam, wepchnęłam do rury i wysłałam jako wzór do haftu, dzięki czemu nie spełniła się koszmarna przepowiednia Marcina. Uniknęłam wizyty w Desie z moim dziełem sztuki. Po trzech tygodniach dostałam wiadomość, że dotarł do Kanady cały i zdrów, w bardzo dobrym stanie. Powiadomiłam o tym Baśkę, która odczepiła się wreszcie od przemycanych brylantów.
Czy to wtedy właśnie wymyślili sobie jakieś przestępstwo, żeby im się uczciwość nie marnowała...?
W kilka dni po wysłaniu sztandaru Marcin złożył mi nieoczekiwaną wizytę. Wbrew swojej zwykłej powściągliwości już od progu zakomunikował, że przybywa w interesie.
– Masz jakiś zagraniczny katalog znaczków? – spytał trochę niepewnie. – Taki dosyć obszerny?
– Mam. Gibbonsa. Zawiera cały świat.
– Możesz mi go pożyczyć?
– Mogę, ale nie na długo. I nie wiem, czy się w nim połapiesz, bo tam nie ma wszystkich reprodukcji, tylko opisy.
– Po jakiemu?
– Po angielsku.
– To w porządku. Ceny są?
– Są, i to nawet aktualne.
– W jakiej walucie?
– W nowych pensach i funtach. Odpowiada ci?
– W zupełności.
– Mam także polski cennik znaczków zagranicznych – dodałam, zaskoczona nieco jego nagłym zainteresowaniem filatelistyką. – Też aktualny. Obejmuje Europę i parę krajów z innych części świata. Ceny w złotych polskich. Życzysz sobie?
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu...
Nie miałam. Zaczęłam właśnie zagłębiać się w swoją powieść science-fiction, poszukiwałam fizyków jądrowych i nie przewidywałam grzebania w znaczkach. Pożyczyłam mu mojego Gibbonsa, dołożyłam polski cennik, Marcin ugiął się nieco pod ciężarem potężnego tomiska i poszedł. Nie zwróciłam nawet uwagi na to, że był jakiś dziwny.
Po tygodniu przyszedł ponownie, odnosząc oba dzieła. Spytał, czy mam chwilę czasu, dowiedział się, że mam, zapalił papierosa i zaczął milczeć, patrząc w okno. Milczałam do towarzystwa, czekając, kiedy go odblokuje.
– Podejrzewasz, że ta twórczość jest zbliżona do prawdy? – rzekł wreszcie, z odrazą wskazując cennik i katalog.
Zdziwiłam się, skąd takie uczucie do dzieł, bądź co bądź, niewinnych w treści.
– Nawet dosyć dokładnie – odparłam. – Ściśle biorąc, tam jest sama prawda.
– To znaczy, że ta idiotyczna Gujana kosztuje rzeczywiście sto dwadzieścia tysięcy funtów?
– Teoretycznie. W praktyce kosztuje tyle, ile się za nią zgodzisz zapłacić. Przypuszczam, że tam jest podana cena, jaką osiągnęła na ostatniej licytacji. Na następnej osiągnie więcej. Masz zamiar ją kupić?
Marcin znów spojrzał w okno.
– Jako lokata kapitału byłaby niezła. Kupiłbym ewentualnie. Brakuje mi już tylko sto dziewiętnaście tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć funtów i dziewięćdziesiąt pensów. Dziesięć pensów mam.
W jego głosie zadźwięczało takie rozgoryczenie, że poczułam się zaintrygowana. Nie mogłam pojąć, do czego zmierza. Wiedziałam, że metodą pytań wprost nic z niego nie wyduszę, jeżeli chcę się czegoś dowiedzieć, muszę poczekać.
– Mogę ci pożyczyć drugie dziesięć – zaproponowałam wspaniałomyślnie. – Będzie ci już mniej brakowało.
Marcin poruszył się, odetchnął, zgasił papierosa i zapalił następnego.
– Mam pewne komplikacje życiowe – oznajmił. – Byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciała posłuchać. Siedzisz w tych znaczkach, więc może to coś da.
Pomyślałam, że moja orientacja w sprawach znaczkowych okaże się z pewnością niedostateczna, ale nie wyjawiłam myśli, nie chcąc go płoszyć. Kiwnęłam głową bez słowa.
– Uważasz – powiedział Marcin. – Jest taki jeden facet.
I zamilkł. Czekałam cierpliwie. Marcin zastanawiał się długą chwilę.
– Ściśle biorąc, to on był – poprawił się. – Już go nie ma.
– Umarł? – zainteresowałam się grzecznie.
– Tak jakby.
Znów zamilkł, w zadumie kontemplując firmament za oknem. Zrezygnowałam z biernego oczekiwania.
– No! – popędziłam go. – I co ten facet? Musisz mu wyprawić pogrzeb czy jak?
Marcin westchnął ciężko.
– Jestem z nim ściśle związany – oświadczył grobowo.
– W jakim sensie? Też musisz umrzeć?
– Niekoniecznie. Chociaż niewiele brakuje i możliwe, że byłoby to najlepsze wyjście. Nie przerywaj mi co chwila, to się dowiesz, o co chodzi. Ten facet miał przodków.
Po krótkiej chwili nie wytrzymałam.
– Ludzka rzecz. Każdy ma przodków.
– On miał rzadkich przodków. Ja im źle nie życzę, ale niech ich grom spali, tych przodków.
– A co? – zdziwiłam się. – Jeszcze żyją?
Marcin popatrzył na mnie z obrzydzeniem.
– Ten facet urodził się w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym piątym roku – zakomunikował zgryźliwie. – Mało jest takich osób, które urodziły się wcześniej i jeszcze żyją. Jego przodkowie, jak sama nazwa wskazuje, urodzili się przed nim.
– No to w czym rzecz? Jego przodkowie, nie twoi, co cię obchodzą?
– Zatruli mi życie. Czy ty byś nie mogła wreszcie posłuchać i nie przerywać? Wybijasz mnie z tematu.
– Mogłabym. Słucham cały czas. A po każdym zdaniu robisz takie przerwy, że myślę, że to już koniec i nic więcej nie powiesz. Mów jakoś jednym ciągiem.
– Dobra, może być jednym ciągiem. Ten facet miał tatusia, który urodził się trzydzieści lat wcześniej, to znaczy w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym. Tatuś też miał tatusia, który też urodził się trzydzieści lat wcześniej, czyli w roku pańskim tysiąc osiemset trzydziestym piątym. No i ten tatuś, znaczy dziadek tego faceta, zapoczątkował całe nieszczęście. Mianowicie głupi gówniarz zaczął zbierać znaczki.
Szybko obliczyłam, że w chwili wydania pierwszego znaczka pocztowego dziadek tajemniczego faceta miał pięć lat. Wątpliwe jest prowadzenie przezeń ożywionej korespondencji w tym wieku, szczególnie w obcych językach, zaciekawiło mnie zatem, co też zbierał i jak. Mania filatelistyczna rozpowszechniła się dopiero po pewnym czasie...
– Miał wujka – ciągnął Marcin, od razu wyjaśniając kwestię. – Wujek, rzecz jasna, był od niego starszy i cholernie dużo podróżował, żeby z piekła nie wyjrzał. Głównie w celach handlowych. Co mu do łba strzeliło, nie wiem, ale z każdej podróży przywoził szczeniakowi znaczki, świeżutkie, prosto z poczty, a na domiar złego oddawał mu wszystkie listy. No i ten pomiot to zbierał.
– Nie widzę w tym nic nagannego – zauważyłam krytycznie. – Przeciwnie, bardzo szlachetne zajęcie.
– Nie denerwuj mnie – mruknął Marcin. – Posłuchaj dalszego ciągu. Ścierwo zapaliło się do tego szlachetnego zajęcia i po paru latach zaczął zbierać samodzielnie. Też podróżował, drań, też przeważnie w celach handlowych i też sobie ciągle coś przywoził. Żył do tysiąc dziewięćset pierwszego roku, po czym umarł.
– No, to już sobie przestał przywozić – powiedziałam ugodowo, bo Marcin prezentował coraz większe rozgoryczenie. – Możesz się uspokoić.
– Przeciwnie. Opuszczając ten padół, całą swoją kolekcję złośliwie przekazał synowi, to znaczy tatusiowi tego faceta. Tatuś faceta był chciwy. Połapał się od razu, że to ma wartość materialną i że ta wartość ciągle rośnie. Zamknął zbiory w ogniotrwałej kasie, po czym zaczął je uzupełniać, kupując co popadnie, to na poczcie, to w sklepie, to na licytacjach. Wszystko twardo zamykał i ludzkie oko tego nie oglądało. Jak wiadomo, były wojny i różne inne dziejowe wydarzenia, ale żadne mu nie zaszkodziło, chociaż egzystował na terenach naszego szarpanego historią kraju. Przez wszystko ten swój cholerny skarb przeniósł bez żadnego uszczerbku. Wreszcie też umarł, jako jednostka dość wiekowa, w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku. W testamencie przykazał synowi, to znaczy temu facetowi, nakichać na wszystko, z wyjątkiem znaczków. Rodzina była dosyć zamożna, ale cały majątek potraktował lekceważąco i kazał pilnować tylko tych zbiorów, przy czym sam nie wiedział, co w nich ma. Nikt tego nie wiedział. Syn, znaczy ten facet, nic się na tym nie znał, obejrzał legat i zapakował z powrotem, bo nie miał pojęcia, co z nim zrobić. Zgodnie z zaleceniem tatusia pilnował, ale zainteresowania nie wykazywał. Na początku ostatniej wojny włożył skarb do walizeczki, owinął porządnie i zakopał w piwnicy u znajomych z prowincji, po wojnie zaś wydostał nietknięty. Żonę i dzieci stracił, rodzina wyginęła, ale cholerne znaczki ocalały.
Słuchałam tej cudownej historii coraz bardziej zainteresowana.
– I co? – spytałam zachłannie, bo Marcin znów uczynił przerwę. – Wiadomo już co w nich było?
Marcin milczał dłuższą chwilę.
– Kolumby – rzekł zimno i z jakąś dziwną nienawiścią. – Trzy czyste serie w komplecie. Dwa czyste Mauritiusy. Merkury w ilości sztuk sześć, też czyste. Wszystkie niemieckie księstwa, świeżutkie, prosto spod prasy. Kanada, Anglia, Stany Zjednoczone, śliczne kompleciki od początku do tysiąc dziewięćsetnego roku. Cała pierwsza Polska, czysta i kasowana, wszystkie nadruki na austriackich z wyjątkiem dziesięciu koron, amerykański samolot do góry nogami, dwie sztuki. Kompletny Honduras z pocztą lotniczą, pierwsza Mołdawia, Hiszpania, Portugalia, Sardynia, Parma, kurza jej parszywa twarz, Rodezja, Natal, Uganda, wszystko do tysiąc dziewięćsetnego roku. W tysiąc dziewięćset pierwszym, przypominam ci, ten upiorny dziadek umarł. Gujany szczęśliwie nie było, ale za to były kantony szwajcarskie.
– Matko Boska...! – powiedziałam bez tchu.
– A z powojennych wydania lubelskie i trzech bokserów na odwrót – dodał Marcin jadowicie. – Starczy ci?
Przez chwilę nie mogłam zebrać myśli, oszołomiona, wręcz przytłoczona ogromem tego bogactwa.
– Starczy – przyznałam słabo. – Już i połowa by starczyła. I co się z tym wszystkim stało?! Gdzie to jest?!
Marcinowi jakby nagle mowę odjęło. Starannie wybrał sobie następnego papierosa, zapalił go i w milczeniu popatrzył w okno. Następnie z uwagą obejrzał mój sufit, następnie swoje buty, następnie znów spojrzał w okno.
– Ten facet miał kompleksy – oznajmił wreszcie znienacka.
Pomyślałam, że chyba mu zrobię coś złego.
– Marcin, ja mam nerwicę – zauważyłam ostrzegawczo.
– Ja też. Słuchaj, co mówię, bo to ważne. Miał kompleksy. Był, znaczy, sfrustrowany. Od urodzenia miał wielkie ambicje, koniecznie chciał być ważny, ale mu się nie udawało, bo z jakichś tam powodów był źle widziany w rodzinie. Tatuś go przytłaczał czy coś w tym rodzaju. Wojna mu przeszkodziła w karierze, ustrój mu się naraził i społeczeństwo go nie doceniło. Zresztą, nie wiem co tam jeszcze, nie jestem psychiatrą, dość, że życzył sobie zabłysnąć niechby tylko raz, ale za to dobrze. Ewentualnie przejść do historii.
– Jeżeli powiesz, że publicznie podpalił te znaczki...
– Nie, za Herostratesa robić nie zamierzał, wręcz przeciwnie. Postanowił testamentem przekazać je ojczyźnie. Przedtem jeszcze zaciekawił się, co ma do przekazywania, skombinował katalogi, obejrzał majdan, nauczył się nieco i dostał, rzecz jasna, szmergla. Apiać zaczął zbierać, stąd właśnie te powojenne uzupełnienia. Żywa dusza tego nie widziała, ukrywał je wszelkimi siłami, u nich to rodzinne było widać, ale zbierał. Wymyślił sobie, że u nas ma być muzeum filatelistyczne i te jego zbiory muszą tam figurować na pierwszym miejscu, pod szkłem, zaopatrzone w nazwisko ofiarodawcy. Muzeum Poczt we Wrocławiu jakoś mu nie pasowało, zaczął pertraktacje na temat utworzenia muzeum filatelistycznego w Warszawie, gotów był nawet partycypować w kosztach, bo sprzed wojny coś mu tam zostało. Zadeklarował, że odda wszystko, co ma, i będzie żył z emerytury, byle robić to muzeum. No i wpadł.
Zdenerwowałam się. Marcin przerywał relację w najniewłaściwszych momentach.
– Jak wpadł? – spytałam z irytacją. – Co to znaczy, że wpadł? Zamknęli go za ten pomysł muzeum?
– Niezupełnie. Różne osoby zaczęły się interesować, co on w tym ma i dlaczego mu tak na tym muzeum zależy. W końcu wybadano, że posiada znaczki, jakich świat nie widział, bez mała lepsze niż królowa Elżbieta. Chyba je kiedyś komuś pokazał, rozumiem, że na wabia, żeby pchnąć sprawę muzeum, ten ktoś prawdopodobnie nie wytrzymał, puścił farbę, no i trochę się rozeszło. Od razu się nim zaciekawiły tak zwane elementy. Jak mu się włamano do mieszkania trzeci raz, zdenerwował się trochę, bo w końcu przy którejś kolejnej okazji mogli te znaczki znaleźć. Wykombinował szatański podstęp. Postanowił mianowicie oddać je na przechowanie byle komu, to znaczy osobie, na którą nie padłyby żadne podejrzenia. A żeby dodatkowo zamącić sprawę, postanowił oddać byle co na przechowanie notariuszowi, u którego umieścił testament. Rozumiesz, takie coś zawsze wychodzi na jaw, logicznie należy mniemać, że cenny skarb umieści u poważnego notariusza, znaczy nie tak, chciałem powiedzieć, że jeśli umieszcza coś u poważnego notariusza, to musi to być cenny skarb. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że świętość swojego życia umieszcza u byle kogo i najwyżej zaczną się włamywać do notariusza. Rozumiesz, co ja mówię?
Rozumiałam doskonale. Pochwaliłam kombinację, bardzo zaciekawiona dalszym ciągiem. Marcinowi nastrój się wyraźnie pogarszał, co wydawało mi się niepojęte, ale miałam nadzieję, że w końcu wyjawi w czym rzecz.
– Wyobraź sobie, to muzeum filatelistyczne ruszyło – kontynuował posępnie. – To znaczy, poczta zdecydowała się pomyśleć. Zaczęły się takie luźne rozmowy, żeby może przeznaczyć na te cele część czegoś, ewentualnie kawałek Zamku, ostatecznie koszt niewielki, potrzebne głównie ściany, a jeśli te jego zbiory rzeczywiście są poważne, to może i warto. On sobie zastrzegł w testamencie, że jeśli muzeum nie będzie, cofa darowiznę, odda to prywatnej osobie. Nie wiem, jak to wygląda prawnie, więc na ten temat nie zadawaj mi głupich pytań. Pewne jest, że po wycenieniu tych znaczków i po dokonaniu ekspertyz muzeum by się znalazło.
– No i co? – zniecierpliwiłam się. – Dlaczego się ich nie wycenia?
Marcin chwilę pomilczał.
– Bo ich nie ma – rzekł sucho.
– Co...?
– Nie ma ich. Szlag je trafił, przepadły i diabli je wzięli.
Teraz mnie odjęło mowę porządnie, dokładnie i na dość długo.
– Nie ma ich – powtórzył Marcin z ponurą zaciętością. – Dokonał tych swoich dyplomatycznych posunięć, złożył u notariusza byle co, znaczki złożył u byle kogo, beztrosko potraktował dwa następne włamania, po czym zapadł na zdrowiu. Aktualnie dogorywa w szpitalu...
– Przecież mówiłeś że umarł! – przerwałam, bo zaskoczenie wróciło mi głos.
– Mówiłem, że tak jakby. Zwracam ci uwagę, że on ma osiemdziesiąt lat i przeżył dwie wojny. Żadnych nadziei mu nie robią. Ale nie o to chodzi, tylko o ten depozyt u postronnej osoby. Postronna osoba mianowicie w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego, co dostała, depozyt to depozyt, ma leżeć i tyle. Paczuszka była niewielka i mało kłopotliwa. U postronnej osoby jednakże bywali goście, wśród tych gości zaś znalazły się jednostki moralnie upadłe, które połapały się w sytuacji i depozyt rąbnęły. Być może, właśnie w celu rąbnięcia zaczęły u tej osoby bywać.
Nagle zaczęłam pojmować uczucia Marcina. Nie tylko pojmować, ale także podzielać. Omal mnie nie zatchnęło.
– O rany boskie, i co?! Chcesz przez to powiedzieć, że nie da się odzyskać?!
– Właśnie. Raczej się nie da. Bo wątpię, czy puści w komis w filatelistycznym sklepie.
– No pewnie, że nie puści! Wywiezie za granicę! Na litość boską, zróbże coś!
– Kiedy rzecz w tym, że nie wiem co. Możliwe, że już wywiózł.
Milczałam, zdegustowana, oszołomiona i wstrząśnięta, wściekła na tę jakąś jełopę, która nie potrafiła dopilnować takiego skarbu. Następne dobra narodowe diabli nam wzięli. Na domiar złego może się jeszcze okazać, że to jakiś cep, który nie ma pojęcia o filatelistyce, liczył na przykład na złoto, obejrzy, poczuje się rozczarowany i całą kolekcję zniszczy. Nie daj Boże, na samą taką myśl może człowieka szlag trafić...!
– Nie powiedziałam ci jeszcze, że sytuacja postronnej osoby jest okropnie śmieszna – ciągnął Marcin jadowicie. – W tym testamencie zostało wyraźnie napisane, że w razie braku muzeum legat przechodzi na prywatną jednostkę. Prywatna jednostka to jest właśnie ta postronna osoba. Czyli w razie wykrycia kradzieży po śmierci testatora, nie ma siły, podejrzenia padną na alternatywnego spadkobiercę. Że niby pośpieszył się trochę, nie czekał na rozwikłanie kwestii spadku, tylko od razu zagarnął mienie. Nie żeby ukradł, Boże broń, wykombinował sobie, że mu się prawnie należy. A w każdym razie każdy będzie uważał, że on uważał, że tak się może tłumaczyć. Że uważał, że z muzeum wyjdą nici, więc to należy do niego i tylko zużytkował nieco wcześniej. Dociera do ciebie?
Docierało, aczkolwiek brzmiało trochę mętnie. Owszem tę dziwną kombinację myślową, którą przedstawił Marcin, można było uznać za prawie pewną. Komplikowała się wprawdzie nieco przez wątpliwości w kwestii morale spadkobiercy, bo jeśli uczciwy, to istotnie mógł nie wierzyć w muzeum, jeśli zaś złodziej, to właśnie wierzył i dlatego rąbnął, niemniej jednak musiała się zarysować. Spadkobierca był pierwszym podejrzanym.
– Zaraz – powiedziałam, usiłując zebrać myśli. – To wszystko razem jest w ogóle okropne. Kto to jest, ten męt społeczny, który to rąbnął? Co ty masz z tym wspólnego? Dlaczego zatruli tym życie akurat tobie? Kiedy to było?
Marcin miał dziwny wyraz twarzy.
– Miły żarcik miał miejsce trzy tygodnie temu. A co do mnie, to jak ci się zdaje?
– Nic mi się nie zdaje, na litość boską, nie denerwuj mnie! Odpowiadaj wprost!
– Dobra, mówiąc wprost, to tak się składa, że ta postronna osoba, ten spadkobierca, ta ofiara filatelistyki to właśnie ja. Możesz mi powiedzieć, co mam teraz robić?
Zgroza mnie ogarnęła. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem, zbyt wstrząśnięta, żeby zrozumieć treść pytania, zresztą zapewne retorycznego.
– Czyś oszalał?! – krzyknęłam we wzburzeniu. – Pozwoliłeś sobie ukraść te znaczki...?! Nie wiedziałeś, co masz...?!!!
– Nie denerwuj mnie! – warknął Marcin. – Ściśle biorąc, w ogóle nie miałem pojęcia, co to jest, położyłem na półce z książkami i nie zwracałem uwagi. Ludzie u mnie bywali, robiłem brydża parę razy, nie miałem powodów, żeby się zamykać w twierdzy. Jak dotąd nikt u mnie niczego nie ukradł. Ten raz był pierwszy.
– Boże wielki! – powiedziałam i zamilkłam na długo.
Po pewnym czasie zażądałam uzupełnienia relacji szczegółami. Ze szczegółów wynikło, że zasadniczą przyczyną całego nieszczęścia jestem ja sama, do spółki z kanadyjskim sztandarem.
– Wyłączyłaś się z towarzystwa i zaniechałaś podejmowania przyjaciół, to co miałem robić? – rzekł Marcin z rozgoryczeniem. – Gdzieś w tego brydża trzeba było pograć, nie?
Zdenerwował mnie tym jeszcze bardziej. Okazało się, że ostatnio składały mu wizyty jakieś obce osoby, zaproszone do udziału w rozrywkach. O depozycie była mowa. Ktoś tam spytał, co to jest to coś, co leży na książkach, i Marcin wyznał, że sam nie wie, bo ma to na przechowaniu. Jeśli ktokolwiek interesował się zbiorami, łatwo mógł sobie skojarzyć, bo Marcin utrzymywał z facetem jawne kontakty. Bywał u niego w mieszkaniu, miał klucz, donosił mu do szpitala rozmaite rzeczy. Za którymś kolejnym razem dostał od niego specyfikację znaczków. Był to spis wszystkich walorów, z dokładnym podaniem wartości, koloru, rysunku, numerów katalogowych i innych cech, tyle że bez aktualnej ceny. Facet początkowo trzymał ten spis przy sobie w szpitalu, po jakimś czasie uznał za słuszne przekazać go Marcinowi, Marcin dość długo nosił kartkę w kieszeni, po czym schował ją do szuflady. Obejrzał ją dokładnie i skonfrontował z katalogami dopiero po zaginięciu depozytu.
– Nie wiem, co masz teraz zrobić – powiedziałam posępnie. – Kto to w ogóle jest, ten jakiś, co rąbnął?
– Kanciarz – odparł Marcin zjadliwie. – To znaczy jeden z trzech kanciarzy, którzy zaszczycali mój dom swoją obecnością. Nie jestem pewien, który.
– Skąd ich wytrzasnąłeś, do diabła, nie masz co robić, tylko zapraszać kanciarzy?
– Zostali doprowadzeni. Przez różnych wspólnych znajomych. Przy brydżu bywa, że brakuje czwartego. A czasem nawet dwóch czwartych. Nieważne. Powiedz mi lepiej, co to się robi z takimi znaczkami i jak się je sprzedaje, bo chyba nie na ciuchach?
– Nie, raczej nie. Zależy, czy złodziej orientował się w ich wartości, czy nie...
– Przyjmijmy, że tak.
– To będzie chciał dostać dobrą cenę. Przede wszystkim musi zrobić ekspertyzy, bez ekspertyz nikt od niego nie kupi, za drogie rzeczy. Potem sprzeda albo bezpośrednio zbieraczowi, albo na licytacji. Zbieracz może kupić w tajemnicy, każda mania zawsze pada na umysł, ale ja nie znam w Polsce człowieka, którego stać byłoby na całość. To są jakieś ciężkie miliony. Ewentualnie pojedynczo... Na licytacji mógłby dostać więcej, na Zachodzie takie znaczki puszczają z reguły na licytację, ale wtedy by się rozeszło... Słuchaj, czy on tego nie wywiezie na Zachód?
– A cholera go wie. Już zacząłem czytać prasę, bo też mi te licytacje przyszły do głowy. Może sprzedać anonimowo. W razie gdyby ogłosili, że będzie licytowany anonimowy zbiór...
– Czekaj! – przerwałam gwałtownie. – Tam były dwa Mauritiusy, tak? Mauritiusy są wyliczone i wiadomo kto je ma. Zaginęły tylko dwie sztuki z berlińskiego muzeum, te tutaj to muszą być inne dwie sztuki, nie objęte ewidencją, ale w razie czego byłaby wielka sensacja. Prasa by napisała, od razu wiedziałbyś, że chodzi o ten zbiór! Nawet bez wymieniania danych.
– Dobra, wiedziałbym. Znaczy, przeczytam w prasie o licytacji i o Mauritiusach i już będę wiedział, że leci pod młotek mój depozyt. Fajno. Tylko że to nie w tym rzecz.
– A w czym, do licha?!
Marcin westchnął.
– Nawet niech trafię na taką licytację na Zachodzie, niech będzie, że nawet pojadę. I co? Mogę próbować udowodnić, że kradzione, mam tę specyfikację, mogę zrobić zamieszanie na całą Europę, co to da? Nie mam świadków, tej kolekcji nikt nie widział. I jak ci się zdaje? Przestanę być przez to podejrzany? Myśl logicznie. Nie doniosłem o kradzieży od razu...
– Właśnie! – przerwałam. – Dlaczego nie doniosłeś o kradzieży od razu?
– Bo zgłupiałem. Po pierwsze, pomyślałem, że jak się nie znajdzie, to czort bierz, zwrócę mu te parę tysięcy...
– Zwariowałeś?! Mauritius za parę tysięcy?!!!
– A skąd ja miałem wiedzieć, że tam jest Mauritius?! Nie denerwuj mnie! Myślałem, że barachło! Po drugie myślałem, że ktoś zrobił głupi dowcip, a przedtem jeszcze myślałem, że gdzieś się zawieruszyło! Grzecznie poprosiłem wszystkich, żeby się nie wygłupiali, myślałem, że oddadzą! A po trzecie...
Marcin nagle urwał. Patrzyłam na niego potępiająco. Zastanawiał się przez chwilę.
– A po trzecie, to i tak wychodzę na niepoważnego mydłka. Jeśli chcesz wiedzieć prawdę, wcale nie mam chęci rozgłaszać, kto u mnie bywał. Co najmniej do jednej osoby nie zamierzam się przyznać nigdy w życiu. Milicja od razu by w tym pogrzebała i co? A do tego jeszcze jak wyglądam? Jak kretyn. Pięknie pilnowałem depozytu! Na domiar złego sam ten depozyt dziedziczę, sfingowałem kradzież, miałem wspólnika, cholera wie, co tam jeszcze. Nie wybrnę z tego interesu. Zwracam ci uwagę, że to wszystko myślałem, nie mając pojęcia o wartości tych przeklętych znaczków, na bazie ewentualnego zwrotu kosztów. Obejrzałem spis i trzasnęło mnie jak grom z jasnego nieba. Za cholerę nie wiem, co robić, bo milicji nie zawiadomię za skarby świata. To i tak nic nie da.
– Jak to nic nie da? Zaczną szukać...
– Rozróba będzie, owszem – przerwał Marcin gniewnie. – Ale tu nie o rozróbę chodzi, tylko o odzyskanie walorów. Złapią złodzieja, znaczy mnie, i więcej szukać nie będą.
– Oszalałeś? Nie będą szukać kilkudziesięciu milionów państwowych?!
– To jeszcze nie jest państwowe. Na razie to jest prywatne. On żyje. Ja też. Poza tym weź pod uwagę, że mogą mnie zamknąć...
Rozwścieczyłam się od razu okropnie. Co za obsesja jakaś z tym zamykaniem, wszystkim się zdaje, że milicja nic innego nie robi, tylko zamyka ludzi całymi tabunami!
– Głupi jesteś jak próchno! – przerwałam energicznie. – Wcale tak od razu nie zamykają, najpierw pochodzą koło ciebie...
– Dzięki czemu przeżyję najszczęśliwsze chwile w życiu! – przerwał z kolei Marcin, pełen jadu. – Sama jesteś głupia. Nie widzisz, jak wyglądam? Możesz ręczyć za to, że mnie nie przypudlą? Możesz ręczyć, że mi zostawią swobodę ruchów? Puknij się w globusik. Już widzę ten paszport, który mi wręczają z ukłonami! A tak się składa, że na wolność mam wyjątkowe zapotrzebowanie.
– Bo co?
– Bo już wyraźnie można zauważyć, że to jest moja jedyna szansa. Tyle tej szansy co gracji w nosorożcu, ale innej w ogóle nie ma. Spróbuję dotrzeć do tych jeleni i zorientować się, który z nich jest autorem imprezy. Jeśli jeszcze nie wywiózł ani nie sprzedał, co jest o tyle możliwe, że w grę wchodzą ekspertyzy, może mi się uda wydrzeć mu to drogą szantażu, podstępu czy jakąkolwiek inną. Milicja mi do tego potrzebna jak piąte koło u wozu, szczególnie, że kto wie, czy nie trzeba będzie wyjechać.
Przyznałam, że to jest szkopuł. O uzyskaniu paszportu w takiej sytuacji w ogóle nie mogło być mowy. W kraju milicja niewątpliwie miała większe możliwości niż Marcin i gdyby istniała pewność, że cenne mienie nie opuści granic, upierałabym się przy zawiadomieniu władz jak granitowa skała. Na Zachodzie jednakże sprawa wyglądała inaczej.
– Spójrzmy prawdzie w oczy – powiedział Marcin, wciąż ponury i pełen rozgoryczenia. – Nie wiem, jak tam wygląda nasza współpraca z Interpolem, ale nie wątpię, że majątek narodowy wartości iluś tam milionów byłby ostro odzyskiwany. Jeżeli istniałaby pewność, że jest to majątek narodowy wartości iluś tam milionów. Tymczasem w miejsce pewności mamy gadanie jakiegoś niepoważnego półgłówka, niczym nie poparte. Żadnych dowodów. Gorzej, majątek narodowy jest własnością prywatną. Jak uważasz, kto się zechce wygłupić?
Musiałam przyznać, że chyba nikt.
– Niepoważny półgłówek to ty? – upewniłam się.
– Niestety, ja. Gdybym chociaż miał pewność, że bydlę nie wywiozło, bierz diabli, plunąłbym na to, jak wyglądam, posiedziałbym ostatecznie w charakterze podejrzanego, świeciłbym oczami, nie wiem co jeszcze, wszystko jedno, byle znaleźli i odzyskali. Chała. Może już wywiózł...
Rozważaliśmy przez chwilę kwestię czasu. Wyszło nam, że sprzedać jeszcze nie zdążył, bo znalezienie ekspertów i same ekspertyzy muszą potrwać. Wyjechać również mu się nie udało, chyba że kradł już z paszportem w kieszeni. Podsunęłam myśl, żeby w biurze paszportowym zgłosić donos na wszystkich trzech potencjalnych sprawców. W razie gdyby któryś wyjeżdżał, niech go sprawdzą na granicy. Marcin wzruszył ramionami.
– Mógł się z tym liczyć i dać do przewiezienia byle komu. Ja bym się liczył. Skończ z tym niesmacznym optymizmem. Sytuacja jest cholernie głupia...
Na moje pytanie o owych znajomych, którzy sprowadzili mu do domu kanciarzy, Marcin spojrzał jakoś dziwnie i odpowiedział milczeniem. Następnie wymógł na mnie przysięgę, że nikomu nie pisnę ani słowa, po czym zabronił kontynuować temat, dopóki sam do niego nie wróci. Inaczej mógłby go trafić szlag, co, zważywszy zaplanowaną działalność, byłoby nader niewskazane.
Całą historią zdenerwowałam się niewymownie, przy czym w największą irytację wprawiała mnie własna bezsilność. Nie miałam tu kompletnie nic do gadania. Przez kilka dni oczekiwałam dalszych wiadomości, Marcin milczał jak głaz, w końcu z wściekłości doznałam przypływu wigoru i rzuciłam się na fizyków jądrowych. Powieść science-fiction opętała mnie bez reszty i straszna historia znaczkowa usunęła się na daleki margines.
Wkrótce potem moja przyjaciółka, Janka, zadała mi idiotyczne pytanie.
– Aha, słuchaj, żebym nie zapomniała – powiedziała nerwowo, kiedy odwiedziłam ją w miejscu pracy. – Nie wiesz przypadkiem od kogo można by kupić tysiąc dolarów?
– Przypuszczam, że od handlarzy – odparłam, zdumiona nie tyle treścią pytania, ile tym, że zadaje je Janka. Nigdy w życiu nie interesował jej nawet najmarniejszy cent i nigdy jej to nie było potrzebne. – Po co ci tysiąc dolarów?
– Ależ coś ty, to nie ja. Jedni znajomi potrzebują. Nie wiem na co, nie zwróciłam uwagi. Od handlarzy nie chcą.
Wzruszyłam ramionami, obojętnie traktując fanaberie tych jakichś jej znajomych i powstrzymując się od udzielania porad. Zaraz następnego dnia zadzwoniła do mnie późnym wieczorem.
– Słuchaj, czy ty nie znasz przypadkiem kogoś, kto by sprzedał tysiąc dolarów? – spytała znękanym głosem.
– Na litość boską, już mnie o to pytałaś! – zniecierpliwiłam się. – Mówiłam ci, że nie znam!
– A...! Rzeczywiście. Zupełnie zapomniałam. O Boże, nic mi nie przychodzi do głowy, a oni się nas czepiają i czepiają, żeby im znaleźć kogoś, kto sprzeda tysiąc dolarów. Powiedzieli, że bardzo dobrze zapłacą. Naprawdę nikogo takiego nie znasz?
– Jeśli mnie o to spytasz czwarty raz, uduszę i ciebie, i tych twoich znajomych – zagroziłam. – Co cię napadło, do licha ciężkiego, powiedz im, że nie wiesz i koniec!
– Kiedy okropnie trują. Bez przerwy zawracają głowę Donatowi, a on mnie. Nie mam już do nich siły.
– Ja też nie mam. Jestem zajęta. Szukam takiego małego, które by miało dno.
– Jakie dno?
– Odporne na promienie kosmiczne. Żeby je łapało i odbijało.
– Zwariowałaś – powiedziała Janka z niesmakiem i rozłączyła się.
Rozmowa z nią i tysiąc dolarów wyleciały mi z pamięci natychmiast i nie poświęciłam im ani odrobiny uwagi. A kto wie, może należało...?
O okradzeniu niejakich państwa Lenarczyków powiadomił mnie mój starszy syn. Państwa Lenarczyków znałam wyłącznie ze słyszenia, ale interesowałam się nimi nieco, ponieważ prezentowali dość osobliwy stosunek do kwestii zabezpieczenia mienia. Żywili mianowicie głęboką awersję do wszelkiego rodzaju zamków i lekceważąco traktowali drzwi, za którymi spoczywał ich majątek.
– Nie ma na świecie takich zamków, których porządny złodziej nie potrafi otworzyć, i nie ma takiej kryjówki, której nie potrafi znaleźć – mawiał podobno pan Bartłomiej Lenarczyk. – A im więcej zamków, tym więcej podejrzeń, że za nimi jest co kraść. Po co nasuwać ludziom podejrzenia?
Za drzwiami państwa Lenarczyków niewątpliwie było co kraść, chociaż stanowiło to ledwie mizerną cząstkę majątku.
Podstawę ich dóbr stanowiły dwa elementy. Jednym z nich były liczne warsztaty samochodowe, rozsiane po całym kraju i firmowane nazwiskami różnych uczynnych ludzi, drugim zaś posag pani Lenarczykowej. Świętej pamięci tatuś pani Lenarczykowej już przed wojną posiadał milionowy majątek w postaci racjonalnie uprawianych hektarów, którymi to hektarami we właściwej chwili obdzielił całą rodzinę, wszystkich krewnych, powinowatych, znajomych i przyjaciół, dzięki czemu de facto nadal pozostał ich właścicielem. Jego trzy córki otrzymały w spadku kilometry kwadratowe sadów, puszczonych w dzierżawę i przynoszących imponujący dochód.
Ani sadów, ani warsztatów samochodowych nikt nie zdołałby panu Lenarczykowi ukraść, jego beztroska zatem wydawała się dość uzasadniona. Zaraził nią nie tylko domowników, ale nawet psa, który nie czynił żadnych różnic między osobami obcymi i znajomymi, do wszystkich odnosząc się jednakowo życzliwie i przyjaźnie.
Polityka pana Bartłomieja przez długi czas dawała znakomite rezultaty. Nie wiadomo jak wylęgła się i ugruntowała opinia, że Lenarczykowie pieniądze trzymają w banku, biżuterię w jakimś tajemniczym i niedostępnym miejscu, w domu zaś same bezwartościowe śmieci. Budynek, do którego o każdej porze dnia i nocy można było wejść nie zwracając na siebie uwagi, po prostu nie mógł nadawać się do okradzenia i cały świat przestępczy ze zdumiewającą konsekwencją omijał obszerną i stojącą otworem willę na Saskiej Kępie.
Do tego wszystkiego jeszcze dorastający syn państwa Lenarczyków, posługujący się jednym z rodzinnych samochodów, po raz trzeci zgubił klucz od garażu, po czym, zniecierpliwiony, definitywnie zlikwidował zamek we wrotach pomieszczenia. Nowa metoda ich otwierania polegała na wetknięciu ręki w szparę między skrzydłami i podniesieniu żelaznej wajchy. Z garażu prowadziło bezpośrednie wejście do mieszkalnej części budynku, przy czym wejście to nie posiadało nie tylko zamka, ale nawet skrzydła drzwiowego. Zwyczajnie, stanowiło dziurę w ścianie. W ten sposób, można powiedzieć, państwo Lenarczykowie mieszkali sobie otwarci na przestrzał.
O wszystkich tych szczegółach byłam doskonale poinformowana, syn państwa Lenarczyków bowiem zaliczał się do grona bliskich przyjaciół mojego syna. Od niego też dowiedziałam się o wydarzeniu, które wahałabym się zaliczyć do nieszczęść.
– Słuchaj, matka, okradli Lenarczyków! – zawołał z ożywieniem, wkraczając wieczorem w progi domu. – Wiedziałem, że tak będzie!
– Co ty powiesz? – zdziwiłam się, bo w kwestii zamków podzielałam pogląd pana Bartłomieja. – Myślałam, że ich jednak ominie. Ciekawe, komu to przyszło do głowy.
– Nie wiadomo. Wszyscy mówią to samo, a oni też się dziwią. Nie wiedzą, dlaczego ich okradli akurat teraz. Ściśle biorąc, nie wiadomo dokładnie kiedy, ale wyczyścili ich do zera.
Zainteresowała mnie ta dziwna informacja.
– Co to znaczy nie wiadomo kiedy? To kiedy ich okradli?
– Nie wiadomo.
– Jak to?
– Tak zwyczajnie. Dokładnie nie wiadomo.
– A co im rąbnęli?
– Też nie wiadomo dokładnie.
Zaniepokoiłam się, czy mu coś nie zaszkodziło.
– Dziecko moje, czy ty dostałeś pomieszania zmysłów, czy Lenarczykowie? Co to znaczy, to co mówisz?
– Właściwie to ja nie mam z tego żadnej satysfakcji – wyznał z lekkim żalem mój syn. – Wszyscy to przepowiadali, nie tylko ja jeden. A Lenarczykowie się w ogóle nie przejęli, tyle że zostali dzisiaj wieczorem bez grosza przy duszy. Pożyczyłem Kaziowi pięćdziesiąt złotych.
– Dziwię się, skąd miałeś jeszcze pięćdziesiąt złotych. Słuchaj, mów po kolei, bo nic nie rozumiem. Dlaczego nie wiedzą, co im ukradli i kiedy, i skąd wobec tego wiedzą, że wszystko?
– Bo im nic nie zostało.
Nie miałam czasu na zagadki, zniecierpliwiłam się.
– Jak nie zaczniesz mówić normalnie, to ci nie powiem, gdzie jest kurczak – oznajmiłam stanowczo.
Mój syn zerwał się z miejsca, popędził do kuchni i po chwili wrócił, bardzo zaintrygowany.
– Zajrzałem kontrastowo, do piecyka i do lodówki i nic nie ma. Gdzie jest kurczak?
Kurczak stał jak byk na środku kuchennej szafki, przyrządzony na zimno i przykryty srebrną folią, żeby nie wysychał. Wiedziałam, że go sam nie znajdzie. Obiecałam zdradzić tajemnicę i usłyszałam wyjaśnienie.
– Oni nigdy nie wiedzą, ile mają w domu pieniędzy. Dużo mają na ogół, ale nie wiedzą ile, bo poza tym mają przy sobie. Tak się złożyło, że akurat dzisiaj stara Lenarczykowa robiła jakieś zakupy i wydała wszystko, co miała przy sobie. Kazio zapłacił w warsztacie za tapicerkę samochodu, oni sami nie robią tapicerki, a stary Lenarczyk wysłał młodej Lenarczykównie forsę do Zakopanego. Wrócili do domu, rzucili się do zapasów i okazało się, że zapasów niet. Najpierw starzy Lenarczykowie zrobili awanturę sobie nawzajem, potem zgodnie wsiedli na Kazia, a potem starego Lenarczyka coś tknęło. Miał w domu piętnaście tysięcy dolarów, prawie wszystko w setkach, więc zmieściło mu się w pudełku od butów, które trzymał w szafie. No i chała. Nie ma ani grosza. W dodatku ani do tych dolarów, ani do pieniędzy nie zaglądali prawie przez tydzień, bo jakoś starczało im tego, co mieli przy sobie. I w ten sposób nie wiadomo kiedy ich okradli w ramach tego tygodnia.
– No, chyba wtedy, kiedy nikogo nie było w domu?
– Tam przeważnie nie ma nikogo w domu. Najwięcej w domu przebywa gosposia, ale ona robi sprawunki i pół dnia stoi w kolejkach. Pies wszystkich lubi. Od zeszłego piątku nie było przeszkód.
– Precjoza starej Lenarczykowej też rąbnęli?
Ściśle biorąc, stara Lenarczykowa była niewiele starsza ode mnie, a wyglądała na młodszą siostrę swojej własnej córki. Skoro jednak był młody Lenarczyk i młoda Lenarczykówna, musiał istnieć także stary Lenarczyk i stara Lenarczykowa.
– Nie, precjoza są – powiedział mój syn. – Bardzo inteligentni złodzieje, nie tknęli niczego poza forsą, która jest nie do rozpoznania. Stary Lenarczyk pluje sobie w brodę, że nie znaczył pieniędzy.
– Zawiadomili milicję?
– Jeszcze nie. Zostawiłem ich i wyszedłem, jak się właśnie wahali, czy warto dla takiej drobnostki zwracać na siebie uwagę milicji. Przypuszczam, że dojdą do wniosku, że nie warto.
– Rąbnęli im same dolary, czy i pudełko od butów też?
– Nie, pudełko zostało.