Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W tej książce znajdziesz zapach tajskich przygód, aromat egzotycznych
doznań i mnóstwo praktycznych informacji, jak zostać mistrzem tajskich
dań we własnej kuchni!
Przemierzając Tajlandię, Daria Ładocha ze studentki dziennikarstwa stała się kulinarnym
coachem. Szefowie lokalnych restauracji wprowadzili ją w tajniki swojej pracy, starsze
kobiety gotujące dla rodzin zdradziły tradycyjne receptury. Obrała kilogramy krewetek,
pokroiła góry warzyw i wróciła, by podzielić się tym, czego się nauczyła.
W mojej tajskiej kuchni to 90 przepisów na szybkie, efektowne i niesamowicie smaczne
dania. Towarzyszą im opisy produktów i porady, gdzie można je kupić i czym zastąpić.
Ugotuj pyszne zielone curry z kurczakiem i bakłażanem tajskim, zasmakuj orientalnej
kuchni, poznaj historię białej Tajki i wraz z nią naucz się przyrządzać potrawy z dużą
dawką chili i szczypta humoru.
DARIA ŁADOCHA – maniaczka zdrowego żywienia, mama dwójki dzieci. Swoja filozofią
życia oraz przepisami dzieli się w Dzień Dobry TVN oraz na kulinarnym blogu Mamałyga.
Prowadzi warsztaty z kuchni tajskiej w Instytucie Sztuki Kulinarnej. Uczy, jak zdrowo
się odżywiać oraz wspierać odporność za pomocą diety.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Nawet jeśli jeszcze nie zacząłeś uprawiać czarów w swojej kuchni, to pozwól, że będę Cię tak nazywać. Niezależnie od tego, jaki rodzaj kuchni wybierzesz, możesz stać się mistrzem sztuki kulinarnej, jeśli tylko będziesz tego chciał. Moim zdaniem każdy potrafi gotować. Jeśli zaczynasz swoją kulinarną przygodę od tej książki, to wiem na pewno, że już niebawem nie opędzisz się od przyjaciół, którzy będą chcieli ucztować u Ciebie przy wspólnym, tajskim stole.
Kuchnia tajska jest jedną z najprostszych na świecie i każdy, nawet jeśli nie odwiedził jeszcze Krainy Uśmiechu, z pewnością bez trudu przygotuje większość dań prezentowanych tu dań. I nie dlatego, że przywiozłam je dla Ciebie i spisałam w jednym miejscu, tylko dlatego że w kuchni tajskiej głównym doradcą podczas gotowania jest Twój własny smak. To on doradzi, których składników użyć i w jakich proporcjach.
Potraktuj tę książkę jako inspirację – początek poszukiwań Twoich tajskich dań. Bądź otwarty i odkrywczy, podążając za swoimi upodobaniami. Co do jednego nie mam wątpliwości. Naszym wspólnym mianownikiem jest niepohamowany apetyt na życie i dlatego mamy przyjemność się tutaj właśnie spotkać…
Kuchnia tajska jest bardzo bogata w składniki i dlatego obfituje w ogromną ilość dań. Starałam się wybrać te, które urzekły mnie od pierwszego wejrzenia i smaku. Przygotowałam zamienniki, gdyby zakup składników oryginalnie tajskich sprawiał jakąkolwiek trudność. Sam zdecydujesz, jak ostre będą Twoje potrawy – ikona ostrości to tylko sugestia według tajskiego klucza, a czas przyrządzania potrawy to tylko szacunkowe wyliczenie, choć powinno się go mierzyć od momentu przygotowania wszystkich składników. Tak właśnie gotują Tajowie – dopóki wszystkie składniki nie zostaną drobno posiekane, a pasty utłuczone w moździerzu, nie ma mowy o gotowaniu. Są dokładni i skrupulatni w pielęgnowaniu kulinarnych tradycji.
Idea, jaka mi przyświecała, gdy pisałam tę książkę, to krzewienie filozofii świadomego żywienia poprzez zaklinanie jej w egzotyczne smaki.
W Krainie Uśmiechu
Tajlandia nie bez powodu jest nazywana Krainą Uśmiechu. Tak piszą niemalże wszyscy autorzy przewodników. I mają rację. To miejsce spełnionych marzeń i obietnic o niebiańskich plażach, egzotycznych smakach, a może nawet o nowym, lepszym życiu.
Moją pierwszą podróż do Tajlandii odbyłam w 2006 roku i już wtedy wiedziałam, że wszystko się zmieni. Pamiętam to doskonale, byłam studentką dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, poszukującą zajęcia w mediach. Starałam się wówczas o pracę w dużej stacji telewizyjnej w Polsce, chciałam się dostać do programu, który przyciągał sporą publiczność. Udało się, cel został osiągnięty, wskazano mi biurko i komputer. Mogłam zaczynać od zaraz. Wypadało jednak uprzedzić pracodawcę, że za kilka tygodni wyruszam w swoją kolejną podróż. Tym razem do Tajlandii. To okazało się poważną przeszkodą. Ale nie dla mnie. Postawiona pod ścianą, musiałam dokonać wyboru. Dla mnie był on oczywisty. JADĘ! Pracę zawsze można znaleźć, jeśli się tego bardzo pragnie. I dzisiaj, z perspektywy czasu, nie żałuję tego. Bo dzięki tej decyzji po tylu latach czuję, że jestem we właściwym czasie i miejscu na jakże ulotnej mapie życia.
Pierwszy kontakt z ulicami Bangkoku był jak strzał piorunem prosto w kręgosłup moich wartości. Nagle, jak w najlepszym komputerze, liczby zaczęły zmieniać kolejność, pliki przerzucać swoją zawartość. Zaczęłam naprawdę BYĆ. Tam i wtedy. To zaowocowało moją filozofią życia, by zawsze być TU I TERAZ. Spędziłam wówczas w Tajlandii 5 tygodni. I to był czas kulinarnego olśnienia, poszukiwania nowych smaków, nowych przygód i nowej drogi…
Pamiętam dokładnie pierwszy posiłek na ulicy. Jadłam zielone curry z bakłażanem tajskim. Nie mogłam wyjść z podziwu dla nowego smaku. Bakłażan był mały, zielony, lekko twardy, lecz bardzo smaczny. Wyławiałam go z miski kilka razy. Co to w ogóle jest? Żaden Taj nie potrafił odpowiedzieć mi na to pytanie. Dla nich to tak zwykłe warzywo jak dla nas pomidor. Biała, a raczej kompletnie „zielona” dziewczyna zadająca w kółko to samo pytanie była dla nich jak zjawisko. O co jej chodzi? Przecież to zwykły „eggplant” – bakłażan. A mój polski bakłażan wyglądał zupełnie inaczej, więc uznałam, że mnie po prostu nie rozumieją. I wtedy złożyłam sobie obietnicę: dowiem się wszystkiego na temat składników kuchni tajskiej i sposobów przygotowywania dań. Do dzisiaj realizuję ten plan. Odbyłam już kilka podróży, podczas których uczyłam się od Tajów na ulicach, czy w ich domach, a także w szkołach gotowania od szefów kuchni i lokalnych mistrzów. W swoim kraju też znalazłam nauczyciela, a raczej nauczycielkę, która nawet teraz zagląda mi przez ramię i prowadzi dalej, bym nadal się rozwijała. Nie odpuściłam ani na chwilę, chcąc zostać białą Tajką w swoim własnym kraju.
Pierwszą podróż rozpoczęłam od kilkudniowego pobytu w Bangkoku. Jadłam na ulicy co dwie godziny – czekałam, aż zwolni się miejsce w brzuchu, by spróbować kolejnego dania. Wchodziłam do kuchni w restauracjach bez pytania – wzbudzało to wesołość Tajów, gdyż dla nich był to egzotyczny widok. Biała kobieta chwyta woka i chce się nauczyć „podrzucać” jego zawartość. Pytałam o składniki na każdym bazarze. Zamiast podziwiać pałace, od rana do ciemnej nocy odwiedzałam stragany, gdzie wielkie połacie mięsa zwisały z sufitu aż do samej podłogi, gdzie warzywa i owoce po kilku godzinach zlewały mi się w jedną wielką plamę z powodu upału, gdzie ilość ziół i przypraw była tak wielka, że nie mogłam ich odróżnić po całodziennym wąchaniu i smakowaniu liści.
Przechadzając się ulicami Bangkoku wśród turystów z różnych zakątków globu, można odnaleźć w sobie inne obywatelstwo. Poczułam się tam jak obywatel świata, a nie mieszkaniec jednego kraju. Przeżyłam mnóstwo przygód, o których chętnie opowiem. Spotykane osoby i miejsca powoli kształtowały we mnie nowe spojrzenie na wszystko, idealnie wpisując się w mój temperament i tempo życia. Bangkok już na zawsze pozostanie moim miejscem na mapie świata – za każdym razem odkrywam go na nowo, ciągnąc za sobą kolejnych towarzyszy podróży. Najpiękniejszymi gośćmi, jakich tam zaprosiłam, były moje dwie cudowne córeczki. Mimo upału dzielnie mi towarzyszyły w kulinarnych eskapadach i pięknych chwilach, które na zawsze już pozostaną w mojej pamięci.
Dlaczego kuchnia tajska
Zanim pierwszy raz wyjechałam do Tajlandii, już byłam „filozofką” w dziedzinie zdrowego żywienia. Tam jednak zmieniła się używana wcześniej przeze mnie terminologia i zamiast nadal opowiadać o zdrowym żywieniu, zaczęłam używać terminu „świadomość” w kuchni. Azjaci urzekli mnie wiedzą na temat właściwości produktów i tego, jaki wpływ mają one na ich organizm. Jest to wiedza przekazywana z pokolenia na pokolenie, która idealnie wpisuje się w moje hasło przewodnie: „jesteś tym, co jesz”. Od 15 lat staram się odżywiać zgodnie ze swoim kodem metabolicznym, czyli spożywać pokarmy bogate w wartości odżywcze i dobrze tolerowane przez mój organizm. Dlatego świadomość żywienia jest dużo ważniejsza niż określanie danej kuchni lub jej potraw jako zdrowe czy niezdrowe. Coś, co służy jednej osobie, może szkodzić drugiej. Poza tym mieszkańcy Azji skupiają swoją uwagę na energii pożywienia zgodnie z zasadami dietetyki według medycyny chińskiej. Dokładnie wiedzą, które produkty i przyprawy są rozgrzewające, osuszające, wychładzające czy nawilżające. Taj po prostu wie, jak się odżywiać, by wzmacniać układ trawienny i odpornościowy, przyspieszać metabolizm i przy tym dostarczać organizmowi potrzebnych składników odżywczych. Nie zje na śniadanie kanapki z serem z kilku powodów. Wie, że taki posiłek nie pobudzi jego organizmu do całodziennej pracy. Ponadto składniki takiego śniadania nie występują naturalnie w Tajlandii. Nie ma ani pszenicy, ani nie wytwarza się sera żółtego. Dieta przeciętnego Taja, który nie uległ modzie na fast food lub jedzenie „sklepowe”, składa się tylko i wyłącznie ze składników, jakie w danej porze roku rodzi jego ziemia. Dosłownie.
Podczas pierwszej wizyty w Chiang Mai miałam przyjemność brać udział w święcie Songkran, czyli tajskim Nowym Roku, który wypada w połowie kwietnia. Jego chińska nazwa oznacza „Święto Lania Wody”.
Tajowie wychodzą wówczas na ulice i oblewają się wodą na potęgę, ale nie przypomina to naszego wielkanocnego lanego poniedziałku. Szacuje się, że co roku podczas świątecznej wojny na wodę rannych zostaje kilka tysięcy ludzi, są też ofiary śmiertelne. W ten sposób Tajowie czczą porę deszczową, która rozpoczyna się w okolicach maja. Dla nich to powód do radości – koniec pory suchej oznacza wzrost, rozwój, życie. Tajska prowincja jest bardzo biedna. Tam wszyscy żyją w zgodzie z naturą i gdy nadchodzi pora deszczowa, siedzą w swoich szałasach, zajadając ryż kleisty i chilli. I mimo że mają spichlerze, w których trzymają ryż na „mokry” czas, i mogliby składować też inne zapasy, to z szacunku do praw natury wybierają inną drogę. Tam natura jest silniejsza niż cywilizacja. Kąpią się w rzekach, poskramiają ciemność świeczkami, jedzą zwierzęta, jeśli uda im się jakieś upolować. Hodowanych świń nie trzymają w zagrodach, puszczają je wolno. Byłam nawet świadkiem łapania jednej z nich. Nadszedł dzień, gdy w dżungli w wiosce postanowiono ubić czarną świnię. Wszyscy mieszkańcy osady biegali za nią, świnia kwiczała wniebogłosy, a ja trzęsłam się schowana za słupem – w sekundę przypomniałam sobie dziesięć przykazań Bożych. Ze strachu. Kiedy w końcu udało im się ją złapać, w 15 minut została rozebrana na części. Nawet dzieci brały udział w rytuałach, płucząc jelita w rzece, by napełnić je farszem i przygotować lokalny specjał, czyli kiełbaski z Północy.
Kolejnym powodem, dla którego Taj nie zje kanapki z żółtym serem na śniadanie, jest jego cena. Produkty importowane są dla niego po prostu za drogie. Zazwyczaj na śniadanie spożywają pełnowartościowy posiłek składający się z warzyw i mięsa, na przykład w postaci zupy, która w dietetyce Wschodu uznawana jest za najsilniej pobudzający pokarm z rana. Ten zwyczaj z przyjemnością przejęłam od Tajów. Zupa na śniadanie stanowi idealne rozpoczęcie mojego dnia, choć wiem, że kiepsko wpisuje się w kulturę polskich poranków przy stole.
Kuchnia tajska jest pełna warzyw, przypraw i ziół. Bardzo mi to odpowiada – składniki łączy się dość prosto, a dania przygotowuje w krótkim czasie, dzięki czemu mam pewność, że chronię wartości odżywcze posiłku. Lokalna kuchnia Tajów jest całkowicie bezglutenowa i bezmleczna. To dobra wiadomość dla wszystkich rodziców, którzy obawiają się podróży do Tajlandii z dziećmi obarczonymi różnymi nietolerancjami pokarmowymi. Dla mnie jako matki to raj na ziemi. Jest mnóstwo łagodnych dań, duży wybór zup w menu – nawet na ulicy – no i jedzenie można dostać na każdym rogu o każdej porze dnia i nocy. Ryż i makaron z warzywami, smaczne ryby, pulpety w lekkim bulionie, ryż kleisty z mango – mogłabym wymieniać bez końca potrawy, które od razu przypadają do gustu dzieciom podróżników. Jeśli w danym miejscu w karcie są tylko ostre dania, można poprosić kucharza o przygotowanie czegoś ekstra dla dzieci – zrobi to z przyjemnością i na pewno nie będzie narzekał, że ma wybrednych klientów. Do tego dochodzi aspekt poznawczy. Dzieci każdego dnia poznają nowe smaki, obcują z turystami, którzy mówią w innym języku, uczą się rozpoznawania i szanowania innych ras, a przede wszystkim tego, że należy jeść to, co się dostaje, bez wydziwiania jak w domu, gdzie rodzice nieraz dwoją się i troją, by zaspokoić zachcianki pociech.
Kuchnia tajska wpisuje się w moją ideologię życia. To naturalne pożywienie składające się z lokalnych komponentów, dobrze doprawione przyprawami i ziołami, zbilansowane pod względem składników, dopasowane energetycznie do klimatu. W Polsce mało mówi się o tym, że dietą należy równoważyć warunki klimatyczne, pogodowe. Żyjąc w klimacie wilgotnym i zimnym, powinniśmy spożywać przez większą część roku (poza latem) pokarmy osuszające i rozgrzewające. I przede wszystkim jeść zgodnie z porami roku, na przykład wychładzające owoce w czerwcu, a rozgrzewający bigos zimą. Staropolska kuchnia uwzględniała w przepisach pory roku i określała, które pokarmy spożywać w danym okresie. Niestety, u nas tradycja przekazywania tej wiedzy z pokolenia na pokolenie wygasła. I między innymi właśnie za jej podtrzymanie szanuję Azjatów.
Tajowie jedzą 5 razy dziennie. Ich dieta jest zbilansowana, bogata w białko, tłuszcze i węglowodany. Oprócz glutaminianu sodu, który lubią dosypywać do wszystkich dań, nie stosują przetworzonej żywności. Mają w swoim menu desery, ale zamiast nich wolą owoce, których zresztą nie brakuje na tamtych szerokościach geograficznych. Królem owoców jest śmierdzący durian (nie wolno go przewozić drogą powietrzną do innych krajów). Mieszkając w hotelu przy Khao San Road, wiedziałam już kilka minut wcześniej, że zaraz pod moimi oknami rozpocznie się „durianowy handel”. Zapach jest tak intensywny, że ulicznego sprzedawcę możemy wyczuć, gdy dzieli go od nas kilka przecznic. Z kolei królowa owoców to mangostan, który po przecięciu skórki i zdjęciu jej części wygląda jak piękny kwiatek. Inne popularne owoce to znane polskim turystom liczi, pomelo, mango, banany, limonki, małe pomarańcze. Moje dzieci bardzo lubią owoc o nazwie dragon: czerwony na zewnątrz, z łupiną przypominającą kwiatek i białym miąższem w czarne kropki – wygląda jak lody straciatella. A zatem moje pociechy myślą, że jedzą kwiatek, który w środku ma lody z kawałkami czekolady. Z innych egzotycznych gatunków warto wymienić rambutan (w smaku przypomina liczi, a na zewnątrz jest włochaty, więc w podróży stanowi lepszą zabawkę niż pluszaki), kumkwat – owoc, który spożywa się ze skórką – oraz karambolę o soczystym i chrupiącym miąższu.
Jak to wszystko się zaczęło
Pierwsza podróż do Tajlandii była eksplozją zapachów i smaków. Wtedy zasiane zostało ziarenko zmian, które w kolejnych latach odmieniły mój los. Kiedy w 2006 roku przechadzałam się jedną z głównych ulic sektora turystycznego w Bangkoku, czyli Soi Rambuttri, podszedł do mnie nieznajomy mężczyzna i zapytał, czy nie chciałabym zagrać w filmie bollywoodzkiej produkcji. Miałabym wystąpić w epizodzie jako statystka. Byłam wtedy młoda, nie miałam dzieci, więc zgodziłam się bez zastanowienia, w imię zasady „przygoda – każdej chwili szkoda”.
Mężczyzna zostawił mi instrukcje dalszych działań, a w zasadzie poinformował, że o 6.00 rano podjedzie taksówka i zabierze mnie spod hotelu na plan filmowy niedaleko w centrum. Uznałam, że nie ma powodów do obaw. Jedynym minusem całego przedsięwzięcia było to, że musiałam jechać sama. Wstałam rano, zeszłam na dół, taksówka już czekała. Wsiadłam, pożegnałam towarzysza, z którym podróżowałam, i pojechałam zdobywać Bollywood.
Dobrze, że wzięłam ze sobą telefon – tylko na tyle starczyło mi rozumu, by się jakoś zabezpieczyć. Nie wiedziałam, dokąd jadę. Nie miałam numeru telefonu nieznajomego mężczyzny. Po 5 minutach straciłam rozeznanie, gdzie jestem, a taksówkarz nie mówił po angielsku. Do tego miejsca „niedaleko w centrum” jechałam ponad dwie godziny, z myślą o tym, że to podróż w jedną stronę, wysyłając wiadomości z testamentem i ostatnim pożegnaniem. Ostatecznie jednak udało mi się dotrzeć na plan filmowy, który okazał się bardzo profesjonalny.
Gwiazdy z Indii wjechały w specjalnych lektykach, nie można było ich dotykać – odniosłam wrażenie, że patrzeć również nie wolno. Scenę grałam z dwiema innymi egzotycznymi dziewczynami, czyli… zwykłymi blondynkami jak ja: jedna była z Rosji, druga z Australii. Nasz epizod w filmie trwał 5 sekund, ale scenę nagrywałyśmy cały boży dzień. Gdy nadszedł koniec zdjęć, pobrałam swoje wynagrodzenie, umówiłam się z koleżankami z planu na kolację i wróciłam do hotelu, zastanawiając się, na co przeznaczę zarobione pieniądze.
I tak właśnie trafiłam na swój pierwszy kurs kuchni tajskiej. To był poziom podstawowy: pasta curry, pad thai, spring rollsy, sałatka i zupa tom yum goong. Teraz, z perspektywy czasu, po zdobyciu wiedzy i doświadczenia wiem, że kurs nie był wart złamanego grosza. Ale zapoczątkował nowy etap w moim życiu, trwający po dziś dzień. Z ogromną pokorą patrzę wstecz i dziękuję przede wszystkim sobie za odwagę, która w tym przypadku mogła okazać się głupotą. Ale kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa! A „odwaga na samego siebie” to pierwsza pozycja na liście cech niezbędnych do kształtowania siebie, które chciałabym przekazać swoim córkom.
Kolejne wyjazdy
Po pierwszej wizycie w Tajlandii wiedziałam, że tam wrócę. Czułam, że ta podróż była inna niż poprzednie do Syrii, Skandynawii, Ameryki Łacińskiej. Inna niż podróżowanie po Europie i zwiedzanie największych stolic na Starym Kontynencie. Każdy kraj i każdy kontynent mają swoją fantastyczną historię i wszędzie można znaleźć dobrą kuchnię, ale czułam, że właśnie Kraina Uśmiechu ciągle jest dla mnie otwarta i już niedługo do niej powrócę.
Moje życie w Polsce toczyło się swoim torem. Praca w agencji reklamowej, ciąża, poród, trudności początkowej fazy macierzyństwa. Wiele projektów zawodowych – czasem na bardzo wysokim poziomie. Ludzie wokół lubili ze mną współpracować, gdyż z pasją oddawałam się swoim zajęciom. Ale ja cały czas czułam, że moje miejsce jest gdzie indziej. Przełomowym wydarzeniem okazały się moje trzydzieste urodziny. Dzień ten zbliżał się wielkimi krokami. Byłam potwornie zmęczona pracą i życiem, jak każdy, kto żegna „dwójkę” z przodu. Zewsząd padały pytania, jak zamierzam spędzić ten dzień. Rodzina i przyjaciele chcąc uczcić ze mną jubileusz, rozpoczęli planowanie. A ja miałam tylko jedno marzenie. Kolejny raz wrócić do moich tajskich smaków. Już wtedy sama przygotowywałam tajskie potrawy w domu – wiele nauczyłam się podczas poprzednich podróży – ale nadal był to amatorski poziom, a ja chciałam się rozwijać, iść dalej. Szczególnie, że zaczął mi doskwierać w pracy syndrom wypalenia zawodowego. A z tym, wiadomo, ciężko walczyć. Trzeba odpocząć, nabrać sił, zastanowić nad tym, co dalej, zebrać w sobie energię i odpowiedzi na jeszcze niezadane pytania.
Zapadła decyzja. Jedziemy w trójkę do Tajlandii na moje trzydzieste urodziny. Sami, bez przyjaciół będziemy celebrować wejście w nowy etap życia na odległym kontynencie. Laura, moja starsza córka, miała wówczas trzy lata. W tamtym czasie była kompletnym uczuleniowcem na diecie bezglutenowej, beznabiałowej, z atopowym zapaleniem skóry. Wszyscy pukali się w czoło na mój szatański pomysł. Nie dałam jednak za wygraną. Jedziemy i koniec!
Z mojego doświadczenia wynika, że dzieci dobrze znoszą długie loty samolotem. Jeśli odpowiednio się nimi pokieruje, zaopatrzy w gadżety typu kredki, kolorowanki i naklejki, to przez pierwsze dwie, trzy godziny się bawią, a potem smacznie śpią ukołysane dźwiękiem silnika. Trafiłam akurat na linie lotnicze, które bardzo wspierają rodziców z małymi dziećmi. To ważna sugestia dla wszystkich podróżujących z maluchami. Nie każdy przewoźnik jest tak przychylny, więc warto to sprawdzić przed wylotem. Jeśli chodzi o dziecko, obawiałam się jedynie temperatury powietrza w Tajlandii. Teraz już wiem, że najmłodsi dużo lepiej adaptują się do ciepłego klimatu niż dorośli.
Odespaliśmy jet lag w Bangkoku i ruszyliśmy na Południe, by tam celebrować okrągłą rocznicę. Trafiliśmy na Ko Samui, która od razu mi się nie spodobała. Mnóstwo turystów, główna promenada przypominała mi raczej Monciak w Sopocie niż ziemię obiecaną do świętowania. Menu w restauracjach w języku niemieckim, angielskim i rosyjskim. W karcie steki, hamburgery i pizza za ceny raczej europejskie niż tajskie. Zero street foodu w okolicy restauracji – zakaz handlu ulicznego daje większe zyski restauratorom. Polały się łzy, gdyż pojawiła się myśl, że Tajlandia mnie oszukała. Wzięłam rodzinę i uciekłam w stronę morza, które od zawsze mnie uspokaja.
Usiadłam na brzegu i pomyślałam, że to dobry pierwszy moment, by puścić wishinga, czyli lampion – zapala się go, wypowiada w myślach życzenie i puszcza w stronę nieba. Nigdy wcześniej się na to nie zdecydowałam, mimo że nieraz nocą niebo było zasnute lampionami, za którymi ciągnął się sznur niewidzialnych i niewypowiedzianych marzeń wysłanych przez turystów z całego świata. Z tego wszystkiego najbardziej zadowoleni byli Tajowie, którzy sprzedają za odpowiednią cenę przyjezdnym obietnicę realizacji tych próśb. A co tam. Wchodzę w to – pomyślałam. Zapłaciłam, zapaliłam światełko i wysłałam do nieba ku uciesze mojej córki, która do dzisiaj myśli, że to jakieś czary. Bo to były czary…
Idąc dalej brzegiem morza, spostrzegłam plastikowe krzesła zatopione w morzu do jednej trzeciej ich wysokości. Przy tych krzesłach stały również stoliki. Nikt przy nich nie siedział. Zatem JA postanowiłam usiąść! Reszta mojej rodziny poszła w moje ślady. Za moment podszedł kelner, który bardzo słabo mówił po angielsku. Dostrzegając problemy komunikacyjne, poprosił, bym za nim poszła, co też uczyniłam. Zaprowadził mnie do lady wyłożonej lodem, na której chłodziły się świeże ryby, owoce morza i różne odmiany rekinów. Mogłam wskazać, z którego kawałka rekina obsługa ma odciąć stek, i poczekać, aż upiecze się na ruszcie. Zamówiłam ogromną ilość jedzenia: rekiny, kraby, labraksa, lucjana czerwonego, krewetki. Wszystko podane zostało z sałatką i przyniesione do stolika zanurzonego w wodzie. To był znak, którego tak desperacko potrzebowałam. Tu na wyspie panowały po prostu inne zasady. Musiałam odnaleźć swoje miejsca, poszukać nauczycieli, wyćwiczyć cierpliwość, która w kuchni bardzo się przydaje.
Nadszedł wielki dzień. Nie czekałam na życzenia, tylko sama złożyłam je wszystkim moim bliskim! Podziękowałam każdemu z osobna za to, że towarzyszy mi w życiu i pojawił się na mojej drodze. Szybkie śniadanie, plan podróży do wioski słoni. Nie dla mnie, dla dziecka… Chciałam, by córka zobaczyła, jak żyją, jak się zachowują w naturalnym środowisku, a nie w kampusach, gdzie są trzymane na przejażdżki z turystami. Ale najpierw chwila dla siebie. Nie w spa, nie na Facebooku, tylko w świątyni. Podobno, jak trwoga, to do Boga. W życiu każdego człowieka przychodzi czas, że chciałby w coś lub kogoś uwierzyć, a już na pewno zostać wysłuchanym. To był ten moment – dzień moich trzydziestych urodzin. Dzień, w którym chciałam zmierzyć się sama ze sobą, wypowiedzieć na głos wątpliwości, posłuchać wewnętrznej ciszy, odbyć rozmowę z Bogiem, kimkolwiek jest i jakkolwiek wygląda. Mój był złoty i wielki. Zapaliłam wszystkie kadzidła, powiesiłam jaśmin, Tajowie pokazali mi, jak dopełnić rytuałów. To był wielki przystanek, przedłużająca się pauza. Wyszłam spokojna, nie wiedząc, co mnie czeka.
Wieczór urodzinowy przebiegał w wybornej atmosferze. Obok mojego hotelu odbywał się festyn z mnóstwem ulicznego jedzenia i mojito ze świeżą, tajską miętą. Głód street foodu zaspokojony. Placki, krewetki, pad thai. Wreszcie Tajowie, których znam: otwarci, chętni do pokazywania różnych sztuczek, uśmiechnięci, życzliwi. To właściwie podczas tej ulicznej uczty wpadłam na pomysł, jak dalej się uczyć.
Tajskie restauracje
By nie marnować czasu podczas urodzinowej podróży, opuściłam Ko Samui i udałam się Ko Tao. Tam chciałam się zatrudnić w jakiejś knajpce i zacząć profesjonalnie się uczyć prawdziwej tajskiej kuchni. Wiedziałam od polskich turystów, że na wyspie jest Rasta Bar, którego właściciel chętnie pomaga Polakom. Udałam się do niego z przekonaniem, że od zaraz zacznę jakąś pracę, a przynajmniej szkolenie w zamian za pomoc w kuchni. Niestety, przez dwa pierwsze dni nie byłam w stanie porozumieć się z właścicielem baru, gdyż jego maślane oczy i spowolnione ruchy uniemożliwiały kontakt, a już na pewno rozmowę na poważne tematy. Winą obarczałam zbyt mocne jointy, którymi się raczył przez cały dzień. Trzeciego dnia udało mi się zastać go w dobrej formie, więc od razu, z marszu podjęłam temat. Po godzinnej rozmowie i tłumaczeniach dostałam adres miejsca, gdzie miałam rozpocząć pracę. Dobrze. Jest. Mam! Pojechaliśmy tam całą rodziną i do dzisiaj nie jestem pewna, czy oboje z Rasta Oficerem komunikowaliśmy się w tym samym języku, gdyż wysłał mnie do pracy do… francuskiej piekarni.
Stałam jak wryta przed wejściem, pięć osób zapytałam, czy to właściwy adres. Niestety, nazwisko właściciela piekarni się zgadzało, więc raczej to nie była pomyłka. Trzy dni starań i prób rozmowy z człowiekiem o przepalonej twarzy i oto stoję przed budką z kawą i maślanymi rogalikami. Zaczęłam się śmiać dopiero następnego dnia, gdy zrobiłam spektakularny check out i porzuciłam Wyspę Żółwią, zmierzając do Krabi. Zanim wyjechałam, wieczorem odwiedziłam jeszcze Rasta Bar, by podziękować za pomoc. A co – niech wiedzą, że polskie dziewczyny są kulturalne. I wtedy mnie olśniło, skąd się bierze zażyłość właściciela z Polakami, a raczej Polkami.
Do tej sławnej klimatycznej speluny (popularne miejsce, któremu charakter nadaje muzyka Boba Marleya, wszechobecny brud ściąga to wszystko na dno) wpadła grupa pięknych dziewczyn. Usiadły przy barze. Było ich siedem, w krótkich sukienkach, na wysokich obcasach, z wystudiowanymi fryzurami i pełnym makijażem. Dodam, że make-up w temperaturze 30 stopni Celsjusza, ciemną nocą, kiedy i tak niewiele widać, w miejscu, w którym kłębi się dym i panuje aura ducha sportu, jest nad wyraz intrygującym zjawiskiem. Dziewczyny przykuły nie tylko moją uwagę – reszta gości była równie ciekawa, co się wydarzy. Chichotały, rechotały, szczebiotały, pokazywały sobie różne rzeczy na telefonie i piły alkohol. Udało mi się dosłyszeć – oczywiście niechcący – w jakim języku się komunikują. Gdy padło: „Którego frajera dziś bierzesz?”, nie miałam wątpliwości, że to kwiaty naszej ziemi ojczystej. Na wszelki wypadek wolałam się nie ujawniać, tylko uśmiechałam się głupkowato – jak mi potem doniesiono.
Polki przeszły do ofensywy towarzyskiej i rozeszły się po sali w poszukiwaniu… no właśnie, kogo? Ofiary, przyjaciela, towarzysza dalszej podróży? Kiedy stałam z tym głupkowatym uśmiechem na twarzy, okazało się, że jestem na ich „czarnej” liście. O Boże, szukają również MNIE!!! Stałam osłupiała i na pytanie w języku angielskim, jak mam na imię, zapomniałam języka w gębie. Zapytana jeszcze raz, odpowiedziałam: I don’t know (co oznacza: nie wiem). No tak, jestem w Rasta Barze, próbuję ocieplić wizerunek Polek poprzez uroczyste podziękowanie za pomoc w poszukiwaniu pracy, która okazała się nie dla mnie, i padam ofiarą „siedmiu wspaniałych”, które z nonszalancją rekompensują sobie wydatki w czasie podróży. Rasta Oficer oczywiście był w siódmym niebie, choć nie wiem, czy zaliczył wszystkie siedem. Dobrze. Koniec spektaklu.
Przyznaję się do wspólnego hymnu narodowego. Dziewczyna jest spłoszona. Zwyczajnie jej głupio. Wie, że słyszałam ich niewinne pogaduszki. Zaczęłyśmy rozmawiać. Wszystkie. O życiu, podróżach, mężczyznach, pracy, dzieciach i seksie. Do późnych godzin nocnych. Jedno nie dawało mi spokoju. Dlaczego podeszła do mnie, skoro cel stanowili faceci. Odpowiedź była prosta: celem jest każdy, kto ma na tyle szaleństwa w oczach, że prawdopodobnie się skusi, a potem jeszcze za to zapłaci. Dziękuję. Wyjeżdżam. Nie wracam w tym tysiącleciu.
Krabi – nie będzie odwrotu!
Tiziano Terzani, włoski reporter, dziennikarz i korespondent wojenny, przekonał mnie kiedyś, że nic nie dzieje się przypadkiem. Każda chwila wydarza się po coś i dopiero po jakimś czasie dowiadujemy się, jakie miała znaczenie. Udało mu się również nauczyć mnie tego, że w życiu liczą się tylko chwile i trzeba łapać w locie to, co aktualnie obok nas przelatuje. To niesamowite, ile wiedzy mi przekazał, bo nigdy nie spotkaliśmy się osobiście. Kiedy przybyłam z moją rodziną do Krabi po nieudanych próbach podjęcia pracy w restauracjach na Ko Tao, miałam plan, żelazną myśl, że tu wszystko gładko się ułoży. Ale najpierw chciałam pokazać mojej córce stado małp, które zawsze, gdy tam jestem, regularnie rano ok. 9.00 i po południu ok. 17.00, schodzi ze skarpy na małą kąpiel w bajorku nieopodal morza.
Wybrzeże od strony Morza Andamańskiego jest zupełnie inne niż na pozostałych tajskich wyspach. Morze jest czasem wzburzone i potrafi wywołać duże fale, nie trzeba iść kilometrami, by zanurzyć się po pas w wodzie. Z małpami trzeba uważać – są cwane i żerują na nieświadomych turystach, kradnąc im owoce, sprzęt fotograficzny czy ręczniki. Można podejść blisko do stada, ale czujnym okiem wszystko obserwuje przewodnik – zazwyczaj największa małpa, która daje sygnał młodszym, że mogą zejść na dół i wykąpać się w sadzawce. Zadziwiające jest to, że obserwując rodzinę małp, dostrzega się szereg zależności i relacji takich, jak w naszym, ludzkim świecie. Patrząc na ich zabawy, kłótnie, zaczepki i harce, można dojść do wniosku, że wygrywa teoria, iż pochodzimy od małpy. Choć nawet na plaży ze swej małej kapliczki posągowy wszechobecny Budda stara się trzymać rękę na pulsie. I tak jak na sygnał przywódcy małpy schodzą na rajską plażę, tak samo na kolejny znak znikają, by rano znów powrócić i dopełnić codziennych rytuałów. Lubię tam przychodzić, lubię gapić się w morze, lubię na nie czekać. Inną rzeczą, której oddaję się bez reszty w Tajlandii, są masaże.
Zaraz po przyjeździe w każde miejsce, niezależnie od tego, czy jest nowe, czy już wcześniej w nim byłam, niczym drapieżny łowca udaję się na poszukiwanie miejsca spełnienia mych cielesnych potrzeb. Dla zdrowia oczywiście. I tak trafiłam do Jane & June, małego lokalnego spa prowadzonego przez uroczą Tajkę, która wyszła za mąż za wiekowego Skandynawa. To bardzo popularny proceder w Krainie Uśmiechu, kobiety często wiążą się z zamożnymi obcokrajowcami. Lars – bo tak miał na imię – postanowił resztę życia spędzić w Tajlandii u boku pięknej Tajki, trwoniąc swoją szwedzką emeryturę i tym samym czyniąc ze swojej wybranki zamożną kobietę. Bo jak powiadał: „Opłata za taksówkę, która objedzie całe Krabi, równa się cenie biletu na metro w moim kraju”. Oboje przyjęli mnie bardzo ciepło. Jane – niegdyś masażystka – mogła pozwolić sobie na otwarcie własnego spa i goszczenie w nim kobiet takich jak ja. Opowiedziałam im o swoim planie i poszukiwaniu odpowiednich osób, które pomogą mi go zrealizować. Chęć nauki gotowania była bardzo silna, jednak musiała poczekać do czasu, aż wmasuję sobie w ciało tajskie olejki po ciężkiej podróży. Jane poprosiła mnie, bym poczekała na masażystkę. Zwróciłam jej uwagę, że przecież w salonie jest osoba, która mogłaby mnie wymasować. Odmówiła, podając mi herbatę z liści pandanu i zaapelowała o cierpliwość. Lars próbował mnie zabawić rozmową na temat różnic kulturowych pomiędzy Tajlandią a Skandynawią, ale jako że nie należę do osób cierpliwych, zaczęłam przebierać nóżkami. I wtedy pojawiła się filigranowa Tajka o bardzo dużych oczach, gęstych włosach i spojrzeniu małej dziewczynki. Zaprosiła mnie do pokoju i przestrzegała każdej procedury związanej z rozpoczęciem masażu. Oprócz jednej. Zasada jest taka, że podczas procesu relaksacyjnego Tajki nie rozmawiają z klientami. Na początku wszystko wyglądało jak zwykle. Wymieniłyśmy powitalny uścisk. Katie (bo tak miała na imię) obmyła mi nogi, poprosiła, bym się rozebrała i weszła na łóżko.
Pierwsze 7 minut masażu spędziłyśmy w milczeniu. Gdy już powoli moja głowa zatapiała się w nieznośnej lekkości bytu, usłyszałam pytanie: „Czy chcesz się nauczyć profesjonalnie gotować po tajsku?”. TAK, TAK, TAK!!! Już do końca masażu gęba mi się nie zamykała. Okazało się, że Katie pochodzi z rodziny o wieloletnich tradycjach kulinarnych. Sama hoduje w ogrodzie kilkanaście odmian ziół tajskich, zna wielu ulicznych „restauratorów” i przede wszystkim chce mi pomóc w poszukiwaniu wiedzy kulinarnej na wyższym szczeblu. To właśnie dlatego Jane nalegała, bym poczekała na tę konkretną masażystkę, która została uprzedzona, że przypadkowa dziewczyna z Polski pragnie się uczyć gotować. Kolejne dni przyniosły mi niezwykłe doznania. Na początku Katie zaprosiła mnie do swojego domu, w którym mieszkała z zamożnym Australijczykiem (wspominałam, że takie układy są w Tajlandii na porządku dziennym). Pokazała mi swój ogród, nauczyła rozpoznawać zioła, opowiedziała o ich właściwościach i zastosowaniu. To wówczas dowiedziałam się o kulinarnym podziale Tajlandii i różnicach w lokalnych smakołykach. Od tego momentu wiem, że na Północy króluje kuchnia mięsna, głównie wieprzowa, dużo łagodniejsza niż ta na Południu. Dowiedziałam się o ubogim Issanie (północny wschód) i zasadach panujących na polach uprawnych, o Bangkoku, który każdego dnia karmi 9 milionów mieszkańców i 3 miliony turystów, o produkcji sosu rybnego na Południu, jego zastosowaniu i kulinarnych specjałach na wyspach. Katie opowiedziała mi o dobrodziejstwach palmy kokosowej, której nazwa w sanskrycie oznacza „drzewo, które zaspokaja wszystkie potrzeby życia”. Nawet pas startowy na Ko Samui – mojej urodzinowej wyspie – zbudowany jest w całości z drewna palmy. Poznałam zasady tajskiego savoir-vivre’u mówiące m.in. o tym, że jeśli Taj cię czymś poczęstuje, to nie wypada odmówić. To bardzo ważna informacja dla zaangażowanych turystów. Bo jeśli Taj upoluje ptaka, upiecze go nad ogniem w lesie i będzie chciał nam oddać najbardziej smakowity kąsek, jakim jest łepek, to jeśli nie chcemy mu zrobić przykrości, powinniśmy go zjeść z uśmiechem na twarzy. Sporo opowiedziała mi o tym, co naprawdę jest tajskie w kuchni tajskiej, a co zapożyczone z innych kultur. Ale to wówczas nie wydawało mi się równie ważne, jak możliwość wejścia z nią do kuchni i rozpoczęcia nauki. Na pierwszy ogień poszły różne odmiany curry. Rozpoznawanie różnic w pastach, sposoby wytwarzania tej tak popularnej w Tajlandii potrawy, dopasowanie warzyw do koloru pasty i mięsa. Potem makarony, ryż, owoce morza i sałatki. Codzienna porcja wiedzy wypływająca tylko i wyłącznie z życzliwości spotkanej przez przypadek na mej drodze filigranowej Katie, którą zapamiętam do końca życia. Szkoda, że nie rozumie polskiego – chciałabym, by kiedyś to przeczytała. Dlatego śmiało twierdzę tak jak włoski dziennikarz, że nic w naszym życiu nie dzieje się przypadkiem.
Po kilku dniach nauki Katie powiedziała, że jestem gotowa i może mnie wypuścić do restauracji ulicznej. Wszystko dla mnie przygotowała, a potem wyrzuciła ze swojej kuchni i zakończyła nasze nauki uroczystą kolacją. Życząc mi szczęścia, pchnęła mnie na kolejny etap mojej kulinarnej przygody. JESTEŚ GOTOWA! To były jej finalne słowa.
Moje ostatnie dni w Tajlandii podczas tej podróży spędziłam w AoNang Boat House. Właściciel i zarazem szef kuchni przyjął mnie z ogromną dozą niepewności. I słusznie. Spaliłam mu woka, zepsułam kilka potraw, pomyliłam znajdujące się na blacie przy palnikach cukier i sól, nie potrafiłam utrzymać woka w rękach i zadawałam niewyobrażalną ilość pytań. Gdy na pożegnanie zrobiłam sobie z nim zdjęcie, wyglądał raczej na zadowolonego z tego… że wyjeżdżam. To była dobra szkoła życia w kuchni. Nauczyłam się przygotowywać wszystkie podstawowe dania tajskie, które figurują w menu w restauracjach. Ryże, makarony, curry, zupy, sałatki. Powrót do Bangkoku na parę dni, który zwiastował nieuniknioną podróż do domu, przebiegał w atmosferze radości oraz absolutnego niedosytu.
Ale zanim wróciłam do Bangkoku, spotkała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Świat jest mniejszy, niż nam się wydaje. Ale ludzi z wielką wyobraźnią nie brakuje. W Krabi chciałam się wybrać na jogę. Wszczęłam więc postępowanie śledcze, gdzie najlepiej się udać. Wskazano mi miejsce, w którym zajęcia prowadzą jogini z Chiang Mai. By nie jechać w ciemno, skorzystałam z możliwości umówienia się przez telefon. Usłyszałam męski głos. Podczas rozmowy moja córka zawołała mnie w języku polskim, nie widząc, że z kimś rozmawiam. Nagle w słuchawce usłyszałam nasze, polskie „DZIEŃ DOBRY, nazywam się Mariusz”. Pan od jogi okazał się Polakiem, który na stałe osiedlił się w Krabi i założył studio dla turystów. Ci ostatni jednak zamiast ćwiczyć na wakacjach, raczyli się drinkami i pyszną kuchnią – nie w głowie im były fikołki. Odkąd w Tajlandii kuchnia nowoczesna poszła w kierunku fast foodów, wezbrała fala otyłości wśród dorosłych i dzieci. To zrodziło potrzebę wzmocnienia aktywności fizycznej u samych Tajów. Skoro turyści są leniwi, to może mieszkańcy się skuszą? To myślenie zaprowadziło Mariusza wyżej, niż myślał. Oprócz studia jogi w Krabi otworzył też duży ośrodek rekreacyjny w Chiang Mai. Jego klientami na co dzień są sami Tajowie, którzy rozkochali się w zajęciach fitness. Złota rada dla kobiet? Jeżeli znudzi Wam się dotychczasowe życie, zróbcie podstawowy kurs aerobiku i ruszajcie do Tajlandii. Zatrudnienie murowane. A co do Mariusza: udowodnił, że Polak potrafi!
Ling
Kiedy myślałam, że ostatnie dni spędzę wyłącznie na buszowaniu po bazarach w celu znalezienia pamiątek dla rodziny, to bardzo się pomyliłam. Ling, stary Japończyk o koszmarnej twarzy, zaczepił mnie pod hotelem. Wyglądał jak zboczeniec, gwałciciel i pedofil (zawsze jak jestem z córką, to dopisuję to ostatnie do listy obelg podpowiadanych przez moją zwichrowaną wyobraźnię). A Ling po prostu chciał być miły i zapytał mnie, co słychać. W takich momentach przyklejanie etykiet do obcych czół wychodzi mi najlepiej i ulatuje ze mnie duch obywatela świata, staję się damską szowinistką. Nie wiem, jak to się stało, ale nagle się zorientowałam, że całą rodziną siedzimy z Japończykiem o prostym imieniu Ling przy jednym stoliku i pijemy sok. Jako reprezentanci dwóch odrębnych narodów, kultur i roczników mieliśmy wiele wspólnych tematów. Praca, rodzina, pieniądze – prześcigaliśmy się w opowieściach. Ling wysłuchał z uwagą opowieści o mojej pasji gotowania i dał mi kolejny dowód na to, że ludzie nie bez powodu trafiają na siebie w tym dzikim pędzie życia.
Pochodził z rodziny starych japońskich kupców i od lat zajmował się wymianą handlową pomiędzy Japonią i Tajlandią. Znał wielu restauratorów tajskich różnych narodowości. Zaproponował nam przejażdżkę szlakiem azjatyckich smaków. To była najlepsza prawdziwa lekcja z kulturoznawstwa kulinarnego, jaką kiedykolwiek odbyłam. Odwiedziliśmy małą restaurację w Chinatown prowadzoną przez jego starego przyjaciela. Uraczył on nas zupą ostro-kwaśną i wspaniałymi pierożkami z krewetkami i smażoną wołowiną. Opowiedział o chińskich zwyczajach i o poszanowaniu jedzenia, jakie obowiązują w jego kulturze. Był bardzo spokojny i opanowany. Udzielił mi wówczas jednej złotej rady: żeby dobrze gotować, trzeba kochać życie. Wzięłam ją sobie do serca, dlatego coraz lepiej gotuję…
Następnie udaliśmy się do innego dystryktu, by odwiedzić restaurację indyjską, prowadzoną przez hinduskie rodzeństwo. Życzliwe, ciepłe i bardzo zaangażowane. Zaprosili mnie do kuchni, by opowiedzieć o podstawowych składnikach ze swoich szerokości geograficznych. Pokazali mi, jak się wypieka placki naan w specjalnym glinianym piecu w kształcie dzbana o nazwie tandoor, w którym temperatura dochodzi do 480 stopni Celsjusza. Opowiedzieli mi o kilku przesądach związanych z chlebem i o pogardzie dla osób, którzy go nie szanują. Razem na kuchni przygotowaliśmy smażone ziemniaki z pomidorami o nazwie Aloo Chat, kurczaka z pieca tandoor, Palak Paneer, czyli tradycyjny indyjski ser w sosie szpinakowym oraz Dal Makhani – soczewicę w sosie z dodatkiem masła i śmietany. Wspaniała uczta z mnóstwem anegdot, śmiechu i kolejnych złotych myśli. Najbardziej utkwiła w mej pamięci myśl pochodząca z ajurwedy (najstarszego systemu medycznego na świecie), która mówi, że nie tylko to, co gotujesz, ma znaczenie, ale również stan, w jakim się znajdujesz, wpływa na smak potrawy. I to by tłumaczyło, dlaczego w czasie choroby czy złego samopoczucia najbardziej tęsknię za barszczem mojej mamy. Wkładała bardzo dużo serca, by mnie nakarmić, i to zaprocentowało pięknymi wspomnieniami powracającymi właśnie w chwilach słabości, kiedy najbardziej znów chciałabym być dzieckiem w ramionach osoby, która otaczała mnie kokonem troski i bezpieczeństwa. Z tą piękną myślą opuściliśmy hinduskie rodzeństwo, Linga, a nawet cały świat, by w czeluściach naszego hotelu rozpocząć długi proces trawienia podczas głębokiego snu.
Kolejny dzień przyniósł nowe odwiedziny: kuchnia japońska i tajska typu fusion. W obu przypadkach znowu mogłam pobuszować po kuchni i trochę poprzeszkadzać. Kraj Kwitnącej Wiśni zaoferował mi naukę tamago, czyli omleta do sushi, zwijania maków oraz makaronu udon z owocami morza. Nie wkręciłam się za bardzo. Za to tajska restauracja z kuchnią fusion o nazwie Black Dragon była dla mnie niezłym kąskiem, a nawet „wyspą szczęśliwą”. Sałatki z owocami morza, pierwsze obieranie i nadziewanie kalmarów, patroszenie i filetowanie ryb (do dzisiaj tego nie znoszę), gotowanie wywarów na wielkich głowach krewetek, dekorowanie talerzy. Poezja, bajka, raj! Wówczas, tego niemalże ostatniego dnia mojego pobytu w Tajlandii, wiedziałam już, że nigdy nie wrócę do pracy w agencji. Nie znalazłam jeszcze pomysłu na siebie. Czułam, że aby zrobić krok do przodu, będę musiała się cofnąć o dwa do tyłu. Zrezygnować z pozycji w firmie, pieniędzy, prestiżowych kolacji, znanych klientów. To bardzo trudne, gdyż człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego i ciężko mu wyjść poza sferę swojego komfortu. A utrata wypracowanej pozycji to absolutna degradacja według niektórych. Ale nie według mnie. Wiele dobrego dowiedziałam się na swój temat od siebie samej: że potrafię iść do przodu, gdy chcę dogonić marzenia. Staram się nie tracić czasu i nie poddawać przy pierwszej nieudanej próbie. I tego, że zamiast balować na trzydziestych urodzinach w wielkim gronie i szumnym spędzie, wolałam wyciszyć się i pobyć ze swoją rodziną. A tak naprawdę chciałam pobyć sama ze sobą…
Ona
Ostatnia podróż do Tajlandii wzbudziła we mnie chęć dzielenia się wiedzą i doświadczeniami z zakresu kuchni tajskiej z innymi ludźmi. Byłam natchniona, latałam kilka centymetrów nad ziemią. Miałam nowe umiejętności i mnóstwo energii do działania. Zaczęłam organizować warsztaty kulinarne. Na początku dla swoich przyjaciół. Jednak wkrótce wieść rozeszła się pocztą pantoflową i zanim się obejrzałam, już gotowałam dla ludzi w domach na ich prywatnych przyjęciach, spotkaniach towarzyskich, babskich wieczorach. Gotowaliśmy po tajsku, opowiadając o podstawowych składnikach, podróżach po kraju, ludziach i przygodach, które nam się przytrafiły. To był czas kiełkującego szczęścia w moim brzuchu. Pod moim sercem zaczęło bić drugie… Aż przyszło na świat i zaczarowało go na nowo, zaklinając już na zawsze w nową, lepszą jakość życia. Chciałam całkowicie oddać się macierzyństwu, nadrobić to, co było trudne za pierwszym razem. Kiedyś (niezależnie) dwie kobiety wykazujące się ponadprzeciętnymi zdolnościami wykrywania potencjalnych zmian w życiu przepowiedziały mi, że rok 2013 będzie przełomowym. Pojawienie się drugiego dziecka uznałam za znak – moje życie naprawdę się zmieniło. Ta mała kruszynka przegoniła wszystkie wątpliwości, nauczyła mnie kochać bardziej wszystkich moich bliskich dookoła, wytyczyła mi nową drogę myślenia o swoim życiu. Tak, to była spełniona przepowiednia.
Pewnego dnia zadzwonili do mnie przedstawiciele dużej firmy i zaproponowali, abym podczas ich spotkania integracyjnego poprowadziła warsztaty. Zgodziłam się bez wahania i rozpoczęłam poszukiwania miejsca, gdzie mogłoby się one odbyć. Duża firma, fajne pieniądze, trzeba wspiąć się na wyższy poziom – pomyślałam. I zaczęłam kopać w Internecie. Szukać swojego miejsca na przygotowanie profesjonalnego kursu. Zadzwoniłam w parę miejsc. Odebrało parę osób. I wtedy pojawiła się ONA. Zadzwoniła jakby nigdy nic i zaproponowała spotkanie. Poszłam niechętnie, gdyż musiałam zostawić w domu małe dziecko. Przywitał mnie młody, ciemnowłosy, kobiecy chudzielec o zdecydowanym uścisku dłoni. Zaprosiła mnie do Składu Bananów. Nie była sama. Towarzyszył jej partner życiowy i wspólnik. Rycerz, który chciał wygrać największą w Europie rekonstrukcję bitwy pod Waterloo, ale jego koń zamiast walczyć na polu bitwy, stał jak słup i przysięgam, że się uśmiechał (dowód – widziałam na zdjęciu). Rozmawialiśmy długo o wynajmie sali i potencjalnej współpracy. Chciała, bym zaczęła prowadzić kursy z zakresu kuchni tajskiej w ich Instytucie Sztuki Kulinarnej. Odmówiłam. Wróciłam do domu. Po kilku dniach zadzwoniła znowu. I teraz sama już nie wiem, czy to ja ją znalazłam, czy ona mnie przyciągnęła. Podczas rozmowy telefonicznej byłam przekonana, że odmawiam współpracy, ale w jakiś dziwny sposób wzięła mnie za fraki, kopnęła w cztery litery i nagle stanęłam przed grupą 14 nauczycieli ze szkół gastronomicznych, by poprowadzić swój pierwszy profesjonalny kurs. Ja i nauczyciele! Podczas dwóch porodów nie denerwowałam się tak jak wtedy. Zaschnięte gardło, kołatanie serca, ściśnięty żołądek. Matura w dorosłym życiu. Egzamin prawdziwej dojrzałości. Miałyśmy jeden wieczór, by przygotować mnie do tego, konkretnego szkolenia. Stała i patrzyła na mnie. I jej oczy mówiły do mnie: jesteś tu, bo potrafisz gotować po tajsku. Brakowało mi doświadczenia w prowadzeniu takich spotkań, ale ani przez sekundę nie dała mi tego odczuć. Dopiero z tej książki dowie się, jak bardzo jestem jej wdzięczna, że nie słuchała mnie ani przez chwilę, tylko pchała konkretnie dalej. Wezwała mnie w szeregi swoich szwadronów i jestem z nimi do dzisiaj.
Każde nasze spotkanie owocuje dla mnie porcją wiedzy, którą mi przekazuje. Nie krytykuje, nie krzyczy, zwraca uwagę lub pozwala mi samodzielnie dochodzić do własnych, lepszych rozwiązań. Kiedyś zapytałam ją, dlaczego mnie zaprosiła do współpracy. Odpowiedź była zniewalająca: „Bo masz tajski smak – umiesz połączyć je tak, jak to robią Tajowie”. Potrafimy się śmiać w pracy i poza nią, opowiadać historie z codziennego życia – mamy za sobą parę spięć, które tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że możemy przyjaźnić się przez długie lata. Nawet jeśli na kursie wegańskim w składnikach pojawia się jajko czy sos rybny i ona próbuje mnie stanowczo przywołać do porządku, to nasza rzeczywistość w pracy jest inna. Jest lekka, lecz profesjonalna w każdym calu. To moje miejsce, w którym chcę pozostać. Skład Bananów.
Warsztaty kulinarne
To moja ulubiona forma pracy. Spotkania kulinarne z ludźmi, z którymi łączy mnie pasja gotowania. Podczas szkoleń czuję się jak rybka w wodzie, uwielbiam przekazywać wiedzę na temat kuchni tajskiej zapaleńcom, romantykom, pasjonatom, podróżnikom… wszystkim, którzy trafiają do Instytutu Sztuki Kulinarnej. To osoby, które mają wielki apetyt na życie i wiedzą, jak cenne są chwile i jak szybko mijają. Są momenty śmieszne, gdy opowiadam anegdoty z Tajlandii, i są też wzruszające. Kiedyś przyszedł do mnie dojrzały mężczyzna o imieniu Czarek i przedstawił się słowami: „Nazywam się Czarek, mam 50 lat i jestem pracoholikiem. Żona wysłała mnie tutaj, bym znalazł sobie nowe hobby”. Czaruś tak mnie czarował przez cały kurs, że posoliłam deser, zamiast go posłodzić. Na koniec kupił woka i wyszedł z nim pod pachą. Wrócił po pół roku na kurs na kolejny stopień kuchni tajskiej. Dziesięć kilogramów lżejszy, szczęśliwszy; znalazł swoje hobby. Na forum podziękował, że zmieniłam jego życie. Dla takich chwil warto żyć. Utwierdzają mnie w przekonaniu, że jestem we właściwym czasie i we właściwym miejscu.
Gotowanie po tajsku na najwyższym szczeblu
Zapadła decyzja. Wracam do Tajlandii, by zdobyć najwyższy szczebel nauki gotowania po tajsku. Wraz z Instytutem szukamy dla mnie najlepszych trenerów lokalnych specjałów. Rycerz i Ona mi pomagali. Był nawet plan, by załatwić to przez rząd tajski i nadać przedsięwzięciu wymiar międzynarodowej wymiany kulturalnej. Porozumienie tajsko-polskie. Ale wiedząc, jak wygląda ich system organizacji pracy, który raczej się nie zmienił przez lata, musiałam zdecydować się na inne rozwiązania. Tajowie podczas ważnych uroczystości, na których punktem kulminacyjnym jest na przykład przecięcie wstęgi, powołują specjalny komitet składający się z kilku osób – je z kolei koordynują jeszcze inne powołane osoby. Na koniec okazuje się, że brakuje nożyczek, by wstęgę przeciąć. Wiedza na temat ich organizacyjnych zdolności nakazała mi odpuścić wszelkie porozumienia interkontynentalne. Szukaliśmy zatem najlepszych osób na Północy i Południu, które nauczą mnie przyrządzania lokalnych specjałów. W Bangkoku, jak się okazało, miałam przejść niezłą szkołę życia. Bilety kupione, my i dwójka dzieci. Ale zaraz! Kto się nimi zajmie, jak ja będę gotować?
Na szczęście otaczam się osobami, które żyją wedle zasady: „Jutro zaczyna się dziś”. Na totalnym spontanie z odsieczą przybyła mi ukochana przyjaciółka mieszkająca w Nicei – AGA, ulubiona ciotka moich dzieci. Kupiła bilet. Lecimy razem, ale osobno. Spotkamy się na miejscu. W wyniku wspaniałych zbiegów okoliczności, które oczywiście nie istnieją, bo nic nie dzieje się przypadkiem, jeszcze inne osoby poczuły w sobie zew podróżników i ostatecznie było nas tam 16 osób. Podróżowaliśmy czasem wspólnie, a czasem osobno.
Część z moich przyjaciół była ze mną non stop i nie odstępowała mnie na krok podczas ciężkiej pracy. Plan naszej podróży podyktowany był miejscami, w których miałam gotować. Chciałam również odwiedzić stare kąty i znajomych: Katie, Larsa, Jane i Mariusza. Ona i Rycerz szukali dla mnie mistrzów wśród swoich kontaktów, ja próbowałam ich znaleźć na własną rękę. Sporządziłam listę lokalnych dań, które chciałabym się nauczyć gotować. To był klucz do poszukiwań właściwej osoby – nauczyciela, gdyż w normalnych szkołach gotowania nie przyrządzało się ich na co dzień. Udało mi się dostać kontakt do starszej kobiety, w której rodzinie wiedzę kulinarną przekazywano z pokolenia na pokolenie. Jej przepisy były bardzo stare, a techniki wykonywania dań już dawno zostały zapomniane. To była idealna osoba dla mnie. Wszystko dograne, trzeba tylko do niej dojechać. Mój Instytut zapewnił mi „rzeź” w Bangkoku na moją własną prośbę i życzenie oraz dodatkowe szkolenia w Chiang Mai. Zostało Południe, gdzie w międzyczasie wszystko też się doprecyzowało. Data wylotu wydawała się bardzo odległa. Rozpoczęłam zatem trening cierpliwości w spokoju i zarazem wielkim podekscytowaniu, nadal ucząc ludzi na własnym podwórku.
Bangkok – My Darling
Zaraz po przylocie cała nasza banda poszła spać, a ja ruszyłam na poszukiwania swojej restauracji, swojego przylądka dobrej nadziei, w której za chwilę miałam rozpocząć pracę. W samym centrum, blisko Khao San Road znajdowała się ogromna restauracja, przez którą codziennie przewijały się setki ludzi. Zostałam bardzo ciepło przyjęta przez Joy, której brat był menedżerem My Darling (nazwa tego miejsca). Oprowadziła mnie po kuchni, poznała ze swoim bratem – ostatecznie dobiliśmy targu i od rana miałam stawić się na stanowisku pracy. Szef kuchni Naam, któremu zostałam przedstawiona, pomyślał, że jestem niezłym żartem i raczej nie wziął na poważnie mojej osoby. Nie wykazywał chęci, by wziąć mnie pod swoje skrzydła. Kiedy nastała godzina zero, a raczej 8.00 czasu tajskiego, z dynamiczną muzyką w słuchawkach i ogromnym jet lagiem pognałam ku nowej przygodzie.
Gdy dotarłam na miejsce, szef kuchni oczywiście był już na stanowisku i rozdzielał zadania. Wszyscy pracownicy restauracji wskazywali mnie palcami i mogłabym przysiąc, że mówią do siebie po tajsku: „Ej, patrzcie, przyszła ta biała z wczoraj”. A wspominałam już, że w restauracji oprócz menedżera i kilku kelnerek nikt nie mówił po angielsku? Nie? No więc to jest chyba dobry moment, by obwieścić, że wszyscy moi nauczyciele w My Darling byli wyłącznie tajskojęzyczni. Alleluja! Dobrze, że znałam parę słów po tajsku, takich jak sos rybny, szpinak wodny czy sałata. Bardzo się przydały, szczególnie pierwszego dnia. Szef kuchni zawołał mnie jak bezpańskiego psa, posadził na krześle i rzucił worek z liśćmi limonki kaffir. Był on wielkości mojej starszej córki, czyli miał jakieś 110 centymetrów. W środku znajdowały się gałęzie, a na nich liście. Według mnie było ich sto tysięcy.
Szef kuchni pokazał mi, co mam robić, i wrócił do swojej pracy. Teraz już wiem, że to zadanie oraz szatkowanie trzydziestu główek kapusty było moim FRYCOWYM. Dając mi najgorsze zadania w kuchni, sprawdzali, ile jestem warta. Dodam, że krojenie kapusty odbywało się ręcznie – w Tajlandii nikt nie używa szatkownicy.