Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 187
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstępniak
•••
Roman Bielecki OP
mało która kwestia wzbudza tyle kontrowersji co celibat księży. Dyskutują o niej wszyscy, wierzący i osoby, które są poza Kościołem, publicyści i psychologowie, księża – zarówno ci w kapłaństwie, jak i ci, którzy je porzucili. Po zakończonym w ubiegłym roku synodzie dotyczącym Amazonii dyskusja rozgorzała na nowo, a pretekstem do tego była propozycja papieża, by w wyjątkowych sytuacjach do święceń kapłańskich dopuszczać żonatych mężczyzn.
Sam jestem celibatariuszem i z roku na rok coraz lepiej rozumiem, co znaczy brak bliskości, z której świadomie wiele lat temu zrezygnowałem. I choć niektórzy ubierają swój związek z Kościołem w poetyckie zdania o małżeństwie, w którym ciche dni w relacjach z przełożonymi egzystują obok spełniania się w roli duszpasterza, to powiedzmy sobie szczerze, że są to nieporównywalne doświadczenia.
Słyszę uwagi, że to nie celibat jest problemem, ale brak ducha ofiary w nas, księżach. Że reguła, która niegdyś miała gwarantować dyspozycyjność, przekształciła się w wygodne singielstwo. Znam księży, którzy się w tym zdaniu mieszczą, i takich, którzy do niego nie pasują. Zastanawiam się, czy gdyby celibatu nie było, księża pracowaliby lepiej. Jedni pewnie tak, drudzy nie. Są w końcu żonaci pastorzy, którzy poświęcają ludziom więcej swojego czasu niż nieżonaci księża. Są też celibatariusze, którzy, gdyby żyli w małżeństwie i rodzinie, nie byliby w stanie angażować się duszpastersko tak bardzo, jak robią to teraz. Można też przypuszczać, że jedne kłopoty księży zastąpiłyby inne, bo przecież pojawiliby się księża zdradzający żony i księża rozwodnicy. Niezwykle więc przekonująco brzmią słowa terapeutki Ewy Kusz, która mówi, że „argumentem za zniesieniem celibatu, gdyby takie decyzje kiedykolwiek zapadły, nie powinno być to, że w ten sposób załatwimy wszystkie problemy księży, bo nie załatwimy. Musi być jakaś inna racja”.
Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa i teologii, kaznodzieja i rekolekcjonista, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze" (od 2010 roku), autor wielu wywiadów, recenzji filmowych i literackich, publicysta, autor książek "Smaki życia" i "Po co światu mnich?" (obie wspólnie z Katarzyną Kolską).
Drodzy Czytelnicy,
Rozmowa w drodze
BOLI, BO TO MÓJ KOŚCIÓŁ
Celibat
NIE WSZYSCY TO POJMUJĄ
ZAWSZE NA DRUGIM MIEJSCU
POROZMAWIAJMY ZE SOBĄ
WYZNANIE
Kogo słuchają nasze dzieci
KOŚCIÓŁ REALNY I SUPERREALNY
BYĆ JAK INFLUENCER
MATKA PSYCHOLOG W ŚWIECIE YOUTUBERÓW
Świat po wirusie
BYŁEM SANITARIUSZEM
TRUDNA LEKCJA ŻYCIA
Nie taki Stary Testament
ŻABY, KOMARY I POMÓR BYDŁA
Orientacje
NIE MA TEGO ZŁEGO
PO PROSTU LITERY
Pytania w drodze
NOWY-STARY GRZECH
Dominikanie na niedziele
PARADOKSY ŻYCIA
ZAPRASZAM SŁOWO
ZŁO DOBREM ZWYCIĘŻAJ
DUŻA, ŚREDNIA, MAŁA
Felietony
RYCHTUJMY SIĘ
WSZYSCY BĘDZIEMY JEZUITAMI
NIECH ZBANKRUTUJĄ!
POMARAŃCZE Z PAŁACU
KOŃCA NIE WIDAĆ
BIAŁA PARASOLKA
Rozmowa w drodze
•••
Z WOJCIECHEM ZIÓŁKIEM SJ rozmawiają ROMAN BIELECKI OP i KATARZYNA KOLSKA
zdjęcie: JOSH APPLEGATE / UNSPLASH.COM
Katarzyna Kolska, Roman Bielecki OP: Minęło ponad półtora miesiąca od premiery filmu braci Sekielskich Zabawa w chowanego. Co ojca najbardziej poruszyło?
Wojciech Ziółek SJ: Chyba zestawienie zwykłego, normalnego życia z bezdusznym, zinstytucjonalizowanym złem. Z jednej strony normalna, związana z Kościołem i darząca ten Kościół zaufaniem rodzina, która na dodatek boryka się z chorobą jednego ze swych dzieci, a z drugiej strony wykorzystujący to zaufanie ksiądz pedofil, z premedytacją krzywdzący dzieci tej rodziny. Z jednej strony rodzice ofiary zwracający się do swego biskupa, a z drugiej jego oschła, chłodna, bezduszna reakcja. Bez słowa „przepraszam”, bez pytania: „Jak mógłbym państwu pomóc?”, bez choćby krzty empatii, współczucia i zrozumienia. Gorzej niż w urzędzie, bo z kościelnym zaśpiewem na ustach.
A skąd się bierze takie zachowanie?
Papież Franciszek mówi, że źródłem takich postaw jest klerykalizm, i ja się z nim zgadzam. Klerykalizm wyraża się w myśleniu: Do mnie – ponieważ jestem księdzem – trzeba się zwracać inaczej niż do wszystkich innych, do mnie na rozmowę trzeba się umówić, do mnie trzeba przyjść, bo przecież ja się nie będę fatygował. To przekonanie o tym, że z racji bycia księdzem jestem kimś wyjątkowym. I mówię o wszystkich księżach. Wszystkim nam to grozi, a nawet więcej: wszyscy mieliśmy lub wciąż mamy takie symptomy.
A czyż nie jest tak, że właśnie w takim duchu formowani są klerycy w seminarium – wybrani przez Boga i powołani do głoszenia prawdy?
Rozmawiałem niedawno z moim przyjacielem, też księdzem, który mówił mi: W seminarium tak nam właśnie powtarzano, że problemy księży, jakiekolwiek by były, powinny zostać tylko wśród księży, bo ludzie świeccy tego nie zrozumieją.
Dość ponury obraz…
Ale są jaskółki zmian. W wielu diecezjach i zakonach dzięki żmudnej pracy formacyjnej ostatnich lat (to prawda, że podejmowano ją często pod presją mediów) widać sporą zmianę mentalności i podejścia do tych problemów. Ten sam mój przyjaciel powiedział też, że rozmawiając z młodszymi księżmi, nie spotkał żadnego, który po ostatnim filmie Sekielskich mówiłby o „perfidnym i nieprawdziwym ataku na Kościół” lub, co gorsza, lekceważyłby cierpienia i dramat ofiar. Tę zmianę warto odnotować.
Ale logika wyjątkowości to błąd wychowawczy?
Ogromny. Według niej chłopak, który wstępuje do seminarium, nagle, z dnia na dzień, staje się inny. Zaczyna bywać na plebanii – w miejscu niedostępnym dla wszystkich. Siada do obiadu z księżmi, a siostry czy pani gospodyni usługują mu do stołu. Zostaje dopuszczony do rozmów o rzeczach, o których ze świeckimi się nie rozmawia. Raptem jest po drugiej stronie, w innym świecie. Niczym Alicja w Krainie Czarów przechodzi na drugą stronę lustra. Zaczyna się utwierdzać w przekonaniu, że jest niezwykły, nieomylny, nietykalny. Do święceń jeszcze się stara albo udaje, ale potem już nie musi, bo wszystko wokół mówi mu: „Jesteś kapłanem na wieki na wzór Melchizedeka. Nikt ci tych święceń już nie wydrapie”. Skąd o tym wiem? Z autopsji. Ksiądz w Polsce nie może się nie zetknąć z klerykalizmem. Ten wirus jest wszechobecny, bo to jest od lat trwająca pandemia.
Ale jaki to ma związek ze skandalami, o których mówimy?
Wirus klerykalizmu doprowadza do trwałych zmian, których konsekwencją jest właśnie mentalność wybranych, a wybrani są inni: mówią swoim własnym językiem, z właściwym sobie tonem, mają swój własny, hermetycznie zamknięty świat ze swoją własną hierarchią godności, zaszczytów i nagród. Symptomy tej mentalności są potem widoczne w naszym codziennym zachowaniu, ale też dają o sobie znać w chwilach zagrożenia. Ukrywanie skandali to odruchowa reakcja zakażonego wirusem klerykalizmu: skoro coś złego się zdarzyło wśród nas – wybranych, to trzeba to szybko ukryć, bo brzydko wygląda. Zamiast cięć chirurgicznych, a nawet amputacji, stosuje się jednak opatrywanie ran tym samym zużytym bandażem z napisem: „Święceń nie można wydrapać”. Efekt jest taki, że zamiast powrotu do zdrowia mamy postępującą gangrenę.
Czy klerykalizm to jedyna przyczyna tych wszystkich przypadków pedofilii w Kościele?
Klerykalizm to jedna z wielu przyczyn. O tyle szczególna, że będąca swego rodzaju splotem wielu innych. Papież Benedykt XVI, mówiąc o przyczynach skandali seksualnych, wskazywał na zanik wiary oraz na to, że Kościół przesiąkł mentalnością tego świata. Papież Franciszek dodaje natomiast, że duch tego świata jest gorszy od samego grzechu. Sprawia bowiem, że nie wiemy, gdzie jest dobro, a gdzie zło, nie umiemy ich odróżnić i bez końca błądzimy we mgle zła. Jeśli natomiast uznajemy i wyznajemy nasz grzech ze szczerą skruchą, to już tym samym zwracamy się w stronę dobra. Poza tym nie można nie wspomnieć o skutkach rewolucji kulturowej i seksualnej lat sześćdziesiątych, o wpływie mediów, a także o tym, że nikt nie miał wtedy takiej wiedzy psychologicznej na temat różnych zaburzeń związanych z seksualnością człowieka, jaką mamy dzisiaj. Stosowana przez wiele lat postawa licznych przełożonych kościelnych, polegająca na „leczeniu” dopuszczających się czynów pedofilskich księży stanowczymi rozmowami, rekolekcjami czy karami w postaci przeniesienia na mniej intratną parafię, z tego między innymi wynikała. Jeszcze raz podkreślam, że to niczego nie usprawiedliwia, ale nie wolno zapominać, że Kościół jest zawsze odzwierciedleniem społeczeństwa, bo jest zbudowany z tych samych co ono elementów. A poza tym grzech zawsze pozostanie mroczną tajemnicą naszej duszy, w której tyle niezaspokojonych głodów, tyle niezagojonych ran.
W ubiegłym roku zobaczyliśmy pierwszy film Sekielskich. W tym roku kolejny. I jeden, i drugi nami wstrząsnął, ale też – na skutek braku reakcji ze strony hierarchii – wzbudził dużą frustrację. Co możemy zrobić? Albo jeszcze lepsze pytanie: Co powinniśmy zrobić?
Dużym niebezpieczeństwem byłoby dojść do przekonania, że mamy zmienić Kościół.
Czyż nie po to powstali jezuici?
Nie. Gdybyśmy zostali założeni dla zatrzymania reformacji, jak to się często słyszy, to już dawno by nas nie było. Towarzystwo Jezusowe zrodziło się z osobistego doświadczenia Ignacego, który doświadczył Boga w sposób tak bezpośredni i oczywisty, że chciał się tym dzielić ze wszystkimi. Wszystko inne, z naszym wkładem w późniejszą reformę Kościoła włącznie, było i jest konsekwencją tego doświadczenia. Jeśli teraz za główny cel postawimy sobie zmianę Kościoła, to skończymy jak rewolucjoniści, którzy, wtargnąwszy do pałacu króla, siadają na jego tronie i stają się jeszcze większymi tyranami niż on.
To jednak nie rozwiązuje problemu frustracji ludzi wierzących.
A o co chodzi nam, wierzącym? Czy tylko o doprowadzenie do dymisji biskupa? Skoro ksiądz arcybiskup Wojciech Polak, prymas Polski, zaraz po obejrzeniu filmu wysłał do Rzymu prośbę o wszczęcie postępowania wobec biskupa Edwarda Janiaka w związku z niedopełnieniem standardów ochrony dzieci i młodzieży, to – jak rozumiem – jest to upomnienie się o ofiary.
No właśnie, chodzi o ofiary.
Kiedy byłem prowincjałem, nie raz prowadziłem rozmowy z ludźmi źle potraktowanymi, zranionymi, obrażonymi czy też pokrzywdzonymi przez „naszych”. Po wysłuchaniu i – jeśli trzeba było – natychmiastowym przeproszeniu, pytałem: Czego pan/pani oczekuje? Zawsze padała odpowiedź: Ja niczego nie chcę, tylko żeby to się już nie powtórzyło.
Zgoda, ale co mamy robić my, katolicy, by to się już nigdy nie powtórzyło?
W imieniu pokrzywdzonych i razem z nimi mamy domagać się ujawnienia przestępstw, ukarania winnych i dzięki temu uchronienia każdego przed złem w przyszłości. Ochrona przed złem i doprowadzenie do dobra – to jest cel. Nie może nim być ani zemsta na sprawcach, ani ich publiczne linczowanie. To byłoby bardzo niebezpieczne zarówno dla ofiar, bo leczenie ran po przemocy zemstą i przemocą kaleczy jeszcze bardziej, jak również dla nas wszystkich, bo stalibyśmy się podobni do faryzeuszów przyprowadzających Jezusowi kobietę pochwyconą na cudzołóstwie. Jej ukamienowanie pozwoliłoby im przecież wyrazić święte oburzenie, a dzięki temu utwierdziłoby ich w przekonaniu o własnej bezgrzeszności, dając przyzwolenie na dalszą pobłażliwość dla swoich podłości. Pan Jezus nie pozwolił na to.
Ale sam ojciec mówił, że trzeba domagać się ujawnienia przestępstw i ukarania winnych.
Tak, ale nie po to, by się mścić, tylko po to, by zniszczyć mechanizm zła. Jego paliwem jest właśnie skrytość i mentalność „tylko nie mów nikomu”. W Ćwiczeniach duchownych Ignacy pisze, że Zły „zachowuje się jak uwodziciel, który chce pozostać w ukryciu i nie być ujawnionym”. Chroniąc zatem dzieci przed złem i pomagając tym, których uchronić się nie udało, trzeba ujawniać to, co było popełniane w ciemności, w skrytości, w tajemnicy, bo w ten sposób Zły „wnioskuje, że nie będzie mógł doprowadzić do skutku swego zaczętego, a przewrotnego zamiaru, bo odkryte zostały jego wyraźne podstępy” (ĆD 326). A jego przewrotny zamiar to nie tylko doprowadzenie do grzechu, do przemocy, do molestowania, do zbrodni, ale też – już post factum – zniszczenie człowieczeństwa w człowieku. Zarówno w ofierze, jak i w sprawcy. Zły będzie podpowiadał i krzyczał: „Tylko nie mów nikomu. Nie możesz powiedzieć nikomu, bo to straszny wstyd. Wstydź się tego, co zrobiłeś! Wstydź się za to, czego doznałeś! Jesteś jednym wielkim zerem. Poza rozpaczą nie ma dla ciebie wyjścia, ale z rozpaczą nie da się żyć, więc skończ ze sobą!”. Doprowadzenie do ujawnienia takiego koszmaru jest dla ofiary życiodajnym działaniem, jest pokazaniem wyjścia z sytuacji bez wyjścia. Jest też dziełem miłosierdzia wobec sprawcy, bo daje mu szansę na skonfrontowanie się z popełnianym złem, na przyznanie się do niego, na przyjęcie sprawiedliwej kary, na pokutę i na prośbę o ratunek.
Tyle słyszymy o odpowiedzialności za wspólnotę Kościoła, ale jako zwykli księża i szeregowi wierni nie możemy absolutnie nic.
Odwołam się do epidemii koronawirusa. Co mogliśmy zrobić, by się nie rozprzestrzeniał? Nie wychodzić z domu, myć ręce, nosić maseczki, przestrzegać innych zaleceń. Zdaje się, że to bardzo mało, ale to właśnie od takiej odpowiedzialnej postawy zwykłych ludzi zależało powodzenie całej strategii walki z epidemią, jaką przyjęło państwo. W związku z pedofilią w Kościele też mi się wydaje, że niewiele mogę zrobić, ale przecież mogę się modlić, nie zamykać serca na los skrzywdzonych, oczu na zło ani uszu na wołanie o pomoc. Bardzo niebezpieczne wydaje mi się natomiast uruchomienie myślenia: Ludzie, zbierajmy się, musimy doprowadzić do… No właśnie: do czego?
Chociażby do tego, by biskup powiedział: Przepraszam, nie dopatrzyłem sprawy, oddaję się do dyspozycji papieża. To dodałoby innym odwagi. W chwili obecnej biskup nie jest sojusznikiem zwykłego wiernego.
Celem naszych działań ma być ochrona przed złem i doprowadzenie do dobra. U ofiar, u biskupa, u sprawców. Nie można działać przeciw komuś. Życiodajną energię wyzwala tylko dobro. Matkom, które całymi miesiącami śpią na podłodze w szpitalach, czuwając przy swoich dzieciach, wystarcza sił, bo one nie robią tego przeciw lekarzom, przeciw szpitalowi, tylko z miłości do swego dziecka.
Ale jak zwalczyć zarazę niszczącą od środka ten szpital polowy, jakim jest Kościół?
Przyzwyczailiśmy się do tego porównania tak często używanego przez papieża Franciszka, polubiliśmy je i interpretujemy w najprzeróżniejszy sposób. Pandemia koronawirusa pokazała jednak, że szpital polowy to nie miejsce, do którego przywożą ciężko rannych, pokaleczonych i zakrwawionych pacjentów, tylko że to jakiś wielki namiot rozbity w parku, w którym są i pacjenci, i personel, wszyscy pozasłaniani maskami i kombinezonami. Nie wiadomo, kto jest chory, a kto zdrowy, kto zaraża, a kto nie. Jedynym sposobem, żeby się o tym przekonać, są testy.
I jak to się ma do sytuacji, o której rozmawiamy?
Testem w chrześcijaństwie jest zawsze miłość i pokora. W wielu historiach o pedofilii w Kościele słyszymy, że ten ksiądz był taki wrażliwy, miły, ciepły, serdeczny i pomagał, ale nigdzie nie ma, że żył ubogo, że nie starał się o zaszczyty i godności i że ze spokojem przyjmował trudności, niepowodzenia i zniewagi. Bo to potrafi tylko człowiek pokorny, czyli dojrzały, a pedofilia to jaskrawy przykład skrajnej niedojrzałości. Tylko takim testem można sprawdzić, kto naprawdę leczy, a kto zaraża. I jeszcze patrząc na to, jak reaguje na oskarżenia pod swoim adresem: jeśli użala się nad sobą, obwinia innych i gotów wszystko wokół podpalić, byle uratować siebie, to pokazuje jedynie swoją małość i niedojrzałość. Kardynał George Pell1 przeszedł przez ten test wzorcowo. Inni wręcz przeciwnie. Zza klerykalnej maski, sztucznej aureoli noszonej jak przyłbica czy księżowskiego kombinezonu często nie widać człowieka.
Ale przecież w tylu przypadkach test potwierdza niedojrzałość. Przecież każdy z nas doświadczył kiedyś bezduszności ze strony ludzi Kościoła. Czy wierni nie mają prawa powiedzieć: Wypisuję się i chcę być sam na sam z Panem Bogiem, poza tą instytucją?
Każdy ma takie prawo i doprowadzonego do ostateczności człowieka trzeba zawsze zrozumieć. Tylko że – moim zdaniem – to niewiele rozwiązuje. Dla człowieka chcącego odejść z Kościoła na skutek brudu, który tam zobaczył, jedynym argumentem mogącym go zatrzymać może być tylko świadectwo tych, dla których cierpienie i krzywda innych są ważne. Tak ważne, że są gotowi odłożyć na bok własne aureole i wygody, byleby tylko tę krzywdę naprawić, byleby tylko pomóc cierpiącym, nawet jeśli trzeba się będzie przy tym pobrudzić ich biedą, przeżyć ich ból.
Ile czasu musi minąć, żeby coś się zmieniło?
Tyle, ile upłynie od dziś do naszego nawrócenia. Bo tutaj nie pomogą żaden dekret, żaden plan duszpasterski, żadne normy postępowania i żadne instrukcje watykańskie. Nic się nie zmieni, dopóki ofiary nie zobaczą w konkretnym człowieku twarzy Kościoła, która jest zatroskana ich losem, a nie tym, jak się wywinąć z tego ambarasu. Ale żeby tak się stało, potrzebne jest osobiste doświadczenie Pana Boga, a nie jakaś strategia.
No właśnie, tylko że kiedy się pojawiły zachęty do popularyzacji inicjatywy „Zranieni w Kościele”, dającej możliwość wywieszenia w parafiach plakatów informujących o anonimowej telefonicznej pomocy terapeutycznej dla ofiar pedofilii, „Nasz Dziennik” nawoływał, aby tego nie robić, bo to sugerowanie, że w każdej parafii są księża pedofile.
Napisałem wtedy na Twitterze, że to tak, jakby twierdzić, że defibrylator czy apteczka umieszczone w jakimś budynku sugerują, że właśnie w tym budynku jest większe niż gdzie indziej ryzyko ataku serca lub jakiejś kontuzji. Jeśli Kościół to szpital polowy, to na każdym jego oddziale powinno być wszystko, co najpotrzebniejsze do leczenia, by każdy poraniony wiedział, że można tu przyjść i otrzymać pomoc.
A co zrobić, żeby po tych wszystkich turbulencjach związanych z pedofilią ocalić wspólnotę Kościoła?
Możemy się skrzyknąć i powiedzieć: „Dość tego. Bierzemy sprawę w swoje ręce i robimy taki super-Kościół. Niech biskupi zobaczą, jak to powinno wyglądać”. To jest niebezpieczna droga. Nie dla biskupów, tylko dla nas, z powodów, o których wcześniej wspominałem. Jeżeli nam naprawdę na Kościele zależy, to jedyne, co możemy zrobić, to wziąć jego los na własne barki.
Czy Wojciech Ziółek, wychodząc na ulicę po obejrzeniu filmu braci Sekielskich, wstydzi się, że jest księdzem?
Przede wszystkim wstydzę się moich własnych grzechów. Po tym filmie też się wstydzę, ale nie tego, że jestem księdzem, tylko dlatego, że jestem księdzem. Wiele lat przeżyłem za granicą i zawsze się cieszyłem z wszelkich polskich sukcesów, bo – jako Polak – identyfikowałem się z nimi. Kiedy jednak widziałem jakieś haniebne i karygodne zachowania moich rodaków, nigdy do głowy mi nie przyszło, by wstydzić się polskości, wypierać się jej, udawać, że nie rozumiem po polsku itd. Nie, mnie takie sytuacje bardzo zasmucały. Podobnie jest i tutaj, skandale w Kościele bardzo mnie bolą. Ja się wtedy zapadam w sobie. Bo przecież nie zaprzeczę, że to się stało w moim Kościele, ale też się nie wypieram, że to jest wciąż mój Kościół. Jest taka scena w tym filmie, gdy młodszy z braci mówi do księdza, który go molestował: „Nie chcę rozmawiać w zakrystii, chcę rozmawiać tu, w kaplicy, przed Panem Bogiem”. A wychodząc stamtąd, mówi: „Z Panem Bogiem”. Bardzo to mną wstrząsnęło, bo to mówi ktoś, kto w wieku siedmiu lat został niewyobrażalnie skrzywdzony przez tego właśnie człowieka. I teraz, odchodząc, mówi mu: Z Panem Bogiem. To w tym chłopaku, teraz już dorosłym mężczyźnie, jest Pan Bóg. Tak samo jak w kaplicy. To jest mój Kościół.
Tyle że ten chłopak już odszedł z Kościoła, w którym został skrzywdzony.
Wiem. Ale mój Kościół to nie tylko ci, którzy deklarują, że w nim są. Pan Jezus mówi, że ma też inne owce, które nie są z Jego owczarni. O nie też muszę się troszczyć i za nie też jestem odpowiedzialny, bo zostały skrzywdzone przez mój Kościół.
Co więcej, bez względu na to, jak bardzo bluźnierczo to zabrzmi, powiem jeszcze, że sprawcy tych wszystkich przestępstw to też mój Kościół. Bardzo mnie poruszyła myśl, którą usłyszałem od waszego współbrata ojca Pawła Krupy OP, który komentując scenę ukrzyżowania, zwrócił uwagę na Dobrego Łotra, otrzymującego na krzyżu odpuszczenie swoich win. Przecież nie krzyżowano za jakiś drobiazg, mówił ojciec Krupa, tylko za straszne, kryminalne przestępstwa, a jeśli tak, to – by zrozumieć, co się tam wtedy na Golgocie stało – wyobraźmy sobie, że na krzyżu obok Jezusa wisi ksiądz pedofil. Taki drań, taki straszny krzywdziciel i przestępca. Właśnie ktoś taki prosi: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do Swego królestwa!”, i w odpowiedzi, bez żadnego słowa potępienia, nagany czy nawet pouczenia, słyszy: „Dziś ze Mną będziesz w raju”.
To używanie Ewangelii do rozmycia odpowiedzialności i pokazania, że nic się nie stało.
Nie, to pokazywanie, że rzeczywistość, o której rozmawiamy, jest nie tylko niezwykle bolesna, ale też niezwykle skomplikowana i przerastająca nas. Sami sobie z nią nie poradzimy, bo nie potrafimy na przemoc reagować inaczej jak tylko przemocą. Bo jedynie miłość absolutnie bezwarunkowa, jedynie miłość odkupieńcza potrafi odbudować dobro w sytuacji zadanej i doznanej przemocy. Na tym polega cud chrześcijaństwa, bo na tym polega dramat naszej ludzkiej bezsilności wobec zła. Pan Jezus przyszedł, by nas z niej wyzwolić. Wszystko inne, czyli klerykalizm, rygoryzm, liberalizm, pobłażliwość, zemsta, potępianie czy usprawiedliwianie, tylko coraz bardziej zaciska węzeł, żeby nie powiedzieć: wnyki przemocy. Bez perspektywy odkupieńczej miłości Pana Jezusa przemoc zawsze osiągnie swoje, bo Zły najpierw doprowadzi do tego, że pokaleczymy się między sobą, potem wepchnie nas w logikę zemsty, a w końcu pogrąży w bezdennej rozpaczy śmierci. Tylko odkupieńcza, bezwarunkowa miłość Pana Jezusa może nas od takiego scenariusza ocalić.
Bezwarunkowa miłość, przebaczenie, odkupienie, raj – czy to czasem nie jest takie słodkie, księżowskie, by nie powiedzieć: klerykalne gadanie, które do zwykłych ludzi, a zwłaszcza do ofiar zupełnie nie trafia?
W takim razie posłuchajmy, co mówi jedna z ofiar. Jest bowiem w tym filmie jeszcze jedna bardzo poruszająca scena, gdy starszy z braci mówi o księdzu, który go skrzywdził: „On zawsze ze mną jest, nawet teraz, tam stoi za mną. (…) Mam wrażenie, że pójdę z nim do grobu. Ale mam nadzieję, że po drugiej stronie w niebie się nie spotkamy”. To bardzo mocne, ale jednocześnie pokazujące, że zawsze jesteśmy w pełni zanurzeni zarówno w rzeczywistości Boskiej, jak i ludzkiej. Ważne jest „tu i teraz”, ale też bardzo ważne jest „tam, na wieki”. Potrzebne jest ujawnienie, konieczne są zadośćuczynienie, sprawiedliwość i kara. Bez tego nie ma mowy o zagojeniu ran. Ale pełne wyleczenie nie jest w naszej mocy. My możemy je sobie wyobrażać, przeczuwać, pragnąć go, ale dać nam je może tylko Pan Jezus. My możemy jedynie wołać do Niego jak ten ufny łotr.
Wojciech Ziółek SJ – jezuita, uratowany grzesznik, Twitter/wziolek_sj
Katarzyna Kolska – dziennikarka, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika "W drodze", absolwentka filologii polskiej i teologii, przez 13 lat pracowała w poznańskim oddziale "Gazety Wyborczej", autorka kilku książek, m.in. "Modlitwa poranna i wieczorna" (Olimp Media 2008) i "Moje dziecko gdzieś na mnie czeka. Opowieści o adopcjach" (Znak 2011, Wydawnictwo W drodze 2016). Jest mężatką, ma dwóch synów, mieszka w Poznaniu.
Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa i teologii, kaznodzieja i rekolekcjonista, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze" (od 2010 roku), autor wielu wywiadów, recenzji filmowych i literackich, publicysta, autor książek "Smaki życia" i "Po co światu mnich?" (obie wspólnie z Katarzyną Kolską).
Celibat
•••
Tradycja bezżenności
zdjęcie: BARRY BIBBS / UNSPLASH.COM
Celibat księży budzi wiele emocji i dyskusji. Z jednej strony pojawiają się argumenty złośliwe, często emocjonalne, wyrażone w prymitywny sposób, płynące od osób, które krytykują wszystko, co dotyczy instytucjonalnego aspektu Kościoła. Z drugiej strony podnoszone są argumenty poważne, zazwyczaj pochodzące z wnętrza Kościoła, nacechowane realną troską o przyszłość i świętość wspólnoty wierzących. Nie warto zajmować się tymi pierwszymi, drugim zaś należy poświęcić chwilę uwagi.