Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„W biegu, czyli rozmyślnik maratończyka” to nie autobiografia. To szczegółowy opis sportowego rozwoju żądnego sukcesów nastolatka i studenta, który dzięki wrodzonej pasji do biegania, popartej determinacją, żelazną konsekwencją i… wielu przypadkowym, acz szczęśliwym zbiegom okoliczności, osiąga status „etatowego” reprezentanta Polski w maratonie. Nierealne, na pozór, marzenie z dzieciństwa o wywalczeniu medalu mistrzostw Polski, po wielu latach sportowej wspinaczki staje się faktem. Książka „dzieje” się na przestrzeni dwóch dekad – 7. i 8. ubiegłego wieku, odsłaniając kulisy funkcjonowania biegowego wyczynu w tamtym okresie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 675
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by MEGA SPORT Jerzy Skarżyński
Szczecin 2018 r.
Zdjęcia w książce:
archiwa prywatne Autora
Wydawca:
MEGA SPORT Jerzy Skarżyński
Szczecin
Projekt & dtp:
Tom~Kardy ([email protected])
Druk i oprawa:
ZAPOL Sobczyk Sp.J.
al. Piastów 42
71-062 Szczecin
tel. 91 435 19 00
Sprzedaż wysyłkowa:
www.skarzynski.pl
kom. 605 34 8765
ISBN 978-83-940087-8-9
Zuzi,
mojej kochanej wnuczce,
która za kilkadziesiąt lat będzie żyła w świecie
zupełnie innym od teraźniejszego,
z nadzieją,
że ta lektura pomoże jej
przemycić do swego życia radość z biegania,
dzięki czemu pokona biegiem dystans maratonu —
rozmyślnik ten dedykuję
Dziękuję!
1969
DZIAŁO SIĘ W POLSCE…
6 lutego: lekarz ortopeda Wiktor Dega został pierwszym kawalerem Orderu Uśmiechu;
24 lutego: do Gdyni powrócił ze swojego ostatniego rejsu MS Batory;
28 marca: premiera filmu Pan Wołodyjowski w reżyserii Jerzego Hoffmana i Jakuba Goldberga;
27 czerwca: Sejm PRL powołał po raz piąty Józefa Cyrankiewicza na stanowisko premiera i powierzył mu utworzenie rządu;
22 lipca: z udziałem Leonida Breżniewa, Aleksieja Kosygina, Nikołaja Podgornego, Gustawa Husaka oraz Willi Stopha odbyły się uroczyste obchody 25-lecia Polski Ludowej, w tym wielka defilada wojskowa na Placu Defilad w Warszawie;
24 sierpnia: kardynał Karol Wojtyła dokonał aktu koronacji cudownego obrazu Matki Boskiej Myślenickiej;
28 sierpnia: PRL i ZSRR podpisały umowę ws. przebiegu granicy państwowej wzdłuż szelfu kontynentalnego w Zatoce Gdańskiej i południowo-wschodniej części Bałtyku;
7 września: Polska pokonała Holandię 2:1 w rozegranym na Stadionie Śląskim meczu eliminacyjnym do mistrzostw świata;
14 listopada: premiera serialu telewizyjnego Przygody pana Michała.
Czasami zastanawiam się, gdzie popełniłem błąd. Trudno jest jednak precyzyjnie
ustalić, kiedy życie przestawiło mi zwrotnicę na tory prowadzące do wyczynowego, a potem zawodowego sportu. Był to bowiem wieloletni proces – w ocenie moich rodziców zawsze określany błędem, drogą prowadzącą w złym kierunku. Był błędem nawet po serii moich późniejszych sukcesów sportowych. Cóż, dla nich miałem być albo lekarzem, albo prawnikiem. O sportowcu nie marzyli, a i te moje sukcesy odbierali zupełnie inaczej niż ja. Euforii nigdy nie było – raczej udawali, że się cieszą. Kolejnych sukcesów mi nie życzyli, a ucieszyłbym ich, gdybym oświadczył, że sport stał się dla mnie historią. Ale on nigdy się dla mnie nie skończył.
Od najmłodszych lat wszystko układało się jednak po ich myśli – najpierw wzorowy uczeń w podstawówce, potem dobry uczeń w dobrej klasie dobrego liceum. To co, że o profilu matematyczno-fizycznym. I język polski, i biologia, i chemia, były na wystarczająco wysokim poziomie, by dać sobie radę na każdym egzaminie. To była niemal gwarancja zdobycia indeksu dowolnej uczelni. Do zawodu lekarza lub prawnika nie było wtedy daleko, a wręcz bardzo blisko. Wystarczyło, bym po maturze wybrał jakąś akademię medyczną lub wydział prawa dowolnego uniwersytetu, a ich marzenia by się spełniły. Już się niemal witali z gąską…
Gdy zdecydowałem się na studia politechniczne w byli zaskoczeni. Nie prosili bym to przemyślał, bym to jeszcze raz przeanalizował, ale czułem, że zawiodłem ich oczekiwania, ich skrywane nadzieje związane z moją przyszłością. Nie mówiłem im wcześniej, że początkowo myślałem o Politechnice Wrocławskiej. W maturalnej klasie odwiedził nas pracownik dydaktyczny tej uczelni, który zachęcał do studiowania na wydziale… górnictwa. Był bardzo sugestywny. Wręcz hipnotycznym głosem roztaczał przed nami fascynujący obraz tego zawodu. Przedstawił też konkrety – dobra płaca, szybko mieszkanie, ale też perspektywy zawodowego rozwoju. Jako jedyny oczarowany poddałem się jego sugestiom i już wtedy podjąłem decyzję. Czemu nie górnictwo? – pomyślałem. „Od pomysłu do przemysłu” było jednak za daleko. Zadecydował, jak jeszcze wielokrotnie później, przypadek. Kilka miesięcy przed maturą pojechałem na zimowisko do Szklarskiej Poręby. Poznałem tam fantastyczną grupę młodzieży-rówieśników ze Szczecina – przez dwa tygodnie opowiadali mi o swym pięknym mieście, zachęcając do studiowania u nich. Trafili na podatny grunt, bo po początkowej euforii górnictwem przyszło swego rodzaju otrzeźwienie i… zacząłem się bać przyszłej pracy w kopalni. Ziarenko zwątpienia rosło w siłę. Gdy padło hasło „studia w Szczecinie”, po powrocie do Świebodzina wróciłem do punktu wyjścia. Nic jeszcze nie było przecież przesądzone. Rozważałem różnorakie wersje. Pomorska Akademia Medyczna nie wchodziła w rachubę, bo nigdy nie widziałem siebie w zawodzie medycznym, ale przeanalizowałem na chłodno wydziały Politechniki Szczecińskiej. Mój wybór padł na Wydział Budowy Maszyn i Okrętów. Był tam kierunek o nazwie Maszyny, systemy i urządzenia energetyczne. To jest dla mnie. Chcę zostać energetykiem, nie górnikiem! – zdecydowałem ostatecznie. I o takim wyborze przed maturą poinformowałem rodziców. Zachwyceni nie byli, ale przyjęli to z godnością. To twoje życie, zrób jak uważasz – ocenili spokojnie.
Miarka się jednak przebrała, gdy po studiach zamiast pracy w wyuczonym zawodzie inżyniera-energetyka – w Szczecińskiej Fabryce Domów, gdzie miałem już zaklepany etat – postawiłem na sport. Tego było już dla nich za wiele. Bo kto to jest sportowiec? Nawet taki z sukcesami! Przecież kiedyś sport się kończy i trzeba wrócić do twardej rzeczywistości. Twoi koledzy ze studiów zdobywają doświadczenie, awansują w swoich firmach, budują swoją przyszłość, a ty przez to bieganie zostaniesz za nimi daleko z tyłu. Trudno ci będzie potem z nimi konkurować – przestrzegali. Powrót będzie tym trudniejszy, im dłużej będzie trwała twoja sportowa kariera. A po jej zakończeniu, po dwóch-trzech latach, nikt już nie będzie pamiętał tych twoich sukcesów. Życie pokazuje, że tylko jednostki mają potem miękkie lądowanie – dodali. W ich ocenie mi groziło raczej twarde. Tego się bali i tego nie ukrywali przede mną.
Cóż, byłem chyba za młody, a też na pewno zbyt zaangażowany w to, co robiłem w sporcie, by zastanawiać się nad ich obawami. Biłem rekordy życiowe, wspinałem się w rankingach – to było wtedy dla mnie najważniejsze. Dzięki sportowi żyłem w innym świecie, świecie, który mnie fascynował. Gdy potem – po jakimś wygranym biegu – usłyszałem od mamy, żebym się jednak zabrał do… uczciwej pracy, zatkało mnie. W świecie sportu, jak mało gdzie, pozycję zdobywa się przecież dzięki uczciwej, mądrej, pełnej zaangażowania, systematycznej i rozsądnej pracy. Przerażał wprawdzie fakt, że przecież i moi najgroźniejsi konkurenci w ten sam sposób podchodzą do tematu: każde podium ma tylko trzy stopnie, zaś w zawodach Pucharu Świata czy Pucharu Europy wystąpić może najwyżej pięciu reprezentantów, więc by ta praca nie poszła w komin, trzeba w najważniejszych biegach być na samym szczycie. Bycie poza czołową piątką było swego rodzaju porażką. A mnie wtedy jeszcze duuużo brakowało nawet do pierwszej dziesiątki rankingów. Miałem duuużo pracy przed sobą. Musiałem postawić na jedną kartę i gonić najlepszych, ryzykując całym swoim życiem. Wierzyłem w powodzenie tego, z czym zamierzałem się zmierzyć, więc lądowanie na twardo nie wchodziło w rachubę…
Czy warto marzyć? Nie tylko warto, ale wręcz trzeba! Wszak to marzenia często napędzają nasze życie, kierując je na pożądane tory. Dążenie do ich zrealizowania jest chyba ideałem naszego funkcjonowania, a wręcz – pisząc może trochę górnolotnie – sensem naszego życia. Mówi się, że ten, kto robi to, co lubi, nie pracuje. Jasne, bo jeśli pracą jest realizowanie marzenia, wtedy nawet harówka nie jest pracą – choćby harowało się od świtu do nocy. Ot, zwykłe dążenie do osiągnięcia wymarzonego celu na pewno jest tego warte. To czytelnie tłumaczy ogrom naszych działań, a czasami nawet wyrzeczeń – dla innych czasami niezrozumiałych. Idąc dalej tym tokiem myślenia – mieć marzenia, realizować je i… żyć z nich, to wejście na sam szczyt. Niewielu ludziom się to udaje. Mnie się udało…
Może gdybym rozpoczął tę wspinaczkę z dna życia, na przykład po jakimś życiowym upadku, wtedy przewyższenie byłoby większe, a i moja radość jeszcze większa? Na moje losy nie wpływał jednak znacząco fakt, że urodziłem się trzynastego, do tego w piątek. Tym pechowym zbiegiem okoliczności nigdy niczego nie musiałem tłumaczyć, bo od dzieciństwa więcej miałem farta, niż powodów do narzekania. Może dlatego, że urodziłem się pod znakiem Koziorożca? Ocenia się, że to znak ludzi ostrożnych, poruszających się po ścieżkach życia tak jak kozice po stromych skałach, którym rzadko zdarza się postawić nogę w niebezpiecznym miejscu. I faktycznie, gdy tylko wyczułem, że zmierzam w złym kierunku, szybko się wycofywałem, szukając innego, bezpieczniejszego przejścia. Moja droga do celu nie była więc ani dramatyczna ani w hollywoodzkim stylu, jak to bywa czasami z innymi, którzy także go osiągnęli. Tyle, że była dłuuuga. Ale wytrzymałość – w każdym tego słowa znaczeniu – zawsze była moją mocną stroną, więc to, co dla wielu było karkołomną wspinaczką na himalajski szczyt, dla mnie było turystycznym wejściem na Rysy.
W szkole podstawowej etatowo wygrywałem konkursy na najlepszego ucznia, choć takie konkursy to przecież rywalizacja jak w skokach narciarskich rozgrywanych przy zmiennym wietrze – może dmuchać z przodu, ale i z tyłu, więc mimo formy wynik może jej nie odzwierciedlać. Gdy ja stawałem na rozbiegu, zwykle wiało pod narty. Wygrałem więc je i w 5., i w 6., i w 7. klasie! Wiem, to bardzo nieskromne, co napisałem, ale co tam – do dzisiaj jestem z tego dumny, bo nadal pamiętam jak dumnie wypinałem pierś, gdy dyrektor szkoły wpinał w klapę mej marynarki znaczek „Wzorowy Uczeń”. A jak cieszyli się wtedy moi rodzice...
…nadal pamiętam jak dumnie wypinałem pierś, gdy dyrektor szkoły wpinał w klapę mej marynarki znaczek „Wzorowy Uczeń”
Nie, nie byłem kujonem. Przecież recepta na takie wyniki – w mojej ocenie – była (i chyba ciągle jest?) bardzo prosta – ot, być skupiony i do bólu aktywny podczas wszystkich lekcji. Tylko tyle wystarcza, by nie mieć żadnych problemów z ich zrozumieniem, a potem z zadaniami domowymi. Zwykle więc po szybkim ich odrobieniu miałem duuużo czasu na… grę z kolegami w piłkę nożną na przyszkolnym boisku. Jako pomocnik non-stop ganiałem wzdłuż i wszerz, co nie było o tyle trudne, że miało ono wymiary trochę większe od tego do piłki ręcznej. Często, gdy piłka poleciała daleko na aut, biegłem po nią bez względu na to, czy był to aut dla nas, czy dla rywali. Nie mogłem ustać w miejscu, widząc, że moim kolegom nie chce się po nią pobiec. Mnie to nie przeszkadzało, bo w biegu czułem się jak ryba w wodzie. W taki banalny właśnie sposób od najmłodszych już lat budowałem fundament swojej wytrzymałości biegowej.
Masz talent do biegania – słyszałem potem wielokrotnie. He, he – mam na ten temat swoją własną teorię. Nikt w mojej rodzinie nie miał smykałki do biegania – ani rodzice, ani bracia, więc na pewno nie ma go i w moich genach. Marzenia, a później praca, praca i jeszcze raz praca, by je zrealizować – to pewnie mało zachęcająca, ale zwykle skuteczna droga budowania perfekcji w tym co się robi, a co wielu nazywa talentem. Gdy jest mądra, systematyczna, cierpliwa i rozsądna, wtedy osiągnięcie celu staje się tylko funkcją czasu. Dla ambitnych marzeń liczonego w latach. Mnie zajęło to lat kilkanaście! Jeśli bowiem za zrealizowanie swego marzenia z 1972 roku – stanąć na podium mistrzostw Polski – przyjmę wywalczenie brązowego medalu w maratonie w 1985 roku, to trwałem w swym nieosiągalnym marzeniu dłuuugich trzynaście lat! I nie dałem się zwieść namiastkom, jakimi były dwa brązowe, a na ostatnim roku studiów także złoty medal akademickich mistrzostw Polski (1978-1980). To bowiem jeszcze nie było TO. Nawet awans do kadry narodowej (1982), pierwszy start w reprezentacji kraju (1983) czy zakwalifikowanie się do reprezentacji olimpijskiej na Los Angeles (1984) nie ostudziło moich dążeń. Ciągle bowiem nie miałem TEGO medalu. Odetchnąłem dopiero w roku 1985. Zapewniam, że warto było tak długo czekać.
Czy trzymając w rękach lejce, którymi kierujemy swoim losem, faktycznie dojedziemy tam, dokąd zmierzamy? Dzisiaj, z dalekiej już perspektywy, oceniam, że znana maksyma „każdy jest kowalem swego losu” to tylko literackie porzekadło. Nie, żebyśmy podejmując życiowe decyzje nie wpływali na swoje losy, ale wędrówka przez życie jest jak poruszanie się po polu minowym. Sytuacje, z którymi się niespodziewanie stykamy, lub ludzie, którzy przypadkowo stają na naszej drodze, mogą być jak… groźne miny przeciwpiechotne, ale i jak pyszne czekoladki wybrane na chybił trafił z bombonierki. Mojra, czyli bogini przeznaczenia, ale i Tyche, ta od przypadku, szczęścia lub nieszczęścia, mają co robić. Tyle, że to nie one na to pole wchodzą, a my. Zapewniam, że nasza mądrość i przezorność mogą nam wędrówkę przez nie ułatwić, chroniąc przed wdepnięciem w… – tfu, na minę. Albo pomóc wybierać z bombonierki tylko ulubione smaki. Byle być mądrym i przezornym na każdym skrzyżowaniu i zawsze wybrać właściwą drogę.
Słowo „maraton” od samego początku, czyli od chwili debiutu konkurencji biegowej o tej nazwie, wskrzeszonej w 1896 roku podczas inauguracji pierwszych nowożytnych igrzysk olimpijskich, zawsze znaczyło to samo – było synonimem dłuuugiej i truuudnej walki z własnymi słabościami. Walki, podczas której wysiłek i fizyczny, i mentalny, opłacany jest ogrooomnym zmęczeniem organizmu biegacza, często z pogranicza śmiertelnego wyczerpania. I to bez względu na zajęte miejsce i czas końcowy na mecie. Konkurencja ta nierozerwalnie łączy się z legendą o Filippidesie, greckim żołnierzu, który w 492 roku p.n.e. w żołnierskim rynsztunku, prosto z pola walki wyruszył biegiem na wielokilometrową trasę przez góry. Miał powiadomić ateńczyków o powstrzymaniu armii perskiej pod Maratonem i uprzedzić ich, że Persowie zdążają do Aten drogą morską. Gdy wbiegł na agorę – miejski rynek – zdołał krzyknąć tylko Cieszcie się. Zwyciężyliśmy – i… padł martwy.
Znawca historii starożytnej, Francuz Michel Breal, opowiedział tę legendę baronowi Pierre de Coubertinowi, a ten – zafascynowany nią – postanowił włączyć bieg maratoński do programu odbudowywanych po wielu wiekach igrzysk. Obaj byli oczywiście świadomi skali trudności tej nietypowej konkurencji i ogromu niebezpieczeństw czyhających na uczestników, więc chociaż rywalizację – by oddać hołd legendzie – przeprowadzono ze startem w Maratonie i metą w Atenach, to jednak 40-kilometrową trasę wytyczono trochę dłuższą wprawdzie, ale za to łatwiejszą drogą wzdłuż morza, a nie górskimi bezdrożami, które pokonywał Filippides. Cóż, mimo tej przezorności maraton i tak pokazał światu swoje groźne oblicze. Na trasie nie obyło się bowiem bez sportowych dramatów oraz dotkliwych porażek faworytów, których w różnych momentach rywalizacji pokonały źle ocenione przed startem trudy tak długiego dystansu. Już po minięciu półmetka okazało się, że na przebieg i końcowe wyniki rywalizacji wpływ ma nie tylko wytrzymałość fizyczna, ale w ogromnym stopniu także odporność na specyficzne, nieznane wcześniej zmęczenie mentalne. Nic dziwnego, że już wtedy powstawał mit i czarny pijar tej nowej konkurencji. Szybko w dziennikarskich relacjach pojawiło się określenie – nie będące li tylko reporterskim kwiatkiem – „morderczy maraton”. I tak to się zaczęło…
Maratończyk – to brzmi dumnie. Wszyscy wiedzą bowiem, że przebiegnięcie dystansu maratońskiego jest wyczynem baaardzo wymagającym. W powszechnym mniemaniu to czytelny dowód siły ciała i ducha biegacza, bo tylko połączenie obu tych cech daje szansę na dobiegnięcie do linii mety. Mocne mięśnie, ale słaby duch, albo dużo chęci, gdy ciało słabowite – to niemal pewność, że nic z maratońskich marzeń nie będzie. Ot, skończą się zejściem z trasy, albo… marszobiegiem, co statusu maratończyka już, niestety, nie zapewnia. Bo w prawdziwym maratonie zawsze chodzi o to, by cały dystans pokonać biegiem, a nie jakoś dotrzeć do mety. Od maszerowania jest chód sportowy oraz nordic walking…
Wiedeń,25.03.1984 r.: z minimum olimpijskim na mecie I Fruhlings Marathonu (2:12:37)
Nigdy nie marzyłem o tym, by zostać maratończykiem, by zmierzyć się z magicznymi 42 kilometrami i 195 metrami. Powód był jeden. Do samego końca 7. dekady ubiegłego wieku o maratonie nie mówiło się niemal wcale. Nie tylko w środkach masowego przekazu, ale i wśród biegaczy. Czołowymi maratończykami byli zwykle ambitni długodystansowcy, którzy mieli małe szanse na to, by walczyć o medale mistrzostw Polski na bieżni, albo chcieli reprezentować Polskę w imprezach międzynarodowych, w tym np. w igrzyskach olimpijskich, co zawsze było i nadal jest łakomym kąskiem. Uciekali do maratonu, bo tam mogli się sportowo samorealizować, zostać docenionym. Drugą grupę stanowili autentyczni fanatycy tej konkurencji, ze zdolnościami do długieeego biegania. W biegowym slangu nazywano ich… „człapakami”. Jak sama nazwa sugeruje – człapali, a nie biegali. Już na pierwszy rzut oka można było ich wyłuskać w grupie prawdziwych biegaczy. Z bardzo prozaicznych przyczyn. Częste pokonywanie 20-30 i więcej kilometrów wymusiło u nich zmianę techniki biegu. Silne odbicie od podłoża, wysokie unoszenie kolan i pięt – to były cechy techniki klasycznej, bardzo pożądanej u biegaczy stadionowych, średnio- i długodystansowców, ale nie u maratończyków. By zoptymalizować zużycie energii, trzeba bowiem człapać – biec krótszym krokiem, częściej przebierając nogami, bez przesadnego unoszenia kolan nogi zamachowej i pięt nogi zakrocznej. „Człapak” nie było oczywiście określeniem pochlebnym, ale prawdziwe bieganie odbywało się wtedy na bieżni stadionu, nie na szosie. Ciekawostką niech będzie fakt, że „człapakami” nazywano biegaczy, którzy pokonywali maraton nawet poniżej… 2:30. Ale ktoś, kto biegał na stadionie 10 000 metrów w czasie powyżej 32 minut nie miał szans na uczestnictwo w silnie obsadzonych zawodach, gdzie obowiązywały mocno wyśrubowane minima. A jeśli już w takich wystartował, wtedy jeden czy nawet dwa duble były standardem. I jak takiego człapaka nazywać biegaczem – he, he.
Nie byłem człapakiem. Ba, zewsząd słyszałem opinie, że biegam „ładnie”, czyli klasycznie. Tyle, że na początku lat 80., gdy zostałem maratończykiem, określenie „człapak” przestało już praktycznie funkcjonować. W świecie dużo się już wtedy mówiło i robiło, by wypromować tę konkurencję. Do Polski napływały zaproszenia z wielu krajów od organizatorów dużych i małych maratonów. Zaczęły się podróże po całym świecie. Oczywiście nie mogły być traktowane tylko jak atrakcyjne wycieczki krajoznawcze, bo organizatorom chodziło przede wszystkim o poziom sportowy imprez. Lepiej nie mogli trafić, bo zyskaliśmy opinię biegaczy bardzo skutecznych. Coraz głośniej było o naszych wyczynach.
To robiło wrażenie nie tylko na kibicach. Wielu dobrych długodystansowców wydłużało się, przerzucało na maraton, szukało swojej szansy na tym nietypowym dotąd dystansie dla człapaków. Zwłaszcza, że było warto! Nęciły nie tylko ciekawe wyjazdy, których koszty pokrywał organizator, ale i tzw. startowe, czyli pieniądze płacone zaproszonym maratończykom jako zwrot kosztów przygotowań i gwarancja przyjazdu do nich. Szokującą zachętą były też… nagrody pieniężne, płacone w dolarach, markach, guldenach czy frankach, które pojawiły się na mecie większości renomowanych maratonów. Na bieżni tylko gwiazdy mogły coś zarobić. Na szosie nawet przeciętniakom, biegaczom drugiego rzutu, coś wpadało, bo biegów ulicznych pojawiło się tyle, że niemożnością było wszystkie obsadzić gwiazdami. W czasach, gdy w Polsce pensja była równowartością około 20 dolarów, nawet tylko 200-dolarowa nagroda każdego szczęśliwca mogła przyprawić o zawrót głowy! Nie mogło być lepszej zachęty, by wskoczyć do tego rozpędzającego się pociągu. Zwłaszcza, że najlepsi mogli przebierać w biegach, w których nagrody liczono w tysiącach…
Mało tego. Rosnące zainteresowanie świata maratonem stymulowało działania producentów obuwia, odzieży oraz akcesoriów dla biegaczy. Wszak relacje telewizyjne z dużych maratonów trwały ponad 2 godziny. Cóż to była dla nich za reklama! Markowe firmy wręcz rozpieszczały faworytów, ubierając nas od stóp do głowy. Bycie maratończykiem dla wielu z nas stało się szansą na łakome kąski, które w komunistycznej wtedy Polsce miały baaardzo słodki smak. Niemal każdy długodystansowiec chciał zjeść kawałek tortu którym świat częstował właśnie maratończyków.
Nie wiem, skąd wziął się u mnie nawyk robienia notatek. Mam je w kieszonkowych kalendarzykach (od 1968 roku, czyli zacząłem w wieku 12 lat!), w szkolnym zeszycie (pierwsze wpisy z wiosny 1972 roku), a od chwili podjęcia treningu wyczynowego (1977) w kalendarzach, których używałem jako dzienniczki treningowe. Dzięki nim mogę teraz odtworzyć niemal każdy dzień. Co ważne – moje zapiski dotyczą nie tylko treści treningów, ale często także ich szczegółów, tła oraz kulisów, więc mają charakter niemal historycznej relacji. A że sięgają początku lat 70. XX wieku, więc obejmują lata biegowego przełomu, który wtedy właśnie na świecie, a dekadę później i w Polsce, się zaczynał. Gdy je teraz przeglądam, przecieram oczy ze zdumienia. Oj, działo się…
Dzięki różnym zbiegom okoliczności, ale przede wszystkim dzięki konsekwentnemu podążaniu drogą swoich marzeń, mogę dzisiaj – za Mickiewiczem – napisać: I ja tam byłem, miód i wino piłem, a com widział i słyszał, w tej księdze umieściłem.
Przystępując do pracy nad tą książką, ostatnią z moich myśli było, by przedstawić swoją sportową biografię. Ba – autobiografię, bo przecież jest mego autorstwa. Książka kończy się w roku 1992 w chwili zakończenia udziału w moim ostatnim wyczynowym maratonie, gdy tymczasem moje bieganie trwało dalej. I trwa do tej pory! A że okraszone było medalami mistrzostw Polski, a nawet Europy – w kategoriach weterańskich, oczywiście – więc nie jest to żadne podsumowanie mojej dłuuugiej kariery. Gdy pokazałem roboczą wersję książki grupie swoich przyjaciół, prosząc o komentarze, z ust Basi padło określenie „rozmyślnik”. Tak zrozumiała moje autorskie intencje. I trafiła w samo sedno. To nie suche opisy działań treningowych, ale wiele rozmyślań na tematy z nimi związane. Mój „rozmyślnik” ma na celu pokazać – na przykładzie mego rozwoju – jak z poziomu zagubionego sportowo chłopaka z aspiracjami na sukcesy, dzięki mądrej, wytrwałej i systematycznej pracy, dzięki wielu sprzyjającym zbiegom okoliczności (podobno szczęście sprzyja dobrym?) i dzięki pomocy życzliwych mi ludzi wspiąłem się na wyżyny wyczynowego Sportu, tego przez wielkie S. Dałem radę! Przeczytaj, jak to się toczyło.
Zapraszam do tej bardzo osobistej podróży w czasie. Radzę zapiąć pasy, bo turbulencji podczas przelotu nie będzie brakowało…
I jeszcze jedno – memu bieganiu, przynajmniej od momentu wdrożenia treningu wyczynowego, zawsze towarzyszyła muzyka. Słuchałem jej na okrągło. Żeby te turbulencje załagodzić, w każdym rozdziale przypominam topowe z danego roku nagrania – z ówczesnych list przebojów, a od roku 1982 także z mojej ulubionej „Listy Przebojów Programu Trzeciego”, stworzonej i prowadzonej przez Marka Niedźwieckiego, który wraz z Piotrem Kaczkowskim (już w latach siedemdziesiątych), kształtował mój gust muzyczny.
Szczecin, lipiec 2018 r.
1975
DZIAŁO SIĘ W POLSCE…
21 stycznia: w Warszawie przekazano do użytku milionowe mieszkanie spółdzielcze;
9 maja: emisja kolejnego banknotu z serii „Wielcy Polacy”. Na 50-złotowym banknocie uhonorowano gen. Karola Świerczewskiego;
16 maja: premiera 1. odcinka serialu telewizyjnego Czterdziestolatek w reżyserii Jerzego Gruzy;
25 maja: w Warszawie zakończył się 27. Wyścig Pokoju. Po raz czwarty zwyciężył Ryszard Szurkowski;
1 czerwca: nowy podział administracyjny kraju, powstało 49 województw;
28 lipca: Zdzisława Marchwickiego, znanego jako „wampir z Zagłębia”, po pokazowym procesie w Katowicach skazano na karę śmierci;
18 września: w Tychach uruchomiono produkcję malucha, czyli Fiata 126p;
21 września: Centralny Dom Dziecka w Warszawie doszczętnie spłonął w pożarze;
28 października: zwycięzcą IX Konkursu Chopinowskiego został Polak Krystian Zimerman;
5 grudnia: uroczyste otwarcie Dworca Centralnego w Warszawie.
1975Rankingi juniorów
Źródło: LEKKOATLETYKA nr 2(238)/1976
W latach szkolnych nic złego się nie działo – wszystko było normalne! Byłem normalnym chłopakiem
żyjącym w normalny sposób w środowisku podobnych do siebie normalnych chłopaków z sąsiedztwa. Moje marzenia o sportowych sukcesach studził fakt, że byłem mikrusem, wyraźnie odstającym wzrostem od rówieśników – w wieku 15 lat mierzyłem zaledwie 154 cm. W 45-osobowej klasie z chłopaków tylko Elek Kujawski i Leszek „Ciupa” Oświęcimski byli trochę niżsi. Inni przerastali nas przynajmniej o pół głowy. W szachach nie ma to większego znaczenia, albo w wioślarstwie, gdy marzy się o tym, by być sternikiem, ale już podczas gry w koszykówkę ma. Marzenia o SKS-ie – będące w mojej ocenie wyróżnieniem przeznaczonym dla sportowej elity szkoły – mogłem więc wyłączyć ze swoich snów. W mojej podstawówce sportem priorytetowym była koszykówka. Gra w reprezentacji szkoły była szczytem marzeń. Dlatego szanse na SKS mieli przede wszystkim uczniowie wysocy. Cóż, wtedy były to dla mnie za wysokie progi – dosłownie i w przenośni.
Mało tego – na lekcjach wuefu nauczyciel obserwował mnie bardzo czujnie. Gdy bowiem trochę pobiegałem, moja buźka wyraźnie różniła się od twarzy kolegów. Natychmiast robiłem się czerwony jak burak. A jakby tego było mało, czasami w okolicach serca łapałem jakieś dziwne ukłucia. Natychmiast się zatrzymywałem i trwałem kilkanaście sekund w bezruchu, aż przeszło. Wuefista zamierał wraz ze mną. Stawiał mi wprawdzie piątki na świadectwie, ale raczej na zasadzie – taki mikry, taki chorowity, ale przynajmniej nie unika aktywności, stara się uczestniczyć w zajęciach. I nigdy nie zapominałem stroju – białej koszulki gimnastycznej i białych spodenek. To też było oceniane. Czasami czwórki mieli sprawniejsi ode mnie, ale albo olewali wymóg aktywności na lekcjach, albo zbyt często zapominali stroju. A co było, jeśli przyszło się na zajęcia wuefu nieprzygotowanym, bez stroju? Jasne, że dwójka lądowała w dzienniku. Ciekawostka – gdy na lekcji trafiło się dwóch zapominalskich, nauczyciel stawiał ich naprzeciw siebie i… silnym uderzeniem rękami powodował, że zderzali się głowami. Na pewno bolało. Przeszkolone od łez oczy, a potem guzy na czole były tego czytelnym dowodem. W zamyśle nauczyciela miało zaboleć. Ku pamięci – mówił spokojnie. Nie tylko wuefista miał takie sadystyczne odruchy. U niektórych w użyciu była długa drewniana linijka, którą uderzeniami w dłoń karcono za niewiedzę lub pomyłkę. Bywało, że łamała się z trzaskiem. Ku pamięci – słyszeli, dmuchając na bolącą dłoń. Nie, nikt nie leciał zaraz ze skargą do dyrektora szkoły. On nie miał nic przeciwko temu, bo… bił najmocniej! To u niego najczęściej linijki się łamały. Ciekawe, że było to wtedy znane i akceptowane przez wszystkich – zarówno nauczycieli, jak i rodziców. Tylko uczniom się to nie podobało. Bolało wprawdzie, ale… pamięć potem rzadziej zawodziła. A może warto przypomnieć ten lek medycyny naturalnej, idealny na sklerozę? – he, he.
Gdy o tych kłuciach powiedziałem mamie, ta natychmiast poszła ze mną do lekarza. Wyłapał jakieś szmery w sercu, ale zalecił, bym nie rezygnował z aktywności ruchowej. Ba, w jego ocenie powinna być ona pomocna w terapii. Przepisał też jakieś krople. Okazało się, że trudno kupić je w Polsce, więc przysyłała je z Niemiec, a ściślej z RFN-u (był wtedy taki kraj na E), siostra mamy, moja chrzestna, ciocia Renia. Gdy poczułem ukłucie, szedłem do szatni lub do domu (podczas zabaw po lekcjach) i na łyżeczkę cukru wkraplałem kilkanaście kropel tego lekarstwa. Nawet smaczne było, więc nie miałem problemów z jego przyjmowaniem. Potem mogłem wracać do kolegów, do gry lub zabawy. Po kilku miesiącach kłucia przestały już mnie nawiedzać – wyzdrowiałem.
W okresie nauki w szkole podstawowej trzymałem oczywiście z chłopakami z dzielnicy, którą wyznaczały ulice: Łużycka, Pułaskiego, Krasińskiego i Za Groblą, a przecięta była ulicami Kościuszki i Mickiewicza. Ależ byliśmy zgraną grupą! Wprawdzie dzieliła nas kilkuletnia różnica wieku, więc uczyliśmy się w różnych klasach, ale po lekcjach byliśmy jedną rodziną – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Królowała, rzecz jasna, piłka nożna. Kupowaliśmy składkową piłkę, którą na zmianę opiekowaliśmy się, natłuszczając ją co jakiś czas oliwą, by skóra nie pękała. Zwykle wystarczała na jeden sezon. Podczas gry cały czas biegałem, czym wyraźnie odróżniałem się od większości kolegów. To wystarczało, by mieć piątkę na szkolnych sprawdzianach. W zawodach międzyszkolnych etatowym reprezentantem szkoły był jednak zawsze Romek Stabrzyński, równie dobry jak ja, ale… bez problemów z kłuciem w okolicach serca. Nauczyciel, bojąc się jakiegoś nieszczęścia, wolał nie ryzykować mojego udziału w zawodach.
Przy szkole była też 60-metrowa bieżnia i skocznia do skoku w dal, z których korzystaliśmy rywalizując ze sobą. Było i boisko do koszykówki, gdzie grywaliśmy „w króla”, rzucając piłką do kosza. Aktywność ruchowa była dla nas czymś naturalnym, nie wymuszaną przez nikogo formą… odpoczynku po lekcjach. Lubiliśmy to.
Inwestowaliśmy też w różnego rodzaju gry i zabawy. Ich repertuar był przebogaty. „W chowanego” czy „w dwa ognie” znają pewnie wszyscy, ale kto zna grę „w pikiera”? Z trzech linii rzucało się kijem w puszkę. Zbicie jej pozwalało drużynie zdobywać punkty, biegając pomiędzy stacjami. A kto dzisiaj zna grę „w palanta”? To było coś w stylu amerykańskiego bejsbola. Placem do tych gier była ulica Kościuszki, którą w tamtych czasach przez cały dzień przejeżdżało ledwie kilka samochodów, bo i aut było w latach sześdziesiątych mało.
W szkole podstawowej byłem operatorem projektora filmów
Były też gry na pieniądze. Wielu kolegów grało niemal hazardowo, tyle że w dziecięcym wymiarze. Kto grał „w kaleso”? W metalowym pudełku po paście do butów z cyny i ołowiu wytapiało się gruby krążek, który potem mozolnie i precyzyjnie rozklepywało młotkiem do średnicy 10-12 cm. To było właśnie kaleso. Rzucało się nim w kierunku kalesa rywala. Gdy udało się je dorzucić na odległość rozpiętości dłoni – wygrywało się 10 groszy, gdy dzieliła je ledwie szerokość kciuka – rywal wypłacał 20 groszy, zaś gdy przykryło ono choćby kawałek kalesa rywala – kasowało się 30.
Innym hazardem była gra „w spuszczankę”. Stojąc, rzucało się, na przemian z rywalem, monetę na podłogę. Gdy po upadku moneta przykryła jakąś z tych leżących już na ziemi, zgarniało się całą leżącą tam pulę. Wbrew pozorom o taką przykrywkę nie było wcale łatwo, bo monety jak na złość rozpierzchały się po podłodze. Czasami, zanim doszło do przykrywki, leżało na niej kilka złotych. A przecież wtedy karmelowe dropsy (niemal identyczne w smaku jak znane teraz Werther’s Original) kosztowały 60 groszy. Owocowe ledwie 40. A moje ulubione herbatniki z cukrem 2,10 zł. Ile za wygrane 4-5 zł można było kupić tego mojego nieba w gębie! Byle wygrać, a nie przegrać, bo przegrana zawsze baaardzo bolała.
No i „podbijanka”. Na wewnętrznej stronie dłoni kładło się monetę i na zmianę z przeciwnikiem podbijało dłoń o brzeg parapetu lub stołu. Moneta leciała jak z katapulty i jeśli upadła na jakiejś już tam leżącej, zgarniało się całą pulę. Zapewniam, że i wtedy emocji nie brakowało.
W maju, gdy ruszał kolarski Wyścig Pokoju, graliśmy „w kapsle”. Na placu rysowało się linie wyznaczające skomplikowaną trasę z różnego typu przeszkodami, którą trzeba było pokonać prztykając palcem kapsel od butelki po piwie. Wygrywał ten, kto pierwszy doprztykał swego kapsla do linii mety. Marzeniem było mieć kapsel koloru żółtego od wewnątrz, bo to był kolor lidera wyścigu. Oczywiście przed grą walczyło się o to, by być Szurkowskim albo Szozdą. Młodszym czytelnikom napomknę tylko, że obaj byli mega gwiazdami światowego kolarstwa amatorskiego. Było wtedy takie kolarstwo, i to o statusie sportu olimpijskiego. W odróżnieniu od zawodowego, którego gwiazdy szczyciły się zwycięstwami w Tour de France, ale szans na olimpijskie złoto nie mieli. Amatorzy byli bowiem dla idei olimpijskiej cacy, zawodowcy zaś be. Szurkowski pod koniec kariery dostał zgodę na przejście na zawodowstwo, ale swoją moc pokazywał zwykle w jednoetapowych wyścigach, gdyż – o ile pamiętam – nie brał udziału w najbardziej prestiżowych tourach. Nazwisko jednak miał! Wystarczyło, by już po skończeniu kariery wyczynowej został – jako bezpartyjny – posłem na Sejm PRL (1985-1989). W różnych częściach Polski zdarzało mi się słyszeć na treningach krzyczane przez dzieci: Szurkowski, Szurkowski! A przecież biegłem, a nie jechałem kolarzówką.
Podczas wakacji w ciągu dnia królowały karty. W piłkę graliśmy wieczorami, gdy było chłodniej. Numerem jeden była gra w tysiąca, ale często graliśmy też w makao. Popularny był także planszowy „chińczyk”. Nie było czasu na nudę, więc nudy nigdy nie było – mimo powszechnego w tamtych latach braku telewizorów i komputerów. Wprawdzie my mieliśmy od 1963 roku „Klejnota”, ale telewizja nie oferowała wtedy dla dzieci zbyt wiele. Oprócz codziennej wieczornej dobranocki, w czwartki był popołudniowy „Zwierzyniec”, w soboty jakiś dziecięcy serial, zaś w niedzielny poranek film przygodowy. Czasu na zabawy „na dworze” telewizor więc – na szczęście – nie zabierał.
Wieczorami zwykle czytałem książki! Nałogowo – nie dziesiątki, ale setki książek. Pamiętam, jak kiedyś cieszyłem się, że powaliła mnie grypa i przez trzy dni nie wychodziłem z łóżka. Obłożyłem się książkami i czytałem, czytałem, czytałem, przerzucając się w wyobraźni do coraz to innych światów! To z tego okresu mam zaliczone prawie wszystkie pozycje Nienackiego, Niziurskiego, Szklarskiego, Szmaglewskiej, Dumasa czy Twaina. No i obowiązkowego dla większości chłopców Karla Maya!
„Winnetou”, najpierw książka a potem filmy z niezapomnianymi rolami Pierre Brice'a i Lexa Barkera oraz nieśmiertelną muzyką Martina Bottchera, silnie odcisnęły na mnie swoje piętno. Gdy je ostatnio oglądałem, ocena nie była już tak entuzjastyczna, ale wtedy było wariactwo, żeby na te filmy zdobyć bilety do kina. Bo za komuny wszystko na co był duży popyt (czyli na prawie wszystko!) trzeba było załatwiać poprzez znajomości, z kupnem zwykle były kłopoty. Raz, bojąc się, że nie uda mi się ich kupić w kasie, przechytrzyłem wszystkich. Kilka dni przed planowaną projekcją kupiłem bilet na jakiś inny film, ale nie poszedłem do kina. Gdy na „Winnetou” w kasie zabrakło biletów, z duszą na ramieniu pokazałem bileterce ten niewykorzystany. Ta pośpiesznie przedarła kupon kontrolny (za mną stała ogromna kolejka następnych) i… udało się, byłem w sali kinowej! Kasjerka nie przypuszczała chyba, że można wykręcić taki numer, więc nie sprawdzała pieczątki z tyłu biletu. Zresztą wtedy nawet nie miała na to czasu. Biję się w piersi i oświadczam, że zrobiłem tak tylko ten jeden jedyny raz – dla Winnetou, mego bohatera z dzieciństwa. Razem wzięci dzisiejsi idole dzieci i młodzieży Batman i Spiderman do pięt mu nie dorastają. No i ta muzyka Martina Bottchera… Jasne, że nie miałem miejsca w fotelu. Tyle, że biletów sprzedano wtedy sporo więcej, niż było miejsc w kinie (ale dla mnie zabrakło!), więc zginąłem w tłumie wszystkich nadliczbowo wpuszczonych, siedząc przez cały seans cicho jak mysz pod miotłą na schodach. Co tam – warto było!
Świebodzin,rok 1969: trzej przyjaciele z boiska. Z Markiem Matlakiewiczem i Andrzejem Józefowskim
Pewnie dlatego, że byliśmy aktywni ruchowo, papierosy paliło niewielu z nas. Jasne, że też ich próbowałem, i jasne, że mi nie smakowały. Popalałem jednak czasami, bo … było to w dobrym tonie. To był czas, gdy wszystko było czymś nowym, co trzeba było spróbować. Nie mogłem więc w wieku około 13-14 lat nie smakować z kolegami wina owocowego, białego, słodkiego, „patykiem pisanego” – z charakterystyczną naklejką, na której nazwa „Wino” wyglądała jak… patykiem pisana. W pewnym okresie funkcjonowała też inna jego nazwa – J23. Kosztowało bowiem wtedy 23 zł, a w telewizji w serialowym hicie „Stawka większa niż życie” królował Hans Kloss – pseudonim J23. Ot, i wyjaśnienie. Trudno mówić o walorach smakowych J23 – wina, oczywiście, nie aktora. Próbowałem się nim delektować, jak dajmy na to „Istrą”, ale po kilku próbach okazało się, że jest to niewykonalne. Trzeba było szybko, jak najszybciej, wlać to w usta i jeszcze szybciej przełknąć. Każde spowolnienie czy zawahanie działało na naszą niekorzyść. Brrr…
A propos alkoholu. Nie pijam czystych wódek, tzw. białych. Źródło tego wódkowstrętu pojawiło się u mnie już w wieku… 5-6 lat! I nadal trwa. Jak to możliwe? Gdy moi rodzice odprowadzili do drzwi swoich gości, na stole pozostały resztki z biesiady, w tym kieliszek niedopitej białej wódki – pewnie mamy, bo ona nigdy nie piła do dna. Ciekawość wzięła górę nad ostrożnością – zdecydowanym ruchem, jak tata, przechyliłem te 20-30 ml. Możecie wierzyć lub nie, ale do dzisiaj pamiętam, jak mną rzuciło, gdy to przełknąłem. Niesmak pozostał na caaałe życie. Co najistotniejsze – pewnie dzięki temu zdecydowanemu ruchowi kieliszkiem rzadko zdarzało mi się, już w dorosłym życiu, przypominać sobie ten odrzucający smak. I tak tylko sobie myślę, że może… aplikować dzieciakom nie tylko witaminy, ale też, w wieku mniej więcej 5 lat, kielonka? – za przyszły wódkowstręt! W moim przypadku zadziałało, może więc i innym pomoże? – he, he.
W ósmej klasie podstawówki także zostałem laureatem konkursu na najlepszego ucznia, ale już o
zasięgu powiatowym. Przegrałem tylko z asem SP2 Waldkiem Ziętkiem (ja chodziłem do „Trójki”). Obaj zaklepaliśmy sobie miejsca w liceum ogólnokształcącym w prestiżowej klasie o profilu matematyczno-fizycznym, gdy inni musieli o nie walczyć w serii egzaminów wstępnych. Z Waldkiem przyjdzie mi potem często rywalizować nie tylko na polu nauki, ale i sportu. I on miał bowiem, podobne do moich, ciągotki do rywalizacji sportowej. Byliśmy jak ludzie renesansu – he, he.
Już na początku pierwszej klasy, jesienią 1971 roku, zapisałem się do wyśnionego klubu piłkarskiego. Międzyszkolny klub ZEW Świebodzin skupiał prawie trzydziestkę miłośników tej gry, którzy chcieli pokazać, co potrafią. Na małym, przyszkolnym boisku byłem dobry. Z reguły z całej naszej grupy wybierany byłem na samym początku, co było dowodem na moją jakość. Chciałem spróbować swych sił także na boisku pełnowymiarowym. Gdy po kilku treningach wręczono mi klubowy dres i „trepy”, czyli piłkarskie buty, byłem w siódmym niebie. Rodzice także, bo to pozwalało trochę zaoszczędzić na moim sportowym wyposażeniu. Dostałem za darmo, więc kilkaset złotych mieli do przodu.
Przez całą jesień i zimę trenowałem solidnie z kolegami, by wiosną rozpocząć grę w wojewódzkiej lidze juniorów. Nie byłem etatowym zawodnikiem pierwszej jedenastki. Zwykle grzałem ławę, ucząc się przez obserwację pola gry. W końcu nadszedł moment, że dano mi szansę. Kilka razy zagrałem połówki, a raz (z WARTĄ Gorzów – 0:0) zagrałem cały mecz. Nie da się ukryć – małe boisko a boisko pełnowymiarowe, to są dwa różne światy. Nie za bardzo sobie radziłem, ale… trening czyni mistrza, mam czas – kalkulowałem. Nie byłem podłamany, dalej sumiennie uczęszczałem na treningi. Aż miarka się przebrała…
Po powrocie z wakacyjnego obozu kondycyjnego w nadbałtyckiej Wisełce zdałem sprzęt. Powód? Trener codziennie przed głównymi zajęciami zarządzał ok. 3-kilometrowy bieg na rozgrzewkę. Cóż, gdy tylko dobiegaliśmy do lasu, kapitan drużyny zatrzymywał nas i… czekaliśmy tam ok. 15 minut, by potem wrócić na boisko, udając, że te rozgrzewkowe kilometry mamy zaliczone. Dziwne, ale oprócz mnie nikt nie widział w tym nic zdrożnego. Byłem rozgoryczony, a przede wszystkim zawiedziony układami, jakie panowały w drużynie. Nie widziałem już w niej dla siebie miejsca i zrezygnowałem z kariery piłkarskiej. Co istotne – nie zostałem wyrzucony, ale sam zrezygnowałem. W wieku 16 lat taka dorosła decyzja! Czyż to nie było… przeznaczenie? Czy to nie Mojra rozpostarła wtedy nade mną swoje opiekuńcze skrzydła i rzuciła w ramiona biegania? Mój kontakt z bieganiem po zakończeniu piłkarskiej przygody stał się dzięki temu ciaśniejszy.
We wrześniu 1972 rozpocząłem drugi rok nauki w liceum. Profesor Tadeusz Pietrzak, nasz wuefista, wprowadził nowość. Prawie każdą lekcję rozpoczynał około 2-kilometrowy bieg rozgrzewający. Biegliśmy albo w kierunku Grodziszcza, gdzie był nawrót, albo pętlą prowadzącą ulicami miasta – Jeziorową i Młyńską. Potem zwykle graliśmy w piłkę. Większość biegała to lajtowo, ale ja z Waldkiem traktowaliśmy to jako okazję do konfrontacji. Nie, nie pędziliśmy od samego startu na wariata. Pierwszy kilometr dogrzewaliśmy się, ale potem zaczynała się walka – kto lepszy. Czasami wygrywałem ja, czasami Waldek. Dwa wuefy w tygodniu to były dwie okazje do takich biegowych przymiarek. Ależ to była nauka. Każda porażka, ale i każde zwycięstwo było wspaniałą lekcją, przynajmniej ja to tak wspominam. Próbowaliśmy różnych rozwiązań taktycznych – od długiego finiszu do czajenia się i sprintu na ostatnich metrach. Była to jednak dla nas przede wszystkim niezła zabawa, bo przecież o naszych pojedynkach wiedzieliśmy tylko my dwaj. Nikogo innego te nasze konfrontacje nie interesowały.
Co innego oficjalny klasowy sprawdzian. Nauczyciel był zainteresowany wynikami, bo notował je w dzienniku i stawiał za nie oceny. Po raz pierwszy zmierzyliśmy się publicznie na dystansie jednego kilometra na oczach nauczyciela. Ależ to była walka. Nabiegaliśmy ten sam czas – 3:07, ale zwycięzcą został Waldek, który na finiszu okazał się ode mnie minimalnie lepszy. Ciekawe, że za 14 lat 3:07 okaże się tempem mojego rekordowego… maratonu! To jest czytelny obraz postępów, jakie potem zrobię na drodze biegowego rozwoju. Przegrana z Waldkiem nie była oczywiście moją porażką. Wręcz przeciwnie, stała się iskierką wzniecającą ogień, który buchnie dopiero za kilka(naście) lat. Obaj uzyskaliśmy bowiem nominacje do reprezentacji szkoły na Powiatową Spartakiadę Młodzieży – Waldek na 800, ja na 1500 metrów.
Łagów,sierpień 1974 r.: z Waldkiem Ziętkiem na obozie sportowym
Pierwszy raz miałem pobiec na stadionie, i to w kolcach, które dostałem w szkole. Nie zawiedliśmy – Waldek wygrał swój bieg, a ja swój. Mój czas 4:50,0 nie powalał na kolana, ale nie miałem jeszcze żadnego doświadczenia, jak się za ten dystans zabrać. To była pierwsza przymiarka. Także do najwyższego stopnia podium i pierwszego sportowego dyplomu – notabene, najładniej wykaligrafowanego ze wszystkich, które dostałem w całej karierze. Do tego gratulacje kolegów i wuefisty. Ależ to była seria pozytywnych bodźców.
W październiku pobiegłem jeszcze na 800 m (2. m. – 2:16,0), a tydzień później ponownie na 1500, gdzie – biegnąc z biegaczami starszymi – zająłem trzecie miejsce w rekordowym czasie 4:39,9. Nakręcałem się i umacniałem w postanowieniu, by dalej „coś” z tym swoim bieganiem robić. Już tylko po takich mikro sukcesach byłem pewny, że wolę być mistrzem powiatu na bieżni, gdzie wszystko zależy ode mnie, niż mistrzem ligi wojewódzkiej w piłkę, gdzie wynik, choć bardziej wartościowy, jest dzielony, wcale nie po równo, na całą drużynę. W bieganiu wszystko zależało ode mnie – moje sukcesy były moimi sukcesami, moje porażki były moimi porażkami. Rozumiałem to i robiłem, co w mojej mocy, by porażek było jak najmniej. A że oczywiście nie omijały mnie, to robiłem wszystko, by były one dobrą lekcją, jak wystrzegać się tych samych błędów w przyszłości.
Znałem się jednak na treningu biegowym jak… świnia na gwiazdach. Podstawą rozwoju było prymitywne bieganie po boisku piłkarskim. Jasne, że były tam odcinki szybkie, czasami wręcz sprinterskie, ale to nie był trening. Chciałem wreszcie poznać zasady budowania formy sportowej. Zacząłem szukać materiałów o prawdziwym treningu. To były jednak inne czasy, bez Wikipedii, więc nie było to takie łatwe. I znów pomógł przypadek – dostałem od mego sąsiada Andrzeja Józefowskiego egzemplarz „Lekkoatletyki”, specjalistycznego miesięcznika dla trenerów i zawodników. Nie żeby on trenował i to prenumerował, zupełnie przypadkowo na to trafił. Wiedział jednak, że biegam, więc mi to podrzucił. W dodatku szkoleniowym znalazłem szkic całorocznych przygotowań młodych biegaczy. Nie mogłem trafić lepiej. Czytałem z wypiekami na twarzy. Olśniło mnie. Aaaa – o to chodzi, tak to się robi, tyle tego trzeba robić! W mrocznym dotąd tunelu ujrzałem słabe światełko.
Moje bieganie nie zamieniło się rzecz jasna od razu w trening, ale poznałem wtedy kierunki działań. Wpadłem na genialny – w mojej ocenie – pomysł. W grudniu 1972 roku postanowiłem robić sobie pobudkę o godzinie 6 rano, by… pobiegać! Odzież termoaktywna, buty z amortyzacją, pulsometr, czołówka? He, he – nic z tych rzeczy, wtedy nie było tego jeszcze nigdzie na świecie! Wkładałem bawełniane koszulki i swój poliestrowy dres, a na nogi śmierdzące chińską gumą trampki, i wychodziłem w otchłań ciemności. Kto chętny na takie bieganie – ręka w górę! Nikt mnie nie namawiał, nikt mi niczego nie podpowiadał, a ja – początkowo ze Zdziśkiem Stróżykiem, rok starszym sąsiadem, który jednak szybko zrezygnował – o szóstej rano na dźwięk budzika zrywałem się z łóżka, ubierałem na sportowo i ruszałem biegiem w kierunku Chociul (tak, tak – TYCH słynnych Chociul ze skeczów Halamy!). Nie czołówka, ale światło księżyca, odbijające się w leżącym na polach śniegu, rozpraszało panujące tam wtedy egipskie ciemności. W takiej niesamowitej scenerii, czasami przy ostrym mroźnym wietrze, który smagał moją twarz, dwa razy w tygodniu pokonywałem 5-6 km. Po powrocie, zgodnie z wytycznymi z „Lekkoatletyki”, rozciągałem się, by po kąpieli w misce wody (łazienki nie mieliśmy!) i szybkim śniadaniu zdążyć na ósmą do szkoły. Nie do wiary – ja naprawdę to robiłem!
Rodzice początkowo patrzyli na mnie jak na jakiegoś… wariata. Nie przeszkadzało im to, bo nie było ze mną żadnych innych kłopotów. Pobiega, wymarznie raz i drugi, szybko zrezygnuje – oceniali. He, he – nie wiedzieli, jak się mylili, bo i po lekcjach, za dnia, gdy chętnych do piłki nie było, potrafiłem pobiec do Chociul. Sąsiedzi, którzy mnie wtedy widzieli, też tego nie rozumieli. Dziwak jakiś – myśleli pewnie. Bieganie po ulicach, a już na pewno po polnych drogach czy lasach, było bowiem wtedy niezrozumiałym dziwactwem. Biegali wariaci lub… złodzieje! Na swoje usprawiedliwienie miałem tylko jeden argument – byłem dobrym uczniem. Do tego grzecznym oraz kulturalnym chłopakiem. To było widać, słychać i czuć, więc nikt milicji nie wzywał.
W tym swoim treningu, najpierw po szosie i polnych drogach między Świebodzinem a Chociulami, a potem po bieżni pobliskiego stadionu, wytrwałem całe cztery miesiące, do końca marca. I wtedy stała się rzecz chyba jeszcze bardziej niesamowita. Koledzy-sąsiedzi mi… pozazdrościli?! W trudny do zrozumienia sposób zaraziłem ich swoją aktywnością. Dali się porwać memu szaleństwu. Wydaje się to wręcz nieprawdopodobne, bo ani ich nie namawiałem, ani nie przekonywałem, ale 12-15 chłopaków o wschodzie słońca zaczęło meldować się na boisku. Nie, nie biegaliśmy do Chociul – dzieliliśmy się na drużyny i graliśmy w piłkę, dwa razy w tygodniu od kwietnia do końca maja! Zaczynaliśmy o szóstej rano, kończyliśmy czasami nawet o wpół do ósmej – tak, że musieliśmy szybko pędzić do domu, żeby po kąpieli nie spóźnić się na lekcje. Uwierzycie, że to się działo naprawdę? A przecież się działo!
Dzisiaj wiem, że w tym postanowieniu trzymało mnie nie zauroczenie, ale wręcz fascynacja bieganiem, chęć podążania drogą moich biegowych marzeń, ale i szukanie poklasku także po sportowej stronie życia. Tylko i aż to. Że co, że do tego potrzeba twardego charakteru? Z tym nie miałem problemu. Byłem bardzo wymagający wobec swoich działań, nie wymiękałem w obliczu trudności. Wiem, że nie jest to takie proste, ale pewnie mój znak zodiaku tak mnie uformował. Z moją pomocą – he, he.
Mimo że czułem się już biegaczem, miałem w tym okresie równoległy epizod szachowy. Kiedyś w moje ręce wpadł poradnik Romualda Freya „Szachy w klubie”, a potem w księgarni zobaczyłem, przejrzałem i kupiłem „Zaczynamy partię szachów” Tadeusza Czarneckiego. I wzięło mnie na dobre. W wolnych chwilach uczyłem się grać – sam, korzystając z tych książek. Do ojca przychodził wtedy (na wódeczkę) jego kolega z pracy. Gdy usłyszał, że zacząłem grać w szachy, zaproponował partyjkę. Ustawiliśmy figury na szachownicy i… szybko było 5:0 dla niego. Ojciec cicho mu podpowiadał, by dał mi choć raz wygrać, ale on był bezlitosny. Zawziąłem się – czytałem, analizowałem, dalej uczyłem się namiętnie i z ochotą. Na tyle, że wziąłem udział w mistrzostwach liceum. Zostałem wicemistrzem szkoły – za Waldkiem oczywiście. Dyrektor-szachista Włodzimierz Zarzycki zaproponował nam treningi w klubie. Dyrektorowi szkoły się nie odmawia, więc w sezonie 1972/1973 graliśmy w GAMBICIE w lidze wojewódzkiej – Waldek na szóstej, ja na siódmej szachownicy. Wygrywałem, remisowałem i przegrywałem – jak to w tym sporcie bywa, jednak szachy mnie na dłużej nie zatrzymały. Wprawdzie z ciekawością śledziłem jeszcze to, co działo się w cudownym świecie szachów, matów patów i roszad, ale wolałem biegać – trening szachowy poszedł w odstawkę. Definitywnie.
Dwa szachowe wspomnienia na całe życie. Gdy wracałem wieczorami z klubowych treningów cały byłem przesiąknięty… dymem papierosowym, gdyż większość z trenujących tam dorosłych paliła jak lokomotywy, zapalała jeden papieros od drugiego. W sali Miejskiego Domu Kultury, gdzie odbywały się nasze treningi, można było siekierę powiesić. Papierosowego dymu nawciągałem się wtedy na całe życie. Mama wyczuwała ten smród i posądzała mnie o to, że palę. Wprawdzie… czasami jeszcze pociągałem „Carmeny”, jak to licealista, ale robiłem to raczej incydentalnie. Moja klasa była bowiem na szczęście grupą „grzecznych” uczniów, więc palenie było u nas rzadkością. Ledwie kilka osób, z aż 45-osobowego składu, paliło więcej. Przede wszystkim byliśmy bardzo ambitnymi ludźmi i to ambicją wzajemnie się zarażaliśmy, nie nałogami. „Z kim przestajesz, takim się stajesz” działało.
Świebodzin,wrzesień 1974 r.: z Kaziem, Grażyną, Januszem, Krysią, Elą i Mirkiem — koleżankami i kolegami z mojej klasy
I drugi – wiosną, gdy miałem już serię ligowych występów za sobą, znów przyszedł do nas ojca kolega-szachista. Zaproponował partyjkę. Nie odmówiłem, bo i mnie zależało na rewanżu. Ustawiliśmy figury na szachownicy i… szybko było 5:0. Tym razem dla mnie! Ojciec – zaskoczony takim niespodziewanym obrotem spraw – z niedowierzania przecierał oczy. Nie rozumiał, co się dzieje. Gdy ochłonął, po mojej trzeciej lub czwartej wygranej, zażartował, bym to ja choć raz dał wygrać gościowi. Nic z tego, teraz ja byłem bezlitosny. Nasz bilans się wyzerował. Ojciec był wniebowzięty – jego kolega mniej.
Na przełomie 1972 i 1973 roku miałem także epizod… kulturystyczny. Nie, nie marzyłem o tym, by zostać Schwarzeneggerem, który w tych latach był światową wizytówką tej dyscypliny, ale irytowała mnie moja wątła sylwetka, którą chciałem podrasować ćwiczeniami siłowymi. Z kolegą przygotowaliśmy sobie ławeczkę, sztangę, hantle i przez pół roku na moim strychu ćwiczyliśmy co drugi dzień metodą Weidera, ówczesnego trenera Schwarzeneggera. Podczas treningu biegowego, który był elementem planu, biegaliśmy kilka kilometrów z półkilogramowymi obciążnikami na łydkach. Ależ to było uczucie, gdy je zdjąłem. Frunąłem! Pół roku systematycznych ćwiczeń przyniósł oczekiwane i mierzalne efekty – w bicepsie zwiększyłem obwód z 26 do 29, zaś w klatce piersiowej (w spoczynku) z 83 do 87,5 cm. Kulturystą nie zostałem, ale poprawiła się moja samoocena, byłem pewniejszy siebie. Czułem się i faktycznie byłem dużo silniejszy, bo sprawdziany nie kłamały.
Rok 1973 stał się dla mnie biegową inicjacją o zasięgu wojewódzkim. 10 marca wygrałem powiatowe biegi przełajowe, czym wywalczyłem sobie prawo startu w przełajowych mistrzostwach województwa. Miały się one odbyć tydzień później w podświebodzińskim Łagowie. Gdy z ekipą przyjechałem na miejsce, zatkało mnie! Zobaczyłem grupy biegaczy ubranych w jednakową odzież (my nie dostaliśmy żadnego wyposażenia), z nazwami klubów na plecach. Wiem, że zabrzmi to śmiesznie, ale największe wrażenie zrobiły na mnie ich… ortaliony, czyli szeleszczące podczas biegu (to było dla mnie fascynujące!) spodnie i kurtki przeciwdeszczowe. No i obuwie – nie trampki, półtrampki czy tenisówki, w czym biegałem, ale specjalistyczne buty. Niektórzy mieli nawet prawdziwe adidasy, które było marzeniem każdego, ale których nie można było nigdzie kupić. Mieli je z reguły tylko wyposażani w nie przez Polski Związek Lekkiej Atletyki członkowie kadry narodowej. Kto miał na nogach adidasy, ten był dobrym biegaczem – tak to wtedy odbierałem. Patrzyłem na nich, jak na ludzi z innej planety, mocarzy biegania. Nawet im wtedy nie zazdrościłem – po prostu ten świat wydawał mi się tak odległy, że niemożliwe, bym kiedyś mógł być jego pełnoprawnym, a do tego znanym i szanowanym, obywatelem.
Byłem wręcz zdołowany specyficznym klimatem imprezy. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem – mnóstwo zawodników, którzy wiedzą, po co tu przyjechali, pewnych siebie, uśmiechniętych, radosnych, żartujących pomiędzy sobą i skoncentrowanych na czekających ich zadaniach. Do tego pełno trenerów, którzy pokrzykiwali z uwagami do swoich podopiecznych. Im większy luz widziałem, tym bardziej czułem się zdezorientowany i… osamotniony. Słabłem psychicznie z każdą minutą, start wydawał mi się ponad moje siły. Co ja tu robię? – pytałem sam siebie. Traciłem pewność siebie, gdyż nie miałem żadnego wsparcia ze strony członków naszej ekipy. Ba, widziałem, że i reszta czuje to, co ja. W Świebodzinie nie było żadnych tradycji biegowych, żadnych ponadprzeciętnych biegaczy, którzy mogli pomóc nam czuć się pewniej w tym tak obcym nam świecie. Moje dotychczasowe wyobrażenia o treningu i startach w zawodach pękły jak bańka mydlana. Biegałem dotąd w zupełnie innym wymiarze, wyizolowanym, bardzo lokalnym, małomiasteczkowym, gdy tymczasem do Łagowa zjechał „wielki świat”. To było przygniatające odczucie. Najchętniej wróciłbym do domu, nie startując w tych mistrzostwach.
W końcu jakoś się ogarnąłem. A i pomoc do mnie dotarła. Nie pamiętam kto, ale ktoś z naszej ekipy przed samą rozgrzewką podszedł do mnie i dał mi kilka tabletek witaminy C 200, mówiąc, bym je zjadł. Będzie ci się łatwiej biegło – przekonywał. Połknąłem bez chwili zawahania. Tak byłem wtedy zakręcony, że zjadłbym wszystko, co mi podano!
Miałem oczywiście blade pojęcie o tym, jak wygląda prawidłowa rozgrzewka. W moim wykonaniu było to zwykle 12-15 minut truchtu, po którym robiłem kilka skłonów i przysiadów. To mi wystarczało. Na około 15 minut przed startem byłem zawsze w gotowości do biegu, czekając na wywołanie przez sędziego. Teraz miałem okazję zobaczyć, co robią ONI. Biegli też ok. 15 minut, ale potem… – czego oni nie robili! Podglądałem ich z ciekawością i próbowałem naśladować. Jeden robił skłony – ja zrobiłem skłony, inny robił krążenia rąk – ja zacząłem krążenia, jeszcze inny robił skręty tułowia – nie mogłem tego nie spróbować. Byłem ciekawy wszystkiego, co robili. Zachodziłem w głowę, że tych ćwiczeń potrzeba tak dużo. Nagle… któryś z nich ruszył do biegu. Przebiegł ok. 80 metrów i zaczął truchtać, potem znów się poderwał, i potem jeszcze raz. Teraz wiem, że są to tzw. przebieżki, bez których nie ma dobrze zrobionej rozgrzewki, ale wtedy były one dla mnie zupełnie obce. Nigdy wcześniej nie robiłem ich, uważając, że to niepotrzebna strata sił tuż przed biegiem. Teraz małpowałem bezwiednie wszystko, co widziałem, ucząc się ICH zachowań.
Dystans dla juniorów młodszych, a więc dla mnie, wynosił 3,5 km. Trasa była trudna – bardzo urozmaicona, mocno pagórkowata, czasami grząska i pełna błota, jak to w biegach przełajowych. Zaraz po wystrzale startera zapomniałem jednak o bożym świecie, walcząc… ze sobą, do ostatniego oddechu. Biegnąc w grupie, faktycznie biegłem sam – nie byłem w stanie reagować na zachowania rywali, liczyłem się tylko ja i moje małe jeszcze wtedy umiejętności. Na szczęście nie miałem kryzysu, który podpowiedziałby mi, żebym zszedł z trasy. Wpadłem na metę na ostatnich nogach. Zaraz za nią… rzygałem dalej, niż widziałem! Mocno żółte było, bo witamina C zrobiła swoje. Nigdy więcej nie dałem się na takie eksperymenty namówić. Dobiegłem 15. wśród ponad 40 uczestników. Nieźle, ja przynajmniej tak oceniłem swój występ w tym biegu. Wygrał Ludwik Hapel z NADODRZA Głogów, rodząca się gwiazda lubuskiego biegania. W 1977 roku, gdy ja dopiero zacznę trening wyczynowy, on zostanie przełajowym mistrzem Polski seniorów. Ale… przegonię go. W 1984 roku. Wszak jestem Koziorożcem!
Powróciłem do Świebodzina „z tarczą”, bo moje 15. miejsce okazało się najlepszą lokatą w naszej ekipie, co mnie jeszcze bardziej dowartościowało. Leon Białuga był 17. wśród młodzików, a Wojtek Łyczkowski 21. wśród juniorów. Seniorów nie wystawialiśmy, bo ich w Świebodzinie nie było. Odnotuję tylko, że mocno obsadzony bieg na 10 km seniorów wygrał liczący się wtedy w Polsce zielonogórzanin Gienek Czechowski, przed kolegą klubowym Irkiem Daleckim i Andrzejem Kempą z Żar. Kolejne miejsca zajęli Bogdan Czyż z Międzyrzecza i reprezentujący Gorzów Antek Młodzieniak. Tego ostatniego będę podziwiał za pół roku na zawodach w Świebodzinie.
Mój sukces w Łagowie został dostrzeżony. W czerwcu znalazłem się w składzie licznej świebodzińskiej ekipy na rozgrywaną w Zielonej Górze Lubuską Olimpiadę Młodzieży. Znów byłem w szoku, bo rozmiar imprezy wielokrotnie przerastał tę w Łagowie. Na terenie stadionu przy ulicy Sulechowskiej zorganizowano ogromne miasteczko namiotowe, gdzie mieszkaliśmy. Istotne wspomnienie – w przeddzień mego startu, do namiotu, w którym mieszkałem z kolegami, ktoś wszedł. Szczuplutki, niewysoki, długie kruczoczarne włosy opadające na ramiona i czerwona opaska na czole. Nie, to nie był Winnetou, chociaż mogło to być pierwsze skojarzenie, to był mój pogromca z Łagowa, a od tamtego momentu wręcz idol – Lutek Hapel. Gdy wszedł, spytał, czy ktoś z nas biegnie na 1500 m. Ja – odpowiedziałem. Przedstawił się, chociaż oczywiście natychmiast go rozpoznałem. Spytał o moje wyniki, więc powiedziałem mu, że biegliśmy razem w marcu w Łagowie. Miałem wrażenie, że moje 15. miejsce, o czym go poinformowałem, wyraźnie go uspokoiło. Coś tam jeszcze bąknął pod nosem i wyszedł. Jego wizyta nie trwała dłużej niż minutę. Byłem nią jednak tak zaskoczony, że na dłuższy czas zamarłem w bezruchu. Nie tylko ja, ale i moi koledzy, którzy byli świadkami tej rozmowy. O co chodziło? Jakiś rekonesans? On? TEN Lutek Hapel? Dziiiwne to było…
Hasło przewodnie zawodów brzmiało: „Z Olimpiady Lubuskiej na Olimpiadę w Montrealu”. Niespecjalnie uwierzyłem partii, że zdążę się przygotować, bo tylko trzy lata zostały mi na zbudowanie olimpijskiej formy. Mało, zdecydowanie za mało, bo choć miałem już 17 lat, to jednak ledwie raczkowałem na lekkoatletycznej bieżni. Co się odwlecze, to nie uciecze – oceniłem na chłodno. Nie Montreal, to może trochę później, aż będę w olimpijskiej formie. Jedenaście lat później, w 1984 roku, byłem wreszcie gotowy – miałem minimum w maratonie, znalazłem się w reprezentacji, chciałem lecieć do Los Angeles. A partia mi: Figa z makiem! Polecisz do Moskwy!
Zanim my rozpoczęliśmy rywalizację na sportowych arenach, swoje występy przed nami mieli lokalni włodarze partii, województwa i miasta. To była impreza w połowie dla nas i w połowie dla nich. Trudno ocenić, która była ważniejsza. Przemówienia, apele, poczty sztandarowe, hejnały, znicze, a wieczorem przemarsz ekip z pochodniami do centrum miasta pod jakiś pomnik, zaś pod pomnikiem znów przemówienia i apele oraz salwy honorowe – cały asortyment komunistycznego hałasu i propagandy. Jak na imprezę rangi ledwie wojewódzkiej – mocno, z grubej rury. Ale pewnie w tym samym czasie w każdym z siedemnastu (wtedy) województw było podobnie.
Następnego dnia ruszyła część sportowa. Ciekawostką była codzienna gazetka informacyjna z wielu aren zawodów – z wynikami, zdjęciami i kulisami rywalizacji. Z czymś takim nigdy później już się nie spotkałem. Uczestników biegu na 1500 m organizatorzy podzielili na dwie grupy. Ja trafiłem do drugiej – słabszej. Do pierwszej zaproszono dwunastu najlepszych, a przynajmniej wtedy tak mi się to wydawało. Kto jak kto, ale ja czułbym się w tej pierwszej trochę nieswojo. Faworyci nie zawiedli, na podium stanęła ta sama trójka, co w Łagowie – znów wygrał Hapel (4:09,6), ale tym razem przed Janem Świtałą (4:12,3) i Hieronimem Trafasem (4:15,5), którzy tu zamienili się miejscami. Czwarty był nowosolanin Rysiek Biesiada.
Potem zaproszono na start naszą grupę. Po wystrzale startera wszyscy zdawali się czekać na finiszowe 200-300 metrów, sami sprinterzy. Nikt nie chciał prowadzić, truchtaliśmy. Mnie jednak trucht aż do finiszu nie interesował, nie czułem się mocny na finiszu. Po około 500 metrach człapania wyszedłem więc na prowadzenie i ostro przyśpieszyłem. Okazało się, że… nie mam z kim walczyć. Rywale byli słabsi, niż myślałem – zostali wyraźnie z tyłu. Wygrałem w czasie rekordu życiowego 4:28,6. Byłem wniebowzięty, bo przebiegłem 1500 m poniżej bariery 4:30. A to oznaczało, że pokonałem ten dystans tempem poniżej 3 minut na kilometr. To nie kosmos wprawdzie, ale dla mnie droga w jego kierunku. Później tempo 3:00/km będzie dla mnie zaczarowaną barierą dla coraz to dłuższych dystansów – 3000 m, 5000 m, 10 000 m… Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ciesząc się jednak z tego pierwszego kroku.
W klasyfikacji generalnej dało mi to nadspodziewanie wysokie siódme miejsce. Okazało się, że byłem wart więcej, niż sam siebie oceniałem. Pozostał niedosyt, bo gdybym pobiegł w pierwszej serii była szansa nawet na piąte. Cóż, byłem wtedy nikim, biegowym nowicjuszem, więc nikt o mnie nie walczył przy ustalaniu składów serii. Ale pretensji o to do nikogo nie miałem. Z rekordem życiowym 4:39,9 byłem skazany na drugą serię.
Pełnią szczęścia było to, że zostałem zaproszony do uroczystej dekoracji, gdyż na podium zapraszano aż ósemkę. Dyplomy, medale dla pierwszej trójki, hejnaliści – to robiło na mnie duże wrażenie. Czar prysł, gdy okazało się, że dostałem dyplom z nazwiskiem… „Starzyński”. Odesłano mnie do sekretariatu zawodów po nowy. Tam sekretarka bez jednego mrugnięcia okiem poprawiła przy mnie mazakiem literkę „t” na „k”, maznęła kropkę nad „z” i… to musiało mi wystarczyć. Nie popłakałem się wprawdzie, ale było mi do płaczu. Jak bowiem powiesić taki poprawiony dyplom na ścianie?! Ale byłem siódmy w województwie, więc jak się tym przed samym sobą nie chwalić? No to go powiesiłem. I wisi ciągle w mojej wyselekcjonowanej starannie „Hall of Fame”.
Po takim sukcesie, który sam sobie wmówiłem, już na 100% byłem zdecydowany, by kontynuować treningi. Postanowiłem w końcu dokładnie zmierzyć długości swoich tras treningowych. Nie, nie wziąłem zegarka z GPS-em, bo takie technologie wtedy nie funkcjonowały, ale… rower, na kole którego przewiązałem tasiemkę. I ruszyłem w trasę licząc ilość obrotów koła. Trwało to dobrych kilka godzin. Mogłem już precyzyjnie realizować zaplanowane objętości. Dotąd kilometry liczyłem „na oko”.
W lipcu do sklepu sportowego rzucili kurtki z ortalionu. Wprawdzie nie takie dla biegaczy, ale dla wędkarzy, z grubszego materiału. Kupiłem ją jednak bez chwili wahania, bo śniła mi się taka od Łagowa. Miałem nawet żal do wędkarzy, że nie używali ortalionowych spodni – miałbym komplet. Śmiesznie to zabrzmi, ale zaraz po zakupie, mimo upału, poszedłem w niej pobiegać. Chciałem porozkoszować się tym charakterystycznym szelestem. Nie byłem skoncentrowany na biegu, ale na słuchaniu tego szuru-buru. Nie szeleściła wprawdzie jak tamte, ale „jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”. W pocie, którym byłem zalany po zakończeniu treningu, mógłbym… ryby łowić. I to już posolone – he, he. Napisu na plecach nie planowałem, bo nie byłem w żadnym klubie.
Tak wyposażony i logistycznie wzmocniony we wrześniu podczas Pucharu Lembasa (przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej w Zielonej Górze) poprawiłem swój rekord życiowy na 4:25,8. Na mecie, mimo zajęcia dopiero ósmego miejsca, cieszyłem się bardziej, niż zwycięzcy: Bogdan Skierski (4:09,5) i Rysiek Biesiada (4:10,9). Potwierdziło się znane, że sukces to rzecz względna.
W programie zawodów był też m.in. bieg na 10 000 m. W rolach głównych wystąpili Antek Młodzieniak, znany mi już z Łagowa, i… mój sąsiad Jurek Martyła, z którym miałem słaby kontakt, bo bardzo rzadko grał z nami w piłkę. Dziwne, że nigdy nie spotkaliśmy się na biegowych ścieżkach treningowych. Antek był doświadczonym długodystansowcem, Jurek nie biegł wcześniej na zawodach choćby pięciu kilometrów. Nie wiem, w jaki sposób znalazł się w świebodzińskiej ekipie. Zgłosił się sam, na ochotnika? Zadecydowało chyba to, że na 10 000 m zgłoszonych było ledwie pięciu czy sześciu zawodników, a punkty zdobywało ośmiu. Gdyby więc przybiegł nawet na ostatnim miejscu, zdobywał kilka punktów – ot, wystarczało, by ukończył bieg. A to było w jego zasięgu. Gdy wystartowali, obserwowałem tylko Antka i naszego Jurka. Kolosalna różnica poziomów sportowych spowodowała, że bieg okazał się… fascynujący! Antek pokonywał kolejne okrążenia jak zaprogramowana maszyna: 1:16, 1:17, 1:16… Jurek też był regularny, tyle, że pokonywał każde z nich prawie 25 sekund dłużej. Co to w praktyce oznaczało? Ni mniej, ni więcej tylko to, że Antek dublował Jurka co 5 okrążeń! Antek nabiegał niesamowite 32:24,5, co wtedy wydawało się dla mnie wynikiem „z kosmosu”, Jurek ukończył bieg w czasie 42:56,0, zaliczając aż 5 dubli.
Żeby było jasne – nie oceniłem wtedy biegu Jurka jako porażki! Wręcz przeciwnie – zaimponował mi tym, że walczył na tak trudnym dystansie. I tym, że nie poddał się aż do końca, chociaż radości na jego twarzy – i na trasie, i na mecie, nie widziałem. Gdy wpadł na metę, pierwszy mu pogratulowałem. Ot, zrobił to, na co było go wtedy stać. Byłem z niego dumny, stał mi się bliższy! Kolejna konkluzja – Antek bez Jurka nie okazałby się wtedy takim herosem. To na tle Jurka oceniałem go jak „nadczłowieka”. W moich oczach bowiem frunął nad bieżnią, a nie biegł. Faaajne wspomnienie, do dzisiaj pamiętam, jak pokonuje kolejne okrążenia. Nie poznałem wtedy Antka osobiście. Był takim herosem, że… wstydziłem się do niego podejść, by mu pogratulować. Poznaliśmy się dopiero kilka lat później. Oczywiście opowiedziałem mu o tym biegu. Był zaskoczony, że tak oceniłem jego start, ale on mało co z niego zapamiętał. Był jednym z wielu biegów, w których wtedy brał udział. Nie pamiętał, by kogoś zdublował aż pięciokrotnie. Dopiero w 1979 roku debiutowałem na tym dystansie. Uzyskałem… 30:03,7, ale też nie czułem się herosem, bo było wielu lepszych ode mnie, a Kowol i Kopijasz duuużo lepsi.
Po tych zawodach zaprzyjaźniłem się z Jurkiem. Miesiąc później znów wystartowaliśmy w zawodach, tyle że ja ponownie zaliczyłem 1500 m (wygrałem w 4:29,3), a Jurek był drugi na 3000 m (10:32,0). Raz-dwa razy w tygodniu biegliśmy razem na trening. Pokazał mi rejony, gdzie nigdy wcześniej nie biegałem. Wystarczały mi trasy w kierunku Chociul. On biegał w okolice jezior Kąpielowego i Wilkowskiego. I dlatego się nie spotykaliśmy. Jasne, że tu bywałem, bo często jeździłem tu rowerem. No właśnie, znałem je z wysokości siodełka rowerowego, teraz okazało się, że łatwo – i dość szybko – można tu dobiec. Po 15 minutach mijaliśmy Kąpielowe, po kolejnych 15 byliśmy nad Wilkowskim. Nagle okolice Świebodzina stały się jakieś takie bliskie. W pół godziny mogliśmy dobiec… wszędzie! Wystarczyło włożyć strój biegowy i po pół godziny lekkiego biegu leżałem na plaży Wilkowskiego. Przybiegałem ledwie kilka minut później od rowerzystów. A przecież wcześniej wybierałem się tam rowerem jak na zamorską eskapadę. Bieganie zbliża…
Sulęcin,17.03.1974 r.: na mecie przełajowych mistrzostw województwa zielonogórskiego