W mojej tajskiej kuchni - Daria Ładocha - ebook + książka

W mojej tajskiej kuchni ebook

Daria Ładocha

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W tej książce znajdziesz zapach tajskich przygód, aromat egzotycznych
doznań i mnóstwo praktycznych informacji, jak zostać mistrzem tajskich
dań we własnej kuchni!

Przemierzając Tajlandię, Daria Ładocha ze studentki dziennikarstwa stała się kulinarnym
coachem. Szefowie lokalnych restauracji wprowadzili ją w tajniki swojej pracy, starsze
kobiety gotujące dla rodzin zdradziły tradycyjne receptury. Obrała kilogramy krewetek,
pokroiła góry warzyw i wróciła, by podzielić się tym, czego się nauczyła.

W mojej tajskiej kuchni to 90 przepisów na szybkie, efektowne i niesamowicie smaczne
dania. Towarzyszą im opisy produktów i porady, gdzie można je kupić i czym zastąpić.
Ugotuj pyszne zielone curry z kurczakiem i bakłażanem tajskim, zasmakuj orientalnej
kuchni, poznaj historię białej Tajki i wraz z nią naucz się przyrządzać potrawy z dużą
dawką chili i szczypta humoru.

DARIA ŁADOCHA – maniaczka zdrowego żywienia, mama dwójki dzieci. Swoja filozofią
życia oraz przepisami dzieli się w Dzień Dobry TVN oraz na kulinarnym blogu Mamałyga.
Prowadzi warsztaty z kuchni tajskiej w Instytucie Sztuki Kulinarnej. Uczy, jak zdrowo
się odżywiać oraz wspierać odporność za pomocą diety.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 223

Oceny
4,0 (51 ocen)
21
16
7
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Drogi Kucharzu!

Na­wet je­śli jesz­cze nie za­czą­łeś upra­wiać cza­rów w swo­jej kuch­ni, to po­zwól, że będę Cię tak na­zy­wać. Nie­za­leż­nie od tego, jaki ro­dzaj kuch­ni wy­bie­rzesz, mo­żesz stać się mi­strzem sztu­ki ku­li­nar­nej, je­śli tyl­ko bę­dziesz tego chciał. Moim zda­niem każ­dy po­tra­fi go­to­wać. Je­śli za­czy­nasz swo­ją ku­li­nar­ną przy­go­dę od tej książ­ki, to wiem na pew­no, że już nie­ba­wem nie opę­dzisz się od przy­ja­ciół, któ­rzy będą chcie­li uczto­wać u Cie­bie przy wspól­nym, taj­skim sto­le.

Kuch­nia taj­ska jest jed­ną z naj­prost­szych na świe­cie i każ­dy, na­wet je­śli nie od­wie­dził jesz­cze Kra­iny Uśmie­chu, z pew­no­ścią bez tru­du przy­go­tu­je więk­szość dań pre­zen­to­wa­nych tu dań. I nie dla­te­go, że przy­wio­złam je dla Cie­bie i spi­sa­łam w jed­nym miej­scu, tyl­ko dla­te­go że w kuch­ni taj­skiej głów­nym do­rad­cą pod­czas go­to­wa­nia jest Twój wła­sny smak. To on do­ra­dzi, któ­rych skład­ni­ków użyć i w ja­kich pro­por­cjach.

Po­trak­tuj tę książ­kę jako in­spi­ra­cję – po­czą­tek po­szu­ki­wań Two­ich taj­skich dań. Bądź otwar­ty i od­kryw­czy, po­dą­ża­jąc za swo­imi upodo­ba­nia­mi. Co do jed­ne­go nie mam wąt­pli­wo­ści. Na­szym wspól­nym mia­now­ni­kiem jest nie­po­ha­mo­wa­ny ape­tyt na ży­cie i dla­te­go mamy przy­jem­ność się tu­taj wła­śnie spo­tkać…

Kuch­nia taj­ska jest bar­dzo bo­ga­ta w skład­ni­ki i dla­te­go ob­fi­tu­je w ogrom­ną ilość dań. Sta­ra­łam się wy­brać te, któ­re urze­kły mnie od pierw­sze­go wej­rze­nia i sma­ku. Przy­go­to­wa­łam za­mien­ni­ki, gdy­by za­kup skład­ni­ków ory­gi­nal­nie taj­skich spra­wiał ja­ką­kol­wiek trud­ność. Sam zde­cy­du­jesz, jak ostre będą Two­je po­tra­wy – iko­na ostro­ści to tyl­ko su­ge­stia we­dług taj­skie­go klu­cza, a czas przy­rzą­dza­nia po­tra­wy to tyl­ko sza­cun­ko­we wy­li­cze­nie, choć po­win­no się go mie­rzyć od mo­men­tu przy­go­to­wa­nia wszyst­kich skład­ni­ków. Tak wła­śnie go­tu­ją Ta­jo­wie – do­pó­ki wszyst­kie skład­ni­ki nie zo­sta­ną drob­no po­sie­ka­ne, a pa­sty utłu­czo­ne w moź­dzie­rzu, nie ma mowy o go­to­wa­niu. Są do­kład­ni i skru­pu­lat­ni w pie­lę­gno­wa­niu ku­li­nar­nych tra­dy­cji.

Idea, jaka mi przy­świe­ca­ła, gdy pi­sa­łam tę książ­kę, to krze­wie­nie fi­lo­zo­fii świa­do­me­go ży­wie­nia po­przez za­kli­na­nie jej w eg­zo­tycz­ne sma­ki.

Rozdział 1

Moja historia

W Krainie Uśmiechu

Taj­lan­dia nie bez po­wo­du jest na­zy­wa­na Kra­iną Uśmie­chu. Tak pi­szą nie­mal­że wszy­scy au­to­rzy prze­wod­ni­ków. I mają ra­cję. To miej­sce speł­nio­nych ma­rzeń i obiet­nic o nie­biań­skich pla­żach, eg­zo­tycz­nych sma­kach, a może na­wet o no­wym, lep­szym ży­ciu.

Moją pierw­szą po­dróż do Taj­lan­dii od­by­łam w 2006 roku i już wte­dy wie­dzia­łam, że wszyst­ko się zmie­ni. Pa­mię­tam to do­sko­na­le, by­łam stu­dent­ką dzien­ni­kar­stwa na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim, po­szu­ku­ją­cą za­ję­cia w me­diach. Sta­ra­łam się wów­czas o pra­cę w du­żej sta­cji te­le­wi­zyj­nej w Pol­sce, chcia­łam się do­stać do pro­gra­mu, któ­ry przy­cią­gał spo­rą pu­blicz­ność. Uda­ło się, cel zo­stał osią­gnię­ty, wska­za­no mi biur­ko i kom­pu­ter. Mo­głam za­czy­nać od za­raz. Wy­pa­da­ło jed­nak uprze­dzić pra­co­daw­cę, że za kil­ka ty­go­dni wy­ru­szam w swo­ją ko­lej­ną po­dróż. Tym ra­zem do Taj­lan­dii. To oka­za­ło się po­waż­ną prze­szko­dą. Ale nie dla mnie. Po­sta­wio­na pod ścia­ną, mu­sia­łam do­ko­nać wy­bo­ru. Dla mnie był on oczy­wi­sty. JADĘ! Pra­cę za­wsze moż­na zna­leźć, je­śli się tego bar­dzo pra­gnie. I dzi­siaj, z per­spek­ty­wy cza­su, nie ża­łu­ję tego. Bo dzię­ki tej de­cy­zji po tylu la­tach czu­ję, że je­stem we wła­ści­wym cza­sie i miej­scu na jak­że ulot­nej ma­pie ży­cia.

Pierw­szy kon­takt z uli­ca­mi Bang­ko­ku był jak strzał pio­ru­nem pro­sto w krę­go­słup mo­ich war­to­ści. Na­gle, jak w naj­lep­szym kom­pu­te­rze, licz­by za­czę­ły zmie­niać ko­lej­ność, pli­ki prze­rzu­cać swo­ją za­war­tość. Za­czę­łam na­praw­dę BYĆ. Tam i wte­dy. To za­owo­co­wa­ło moją fi­lo­zo­fią ży­cia, by za­wsze być TU I TE­RAZ. Spę­dzi­łam wów­czas w Taj­lan­dii 5 ty­go­dni. I to był czas ku­li­nar­ne­go olśnie­nia, po­szu­ki­wa­nia no­wych sma­ków, no­wych przy­gód i no­wej dro­gi…

Tętniące życiem ulice Bangkoku, Khao San Road

Pa­mię­tam do­kład­nie pierw­szy po­si­łek na uli­cy. Ja­dłam zie­lo­ne cur­ry z ba­kła­ża­nem taj­skim. Nie mo­głam wyjść z po­dzi­wu dla no­we­go sma­ku. Ba­kła­żan był mały, zie­lo­ny, lek­ko twar­dy, lecz bar­dzo smacz­ny. Wy­ła­wia­łam go z mi­ski kil­ka razy. Co to w ogó­le jest? Ża­den Taj nie po­tra­fił od­po­wie­dzieć mi na to py­ta­nie. Dla nich to tak zwy­kłe wa­rzy­wo jak dla nas po­mi­dor. Bia­ła, a ra­czej kom­plet­nie „zie­lo­na” dziew­czy­na za­da­ją­ca w kół­ko to samo py­ta­nie była dla nich jak zja­wi­sko. O co jej cho­dzi? Prze­cież to zwy­kły „eg­g­plant” – ba­kła­żan. A mój pol­ski ba­kła­żan wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej, więc uzna­łam, że mnie po pro­stu nie ro­zu­mie­ją. I wte­dy zło­ży­łam so­bie obiet­ni­cę: do­wiem się wszyst­kie­go na te­mat skład­ni­ków kuch­ni taj­skiej i spo­so­bów przy­go­to­wy­wa­nia dań. Do dzi­siaj re­ali­zu­ję ten plan. Od­by­łam już kil­ka po­dró­ży, pod­czas któ­rych uczy­łam się od Ta­jów na uli­cach, czy w ich do­mach, a tak­że w szko­łach go­to­wa­nia od sze­fów kuch­ni i lo­kal­nych mi­strzów. W swo­im kra­ju też zna­la­złam na­uczy­cie­la, a ra­czej na­uczy­ciel­kę, któ­ra na­wet te­raz za­glą­da mi przez ra­mię i pro­wa­dzi da­lej, bym na­dal się roz­wi­ja­ła. Nie od­pu­ści­łam ani na chwi­lę, chcąc zo­stać bia­łą Taj­ką w swo­im wła­snym kra­ju.

Pierw­szą po­dróż roz­po­czę­łam od kil­ku­dnio­we­go po­by­tu w Bang­ko­ku. Ja­dłam na uli­cy co dwie go­dzi­ny – cze­ka­łam, aż zwol­ni się miej­sce w brzu­chu, by spró­bo­wać ko­lej­ne­go da­nia. Wcho­dzi­łam do kuch­ni w re­stau­ra­cjach bez py­ta­nia – wzbu­dza­ło to we­so­łość Ta­jów, gdyż dla nich był to eg­zo­tycz­ny wi­dok. Bia­ła ko­bie­ta chwy­ta woka i chce się na­uczyć „pod­rzu­cać” jego za­war­tość. Py­ta­łam o skład­ni­ki na każ­dym ba­za­rze. Za­miast po­dzi­wiać pa­ła­ce, od rana do ciem­nej nocy od­wie­dza­łam stra­ga­ny, gdzie wiel­kie po­ła­cie mię­sa zwi­sa­ły z su­fi­tu aż do sa­mej pod­ło­gi, gdzie wa­rzy­wa i owo­ce po kil­ku go­dzi­nach zle­wa­ły mi się w jed­ną wiel­ką pla­mę z po­wo­du upa­łu, gdzie ilość ziół i przy­praw była tak wiel­ka, że nie mo­głam ich od­róż­nić po ca­ło­dzien­nym wą­cha­niu i sma­ko­wa­niu li­ści.

Szczęśliwa Tajka podczas „Święta Lania Wody”, Song­kran – taj­ski Nowy Rok, 2007 rok
Wielka bitwa na wodę podczas obchodów tajskiego Nowego Roku w Chiang Mai, 2007 rok

Prze­cha­dza­jąc się uli­ca­mi Bang­ko­ku wśród tu­ry­stów z róż­nych za­kąt­ków glo­bu, moż­na od­na­leźć w so­bie inne oby­wa­tel­stwo. Po­czu­łam się tam jak oby­wa­tel świa­ta, a nie miesz­ka­niec jed­ne­go kra­ju. Prze­ży­łam mnó­stwo przy­gód, o któ­rych chęt­nie opo­wiem. Spo­ty­ka­ne oso­by i miej­sca po­wo­li kształ­to­wa­ły we mnie nowe spoj­rze­nie na wszyst­ko, ide­al­nie wpi­su­jąc się w mój tem­pe­ra­ment i tem­po ży­cia. Bang­kok już na za­wsze po­zo­sta­nie moim miej­scem na ma­pie świa­ta – za każ­dym ra­zem od­kry­wam go na nowo, cią­gnąc za sobą ko­lej­nych to­wa­rzy­szy po­dró­ży. Naj­pięk­niej­szy­mi go­ść­mi, ja­kich tam za­pro­si­łam, były moje dwie cu­dow­ne có­recz­ki. Mimo upa­łu dziel­nie mi to­wa­rzy­szy­ły w ku­li­nar­nych eska­pa­dach i pięk­nych chwi­lach, któ­re na za­wsze już po­zo­sta­ną w mo­jej pa­mię­ci.

Dlaczego kuchnia tajska

Za­nim pierw­szy raz wy­je­cha­łam do Taj­lan­dii, już by­łam „fi­lo­zof­ką” w dzie­dzi­nie zdro­we­go ży­wie­nia. Tam jed­nak zmie­ni­ła się uży­wa­na wcze­śniej prze­ze mnie ter­mi­no­lo­gia i za­miast na­dal opo­wia­dać o zdro­wym ży­wie­niu, za­czę­łam uży­wać ter­mi­nu „świa­do­mość” w kuch­ni. Azja­ci urze­kli mnie wie­dzą na te­mat wła­ści­wo­ści pro­duk­tów i tego, jaki wpływ mają one na ich or­ga­nizm. Jest to wie­dza prze­ka­zy­wa­na z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, któ­ra ide­al­nie wpi­su­je się w moje ha­sło prze­wod­nie: „je­steś tym, co jesz”. Od 15 lat sta­ram się od­ży­wiać zgod­nie ze swo­im ko­dem me­ta­bo­licz­nym, czy­li spo­ży­wać po­kar­my bo­ga­te w war­to­ści od­żyw­cze i do­brze to­le­ro­wa­ne przez mój or­ga­nizm. Dla­te­go świa­do­mość ży­wie­nia jest dużo waż­niej­sza niż okre­śla­nie da­nej kuch­ni lub jej po­traw jako zdro­we czy nie­zdro­we. Coś, co słu­ży jed­nej oso­bie, może szko­dzić dru­giej. Poza tym miesz­kań­cy Azji sku­pia­ją swo­ją uwa­gę na ener­gii po­ży­wie­nia zgod­nie z za­sa­da­mi die­te­ty­ki we­dług me­dy­cy­ny chiń­skiej. Do­kład­nie wie­dzą, któ­re pro­duk­ty i przy­pra­wy są roz­grze­wa­ją­ce, osu­sza­ją­ce, wy­chła­dza­ją­ce czy na­wil­ża­ją­ce. Taj po pro­stu wie, jak się od­ży­wiać, by wzmac­niać układ tra­wien­ny i od­por­no­ścio­wy, przy­spie­szać me­ta­bo­lizm i przy tym do­star­czać or­ga­ni­zmo­wi po­trzeb­nych skład­ni­ków od­żyw­czych. Nie zje na śnia­da­nie ka­nap­ki z se­rem z kil­ku po­wo­dów. Wie, że taki po­si­łek nie po­bu­dzi jego or­ga­ni­zmu do ca­ło­dzien­nej pra­cy. Po­nad­to skład­ni­ki ta­kie­go śnia­da­nia nie wy­stę­pu­ją na­tu­ral­nie w Taj­lan­dii. Nie ma ani psze­ni­cy, ani nie wy­twa­rza się sera żół­te­go. Die­ta prze­cięt­ne­go Taja, któ­ry nie uległ mo­dzie na fast food lub je­dze­nie „skle­po­we”, skła­da się tyl­ko i wy­łącz­nie ze skład­ni­ków, ja­kie w da­nej po­rze roku ro­dzi jego zie­mia. Do­słow­nie.

Wielka bitwa wodna na ulicach Chiang Mai, Song­kran 2007 rok
Nocny targ w Chiang Mai i zjedzony red snap­per

Pod­czas pierw­szej wi­zy­ty w Chiang Mai mia­łam przy­jem­ność brać udział w świę­cie Song­kran, czy­li taj­skim No­wym Roku, któ­ry wy­pa­da w po­ło­wie kwiet­nia. Jego chiń­ska na­zwa ozna­cza „Świę­to La­nia Wody”.

Ta­jo­wie wy­cho­dzą wów­czas na uli­ce i ob­le­wa­ją się wodą na po­tę­gę, ale nie przy­po­mi­na to na­sze­go wiel­ka­noc­ne­go la­ne­go po­nie­dział­ku. Sza­cu­je się, że co roku pod­czas świą­tecz­nej woj­ny na wodę ran­nych zo­sta­je kil­ka ty­się­cy lu­dzi, są też ofia­ry śmier­tel­ne. W ten spo­sób Ta­jo­wie czczą porę desz­czo­wą, któ­ra roz­po­czy­na się w oko­li­cach maja. Dla nich to po­wód do ra­do­ści – ko­niec pory su­chej ozna­cza wzrost, roz­wój, ży­cie. Taj­ska pro­win­cja jest bar­dzo bied­na. Tam wszy­scy żyją w zgo­dzie z na­tu­rą i gdy nad­cho­dzi pora desz­czo­wa, sie­dzą w swo­ich sza­ła­sach, za­ja­da­jąc ryż kle­isty i chil­li. I mimo że mają spi­chle­rze, w któ­rych trzy­ma­ją ryż na „mo­kry” czas, i mo­gli­by skła­do­wać też inne za­pa­sy, to z sza­cun­ku do praw na­tu­ry wy­bie­ra­ją inną dro­gę. Tam na­tu­ra jest sil­niej­sza niż cy­wi­li­za­cja. Ką­pią się w rze­kach, po­skra­mia­ją ciem­ność świecz­ka­mi, je­dzą zwie­rzę­ta, je­śli uda im się ja­kieś upo­lo­wać. Ho­do­wa­nych świń nie trzy­ma­ją w za­gro­dach, pusz­cza­ją je wol­no. By­łam na­wet świad­kiem ła­pa­nia jed­nej z nich. Nad­szedł dzień, gdy w dżun­gli w wio­sce po­sta­no­wio­no ubić czar­ną świ­nię. Wszy­scy miesz­kań­cy osa­dy bie­ga­li za nią, świ­nia kwi­cza­ła wnie­bo­gło­sy, a ja trzę­słam się scho­wa­na za słu­pem – w se­kun­dę przy­po­mnia­łam so­bie dzie­sięć przy­ka­zań Bo­żych. Ze stra­chu. Kie­dy w koń­cu uda­ło im się ją zła­pać, w 15 mi­nut zo­sta­ła ro­ze­bra­na na czę­ści. Na­wet dzie­ci bra­ły udział w ry­tu­ałach, płu­cząc je­li­ta w rze­ce, by na­peł­nić je far­szem i przy­go­to­wać lo­kal­ny spe­cjał, czy­li kieł­ba­ski z Pół­no­cy.

Ko­lej­nym po­wo­dem, dla któ­re­go Taj nie zje ka­nap­ki z żół­tym se­rem na śnia­da­nie, jest jego cena. Pro­duk­ty im­por­to­wa­ne są dla nie­go po pro­stu za dro­gie. Za­zwy­czaj na śnia­da­nie spo­ży­wa­ją peł­no­war­to­ścio­wy po­si­łek skła­da­ją­cy się z wa­rzyw i mię­sa, na przy­kład w po­sta­ci zupy, któ­ra w die­te­ty­ce Wscho­du uzna­wa­na jest za naj­sil­niej po­bu­dza­ją­cy po­karm z rana. Ten zwy­czaj z przy­jem­no­ścią prze­ję­łam od Ta­jów. Zupa na śnia­da­nie sta­no­wi ide­al­ne roz­po­czę­cie mo­je­go dnia, choć wiem, że kiep­sko wpi­su­je się w kul­tu­rę pol­skich po­ran­ków przy sto­le.

Kuch­nia taj­ska jest peł­na wa­rzyw, przy­praw i ziół. Bar­dzo mi to od­po­wia­da – skład­ni­ki łą­czy się dość pro­sto, a da­nia przy­go­to­wu­je w krót­kim cza­sie, dzię­ki cze­mu mam pew­ność, że chro­nię war­to­ści od­żyw­cze po­sił­ku. Lo­kal­na kuch­nia Ta­jów jest cał­ko­wi­cie bez­glu­te­no­wa i bez­mlecz­na. To do­bra wia­do­mość dla wszyst­kich ro­dzi­ców, któ­rzy oba­wia­ją się po­dró­ży do Taj­lan­dii z dzieć­mi obar­czo­ny­mi róż­ny­mi nie­to­le­ran­cja­mi po­kar­mo­wy­mi. Dla mnie jako mat­ki to raj na zie­mi. Jest mnó­stwo ła­god­nych dań, duży wy­bór zup w menu – na­wet na uli­cy – no i je­dze­nie moż­na do­stać na każ­dym rogu o każ­dej po­rze dnia i nocy. Ryż i ma­ka­ron z wa­rzy­wa­mi, smacz­ne ryby, pul­pe­ty w lek­kim bu­lio­nie, ryż kle­isty z man­go – mo­gła­bym wy­mie­niać bez koń­ca po­tra­wy, któ­re od razu przy­pa­da­ją do gu­stu dzie­ciom po­dróż­ni­ków. Je­śli w da­nym miej­scu w kar­cie są tyl­ko ostre da­nia, moż­na po­pro­sić ku­cha­rza o przy­go­to­wa­nie cze­goś eks­tra dla dzie­ci – zro­bi to z przy­jem­no­ścią i na pew­no nie bę­dzie na­rze­kał, że ma wy­bred­nych klien­tów. Do tego do­cho­dzi aspekt po­znaw­czy. Dzie­ci każ­de­go dnia po­zna­ją nowe sma­ki, ob­cu­ją z tu­ry­sta­mi, któ­rzy mó­wią w in­nym ję­zy­ku, uczą się roz­po­zna­wa­nia i sza­no­wa­nia in­nych ras, a przede wszyst­kim tego, że na­le­ży jeść to, co się do­sta­je, bez wy­dzi­wia­nia jak w domu, gdzie ro­dzi­ce nie­raz dwo­ją się i tro­ją, by za­spo­ko­ić za­chcian­ki po­ciech.

Szczęśliwe tajskie dzieci

Kuch­nia taj­ska wpi­su­je się w moją ide­olo­gię ży­cia. To na­tu­ral­ne po­ży­wie­nie skła­da­ją­ce się z lo­kal­nych kom­po­nen­tów, do­brze do­pra­wio­ne przy­pra­wa­mi i zio­ła­mi, zbi­lan­so­wa­ne pod wzglę­dem skład­ni­ków, do­pa­so­wa­ne ener­ge­tycz­nie do kli­ma­tu. W Pol­sce mało mówi się o tym, że die­tą na­le­ży rów­no­wa­żyć wa­run­ki kli­ma­tycz­ne, po­go­do­we. Ży­jąc w kli­ma­cie wil­got­nym i zim­nym, po­win­ni­śmy spo­ży­wać przez więk­szą część roku (poza la­tem) po­kar­my osu­sza­ją­ce i roz­grze­wa­ją­ce. I przede wszyst­kim jeść zgod­nie z po­ra­mi roku, na przy­kład wy­chła­dza­ją­ce owo­ce w czerw­cu, a roz­grze­wa­ją­cy bi­gos zimą. Sta­ro­pol­ska kuch­nia uwzględ­nia­ła w prze­pi­sach pory roku i okre­śla­ła, któ­re po­kar­my spo­ży­wać w da­nym okre­sie. Nie­ste­ty, u nas tra­dy­cja prze­ka­zy­wa­nia tej wie­dzy z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie wy­ga­sła. I mię­dzy in­ny­mi wła­śnie za jej pod­trzy­ma­nie sza­nu­ję Azja­tów.

Ta­jo­wie je­dzą 5 razy dzien­nie. Ich die­ta jest zbi­lan­so­wa­na, bo­ga­ta w biał­ko, tłusz­cze i wę­glo­wo­da­ny. Oprócz glu­ta­mi­nia­nu sodu, któ­ry lu­bią do­sy­py­wać do wszyst­kich dań, nie sto­su­ją prze­two­rzo­nej żyw­no­ści. Mają w swo­im menu de­se­ry, ale za­miast nich wolą owo­ce, któ­rych zresz­tą nie bra­ku­je na tam­tych sze­ro­ko­ściach geo­gra­ficz­nych. Kró­lem owo­ców jest śmier­dzą­cy du­rian (nie wol­no go prze­wo­zić dro­gą po­wietrz­ną do in­nych kra­jów). Miesz­ka­jąc w ho­te­lu przy Khao San Road, wie­dzia­łam już kil­ka mi­nut wcze­śniej, że za­raz pod mo­imi okna­mi roz­pocz­nie się „du­ria­no­wy han­del”. Za­pach jest tak in­ten­syw­ny, że ulicz­ne­go sprze­daw­cę mo­że­my wy­czuć, gdy dzie­li go od nas kil­ka prze­cznic. Z ko­lei kró­lo­wa owo­ców to man­go­stan, któ­ry po prze­cię­ciu skór­ki i zdję­ciu jej czę­ści wy­glą­da jak pięk­ny kwia­tek. Inne po­pu­lar­ne owo­ce to zna­ne pol­skim tu­ry­stom li­czi, po­me­lo, man­go, ba­na­ny, li­mon­ki, małe po­ma­rań­cze. Moje dzie­ci bar­dzo lu­bią owoc o na­zwie dra­gon: czer­wo­ny na ze­wnątrz, z łu­pi­ną przy­po­mi­na­ją­cą kwia­tek i bia­łym miąż­szem w czar­ne krop­ki – wy­glą­da jak lody stra­cia­tel­la. A za­tem moje po­cie­chy my­ślą, że je­dzą kwia­tek, któ­ry w środ­ku ma lody z ka­wał­ka­mi cze­ko­la­dy. Z in­nych eg­zo­tycz­nych ga­tun­ków war­to wy­mie­nić ram­bu­tan (w sma­ku przy­po­mi­na li­czi, a na ze­wnątrz jest wło­cha­ty, więc w po­dró­ży sta­no­wi lep­szą za­baw­kę niż plu­sza­ki), kum­kwat – owoc, któ­ry spo­ży­wa się ze skór­ką – oraz ka­ram­bo­lę o so­czy­stym i chru­pią­cym miąż­szu.

Jak to wszystko się zaczęło

Pierw­sza po­dróż do Taj­lan­dii była eks­plo­zją za­pa­chów i sma­ków. Wte­dy za­sia­ne zo­sta­ło zia­ren­ko zmian, któ­re w ko­lej­nych la­tach od­mie­ni­ły mój los. Kie­dy w 2006 roku prze­cha­dza­łam się jed­ną z głów­nych ulic sek­to­ra tu­ry­stycz­ne­go w Bang­ko­ku, czy­li Soi Ram­but­tri, pod­szedł do mnie nie­zna­jo­my męż­czy­zna i za­py­tał, czy nie chcia­ła­bym za­grać w fil­mie bol­ly­wo­odz­kiej pro­duk­cji. Mia­ła­bym wy­stą­pić w epi­zo­dzie jako sta­tyst­ka. By­łam wte­dy mło­da, nie mia­łam dzie­ci, więc zgo­dzi­łam się bez za­sta­no­wie­nia, w imię za­sa­dy „przy­go­da – każ­dej chwi­li szko­da”.

Męż­czy­zna zo­sta­wił mi in­struk­cje dal­szych dzia­łań, a w za­sa­dzie po­in­for­mo­wał, że o 6.00 rano pod­je­dzie tak­sów­ka i za­bie­rze mnie spod ho­te­lu na plan fil­mo­wy nie­da­le­ko w cen­trum. Uzna­łam, że nie ma po­wo­dów do obaw. Je­dy­nym mi­nu­sem ca­łe­go przed­się­wzię­cia było to, że mu­sia­łam je­chać sama. Wsta­łam rano, ze­szłam na dół, tak­sów­ka już cze­ka­ła. Wsia­dłam, po­że­gna­łam to­wa­rzy­sza, z któ­rym po­dró­żo­wa­łam, i po­je­cha­łam zdo­by­wać Bol­ly­wo­od.

Do­brze, że wzię­łam ze sobą te­le­fon – tyl­ko na tyle star­czy­ło mi ro­zu­mu, by się ja­koś za­bez­pie­czyć. Nie wie­dzia­łam, do­kąd jadę. Nie mia­łam nu­me­ru te­le­fo­nu nie­zna­jo­me­go męż­czy­zny. Po 5 mi­nu­tach stra­ci­łam ro­ze­zna­nie, gdzie je­stem, a tak­sów­karz nie mó­wił po an­giel­sku. Do tego miej­sca „nie­da­le­ko w cen­trum” je­cha­łam po­nad dwie go­dzi­ny, z my­ślą o tym, że to po­dróż w jed­ną stro­nę, wy­sy­ła­jąc wia­do­mo­ści z te­sta­men­tem i ostat­nim po­że­gna­niem. Osta­tecz­nie jed­nak uda­ło mi się do­trzeć na plan fil­mo­wy, któ­ry oka­zał się bar­dzo pro­fe­sjo­nal­ny.

Aktorki z Bangkoku, czyli wielka trójka z bollywoodzkiej produkcji, Bangkok 2006 rok

Gwiaz­dy z In­dii wje­cha­ły w spe­cjal­nych lek­ty­kach, nie moż­na było ich do­ty­kać – od­nio­słam wra­że­nie, że pa­trzeć rów­nież nie wol­no. Sce­nę gra­łam z dwie­ma in­ny­mi eg­zo­tycz­ny­mi dziew­czy­na­mi, czy­li… zwy­kły­mi blon­dyn­ka­mi jak ja: jed­na była z Ro­sji, dru­ga z Au­stra­lii. Nasz epi­zod w fil­mie trwał 5 se­kund, ale sce­nę na­gry­wa­ły­śmy cały boży dzień. Gdy nad­szedł ko­niec zdjęć, po­bra­łam swo­je wy­na­gro­dze­nie, umó­wi­łam się z ko­le­żan­ka­mi z pla­nu na ko­la­cję i wró­ci­łam do ho­te­lu, za­sta­na­wia­jąc się, na co prze­zna­czę za­ro­bio­ne pie­nią­dze.

I tak wła­śnie tra­fi­łam na swój pierw­szy kurs kuch­ni taj­skiej. To był po­ziom pod­sta­wo­wy: pa­sta cur­ry, pad thai, spring rol­l­sy, sa­łat­ka i zupa tom yum go­ong. Te­raz, z per­spek­ty­wy cza­su, po zdo­by­ciu wie­dzy i do­świad­cze­nia wiem, że kurs nie był wart zła­ma­ne­go gro­sza. Ale za­po­cząt­ko­wał nowy etap w moim ży­ciu, trwa­ją­cy po dziś dzień. Z ogrom­ną po­ko­rą pa­trzę wstecz i dzię­ku­ję przede wszyst­kim so­bie za od­wa­gę, któ­ra w tym przy­pad­ku mo­gła oka­zać się głu­po­tą. Ale kto nie ry­zy­ku­je, ten nie wy­gry­wa! A „od­wa­ga na sa­me­go sie­bie” to pierw­sza po­zy­cja na li­ście cech nie­zbęd­nych do kształ­to­wa­nia sie­bie, któ­re chcia­ła­bym prze­ka­zać swo­im cór­kom.

Kolejne wyjazdy

Po pierw­szej wi­zy­cie w Taj­lan­dii wie­dzia­łam, że tam wró­cę. Czu­łam, że ta po­dróż była inna niż po­przed­nie do Sy­rii, Skan­dy­na­wii, Ame­ry­ki Ła­ciń­skiej. Inna niż po­dró­żo­wa­nie po Eu­ro­pie i zwie­dza­nie naj­więk­szych sto­lic na Sta­rym Kon­ty­nen­cie. Każ­dy kraj i każ­dy kon­ty­nent mają swo­ją fan­ta­stycz­ną hi­sto­rię i wszę­dzie moż­na zna­leźć do­brą kuch­nię, ale czu­łam, że wła­śnie Kra­ina Uśmie­chu cią­gle jest dla mnie otwar­ta i już nie­dłu­go do niej po­wró­cę.

Moje ży­cie w Pol­sce to­czy­ło się swo­im to­rem. Pra­ca w agen­cji re­kla­mo­wej, cią­ża, po­ród, trud­no­ści po­cząt­ko­wej fazy ma­cie­rzyń­stwa. Wie­le pro­jek­tów za­wo­do­wych – cza­sem na bar­dzo wy­so­kim po­zio­mie. Lu­dzie wo­kół lu­bi­li ze mną współ­pra­co­wać, gdyż z pa­sją od­da­wa­łam się swo­im za­ję­ciom. Ale ja cały czas czu­łam, że moje miej­sce jest gdzie in­dziej. Prze­ło­mo­wym wy­da­rze­niem oka­za­ły się moje trzy­dzie­ste uro­dzi­ny. Dzień ten zbli­żał się wiel­ki­mi kro­ka­mi. By­łam po­twor­nie zmę­czo­na pra­cą i ży­ciem, jak każ­dy, kto że­gna „dwój­kę” z przo­du. Ze­wsząd pa­da­ły py­ta­nia, jak za­mie­rzam spę­dzić ten dzień. Ro­dzi­na i przy­ja­cie­le chcąc uczcić ze mną ju­bi­le­usz, roz­po­czę­li pla­no­wa­nie. A ja mia­łam tyl­ko jed­no ma­rze­nie. Ko­lej­ny raz wró­cić do mo­ich taj­skich sma­ków. Już wte­dy sama przy­go­to­wy­wa­łam taj­skie po­tra­wy w domu – wie­le na­uczy­łam się pod­czas po­przed­nich po­dró­ży – ale na­dal był to ama­tor­ski po­ziom, a ja chcia­łam się roz­wi­jać, iść da­lej. Szcze­gól­nie, że za­czął mi do­skwie­rać w pra­cy syn­drom wy­pa­le­nia za­wo­do­we­go. A z tym, wia­do­mo, cięż­ko wal­czyć. Trze­ba od­po­cząć, na­brać sił, za­sta­no­wić nad tym, co da­lej, ze­brać w so­bie ener­gię i od­po­wie­dzi na jesz­cze nie­za­da­ne py­ta­nia.

Za­pa­dła de­cy­zja. Je­dzie­my w trój­kę do Taj­lan­dii na moje trzy­dzie­ste uro­dzi­ny. Sami, bez przy­ja­ciół bę­dzie­my ce­le­bro­wać wej­ście w nowy etap ży­cia na od­le­głym kon­ty­nen­cie. Lau­ra, moja star­sza cór­ka, mia­ła wów­czas trzy lata. W tam­tym cza­sie była kom­plet­nym uczu­le­niow­cem na die­cie bez­glu­te­no­wej, bez­na­bia­ło­wej, z ato­po­wym za­pa­le­niem skó­ry. Wszy­scy pu­ka­li się w czo­ło na mój sza­tań­ski po­mysł. Nie da­łam jed­nak za wy­gra­ną. Je­dzie­my i ko­niec!

Posąg Buddy w jednej z tajskich świątyń na Pół­no­cy

Z mo­je­go do­świad­cze­nia wy­ni­ka, że dzie­ci do­brze zno­szą dłu­gie loty sa­mo­lo­tem. Je­śli od­po­wied­nio się nimi po­kie­ru­je, za­opa­trzy w ga­dże­ty typu kred­ki, ko­lo­ro­wan­ki i na­klej­ki, to przez pierw­sze dwie, trzy go­dzi­ny się ba­wią, a po­tem smacz­nie śpią uko­ły­sa­ne dźwię­kiem sil­ni­ka. Tra­fi­łam aku­rat na li­nie lot­ni­cze, któ­re bar­dzo wspie­ra­ją ro­dzi­ców z ma­ły­mi dzieć­mi. To waż­na su­ge­stia dla wszyst­kich po­dró­żu­ją­cych z ma­lu­cha­mi. Nie każ­dy prze­woź­nik jest tak przy­chyl­ny, więc war­to to spraw­dzić przed wy­lo­tem. Je­śli cho­dzi o dziec­ko, oba­wia­łam się je­dy­nie tem­pe­ra­tu­ry po­wie­trza w Taj­lan­dii. Te­raz już wiem, że naj­młod­si dużo le­piej ad­ap­tu­ją się do cie­płe­go kli­ma­tu niż do­ro­śli.

Grillowane kalmary, stre­et food w Taj­lan­dii

Ode­spa­li­śmy jet lag w Bang­ko­ku i ru­szy­li­śmy na Po­łu­dnie, by tam ce­le­bro­wać okrą­głą rocz­ni­cę. Tra­fi­li­śmy na Ko Sa­mui, któ­ra od razu mi się nie spodo­ba­ła. Mnó­stwo tu­ry­stów, głów­na pro­me­na­da przy­po­mi­na­ła mi ra­czej Mon­ciak w So­po­cie niż zie­mię obie­ca­ną do świę­to­wa­nia. Menu w re­stau­ra­cjach w ję­zy­ku nie­miec­kim, an­giel­skim i ro­syj­skim. W kar­cie ste­ki, ham­bur­ge­ry i piz­za za ceny ra­czej eu­ro­pej­skie niż taj­skie. Zero stre­et fo­odu w oko­li­cy re­stau­ra­cji – za­kaz han­dlu ulicz­ne­go daje więk­sze zy­ski re­stau­ra­to­rom. Po­la­ły się łzy, gdyż po­ja­wi­ła się myśl, że Taj­lan­dia mnie oszu­ka­ła. Wzię­łam ro­dzi­nę i ucie­kłam w stro­nę mo­rza, któ­re od za­wsze mnie uspo­ka­ja.

Urodzinowa wyprawa na słonie

Usia­dłam na brze­gu i po­my­śla­łam, że to do­bry pierw­szy mo­ment, by pu­ścić wi­shin­ga, czy­li lam­pion – za­pa­la się go, wy­po­wia­da w my­ślach ży­cze­nie i pusz­cza w stro­nę nie­ba. Ni­g­dy wcze­śniej się na to nie zde­cy­do­wa­łam, mimo że nie­raz nocą nie­bo było za­snu­te lam­pio­na­mi, za któ­ry­mi cią­gnął się sznur nie­wi­dzial­nych i nie­wy­po­wie­dzia­nych ma­rzeń wy­sła­nych przez tu­ry­stów z ca­łe­go świa­ta. Z tego wszyst­kie­go naj­bar­dziej za­do­wo­le­ni byli Ta­jo­wie, któ­rzy sprze­da­ją za od­po­wied­nią cenę przy­jezd­nym obiet­ni­cę re­ali­za­cji tych próśb. A co tam. Wcho­dzę w to – po­my­śla­łam. Za­pła­ci­łam, za­pa­li­łam świa­teł­ko i wy­sła­łam do nie­ba ku ucie­sze mo­jej cór­ki, któ­ra do dzi­siaj my­śli, że to ja­kieś cza­ry. Bo to były cza­ry…

Idąc da­lej brze­giem mo­rza, spo­strze­głam pla­sti­ko­we krze­sła za­to­pio­ne w mo­rzu do jed­nej trze­ciej ich wy­so­ko­ści. Przy tych krze­słach sta­ły rów­nież sto­li­ki. Nikt przy nich nie sie­dział. Za­tem JA po­sta­no­wi­łam usiąść! Resz­ta mo­jej ro­dzi­ny po­szła w moje śla­dy. Za mo­ment pod­szedł kel­ner, któ­ry bar­dzo sła­bo mó­wił po an­giel­sku. Do­strze­ga­jąc pro­ble­my ko­mu­ni­ka­cyj­ne, po­pro­sił, bym za nim po­szła, co też uczy­ni­łam. Za­pro­wa­dził mnie do lady wy­ło­żo­nej lo­dem, na któ­rej chło­dzi­ły się świe­że ryby, owo­ce mo­rza i róż­ne od­mia­ny re­ki­nów. Mo­głam wska­zać, z któ­re­go ka­wał­ka re­ki­na ob­słu­ga ma od­ciąć stek, i po­cze­kać, aż upie­cze się na rusz­cie. Za­mó­wi­łam ogrom­ną ilość je­dze­nia: re­ki­ny, kra­by, la­brak­sa, lu­cja­na czer­wo­ne­go, kre­wet­ki. Wszyst­ko po­da­ne zo­sta­ło z sa­łat­ką i przy­nie­sio­ne do sto­li­ka za­nu­rzo­ne­go w wo­dzie. To był znak, któ­re­go tak de­spe­rac­ko po­trze­bo­wa­łam. Tu na wy­spie pa­no­wa­ły po pro­stu inne za­sa­dy. Mu­sia­łam od­na­leźć swo­je miej­sca, po­szu­kać na­uczy­cie­li, wy­ćwi­czyć cier­pli­wość, któ­ra w kuch­ni bar­dzo się przy­da­je.

Nad­szedł wiel­ki dzień. Nie cze­ka­łam na ży­cze­nia, tyl­ko sama zło­ży­łam je wszyst­kim moim bli­skim! Po­dzię­ko­wa­łam każ­de­mu z osob­na za to, że to­wa­rzy­szy mi w ży­ciu i po­ja­wił się na mo­jej dro­dze. Szyb­kie śnia­da­nie, plan po­dró­ży do wio­ski sło­ni. Nie dla mnie, dla dziec­ka… Chcia­łam, by cór­ka zo­ba­czy­ła, jak żyją, jak się za­cho­wu­ją w na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku, a nie w kam­pu­sach, gdzie są trzy­ma­ne na prze­jażdż­ki z tu­ry­sta­mi. Ale naj­pierw chwi­la dla sie­bie. Nie w spa, nie na Fa­ce­bo­oku, tyl­ko w świą­ty­ni. Po­dob­no, jak trwo­ga, to do Boga. W ży­ciu każ­de­go czło­wie­ka przy­cho­dzi czas, że chciał­by w coś lub ko­goś uwie­rzyć, a już na pew­no zo­stać wy­słu­cha­nym. To był ten mo­ment – dzień mo­ich trzy­dzie­stych uro­dzin. Dzień, w któ­rym chcia­łam zmie­rzyć się sama ze sobą, wy­po­wie­dzieć na głos wąt­pli­wo­ści, po­słu­chać we­wnętrz­nej ci­szy, od­być roz­mo­wę z Bo­giem, kim­kol­wiek jest i jak­kol­wiek wy­glą­da. Mój był zło­ty i wiel­ki. Za­pa­li­łam wszyst­kie ka­dzi­dła, po­wie­si­łam ja­śmin, Ta­jo­wie po­ka­za­li mi, jak do­peł­nić ry­tu­ałów. To był wiel­ki przy­sta­nek, prze­dłu­ża­ją­ca się pau­za. Wy­szłam spo­koj­na, nie wie­dząc, co mnie cze­ka.

Puszczanie wi­shin­ga pod­czas trzy­dzie­stych uro­dzin na Ko Sa­mui, 2012 rok
Piękna modlitwa w trzydzieste urodziny

Wie­czór uro­dzi­no­wy prze­bie­gał w wy­bor­nej at­mos­fe­rze. Obok mo­je­go ho­te­lu od­by­wał się fe­styn z mnó­stwem ulicz­ne­go je­dze­nia i mo­ji­to ze świe­żą, taj­ską mię­tą. Głód stre­et fo­odu za­spo­ko­jo­ny. Plac­ki, kre­wet­ki, pad thai. Wresz­cie Ta­jo­wie, któ­rych znam: otwar­ci, chęt­ni do po­ka­zy­wa­nia róż­nych sztu­czek, uśmiech­nię­ci, życz­li­wi. To wła­ści­wie pod­czas tej ulicz­nej uczty wpa­dłam na po­mysł, jak da­lej się uczyć.

Tajskie restauracje

By nie mar­no­wać cza­su pod­czas uro­dzi­no­wej po­dró­ży, opu­ści­łam Ko Sa­mui i uda­łam się Ko Tao. Tam chcia­łam się za­trud­nić w ja­kiejś knajp­ce i za­cząć pro­fe­sjo­nal­nie się uczyć praw­dzi­wej taj­skiej kuch­ni. Wie­dzia­łam od pol­skich tu­ry­stów, że na wy­spie jest Ra­sta Bar, któ­re­go wła­ści­ciel chęt­nie po­ma­ga Po­la­kom. Uda­łam się do nie­go z prze­ko­na­niem, że od za­raz za­cznę ja­kąś pra­cę, a przy­naj­mniej szko­le­nie w za­mian za po­moc w kuch­ni. Nie­ste­ty, przez dwa pierw­sze dni nie by­łam w sta­nie po­ro­zu­mieć się z wła­ści­cie­lem baru, gdyż jego ma­śla­ne oczy i spo­wol­nio­ne ru­chy unie­moż­li­wia­ły kon­takt, a już na pew­no roz­mo­wę na po­waż­ne te­ma­ty. Winą obar­cza­łam zbyt moc­ne jo­in­ty, któ­ry­mi się ra­czył przez cały dzień. Trze­cie­go dnia uda­ło mi się za­stać go w do­brej for­mie, więc od razu, z mar­szu pod­ję­łam te­mat. Po go­dzin­nej roz­mo­wie i tłu­ma­cze­niach do­sta­łam ad­res miej­sca, gdzie mia­łam roz­po­cząć pra­cę. Do­brze. Jest. Mam! Po­je­cha­li­śmy tam całą ro­dzi­ną i do dzi­siaj nie je­stem pew­na, czy obo­je z Ra­sta Ofi­ce­rem ko­mu­ni­ko­wa­li­śmy się w tym sa­mym ję­zy­ku, gdyż wy­słał mnie do pra­cy do… fran­cu­skiej pie­kar­ni.

Sta­łam jak wry­ta przed wej­ściem, pięć osób za­py­ta­łam, czy to wła­ści­wy ad­res. Nie­ste­ty, na­zwi­sko wła­ści­cie­la pie­kar­ni się zga­dza­ło, więc ra­czej to nie była po­mył­ka. Trzy dni sta­rań i prób roz­mo­wy z czło­wie­kiem o prze­pa­lo­nej twa­rzy i oto sto­ję przed bud­ką z kawą i ma­śla­ny­mi ro­ga­li­ka­mi. Za­czę­łam się śmiać do­pie­ro na­stęp­ne­go dnia, gdy zro­bi­łam spek­ta­ku­lar­ny check out i po­rzu­ci­łam Wy­spę Żół­wią, zmie­rza­jąc do Kra­bi. Za­nim wy­je­cha­łam, wie­czo­rem od­wie­dzi­łam jesz­cze Ra­sta Bar, by po­dzię­ko­wać za po­moc. A co – niech wie­dzą, że pol­skie dziew­czy­ny są kul­tu­ral­ne. I wte­dy mnie olśni­ło, skąd się bie­rze za­ży­łość wła­ści­cie­la z Po­la­ka­mi, a ra­czej Po­lka­mi.

Targowisko z owocami i warzywami, Ko Tao

Do tej sław­nej kli­ma­tycz­nej spe­lu­ny (po­pu­lar­ne miej­sce, któ­re­mu cha­rak­ter na­da­je mu­zy­ka Boba Mar­leya, wszech­obec­ny brud ścią­ga to wszyst­ko na dno) wpa­dła gru­pa pięk­nych dziew­czyn. Usia­dły przy ba­rze. Było ich sie­dem, w krót­kich su­kien­kach, na wy­so­kich ob­ca­sach, z wy­stu­dio­wa­ny­mi fry­zu­ra­mi i peł­nym ma­ki­ja­żem. Do­dam, że make-up w tem­pe­ra­tu­rze 30 stop­ni Cel­sju­sza, ciem­ną nocą, kie­dy i tak nie­wie­le wi­dać, w miej­scu, w któ­rym kłę­bi się dym i pa­nu­je aura du­cha spor­tu, jest nad wy­raz in­try­gu­ją­cym zja­wi­skiem. Dziew­czy­ny przy­ku­ły nie tyl­ko moją uwa­gę – resz­ta go­ści była rów­nie cie­ka­wa, co się wy­da­rzy. Chi­cho­ta­ły, re­cho­ta­ły, szcze­bio­ta­ły, po­ka­zy­wa­ły so­bie róż­ne rze­czy na te­le­fo­nie i piły al­ko­hol. Uda­ło mi się do­sły­szeć – oczy­wi­ście nie­chcą­cy – w ja­kim ję­zy­ku się ko­mu­ni­ku­ją. Gdy pa­dło: „Któ­re­go fra­je­ra dziś bie­rzesz?”, nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że to kwia­ty na­szej zie­mi oj­czy­stej. Na wszel­ki wy­pa­dek wo­la­łam się nie ujaw­niać, tyl­ko uśmie­cha­łam się głup­ko­wa­to – jak mi po­tem do­nie­sio­no.

Po­lki prze­szły do ofen­sy­wy to­wa­rzy­skiej i ro­ze­szły się po sali w po­szu­ki­wa­niu… no wła­śnie, kogo? Ofia­ry, przy­ja­cie­la, to­wa­rzy­sza dal­szej po­dró­ży? Kie­dy sta­łam z tym głup­ko­wa­tym uśmie­chem na twa­rzy, oka­za­ło się, że je­stem na ich „czar­nej” li­ście. O Boże, szu­ka­ją rów­nież MNIE!!! Sta­łam osłu­pia­ła i na py­ta­nie w ję­zy­ku an­giel­skim, jak mam na imię, za­po­mnia­łam ję­zy­ka w gę­bie. Za­py­ta­na jesz­cze raz, od­po­wie­dzia­łam: I don’t know (co ozna­cza: nie wiem). No tak, je­stem w Ra­sta Ba­rze, pró­bu­ję ocie­plić wi­ze­ru­nek Po­lek po­przez uro­czy­ste po­dzię­ko­wa­nie za po­moc w po­szu­ki­wa­niu pra­cy, któ­ra oka­za­ła się nie dla mnie, i pa­dam ofia­rą „sied­miu wspa­nia­łych”, któ­re z non­sza­lan­cją re­kom­pen­su­ją so­bie wy­dat­ki w cza­sie po­dró­ży. Ra­sta Ofi­cer oczy­wi­ście był w siód­mym nie­bie, choć nie wiem, czy za­li­czył wszyst­kie sie­dem. Do­brze. Ko­niec spek­ta­klu.

Ko Tao, Wyspa Żółwia

Przy­zna­ję się do wspól­ne­go hym­nu na­ro­do­we­go. Dziew­czy­na jest spło­szo­na. Zwy­czaj­nie jej głu­pio. Wie, że sły­sza­łam ich nie­win­ne po­ga­dusz­ki. Za­czę­ły­śmy roz­ma­wiać. Wszyst­kie. O ży­ciu, po­dró­żach, męż­czy­znach, pra­cy, dzie­ciach i sek­sie. Do póź­nych go­dzin noc­nych. Jed­no nie da­wa­ło mi spo­ko­ju. Dla­cze­go po­de­szła do mnie, sko­ro cel sta­no­wi­li fa­ce­ci. Od­po­wiedź była pro­sta: ce­lem jest każ­dy, kto ma na tyle sza­leń­stwa w oczach, że praw­do­po­dob­nie się sku­si, a po­tem jesz­cze za to za­pła­ci. Dzię­ku­ję. Wy­jeż­dżam. Nie wra­cam w tym ty­siąc­le­ciu.

Krabi – nie będzie odwrotu!

Ti­zia­no Te­rza­ni, wło­ski re­por­ter, dzien­ni­karz i ko­re­spon­dent wo­jen­ny, prze­ko­nał mnie kie­dyś, że nic nie dzie­je się przy­pad­kiem. Każ­da chwi­la wy­da­rza się po coś i do­pie­ro po ja­kimś cza­sie do­wia­du­je­my się, ja­kie mia­ła zna­cze­nie. Uda­ło mu się rów­nież na­uczyć mnie tego, że w ży­ciu li­czą się tyl­ko chwi­le i trze­ba ła­pać w lo­cie to, co ak­tu­al­nie obok nas prze­la­tu­je. To nie­sa­mo­wi­te, ile wie­dzy mi prze­ka­zał, bo ni­g­dy nie spo­tka­li­śmy się oso­bi­ście. Kie­dy przy­by­łam z moją ro­dzi­ną do Kra­bi po nie­uda­nych pró­bach pod­ję­cia pra­cy w re­stau­ra­cjach na Ko Tao, mia­łam plan, że­la­zną myśl, że tu wszyst­ko gład­ko się uło­ży. Ale naj­pierw chcia­łam po­ka­zać mo­jej cór­ce sta­do małp, któ­re za­wsze, gdy tam je­stem, re­gu­lar­nie rano ok. 9.00 i po po­łu­dniu ok. 17.00, scho­dzi ze skar­py na małą ką­piel w ba­jor­ku nie­opo­dal mo­rza.

Przejażdżka łodzią po wyspach na Wybrzeżu Andamańskim, Krabi, 2012 rok

Wy­brze­że od stro­ny Mo­rza An­da­mań­skie­go jest zu­peł­nie inne niż na po­zo­sta­łych taj­skich wy­spach. Mo­rze jest cza­sem wzbu­rzo­ne i po­tra­fi wy­wo­łać duże fale, nie trze­ba iść ki­lo­me­tra­mi, by za­nu­rzyć się po pas w wo­dzie. Z mał­pa­mi trze­ba uwa­żać – są cwa­ne i że­ru­ją na nie­świa­do­mych tu­ry­stach, krad­nąc im owo­ce, sprzęt fo­to­gra­ficz­ny czy ręcz­ni­ki. Moż­na po­dejść bli­sko do sta­da, ale czuj­nym okiem wszyst­ko ob­ser­wu­je prze­wod­nik – za­zwy­czaj naj­więk­sza mał­pa, któ­ra daje sy­gnał młod­szym, że mogą zejść na dół i wy­ką­pać się w sa­dzaw­ce. Za­dzi­wia­ją­ce jest to, że ob­ser­wu­jąc ro­dzi­nę małp, do­strze­ga się sze­reg za­leż­no­ści i re­la­cji ta­kich, jak w na­szym, ludz­kim świe­cie. Pa­trząc na ich za­ba­wy, kłót­nie, za­czep­ki i har­ce, moż­na dojść do wnio­sku, że wy­gry­wa teo­ria, iż po­cho­dzi­my od mał­py. Choć na­wet na pla­ży ze swej ma­łej ka­plicz­ki po­są­go­wy wszech­obec­ny Bud­da sta­ra się trzy­mać rękę na pul­sie. I tak jak na sy­gnał przy­wód­cy mał­py scho­dzą na raj­ską pla­żę, tak samo na ko­lej­ny znak zni­ka­ją, by rano znów po­wró­cić i do­peł­nić co­dzien­nych ry­tu­ałów. Lu­bię tam przy­cho­dzić, lu­bię ga­pić się w mo­rze, lu­bię na nie cze­kać. Inną rze­czą, któ­rej od­da­ję się bez resz­ty w Taj­lan­dii, są ma­sa­że.

Bezludna wyspa na Wybrzeżu Andamańskim

Za­raz po przy­jeź­dzie w każ­de miej­sce, nie­za­leż­nie od tego, czy jest nowe, czy już wcze­śniej w nim by­łam, ni­czym dra­pież­ny łow­ca uda­ję się na po­szu­ki­wa­nie miej­sca speł­nie­nia mych cie­le­snych po­trzeb. Dla zdro­wia oczy­wi­ście. I tak tra­fi­łam do Jane & June, ma­łe­go lo­kal­ne­go spa pro­wa­dzo­ne­go przez uro­czą Taj­kę, któ­ra wy­szła za mąż za wie­ko­we­go Skan­dy­na­wa. To bar­dzo po­pu­lar­ny pro­ce­der w Kra­inie Uśmie­chu, ko­bie­ty czę­sto wią­żą się z za­moż­ny­mi ob­co­kra­jow­ca­mi. Lars – bo tak miał na imię – po­sta­no­wił resz­tę ży­cia spę­dzić w Taj­lan­dii u boku pięk­nej Taj­ki, trwo­niąc swo­ją szwedz­ką eme­ry­tu­rę i tym sa­mym czy­niąc ze swo­jej wy­bran­ki za­moż­ną ko­bie­tę. Bo jak po­wia­dał: „Opła­ta za tak­sów­kę, któ­ra ob­je­dzie całe Kra­bi, rów­na się ce­nie bi­le­tu na me­tro w moim kra­ju”. Obo­je przy­ję­li mnie bar­dzo cie­pło. Jane – nie­gdyś ma­sa­żyst­ka – mo­gła po­zwo­lić so­bie na otwar­cie wła­sne­go spa i gosz­cze­nie w nim ko­biet ta­kich jak ja. Opo­wie­dzia­łam im o swo­im pla­nie i po­szu­ki­wa­niu od­po­wied­nich osób, któ­re po­mo­gą mi go zre­ali­zo­wać. Chęć na­uki go­to­wa­nia była bar­dzo sil­na, jed­nak mu­sia­ła po­cze­kać do cza­su, aż wma­su­ję so­bie w cia­ło taj­skie olej­ki po cięż­kiej po­dró­ży. Jane po­pro­si­ła mnie, bym po­cze­ka­ła na ma­sa­żyst­kę. Zwró­ci­łam jej uwa­gę, że prze­cież w sa­lo­nie jest oso­ba, któ­ra mo­gła­by mnie wy­ma­so­wać. Od­mó­wi­ła, po­da­jąc mi her­ba­tę z li­ści pan­da­nu i za­ape­lo­wa­ła o cier­pli­wość. Lars pró­bo­wał mnie za­ba­wić roz­mo­wą na te­mat róż­nic kul­tu­ro­wych po­mię­dzy Taj­lan­dią a Skan­dy­na­wią, ale jako że nie na­le­żę do osób cier­pli­wych, za­czę­łam prze­bie­rać nóż­ka­mi. I wte­dy po­ja­wi­ła się fi­li­gra­no­wa Taj­ka o bar­dzo du­żych oczach, gę­stych wło­sach i spoj­rze­niu ma­łej dziew­czyn­ki. Za­pro­si­ła mnie do po­ko­ju i prze­strze­ga­ła każ­dej pro­ce­du­ry zwią­za­nej z roz­po­czę­ciem ma­sa­żu. Oprócz jed­nej. Za­sa­da jest taka, że pod­czas pro­ce­su re­lak­sa­cyj­ne­go Taj­ki nie roz­ma­wia­ją z klien­ta­mi. Na po­cząt­ku wszyst­ko wy­glą­da­ło jak zwy­kle. Wy­mie­ni­ły­śmy po­wi­tal­ny uścisk. Ka­tie (bo tak mia­ła na imię) ob­my­ła mi nogi, po­pro­si­ła, bym się ro­ze­bra­ła i we­szła na łóż­ko.

Pierw­sze 7 mi­nut ma­sa­żu spę­dzi­ły­śmy w mil­cze­niu. Gdy już po­wo­li moja gło­wa za­ta­pia­ła się w nie­zno­śnej lek­ko­ści bytu, usły­sza­łam py­ta­nie: „Czy chcesz się na­uczyć pro­fe­sjo­nal­nie go­to­wać po taj­sku?”. TAK, TAK, TAK!!! Już do koń­ca ma­sa­żu gęba mi się nie za­my­ka­ła. Oka­za­ło się, że Ka­tie po­cho­dzi z ro­dzi­ny o wie­lo­let­nich tra­dy­cjach ku­li­nar­nych. Sama ho­du­je w ogro­dzie kil­ka­na­ście od­mian ziół taj­skich, zna wie­lu ulicz­nych „re­stau­ra­to­rów” i przede wszyst­kim chce mi po­móc w po­szu­ki­wa­niu wie­dzy ku­li­nar­nej na wyż­szym szcze­blu. To wła­śnie dla­te­go Jane na­le­ga­ła, bym po­cze­ka­ła na tę kon­kret­ną ma­sa­żyst­kę, któ­ra zo­sta­ła uprze­dzo­na, że przy­pad­ko­wa dziew­czy­na z Pol­ski pra­gnie się uczyć go­to­wać. Ko­lej­ne dni przy­nio­sły mi nie­zwy­kłe do­zna­nia. Na po­cząt­ku Ka­tie za­pro­si­ła mnie do swo­je­go domu, w któ­rym miesz­ka­ła z za­moż­nym Au­stra­lij­czy­kiem (wspo­mi­na­łam, że ta­kie ukła­dy są w Taj­lan­dii na po­rząd­ku dzien­nym). Po­ka­za­ła mi swój ogród, na­uczy­ła roz­po­zna­wać zio­ła, opo­wie­dzia­ła o ich wła­ści­wo­ściach i za­sto­so­wa­niu. To wów­czas do­wie­dzia­łam się o ku­li­nar­nym po­dzia­le Taj­lan­dii i róż­ni­cach w lo­kal­nych sma­ko­ły­kach. Od tego mo­men­tu wiem, że na Pół­no­cy kró­lu­je kuch­nia mię­sna, głów­nie wie­przo­wa, dużo ła­god­niej­sza niż ta na Po­łu­dniu. Do­wie­dzia­łam się o ubo­gim Is­sa­nie (pół­noc­ny wschód) i za­sa­dach pa­nu­ją­cych na po­lach upraw­nych, o Bang­ko­ku, któ­ry każ­de­go dnia kar­mi 9 mi­lio­nów miesz­kań­ców i 3 mi­lio­ny tu­ry­stów, o pro­duk­cji sosu ryb­ne­go na Po­łu­dniu, jego za­sto­so­wa­niu i ku­li­nar­nych spe­cja­łach na wy­spach. Ka­tie opo­wie­dzia­ła mi o do­bro­dziej­stwach pal­my ko­ko­so­wej, któ­rej na­zwa w san­skry­cie ozna­cza „drze­wo, któ­re za­spo­ka­ja wszyst­kie po­trze­by ży­cia”. Na­wet pas star­to­wy na Ko Sa­mui – mo­jej uro­dzi­no­wej wy­spie – zbu­do­wa­ny jest w ca­ło­ści z drew­na pal­my. Po­zna­łam za­sa­dy taj­skie­go sa­vo­ir-vi­vre’u mó­wią­ce m.in. o tym, że je­śli Taj cię czymś po­czę­stu­je, to nie wy­pa­da od­mó­wić. To bar­dzo waż­na in­for­ma­cja dla za­an­ga­żo­wa­nych tu­ry­stów. Bo je­śli Taj upo­lu­je pta­ka, upie­cze go nad ogniem w le­sie i bę­dzie chciał nam od­dać naj­bar­dziej sma­ko­wi­ty ką­sek, ja­kim jest łe­pek, to je­śli nie chce­my mu zro­bić przy­kro­ści, po­win­ni­śmy go zjeść z uśmie­chem na twa­rzy. Spo­ro opo­wie­dzia­ła mi o tym, co na­praw­dę jest taj­skie w kuch­ni taj­skiej, a co za­po­ży­czo­ne z in­nych kul­tur. Ale to wów­czas nie wy­da­wa­ło mi się rów­nie waż­ne, jak moż­li­wość wej­ścia z nią do kuch­ni i roz­po­czę­cia na­uki. Na pierw­szy ogień po­szły róż­ne od­mia­ny cur­ry. Roz­po­zna­wa­nie róż­nic w pa­stach, spo­so­by wy­twa­rza­nia tej tak po­pu­lar­nej w Taj­lan­dii po­tra­wy, do­pa­so­wa­nie wa­rzyw do ko­lo­ru pa­sty i mię­sa. Po­tem ma­ka­ro­ny, ryż, owo­ce mo­rza i sa­łat­ki. Co­dzien­na por­cja wie­dzy wy­pły­wa­ją­ca tyl­ko i wy­łącz­nie z życz­li­wo­ści spo­tka­nej przez przy­pa­dek na mej dro­dze fi­li­gra­no­wej Ka­tie, któ­rą za­pa­mię­tam do koń­ca ży­cia. Szko­da, że nie ro­zu­mie pol­skie­go – chcia­ła­bym, by kie­dyś to prze­czy­ta­ła. Dla­te­go śmia­ło twier­dzę tak jak wło­ski dzien­ni­karz, że nic w na­szym ży­ciu nie dzie­je się przy­pad­kiem.

Moja pierwsza nauka i praca w restauracji AoNang Boat House

Po kil­ku dniach na­uki Ka­tie po­wie­dzia­ła, że je­stem go­to­wa i może mnie wy­pu­ścić do re­stau­ra­cji ulicz­nej. Wszyst­ko dla mnie przy­go­to­wa­ła, a po­tem wy­rzu­ci­ła ze swo­jej kuch­ni i za­koń­czy­ła na­sze na­uki uro­czy­stą ko­la­cją. Ży­cząc mi szczę­ścia, pchnę­ła mnie na ko­lej­ny etap mo­jej ku­li­nar­nej przy­go­dy. JE­STEŚ GO­TO­WA! To były jej fi­nal­ne sło­wa.

Moje ostat­nie dni w Taj­lan­dii pod­czas tej po­dró­ży spę­dzi­łam w AoNang Boat Ho­use. Wła­ści­ciel i za­ra­zem szef kuch­ni przy­jął mnie z ogrom­ną dozą nie­pew­no­ści. I słusz­nie. Spa­li­łam mu woka, ze­psu­łam kil­ka po­traw, po­my­li­łam znaj­du­ją­ce się na bla­cie przy pal­ni­kach cu­kier i sól, nie po­tra­fi­łam utrzy­mać woka w rę­kach i za­da­wa­łam nie­wy­obra­żal­ną ilość py­tań. Gdy na po­że­gna­nie zro­bi­łam so­bie z nim zdję­cie, wy­glą­dał ra­czej na za­do­wo­lo­ne­go z tego… że wy­jeż­dżam. To była do­bra szko­ła ży­cia w kuch­ni. Na­uczy­łam się przy­go­to­wy­wać wszyst­kie pod­sta­wo­we da­nia taj­skie, któ­re fi­gu­ru­ją w menu w re­stau­ra­cjach. Ryże, ma­ka­ro­ny, cur­ry, zupy, sa­łat­ki. Po­wrót do Bang­ko­ku na parę dni, któ­ry zwia­sto­wał nie­unik­nio­ną po­dróż do domu, prze­bie­gał w at­mos­fe­rze ra­do­ści oraz ab­so­lut­ne­go nie­do­sy­tu.

Ale za­nim wró­ci­łam do Bang­ko­ku, spo­tka­ła mnie jesz­cze jed­na nie­spo­dzian­ka. Świat jest mniej­szy, niż nam się wy­da­je. Ale lu­dzi z wiel­ką wy­obraź­nią nie bra­ku­je. W Kra­bi chcia­łam się wy­brać na jogę. Wsz­czę­łam więc po­stę­po­wa­nie śled­cze, gdzie naj­le­piej się udać. Wska­za­no mi miej­sce, w któ­rym za­ję­cia pro­wa­dzą jo­gi­ni z Chiang Mai. By nie je­chać w ciem­no, sko­rzy­sta­łam z moż­li­wo­ści umó­wie­nia się przez te­le­fon. Usły­sza­łam mę­ski głos. Pod­czas roz­mo­wy moja cór­ka za­wo­ła­ła mnie w ję­zy­ku pol­skim, nie wi­dząc, że z kimś roz­ma­wiam. Na­gle w słu­chaw­ce usły­sza­łam na­sze, pol­skie „DZIEŃ DO­BRY, na­zy­wam się Ma­riusz”. Pan od jogi oka­zał się Po­la­kiem, któ­ry na sta­łe osie­dlił się w Kra­bi i za­ło­żył stu­dio dla tu­ry­stów. Ci ostat­ni jed­nak za­miast ćwi­czyć na wa­ka­cjach, ra­czy­li się drin­ka­mi i pysz­ną kuch­nią – nie w gło­wie im były fi­koł­ki. Od­kąd w Taj­lan­dii kuch­nia no­wo­cze­sna po­szła w kie­run­ku fast fo­odów, wez­bra­ła fala oty­ło­ści wśród do­ro­słych i dzie­ci. To zro­dzi­ło po­trze­bę wzmoc­nie­nia ak­tyw­no­ści fi­zycz­nej u sa­mych Ta­jów. Sko­ro tu­ry­ści są le­ni­wi, to może miesz­kań­cy się sku­szą? To my­śle­nie za­pro­wa­dzi­ło Ma­riu­sza wy­żej, niż my­ślał. Oprócz stu­dia jogi w Kra­bi otwo­rzył też duży ośro­dek re­kre­acyj­ny w Chiang Mai. Jego klien­ta­mi na co dzień są sami Ta­jo­wie, któ­rzy roz­ko­cha­li się w za­ję­ciach fit­ness. Zło­ta rada dla ko­biet? Je­że­li znu­dzi Wam się do­tych­cza­so­we ży­cie, zrób­cie pod­sta­wo­wy kurs ae­ro­bi­ku i ru­szaj­cie do Taj­lan­dii. Za­trud­nie­nie mu­ro­wa­ne. A co do Ma­riu­sza: udo­wod­nił, że Po­lak po­tra­fi!

Ling

Kie­dy my­śla­łam, że ostat­nie dni spę­dzę wy­łącz­nie na bu­szo­wa­niu po ba­za­rach w celu zna­le­zie­nia pa­mią­tek dla ro­dzi­ny, to bar­dzo się po­my­li­łam. Ling, sta­ry Ja­poń­czyk o kosz­mar­nej twa­rzy, za­cze­pił mnie pod ho­te­lem. Wy­glą­dał jak zbo­cze­niec, gwał­ci­ciel i pe­do­fil (za­wsze jak je­stem z cór­ką, to do­pi­su­ję to ostat­nie do li­sty obelg pod­po­wia­da­nych przez moją zwi­chro­wa­ną wy­obraź­nię). A Ling po pro­stu chciał być miły i za­py­tał mnie, co sły­chać. W ta­kich mo­men­tach przy­kle­ja­nie ety­kiet do ob­cych czół wy­cho­dzi mi naj­le­piej i ula­tu­je ze mnie duch oby­wa­te­la świa­ta, sta­ję się dam­ską szo­wi­nist­ką. Nie wiem, jak to się sta­ło, ale na­gle się zo­rien­to­wa­łam, że całą ro­dzi­ną sie­dzi­my z Ja­poń­czy­kiem o pro­stym imie­niu Ling przy jed­nym sto­li­ku i pi­je­my sok. Jako re­pre­zen­tan­ci dwóch od­ręb­nych na­ro­dów, kul­tur i rocz­ni­ków mie­li­śmy wie­le wspól­nych te­ma­tów. Pra­ca, ro­dzi­na, pie­nią­dze – prze­ści­ga­li­śmy się w opo­wie­ściach. Ling wy­słu­chał z uwa­gą opo­wie­ści o mo­jej pa­sji go­to­wa­nia i dał mi ko­lej­ny do­wód na to, że lu­dzie nie bez po­wo­du tra­fia­ją na sie­bie w tym dzi­kim pę­dzie ży­cia.

Po­cho­dził z ro­dzi­ny sta­rych ja­poń­skich kup­ców i od lat zaj­mo­wał się wy­mia­ną han­dlo­wą po­mię­dzy Ja­po­nią i Taj­lan­dią. Znał wie­lu re­stau­ra­to­rów taj­skich róż­nych na­ro­do­wo­ści. Za­pro­po­no­wał nam prze­jażdż­kę szla­kiem azja­tyc­kich sma­ków. To była naj­lep­sza praw­dzi­wa lek­cja z kul­tu­ro­znaw­stwa ku­li­nar­ne­go, jaką kie­dy­kol­wiek od­by­łam. Od­wie­dzi­li­śmy małą re­stau­ra­cję w Chi­na­town pro­wa­dzo­ną przez jego sta­re­go przy­ja­cie­la. Ura­czył on nas zupą ostro-kwa­śną i wspa­nia­ły­mi pie­roż­ka­mi z kre­wet­ka­mi i sma­żo­ną wo­ło­wi­ną. Opo­wie­dział o chiń­skich zwy­cza­jach i o po­sza­no­wa­niu je­dze­nia, ja­kie obo­wią­zu­ją w jego kul­tu­rze. Był bar­dzo spo­koj­ny i opa­no­wa­ny. Udzie­lił mi wów­czas jed­nej zło­tej rady: żeby do­brze go­to­wać, trze­ba ko­chać ży­cie. Wzię­łam ją so­bie do ser­ca, dla­te­go co­raz le­piej go­tu­ję…

Stragany z żywnością w Chinatown w Bangkoku

Na­stęp­nie uda­li­śmy się do in­ne­go dys­tryk­tu, by od­wie­dzić re­stau­ra­cję in­dyj­ską, pro­wa­dzo­ną przez hin­du­skie ro­dzeń­stwo. Życz­li­we, cie­płe i bar­dzo za­an­ga­żo­wa­ne. Za­pro­si­li mnie do kuch­ni, by opo­wie­dzieć o pod­sta­wo­wych skład­ni­kach ze swo­ich sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nych. Po­ka­za­li mi, jak się wy­pie­ka plac­ki naan w spe­cjal­nym gli­nia­nym pie­cu w kształ­cie dzba­na o na­zwie tan­do­or, w któ­rym tem­pe­ra­tu­ra do­cho­dzi do 480 stop­ni Cel­sju­sza. Opo­wie­dzie­li mi o kil­ku prze­są­dach zwią­za­nych z chle­bem i o po­gar­dzie dla osób, któ­rzy go nie sza­nu­ją. Ra­zem na kuch­ni przy­go­to­wa­li­śmy sma­żo­ne ziem­nia­ki z po­mi­do­ra­mi o na­zwie Aloo Chat, kur­cza­ka z pie­ca tan­do­or, Pa­lak Pa­ne­er, czy­li tra­dy­cyj­ny in­dyj­ski ser w so­sie szpi­na­ko­wym oraz Dal Ma­kha­ni – so­cze­wi­cę w so­sie z do­dat­kiem ma­sła i śmie­ta­ny. Wspa­nia­ła uczta z mnó­stwem aneg­dot, śmie­chu i ko­lej­nych zło­tych my­śli. Naj­bar­dziej utkwi­ła w mej pa­mię­ci myśl po­cho­dzą­ca z ajur­we­dy (naj­star­sze­go sys­te­mu me­dycz­ne­go na świe­cie), któ­ra mówi, że nie tyl­ko to, co go­tu­jesz, ma zna­cze­nie, ale rów­nież stan, w ja­kim się znaj­du­jesz, wpły­wa na smak po­tra­wy. I to by tłu­ma­czy­ło, dla­cze­go w cza­sie cho­ro­by czy złe­go sa­mo­po­czu­cia naj­bar­dziej tę­sk­nię za barsz­czem mo­jej mamy. Wkła­da­ła bar­dzo dużo ser­ca, by mnie na­kar­mić, i to za­pro­cen­to­wa­ło pięk­ny­mi wspo­mnie­nia­mi po­wra­ca­ją­cy­mi wła­śnie w chwi­lach sła­bo­ści, kie­dy naj­bar­dziej znów chcia­ła­bym być dziec­kiem w ra­mio­nach oso­by, któ­ra ota­cza­ła mnie ko­ko­nem tro­ski i bez­pie­czeń­stwa. Z tą pięk­ną my­ślą opu­ści­li­śmy hin­du­skie ro­dzeń­stwo, Lin­ga, a na­wet cały świat, by w cze­lu­ściach na­sze­go ho­te­lu roz­po­cząć dłu­gi pro­ces tra­wie­nia pod­czas głę­bo­kie­go snu.

Niezwykła morska zdobycz. Rekin na targowisku w Chinatown

Ko­lej­ny dzień przy­niósł nowe od­wie­dzi­ny: kuch­nia ja­poń­ska i taj­ska typu fu­sion. W obu przy­pad­kach zno­wu mo­głam po­bu­szo­wać po kuch­ni i tro­chę po­przesz­ka­dzać. Kraj Kwit­ną­cej Wi­śni za­ofe­ro­wał mi na­ukę ta­ma­go, czy­li omle­ta do su­shi, zwi­ja­nia ma­ków oraz ma­ka­ro­nu udon z owo­ca­mi mo­rza. Nie wkrę­ci­łam się za bar­dzo. Za to taj­ska re­stau­ra­cja z kuch­nią fu­sion o na­zwie Black Dra­gon była dla mnie nie­złym ką­skiem, a na­wet „wy­spą szczę­śli­wą”. Sa­łat­ki z owo­ca­mi mo­rza, pierw­sze obie­ra­nie i na­dzie­wa­nie kal­ma­rów, pa­tro­sze­nie i fi­le­to­wa­nie ryb (do dzi­siaj tego nie zno­szę), go­to­wa­nie wy­wa­rów na wiel­kich gło­wach kre­we­tek, de­ko­ro­wa­nie ta­le­rzy. Po­ezja, baj­ka, raj! Wów­czas, tego nie­mal­że ostat­nie­go dnia mo­je­go po­by­tu w Taj­lan­dii, wie­dzia­łam już, że ni­g­dy nie wró­cę do pra­cy w agen­cji. Nie zna­la­złam jesz­cze po­my­słu na sie­bie. Czu­łam, że aby zro­bić krok do przo­du, będę mu­sia­ła się cof­nąć o dwa do tyłu. Zre­zy­gno­wać z po­zy­cji w fir­mie, pie­nię­dzy, pre­sti­żo­wych ko­la­cji, zna­nych klien­tów. To bar­dzo trud­ne, gdyż czło­wiek szyb­ko przy­zwy­cza­ja się do do­bre­go i cięż­ko mu wyjść poza sfe­rę swo­je­go kom­for­tu. A utra­ta wy­pra­co­wa­nej po­zy­cji to ab­so­lut­na de­gra­da­cja we­dług nie­któ­rych. Ale nie we­dług mnie. Wie­le do­bre­go do­wie­dzia­łam się na swój te­mat od sie­bie sa­mej: że po­tra­fię iść do przo­du, gdy chcę do­go­nić ma­rze­nia. Sta­ram się nie tra­cić cza­su i nie pod­da­wać przy pierw­szej nie­uda­nej pró­bie. I tego, że za­miast ba­lo­wać na trzy­dzie­stych uro­dzi­nach w wiel­kim gro­nie i szum­nym spę­dzie, wo­la­łam wy­ci­szyć się i po­być ze swo­ją ro­dzi­ną. A tak na­praw­dę chcia­łam po­być sama ze sobą…

Ona

Ostat­nia po­dróż do Taj­lan­dii wzbu­dzi­ła we mnie chęć dzie­le­nia się wie­dzą i do­świad­cze­nia­mi z za­kre­su kuch­ni taj­skiej z in­ny­mi ludź­mi. By­łam na­tchnio­na, la­ta­łam kil­ka cen­ty­me­trów nad zie­mią. Mia­łam nowe umie­jęt­no­ści i mnó­stwo ener­gii do dzia­ła­nia. Za­czę­łam or­ga­ni­zo­wać warsz­ta­ty ku­li­nar­ne. Na po­cząt­ku dla swo­ich przy­ja­ciół. Jed­nak wkrót­ce wieść ro­ze­szła się pocz­tą pan­to­flo­wą i za­nim się obej­rza­łam, już go­to­wa­łam dla lu­dzi w do­mach na ich pry­wat­nych przy­ję­ciach, spo­tka­niach to­wa­rzy­skich, bab­skich wie­czo­rach. Go­to­wa­li­śmy po taj­sku, opo­wia­da­jąc o pod­sta­wo­wych skład­ni­kach, po­dró­żach po kra­ju, lu­dziach i przy­go­dach, któ­re nam się przy­tra­fi­ły. To był czas kieł­ku­ją­ce­go szczę­ścia w moim brzu­chu. Pod moim ser­cem za­czę­ło bić dru­gie… Aż przy­szło na świat i za­cza­ro­wa­ło go na nowo, za­kli­na­jąc już na za­wsze w nową, lep­szą ja­kość ży­cia. Chcia­łam cał­ko­wi­cie od­dać się ma­cie­rzyń­stwu, nad­ro­bić to, co było trud­ne za pierw­szym ra­zem. Kie­dyś (nie­za­leż­nie) dwie ko­bie­ty wy­ka­zu­ją­ce się po­nad­prze­cięt­ny­mi zdol­no­ścia­mi wy­kry­wa­nia po­ten­cjal­nych zmian w ży­ciu prze­po­wie­dzia­ły mi, że rok 2013 bę­dzie prze­ło­mo­wym. Po­ja­wie­nie się dru­gie­go dziec­ka uzna­łam za znak – moje ży­cie na­praw­dę się zmie­ni­ło. Ta mała kru­szyn­ka prze­go­ni­ła wszyst­kie wąt­pli­wo­ści, na­uczy­ła mnie ko­chać bar­dziej wszyst­kich mo­ich bli­skich do­oko­ła, wy­ty­czy­ła mi nową dro­gę my­śle­nia o swo­im ży­ciu. Tak, to była speł­nio­na prze­po­wied­nia.

Stre­et food w Taj­lan­dii, gril­lo­wa­ny red snap­per (ryba) w soli gru­bo­ziar­ni­stej i kre­wet­ki kró­lew­skie
Restauracja My Darling w Bangkoku, Naam – szef kuch­ni i ja

Pew­ne­go dnia za­dzwo­ni­li do mnie przed­sta­wi­cie­le du­żej fir­my i za­pro­po­no­wa­li, abym pod­czas ich spo­tka­nia in­te­gra­cyj­ne­go po­pro­wa­dzi­ła warsz­ta­ty. Zgo­dzi­łam się bez wa­ha­nia i roz­po­czę­łam po­szu­ki­wa­nia miej­sca, gdzie mo­gło­by się one od­być. Duża fir­ma, faj­ne pie­nią­dze, trze­ba wspiąć się na wyż­szy po­ziom – po­my­śla­łam. I za­czę­łam ko­pać w In­ter­ne­cie. Szu­kać swo­je­go miej­sca na przy­go­to­wa­nie pro­fe­sjo­nal­ne­go kur­su. Za­dzwo­ni­łam w parę miejsc. Ode­bra­ło parę osób. I wte­dy po­ja­wi­ła się ONA. Za­dzwo­ni­ła jak­by ni­g­dy nic i za­pro­po­no­wa­ła spo­tka­nie. Po­szłam nie­chęt­nie, gdyż mu­sia­łam zo­sta­wić w domu małe dziec­ko. Przy­wi­tał mnie mło­dy, ciem­no­wło­sy, ko­bie­cy chu­dzie­lec o zde­cy­do­wa­nym uści­sku dło­ni. Za­pro­si­ła mnie do Skła­du Ba­na­nów. Nie była sama. To­wa­rzy­szył jej part­ner ży­cio­wy i wspól­nik. Ry­cerz, któ­ry chciał wy­grać naj­więk­szą w Eu­ro­pie re­kon­struk­cję bi­twy pod Wa­ter­loo, ale jego koń za­miast wal­czyć na polu bi­twy, stał jak słup i przy­się­gam, że się uśmie­chał (do­wód – wi­dzia­łam na zdję­ciu). Roz­ma­wia­li­śmy dłu­go o wy­naj­mie sali i po­ten­cjal­nej współ­pra­cy. Chcia­ła, bym za­czę­ła pro­wa­dzić kur­sy z za­kre­su kuch­ni taj­skiej w ich In­sty­tu­cie Sztu­ki Ku­li­nar­nej. Od­mó­wi­łam. Wró­ci­łam do domu. Po kil­ku dniach za­dzwo­ni­ła zno­wu. I te­raz sama już nie wiem, czy to ja ją zna­la­złam, czy ona mnie przy­cią­gnę­ła. Pod­czas roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej by­łam prze­ko­na­na, że od­ma­wiam współ­pra­cy, ale w ja­kiś dziw­ny spo­sób wzię­ła mnie za fra­ki, kop­nę­ła w czte­ry li­te­ry i na­gle sta­nę­łam przed gru­pą 14 na­uczy­cie­li ze szkół ga­stro­no­micz­nych, by po­pro­wa­dzić swój pierw­szy pro­fe­sjo­nal­ny kurs. Ja i na­uczy­cie­le! Pod­czas dwóch po­ro­dów nie de­ner­wo­wa­łam się tak jak wte­dy. Za­schnię­te gar­dło, ko­ła­ta­nie ser­ca, ści­śnię­ty żo­łą­dek. Ma­tu­ra w do­ro­słym ży­ciu. Eg­za­min praw­dzi­wej doj­rza­ło­ści. Mia­ły­śmy je­den wie­czór, by przy­go­to­wać mnie do tego, kon­kret­ne­go szko­le­nia. Sta­ła i pa­trzy­ła na mnie. I jej oczy mó­wi­ły do mnie: je­steś tu, bo po­tra­fisz go­to­wać po taj­sku. Bra­ko­wa­ło mi do­świad­cze­nia w pro­wa­dze­niu ta­kich spo­tkań, ale ani przez se­kun­dę nie dała mi tego od­czuć. Do­pie­ro z tej książ­ki do­wie się, jak bar­dzo je­stem jej wdzięcz­na, że nie słu­cha­ła mnie ani przez chwi­lę, tyl­ko pcha­ła kon­kret­nie da­lej. We­zwa­ła mnie w sze­re­gi swo­ich szwa­dro­nów i je­stem z nimi do dzi­siaj.

Każ­de na­sze spo­tka­nie owo­cu­je dla mnie por­cją wie­dzy, któ­rą mi prze­ka­zu­je. Nie kry­ty­ku­je, nie krzy­czy, zwra­ca uwa­gę lub po­zwa­la mi sa­mo­dziel­nie do­cho­dzić do wła­snych, lep­szych roz­wią­zań. Kie­dyś za­py­ta­łam ją, dla­cze­go mnie za­pro­si­ła do współ­pra­cy. Od­po­wiedź była znie­wa­la­ją­ca: „Bo masz taj­ski smak – umiesz po­łą­czyć je tak, jak to ro­bią Ta­jo­wie”. Po­tra­fi­my się śmiać w pra­cy i poza nią, opo­wia­dać hi­sto­rie z co­dzien­ne­go ży­cia – mamy za sobą parę spięć, któ­re tyl­ko utwier­dza­ją mnie w prze­ko­na­niu, że mo­że­my przy­jaź­nić się przez dłu­gie lata. Na­wet je­śli na kur­sie we­gań­skim w skład­ni­kach po­ja­wia się jaj­ko czy sos ryb­ny i ona pró­bu­je mnie sta­now­czo przy­wo­łać do po­rząd­ku, to na­sza rze­czy­wi­stość w pra­cy jest inna. Jest lek­ka, lecz pro­fe­sjo­nal­na w każ­dym calu. To moje miej­sce, w któ­rym chcę po­zo­stać. Skład Ba­na­nów.

Warsztaty kulinarne

To moja ulu­bio­na for­ma pra­cy. Spo­tka­nia ku­li­nar­ne z ludź­mi, z któ­ry­mi łą­czy mnie pa­sja go­to­wa­nia. Pod­czas szko­leń czu­ję się jak ryb­ka w wo­dzie, uwiel­biam prze­ka­zy­wać wie­dzę na te­mat kuch­ni taj­skiej za­pa­leń­com, ro­man­ty­kom, pa­sjo­na­tom, po­dróż­ni­kom… wszyst­kim, któ­rzy tra­fia­ją do In­sty­tu­tu Sztu­ki Ku­li­nar­nej. To oso­by, któ­re mają wiel­ki ape­tyt na ży­cie i wie­dzą, jak cen­ne są chwi­le i jak szyb­ko mi­ja­ją. Są mo­men­ty śmiesz­ne, gdy opo­wia­dam aneg­do­ty z Taj­lan­dii, i są też wzru­sza­ją­ce. Kie­dyś przy­szedł do mnie doj­rza­ły męż­czy­zna o imie­niu Cza­rek i przed­sta­wił się sło­wa­mi: „Na­zy­wam się Cza­rek, mam 50 lat i je­stem pra­co­ho­li­kiem. Żona wy­sła­ła mnie tu­taj, bym zna­lazł so­bie nowe hob­by”. Cza­ruś tak mnie cza­ro­wał przez cały kurs, że po­so­li­łam de­ser, za­miast go po­sło­dzić. Na ko­niec ku­pił woka i wy­szedł z nim pod pa­chą. Wró­cił po pół roku na kurs na ko­lej­ny sto­pień kuch­ni taj­skiej. Dzie­sięć ki­lo­gra­mów lżej­szy, szczę­śliw­szy; zna­lazł swo­je hob­by. Na fo­rum po­dzię­ko­wał, że zmie­ni­łam jego ży­cie. Dla ta­kich chwil war­to żyć. Utwier­dza­ją mnie w prze­ko­na­niu, że je­stem we wła­ści­wym cza­sie i we wła­ści­wym miej­scu.

Gotowanie po tajsku na najwyższym szczeblu

Za­pa­dła de­cy­zja. Wra­cam do Taj­lan­dii, by zdo­być naj­wyż­szy szcze­bel na­uki go­to­wa­nia po taj­sku. Wraz z In­sty­tu­tem szu­ka­my dla mnie naj­lep­szych tre­ne­rów lo­kal­nych spe­cja­łów. Ry­cerz i Ona mi po­ma­ga­li. Był na­wet plan, by za­ła­twić to przez rząd taj­ski i nadać przed­się­wzię­ciu wy­miar mię­dzy­na­ro­do­wej wy­mia­ny kul­tu­ral­nej. Po­ro­zu­mie­nie taj­sko-pol­skie. Ale wie­dząc, jak wy­glą­da ich sys­tem or­ga­ni­za­cji pra­cy, któ­ry ra­czej się nie zmie­nił przez lata, mu­sia­łam zde­cy­do­wać się na inne roz­wią­za­nia. Ta­jo­wie pod­czas waż­nych uro­czy­sto­ści, na któ­rych punk­tem kul­mi­na­cyj­nym jest na przy­kład prze­cię­cie wstę­gi, po­wo­łu­ją spe­cjal­ny ko­mi­tet skła­da­ją­cy się z kil­ku osób – je z ko­lei ko­or­dy­nu­ją jesz­cze inne po­wo­ła­ne oso­by. Na ko­niec oka­zu­je się, że bra­ku­je no­ży­czek, by wstę­gę prze­ciąć. Wie­dza na te­mat ich or­ga­ni­za­cyj­nych zdol­no­ści na­ka­za­ła mi od­pu­ścić wszel­kie po­ro­zu­mie­nia in­ter­kon­ty­nen­tal­ne. Szu­ka­li­śmy za­tem naj­lep­szych osób na Pół­no­cy i Po­łu­dniu, któ­re na­uczą mnie przy­rzą­dza­nia lo­kal­nych spe­cja­łów. W Bang­ko­ku, jak się oka­za­ło, mia­łam przejść nie­złą szko­łę ży­cia. Bi­le­ty ku­pio­ne, my i dwój­ka dzie­ci. Ale za­raz! Kto się nimi zaj­mie, jak ja będę go­to­wać?

W My Darling praca wre
Stir-fry z owo­ca­mi mo­rza w re­stau­ra­cji My Dar­ling

Na szczę­ście ota­czam się oso­ba­mi, któ­re żyją we­dle za­sa­dy: „Ju­tro za­czy­na się dziś”. Na to­tal­nym spon­ta­nie z od­sie­czą przy­by­ła mi uko­cha­na przy­ja­ciół­ka miesz­ka­ją­ca w Ni­cei – AGA, ulu­bio­na ciot­ka mo­ich dzie­ci. Ku­pi­ła bi­let. Le­ci­my ra­zem, ale osob­no. Spo­tka­my się na miej­scu. W wy­ni­ku wspa­nia­łych zbie­gów oko­licz­no­ści, któ­re oczy­wi­ście nie ist­nie­ją, bo nic nie dzie­je się przy­pad­kiem, jesz­cze inne oso­by po­czu­ły w so­bie zew po­dróż­ni­ków i osta­tecz­nie było nas tam 16 osób. Po­dró­żo­wa­li­śmy cza­sem wspól­nie, a cza­sem osob­no.

Część z mo­ich przy­ja­ciół była ze mną non stop i nie od­stę­po­wa­ła mnie na krok pod­czas cięż­kiej pra­cy. Plan na­szej po­dró­ży po­dyk­to­wa­ny był miej­sca­mi, w któ­rych mia­łam go­to­wać. Chcia­łam rów­nież od­wie­dzić sta­re kąty i zna­jo­mych: Ka­tie, Lar­sa, Jane i Ma­riu­sza. Ona i Ry­cerz szu­ka­li dla mnie mi­strzów wśród swo­ich kon­tak­tów, ja pró­bo­wa­łam ich zna­leźć na wła­sną rękę. Spo­rzą­dzi­łam li­stę lo­kal­nych dań, któ­re chcia­ła­bym się na­uczyć go­to­wać. To był klucz do po­szu­ki­wań wła­ści­wej oso­by – na­uczy­cie­la, gdyż w nor­mal­nych szko­łach go­to­wa­nia nie przy­rzą­dza­ło się ich na co dzień. Uda­ło mi się do­stać kon­takt do star­szej ko­bie­ty, w któ­rej ro­dzi­nie wie­dzę ku­li­nar­ną prze­ka­zy­wa­no z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Jej prze­pi­sy były bar­dzo sta­re, a tech­ni­ki wy­ko­ny­wa­nia dań już daw­no zo­sta­ły za­po­mnia­ne. To była ide­al­na oso­ba dla mnie. Wszyst­ko do­gra­ne, trze­ba tyl­ko do niej do­je­chać. Mój In­sty­tut za­pew­nił mi „rzeź” w Bang­ko­ku na moją wła­sną proś­bę i ży­cze­nie oraz do­dat­ko­we szko­le­nia w Chiang Mai. Zo­sta­ło Po­łu­dnie, gdzie w mię­dzy­cza­sie wszyst­ko też się do­pre­cy­zo­wa­ło. Data wy­lo­tu wy­da­wa­ła się bar­dzo od­le­gła. Roz­po­czę­łam za­tem tre­ning cier­pli­wo­ści w spo­ko­ju i za­ra­zem wiel­kim pod­eks­cy­to­wa­niu, na­dal ucząc lu­dzi na wła­snym po­dwór­ku.

Bangkok – My Darling

Za­raz po przy­lo­cie cała na­sza ban­da po­szła spać, a ja ru­szy­łam na po­szu­ki­wa­nia swo­jej re­stau­ra­cji, swo­je­go przy­ląd­ka do­brej na­dziei, w któ­rej za chwi­lę mia­łam roz­po­cząć pra­cę. W sa­mym cen­trum, bli­sko Khao San Road znaj­do­wa­ła się ogrom­na re­stau­ra­cja, przez któ­rą co­dzien­nie prze­wi­ja­ły się set­ki lu­dzi. Zo­sta­łam bar­dzo cie­pło przy­ję­ta przez Joy, któ­rej brat był me­ne­dże­rem My Dar­ling (na­zwa tego miej­sca). Opro­wa­dzi­ła mnie po kuch­ni, po­zna­ła ze swo­im bra­tem – osta­tecz­nie do­bi­li­śmy tar­gu i od rana mia­łam sta­wić się na sta­no­wi­sku pra­cy. Szef kuch­ni Naam, któ­re­mu zo­sta­łam przed­sta­wio­na, po­my­ślał, że je­stem nie­złym żar­tem i ra­czej nie wziął na po­waż­nie mo­jej oso­by. Nie wy­ka­zy­wał chę­ci, by wziąć mnie pod swo­je skrzy­dła. Kie­dy na­sta­ła go­dzi­na zero, a ra­czej 8.00 cza­su taj­skie­go, z dy­na­micz­ną mu­zy­ką w słu­chaw­kach i ogrom­nym jet la­giem po­gna­łam ku no­wej przy­go­dzie.

Gdy do­tar­łam na miej­sce, szef kuch­ni oczy­wi­ście był już na sta­no­wi­sku i roz­dzie­lał za­da­nia. Wszy­scy pra­cow­ni­cy re­stau­ra­cji wska­zy­wa­li mnie pal­ca­mi i mo­gła­bym przy­siąc, że mó­wią do sie­bie po taj­sku: „Ej, pa­trz­cie, przy­szła ta bia­ła z wczo­raj”. A wspo­mi­na­łam już, że w re­stau­ra­cji oprócz me­ne­dże­ra i kil­ku kel­ne­rek nikt nie mó­wił po an­giel­sku? Nie? No więc to jest chy­ba do­bry mo­ment, by ob­wie­ścić, że wszy­scy moi na­uczy­cie­le w My Dar­ling byli wy­łącz­nie taj­sko­ję­zycz­ni. Al­le­lu­ja! Do­brze, że zna­łam parę słów po taj­sku, ta­kich jak sos ryb­ny, szpi­nak wod­ny czy sa­ła­ta. Bar­dzo się przy­da­ły, szcze­gól­nie pierw­sze­go dnia. Szef kuch­ni za­wo­łał mnie jak bez­pań­skie­go psa, po­sa­dził na krze­śle i rzu­cił wo­rek z li­ść­mi li­mon­ki kaf­fir. Był on wiel­ko­ści mo­jej star­szej cór­ki, czy­li miał ja­kieś 110 cen­ty­me­trów. W środ­ku znaj­do­wa­ły się ga­łę­zie, a na nich li­ście. We­dług mnie było ich sto ty­się­cy.

Zastępca szefa kuchni w My Darling
Krewetki w tempurze i spring rol­l­sy, taj­ski stre­et food

Szef kuch­ni po­ka­zał mi, co mam ro­bić, i wró­cił do swo­jej pra­cy. Te­raz już wiem, że to za­da­nie oraz szat­ko­wa­nie trzy­dzie­stu głó­wek ka­pu­sty było moim FRY­CO­WYM. Da­jąc mi naj­gor­sze za­da­nia w kuch­ni, spraw­dza­li, ile je­stem war­ta. Do­dam, że kro­je­nie ka­pu­sty od­by­wa­ło się ręcz­nie – w Taj­lan­dii nikt nie uży­wa szat­kow­ni­cy.