W Paryżu dzieci nie grymaszą - Pamela Druckerman - ebook + książka

W Paryżu dzieci nie grymaszą ebook

Pamela Druckerman

4,3
26,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dziecko doprowadza cię do szału?

Nie słucha poleceń?

Rzuca jedzeniem?

Krzyczy i kopie, żeby postawić na swoim?

Pamela Druckerman przeżywała to samo! I postanowiła temu zaradzić.

Z zazdrością śledziła wzrokiem grzeczne dzieci swoich francuskich sąsiadów, aż w końcu zaczęła podglądać samych sąsiadów, żeby poznać ich sekrety wychowawcze. W tej książce dzieli się pozyskaną wiedzą ze wszystkimi rodzicami.

Nie przyszło mi wcześniej do głowy, że powinnam podziwiać francuski sposób wychowywania dzieci. Francja nie słynęła z niego w takim stopniu, jak z mody czy serów. Nikt nie odwiedzał Paryża po to, by poznawać tutejsze poglądy na budowanie autorytetu rodziców i radzenie sobie z poczuciem winy – pisze Pamela Druckerman.

A może właśnie po to warto pojechać do Paryża, lub poznać zwyczaje jego mieszkańców wraz z amerykańska dziennikarką. Jeśli zastosujesz się do jej rad, będziesz miał w domu aniołka, który ma jednak własne zdanie i poglądy oraz sporo swobody, a na dodatek znajdziesz czas, żeby zadbać o siebie. Bo Francuzi wychodzą z założenia, że to dziecko ma przystosować się do stylu życia rodziców, a nie na odwrót.

W Paryżu dzieci nie grymaszą to poradnik i wciągająca, zabawna powieść obyczajowa w jednym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 420

Oceny
4,3 (110 ocen)
56
38
12
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ann1519

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam książki o rodzicielstwie bliskości, nurcie który jest mi bliski, jednak wywierały one na mnie dodatkową presję. Przypadkiem trafiłam na książkę ‘W Paryżu dzieci nie grymaszą’. Niby trywialny tytuł, ale polecała je osoba, której podejście do życia bardzo szanuję, dlatego dałam jej szansę. Wspaniała pozycja, pokazująca całkiem inne podejście do rodzicielstwa, dająca więcej luzu i zaufania względem wzajemnej relacji z małym dzieckiem. Pokazuje podejście Francuzów do zajmowania się i wychowywania dzieci, które jest zgoła odmienne od podejścia Amerykanów, którym mocno się inspirujemy. Metoda ‘pauzy’ okazała się rewolucyjna  Dodatkowo, autorka przedstawia różne anegdoty z życia z małymi dziećmi, przez co książka nabiera humorystycznego akcentu oraz jest bardzo przyjemna w odbiorze.
10
JuliaZdoby

Dobrze spędzony czas

Błyskotliwa i niewymagająca lektura. lekkim piórem podchodzi do kwestii wychowania dzieci. nie ma tutaj złotych rad, a jedynie ogólne wskazówki. nie mniej przyjemnie się czytało. dla świeżo upieczonych mam oraz mam maluchów w sam raz
00
EwaSambor

Nie oderwiesz się od lektury

Super, lekko miło i bardzo ciekawe
00
IkaMika111

Całkiem niezła

fajnie by było mieć takie grzeczne dzieci
00
aloiw1985

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa pozycja, kilka dość logicznych francuskich zasad spełnia się w wielu polskich domach. ogromne brawa dla autorki za samokrytycyzm. Polecam, lekko się czyta.
00

Popularność




Wydawnictwo Literackie
Kraków 2013
Tytuł oryginału: BRINGING UP BÉBÉ
Opieka redakcyjna: KATARZYNA KRZYŻAN-PEREK
Redakcja: DOROTA TRZCINKA
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, PAULINA ORŁOWSKA, MAŁGORZATA WÓJCIK
Opracowanie graficzne: URSZULA GIREŃ
Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT
Skład i łamanie: Infomarket
Copyright © Pamela Druckerman, 2012 All rights reserved © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2013
ISBN 978-83-08-05176-4
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 e-mail: [email protected] księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Dla Simona,dzięki któremu wszystko ma sens
Les petits poissons dans l’eauNagent aussi bien que les gros.
Małe rybki w wodziePływają równie dobrze jak duże.
– francuska piosenka dziecięca
Niektóre imiona i nazwiska, a także inne dane pozwalające na identyfikację osób, zostały zmienione.
Francuskie dzieci nie rzucają jedzeniem

Kiedy moja córeczka Bean miała półtora roku, razem z mężem (ja jestem Amerykanką, on jest Brytyjczykiem) postanowiliśmy zabrać ją na krótkie wakacje. Zdecydowaliśmy się pojechać do nadmorskiego miasteczka, oddalonego od Paryża o kilka godzin jazdy pociągiem. Zarezerwowaliśmy pokój z dziecięcym łóżeczkiem. Mieliśmy wtedy tylko jedno dziecko, uznaliśmy więc, że wakacje z nim nie będą stanowiły zbyt dużego wyzwania.

Śniadanie jedliśmy w hotelu, ale na obiad i kolację musieliśmy chodzić do małych knajpek z owocami morza w pobliżu starego portu. Szybko odkryliśmy, że codzienne jedzenie w restauracji dwóch posiłków w towarzystwie malucha jest torturą zasługującą na umieszczenie w oddzielnym kręgu piekieł. Bean tylko przelotnie interesowała się jedzeniem – zjadała kawałek bagietki albo czegoś smażonego, a już kilka minut później przewracała solniczki i rozrywała opakowania z cukrem. Po czym żądała, by uwolnić ją z dziecięcego krzesełka, aby mogła biegać po restauracji albo uciekać w kierunku doków.

Jaką przyjęliśmy strategię? Jeść jak najszybciej. Natychmiast składaliśmy zamówienie, zanim jeszcze usiedliśmy przy stoliku, błagając kelnera, żeby jak najszybciej przyniósł pieczywo i wszystko – od przystawek po danie główne – podał jednocześnie. Jedliśmy na zmianę – kiedy mąż błyskawicznie połykał rybę, ja pilnowałam, żeby Bean nie wpadła pod nogi kelnerowi albo nie utopiła się w morzu. Potem role się odwracały. Zostawialiśmy ogromne napiwki jako rekompensatę za podarte serwetki i szczątki kalmara rozrzucone wokół stolika.

W drodze do hotelu przysięgaliśmy sobie: koniec z wyjazdami, przyjemnościami i kolejnymi dziećmi! Te „wakacje” ostatecznie upewniły nas, że życie, jakie prowadziliśmy półtora roku wcześniej, definitywnie się zakończyło. Nie wiem, dlaczego w ogóle nas to dziwiło.

Po kilku wizytach w restauracji zauważyłam, że siedzące wokół nas francuskie rodziny nie wydają się przeżywać piekła. Wręcz przeciwnie – rzeczywiście wyglądały tak, jakby były na wakacjach. Dzieci w wieku Bean siedziały spokojnie na swoich krzesełkach, czekały na posiłek i zjadały nie tylko rybę, ale nawet warzywa. Nie było słychać wrzasków ani jęków, dania podawano kolejno, a wokół stolików nie leżały śmieci.

Mieszkałam we Francji już od kilku lat, ale doprawdy nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć. W Paryżu rzadko widywałam dzieci w restauracjach, zresztą zanim zostałam matką, nie zwracałam na nie większej uwagi. Teraz też nie przyglądałam się cudzym dzieciom, patrzyłam głównie na własne. Pogrążona w udręce, nie mogłam nie zauważyć, że widać istnieją jakieś inne niż moja metody wychowawcze. Tylko na czym właściwie polegają? Czy francuskie dzieci mają spokój zapisany w genach? Czy może zostały skłonione do posłuszeństwa przekupstwem (albo groźbą)? Czy też padły ofiarą staromodnego wychowania, zgodnie z którym dzieci powinno być widać, ale nie słychać?

Nic na to nie wskazywało. Francuskie dzieci nie sprawiały wrażenia zastraszonych – były radosne, rozgadane i ciekawskie, a rodzice odnosili się do nich z czułością i uwagą. Wydawało się jednak, że przy ich stolikach (i chyba w całym życiu) działa jakaś niewidzialna cywilizująca siła, nieobecna w naszym przypadku.

Kiedy zaczęłam się zastanawiać nad wychowywaniem dzieci we Francji, uświadomiłam sobie, że zachowanie podczas posiłków nie było jedyną różnicą. Nagle nasunęło mi się mnóstwo pytań. Dlaczego na przykład – chociaż spędzałam setki godzin na francuskich placach zabaw – nigdy nie widziałam dziecka (poza moim własnym), które dostałoby ataku złości? Dlaczego moje francuskie przyjaciółki nigdy nie musiały przerywać rozmowy telefonicznej, ponieważ ich pociechy czegoś się domagały? Dlaczego ich salony nie były wiecznie zajęte przez indiańskie namioty i kuchnie dla lalek?

Dlaczego tak wiele znanych mi amerykańskich dzieci odżywiało się wyłącznie makaronem albo białym ryżem, lub akceptowało zaledwie nieliczne „dziecięce potrawy”, podczas gdy francuskie koleżanki mojej córeczki nie odmawiały ryb, warzyw i właściwie jadły wszystko? I dlaczego, poza określoną porą po południu, francuskie dzieci nie podjadały między posiłkami?

Nie przyszło mi wcześniej do głowy, że powinnam podziwiać francuski sposób wychowywania dzieci. Francja nie słynęła z niego w takim stopniu jak z mody czy serów. Nikt nie odwiedzał Paryża po to, by poznawać tutejsze poglądy na budowanie autorytetu rodziców i radzenie sobie z poczuciem winy. Przeciwnie: spotkanie przeze mnie w Paryżu amerykańskie matki były wręcz przerażone tym, że Francuzki rzadko karmią dzieci piersią i pozwalają czterolatkom chodzić ze smoczkiem.

Dlaczego jednak nigdy nie zwróciły uwagi na to, że większość francuskich niemowląt przesypia całe noce już w wieku dwóch–trzech miesięcy? Dlaczego nie wspominały, że francuskie dzieci nie wymagają bezustannej uwagi ze strony dorosłych oraz rozumieją słowo „nie”?

Nikt się tym szczególnie nie przejmował, ale ja coraz wyraźniej widziałam, że Francuzi stwarzają szczególną atmosferę życia rodzinnego. Kiedy odwiedzały nas rodziny amerykańskie, rodzice spędzali większość czasu na rozsądzaniu sporów między dziećmi, pomaganiu młodszym pociechom w raczkowaniu po kuchni albo siedzeniu na podłodze i budowaniu wioski z klocków Lego. Obowiązkowym punktem programu było także kilka cyklów płaczu i pocieszania. Kiedy odwiedzali nas francuscy znajomi, my, dorośli, piliśmy kawę, a dzieci wesoło bawiły się same.

Francuscy rodzice bardzo troszczą się o swoje dzieci[1][a]. Są świadomi istnienia pedofilii, alergii i niebezpieczeństwa zadławienia, stosują też rozsądne środki ostrożności. Nie panikują jednak, że ich dzieciom może się coś stać, a spokojne podejście do wychowania ułatwia im zarówno wytyczanie granic, jak i pozwalanie dzieciom na pewną samodzielność.

Nie jestem, mówiąc oględnie, pierwszą osobą, która napisze, że amerykańska klasa średnia ma problemy z wychowywaniem dzieci. Powstały na ten temat setki książek i artykułów, w których drobiazgowo zdiagnozowano, skrytykowano i ponazywano nadopiekuńcze rodzicielstwo, hiperrodzicielstwo, helicopter parenting[b] i – moją ulubioną – dzieciokrację. Jeden z autorów zdefiniował te wszystkie zjawiska jako „poświęcanie wychowywaniu dzieci większej uwagi, niż jest to potrzebne”[2]. Judith Warner pisała o „kulturze macierzyństwa absolutnego” (warto wspomnieć, że zauważyła ten problem po powrocie z Francji). Nikomu – a już szczególnie samym rodzicom – nie odpowiada niespokojny, nieszczęśliwy rytm amerykańskiego rodzicielstwa.

Dlaczego więc to robimy? Dlaczego moja generacja stosuje ten system wychowywania dzieci, nawet jeśli – tak jak ja – mieszka na emigracji? W latach osiemdziesiątych przeprowadzono serię badań, na których podstawie twierdzono, że dzieci z ubogich rodzin mają słabsze wyniki w szkole, ponieważ nie były odpowiednio stymulowane, szczególnie w pierwszych latach życia. Rodzice z klasy średniej uznali wówczas, że także dla ich dzieci korzystna będzie większa stymulacja[3].

Mniej więcej w tym samym okresie powiększała się przepaść dzieląca ubogich i zamożnych Amerykanów. Rodzice dochodzili do wniosku, że muszą wychować swoje dzieci na członków nowej elity i w tym celu odpowiednio wcześnie dostarczać pociechom właściwych bodźców – najlepiej wcześniej niż ich rówieśnikom.

Do tej rodzicielskiej rywalizacji dołączyło przekonanie, że dzieci są istotami o wrażliwej psychice. Jako współcześni młodzi rodzice należymy do pokolenia najgruntowniej w całej historii poddanego psychoanalizie i przyjmujemy za pewnik to, że każdy nasz wybór może w jakiś sposób zaszkodzić dziecku. Dorastaliśmy w latach osiemdziesiątych, gdy gwałtownie wzrosła liczba rozwodów, chcemy więc postępować mniej samolubnie niż – w naszych oczach – postępowali nasi rodzice.

Choć liczba przestępstw z użyciem przemocy w Stanach Zjednoczonych zmniejszyła się w porównaniu z wczesnymi latami dziewięćdziesiątymi[4], to media budują obraz świata, w którym dzieci są bardziej niż kiedykolwiek narażone na krzywdę fizyczną. Mamy poczucie, że wychowujemy je w bardzo niebezpiecznym świecie i stale musimy być czujni.

W efekcie wychowywanie dzieci stało się stresujące i wyczerpujące. Teraz jednak, we Francji, zauważyłam coś nowego, a dziennikarska ciekawość połączona z matczyną desperacją pchnęła mnie do działania. Pod koniec nieudanego urlopu nad morzem postanowiłam dowiedzieć się, co Francuzi robią inaczej niż Amerykanie; podjąć rodzicielskie śledztwo i odpowiedzieć na pytania: Dlaczego francuskie dzieci nie rzucają jedzeniem? Dlaczego ich rodzice nie krzyczą? Na czym polega ta niewidzialna cywilizująca siła, którą Francuzi nauczyli się wykorzystywać? Czy zdołam zmienić własne przyzwyczajenia i zastosować ją wobec mojej pociechy?

Utwierdziłam się w przekonaniu, że coś jest na rzeczy, kiedy natrafiłam na przeprowadzone przez ekonomistów z Princetown badania[5], z których jasno wynikało, że według matek z Columbus, stolicy stanu Ohio, opieka nad dziećmi to obowiązek dwa razy bardziej przykry niż według matek z Rennes we Francji. Potwierdzało to moje własne obserwacje: coś sprawia, że rodzicielskie obowiązki są dla Francuzów w mniejszym stopniu harówką, a w większym – przyjemnością.

Byłam przekonana, że sekret jest na wyciągnięcie ręki, po prostu nikt do tej pory nie próbował go odkryć. W torbie z pieluchami zaczęłam więc nosić notatnik, a każda wizyta u lekarza, przyjęcie u znajomych, dziecięce spotkanie czy spektakl teatrzyku kukiełkowego stały się okazją do obserwowania francuskich rodziców i próbą zrozumienia niepisanych zasad, których przestrzegają.

Początkowo trudno było cokolwiek ustalić. Francuscy rodzice wydawali mi się na przemian skrajnie surowi i szokująco pobłażliwi. Wypytywanie ich także nic nie dawało – większość tych, z którymi rozmawiałam, upierała się, że nie robi niczego szczególnego. Przeciwnie: byli przeświadczeni, że Francja jest dręczona syndromem „dziecka-króla” i utratą autorytetu przez rodziców. (Odpowiadałam im: „Nie wiecie, jak wygląda «dziecko-król». Odwiedźcie Nowy Jork”).

W ciągu kolejnych kilku lat, po urodzeniu w Paryżu jeszcze dwójki dzieci, stopniowo poznawałam tajemnice francuskich rodziców. Odkryłam na przykład, że Francja ma autorytet o wpływie porównywalnym do pozycji doktora Spocka w Stanach Zjednoczonych, osobę, której nazwisko znane jest w każdym domu w całym kraju, ale której prace są obecnie nie do kupienia po angielsku. Przeczytałam jej książki oraz wiele innych. Przeprowadziłam wywiady z tuzinami rodziców i ekspertów, a także bezwstydnie podsłuchiwałam rodziców przyprowadzających dzieci do szkoły albo robiących zakupy w supermarketach. Wydaje mi się, że w końcu zrozumiałam, co Francuzi robią inaczej.

Oczywiście, mówiąc o francuskich rodzicach, generalizuję – każdy jest przecież inny. Większość spotkanych przeze mnie rodziców mieszkała w Paryżu lub pod Paryżem, miała wyższe wykształcenie, dobrą pracę i zarobki przekraczające średnią krajową. Nie byli to superbogacze czy elity medialne – miałam do czynienia z wykształconymi klasami średnią i wyższą średnią. Porównywałam ich z amerykańskimi rodzinami o podobnym statusie.

Podróżując po Francji, zauważyłam, że podstawowe poglądy paryżan z klasy średniej na wychowywanie dzieci podzielają również robotnicze matki z prowincji. Byłam zaskoczona tym, że francuscy rodzice mogą wprawdzie nie wiedzieć dokładnie, co robią, ale wszyscy oni robią mniej więcej to samo. Zamożni prawnicy, opiekunki we francuskich przedszkolach i żłobkach, nauczyciele w szkołach publicznych i starsze panie, które napominały mnie w parkach, powtarzali te same podstawowe zasady, które znałam z niemal każdej francuskiej książki lub czasopisma poświęconego wychowywaniu dzieci. Szybko stało się jasne, że we Francji wychowywanie dziecka nie wymaga wyboru metody, ponieważ wszyscy stosują się do tych samych podstawowych reguł. To sprawia, że rodzice czują się zdecydowanie pewniej.

Dlaczego Francja? Z pewnością nie należę do tych, którzy traktują ten kraj z bezkrytycznym zachwytem – au contraire, nie jestem nawet przekonana, czy podoba mi się życie tutaj. Zdecydowanie nie chciałabym, żeby moje dzieci wyrosły na zadzierających nosa paryżan. Ale mimo wszelkich zastrzeżeń muszę przyznać, że Francja stanowi doskonały kontrast dla aktualnych problemów amerykańskiego rodzicielstwa. Francuscy rodzice z klasy średniej wyznają bliskie mi wartości: z zapałem rozmawiają z dziećmi, pokazują im przyrodę i czytają mnóstwo książek, zapisują je na lekcje tenisa i zajęcia plastyczne, prowadzą do interaktywnych centrów nauki.

Potrafią się angażować – ale bez popadania w obsesję. Zakładają, że nawet najlepsi rodzice nie są do wyłącznej dyspozycji dzieci i nie jest to powód do wpędzania się w poczucie winy. „W moim domu wieczór to czas dla rodziców” – powiedziała mi pewna paryska matka. „Nasza córeczka może przyjść do nas, jeśli chce, ale to czas dla dorosłych”. Francuscy rodzice dbają o stymulację swoich dzieci, ale nie bezustannie. Podczas gdy amerykańskie bąble chodzą na lekcje chińskiego i kursy przygotowujące do nauki czytania, francuskie – z zasady – po prostu bąblują.

Ponadto Francuzi lubią być rodzicami – sąsiednie kraje cierpią na spadek populacji, a Francja przeżywa wyż demograficzny. W całej Unii Europejskiej wyższy współczynnik urodzeń ma tylko Irlandia[6].

We Francji istnieje wiele instytucji państwowych, które dbają o to, żeby posiadanie dzieci było bardziej pociągające, a mniej stresujące. Rodzice nie muszą płacić za przedszkola, martwić się o ubezpieczenia zdrowotne ani odkładać pieniędzy na studia. Wielu otrzymuje comiesięczne dofinansowanie – przelewane bezpośrednio na konto bankowe – za samo posiadanie dzieci.

Ale ten system opieki nie tłumaczy dostrzeżonych przeze mnie różnic. Cóż, Francuzi mają po prostu całkowicie odmienne podejście do samego procesu wychowywania dzieci. Kiedy pytałam rodziców, jak utrzymują dyscyplinę w domu, potrzebowali chwili, żeby zrozumieć, co mam na myśli. „Aaa, chodziło ci o to, jak je uczymy...” – odpowiadali. Szybko przekonałam się, że „dyscyplinowanie” to wąska, rzadko używana kategoria zawierająca kary, podczas gdy „uczenie” (niemające nic wspólnego z nauką w rozumieniu szkolnym) to coś, co w swoim odczuciu rodzice robią przez cały czas.

Nagłówki prasowe od lat wieszczą koniec obecnego amerykańskiego sposobu wychowywania dzieci, a tuziny poradników podsuwają Amerykanom pomysły, jak zmienić styl rodzicielstwa.

Ja nie mam żadnej teorii. Żyję jednak w całkowicie funkcjonalnym społeczeństwie, w którym dzieci smacznie śpią i jedzą z apetytem, a rodzice są stosunkowo zrelaksowani. Postanowiłam prześledzić, jak Francuzi osiągnęli ten stan. Okazuje się, że stosowanie odmiennych metod wychowawczych nie wystarczy – trzeba bowiem nieco inaczej spojrzeć na samo dziecko.

ROZDZIAŁ 1
Czy czekasz na dziecko?

Rozmawialiśmy z Simonem o dzieciach i uznaliśmy, że oboje chcielibyśmy mieć jedno. Ja tak naprawdę chciałam trójkę. Podobał mi się pomysł urodzenia ich w Paryżu, dzięki czemu będą w naturalny sposób dwujęzyczne i staną się prawdziwymi obywatelami świata. Nawet gdyby wyrosły na nudnych jajogłowych, wystarczy, że wspomną o „dorastaniu w Paryżu” i natychmiast zyskają w towarzystwie na atrakcyjności.

Trochę się bałam, czy uda mi się zajść w ciążę. W końcu większość dorosłego życia spędziłam, z powodzeniem starając się tego uniknąć. Poszło jednak równie błyskawicznie jak z naszymi zaręczynami: miałam wrażenie, że jednego dnia szukam w Google „jak zajść w ciążę”, a następnego patrzę na dwie różowe kreski na francuskim teście ciążowym.

Byłam przeszczęśliwa, ale wraz z radością przyszedł niepokój. Postanowienie, żeby mniej naśladować Carrie Bradshaw, a bardziej – Catherine Deneuve, natychmiast puściłam w niepamięć. To chyba nie był najlepszy moment na aklimatyzację we Francji. Opętała mnie myśl, że muszę się teraz skupić na nadzorowaniu swojej ciąży i robić wszystko dokładnie tak jak należy. Kilka godzin po tym, jak oznajmiłam Simonowi dobrą nowinę, usiadłam do komputera i zaczęłam przeszukiwać amerykańskie strony internetowe poświęcone ciąży, a potem pobiegłam kupić kilka poradników dla przyszłych mam w anglojęzycznej księgarni w pobliżu Luwru. Chciałam, żeby ktoś mi szczegółowo wyjaśnił przejrzystą angielszczyzną, czym powinnam się martwić.

Kilka dni później brałam już preparaty witaminowe dla ciężarnych i uzależniłam się od działu „Czy to bezpieczne?” w portalu BabyCenter. Czy w ciąży można bezpiecznie jeść produkty niepochodzące z upraw ekologicznych? Czy można siedzieć cały dzień przy komputerze? Czy można nosić wysokie obcasy, objadać się cukierkami halloweenowymi albo pojechać na urlop w góry?

Dział „Czy to bezpieczne?” był tak wciągający, ponieważ budził coraz to nowe lęki (Czy można bezpiecznie robić kserokopie? Czy można bezpiecznie połknąć nasienie?), ale odmawiał rozwiania ich prostymi odpowiedziami: „tak” lub „nie”. Zamiast tego udzielający odpowiedzi eksperci prezentowali różne opinie i wyrażali się niejasno. „Czy w ciąży można bezpiecznie robić sobie manikiur?” No cóż, tak, ale długotrwała ekspozycja na używany w salonach kosmetycznych zmywacz do paznokci może być niekorzystna. „Czy można bezpiecznie iść na kręgle?” No cóż, tak i nie.

Znajome Amerykanki podobnie jak ja wierzyły, że ciąża – a potem macierzyństwo – jest jak odrabianie obowiązkowej pracy domowej. Pierwszym zadaniem był wybór jednego z tysięcy modeli wychowywania dzieci. Każda osoba, z którą rozmawiałam, powoływała się na inny podręcznik, więc kupiłam i przeczytałam ich całe mnóstwo, ale nie poczułam się dzięki temu lepiej przygotowana. Ogrom sprzecznych zaleceń sprawiał, że dzieci wydały mi się enigmatyczne i niemożliwe do poznania – to, kim były i czego potrzebowały, zależało od tego, który poradnik przeczytałam.

Stałam się także ekspertką w dziedzinie czarnowidztwa. Ciężarna znajoma z Nowego Jorku, która przyleciała na wycieczkę do Paryża, oznajmiła mi przy obiedzie, że w jej przypadku ryzyko urodzenia martwego dziecka wynosi pięć promili. Wiedziała, że powtarzanie tej informacji jest przygnębiające i bezcelowe, ale nie mogła się powstrzymać. Inna znajoma, na nieszczęście mająca doktorat z medycyny, spędziła większość pierwszego trymestru ciąży, katalogując wszystkie możliwe choroby, jakie mogły zagrozić jej dziecku.

Kiedy odwiedzaliśmy rodzinę Simona w Londynie, uświadomiłam sobie, że ten sam niepokój unosi się na Wyspach. (Postanowiłam wierzyć, że jego rodzice za mną przepadają). Siedziałam w kawiarni, kiedy zaczepiła mnie elegancko ubrana kobieta, aby streścić mi najnowsze badania wykazujące, że spożywanie dużych ilości kofeiny zwiększa ryzyko poronienia. Dla podkreślenia swojej wiarygodności poinformowała, że jest żoną lekarza. Zupełnie mnie to nie obchodziło, za to zirytowałam się jej założeniem, że nie wiem o tych badaniach. Czytałam o nich i dlatego starałam się przeżyć na filiżance kawy tygodniowo.

Nawał lektur i niepokoje powodowały, że bycie w ciąży zaczęło przypominać pracę na pełny etat. Coraz mniej czasu spędzałam nad książką, którą miałam oddać jeszcze przed narodzinami mojego dziecka, a zamiast tego bratałam się z innymi ciężarnymi Amerykankami na czatach porodowych grup wsparcia. Podobnie jak ja, te kobiety były przyzwyczajone do dostosowywania świata do swoich potrzeb, nawet jeśli ograniczało się to do zamawiania mleczka sojowego do kawy. I również miały poczucie, że ten pierwotny proces zachodzący w ich ciałach wymyka się im spod kontroli. Martwienie się – tak jak ściskanie poręczy fotela w samolocie podczas turbulencji – dawało przynajmniej złudzenie, że coś robimy.

Zadaniem amerykańskich czasopism dla ciężarnych, do których miałam w Paryżu łatwy dostęp, było najwyraźniej podsycanie tych lęków. Koncentrowały się na jedynej rzeczy, nad którą kobieta w ciąży mogła mieć kontrolę – na jedzeniu. „Zanim zamkniesz usta na widelcu pełnym jedzenia, rozważ: «Czy to jest najlepszy kęs, jaki mogę dać mojemu dziecku?». Jeśli przyniesie to korzyść twojemu dziecku – przełknij” zalecają autorzy amerykańskiego poradnika dla ciężarnych W oczekiwaniu na dziecko, słynącego z budzenia niepokoju i wielkiego sukcesu sprzedażowego.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że zakazy w czytanych przeze mnie poradnikach miały różną wagę. Papierosy i alkohol na pewno były szkodliwe, podczas gdy małże, mięso na zimno, surowe jaja i sery z niepasteryzowanego mleka mogły okazać się niebezpieczne tylko w przypadku, gdyby dostały się do nich stosunkowo rzadkie bakterie, takie jak listeria czy salmonella. Na wszelki wypadek traktowałam jednak każdy zakaz poważnie. Stosunkowo łatwo było mi unikać ostryg i foie gras, ale – będąc we Francji – panikowałam z powodu serów. „Czy parmezan w tym spaghetti jest robiony z mleka pasteryzowanego?” – pytałam osłupiałych ze zdziwienia kelnerów. Simon musiał znosić moje napady lęku: czy na pewno wyszorował deskę do krojenia po siekaniu na niej surowego kurczaka? Czy w ogóle kocha nasze nienarodzone dziecko?

W oczekiwaniu na dziecko zawiera rozdział Dieta najlepszej szansy. Ma ona – zdaniem autorów – wspomagać rozwój mózgu u płodu, zmniejszyć ryzyko wystąpienia w nim określonych zmian, a nawet sprawić, że dziecko wyrośnie na zdrowego dorosłego. Można odnieść wrażenie, że każdy kęs przekłada się na potencjalne punkty IQ. Mogę nie przejmować się głodem: jeśli na koniec dnia uznam, że spożyłam za mało białka, „dieta najlepszej szansy” zaleca mi wepchnięcie w siebie dodatkowej porcji sałatki z jajek.

Miałam być na „diecie”, i w dodatku takiej, dzięki której powinnam utyć. To chyba nagroda za lata pilnowania wagi po to, żeby upolować męża. Na odwiedzanym przeze mnie forum internetowym było pełno kobiet, którym przybyło piętnaście–dwadzieścia kilogramów ponad zalecany limit. Jasne, że wszystkie wolałybyśmy przypominać celebrytki w kompaktowej ciąży i sukniach od najlepszych projektantów albo modelki na okładce czasopisma „Fit Pregnancy”. Znałam kilka kobiet, którym to się udało, ale główny przekaz dla Amerykanek głosił, że mamy dać sobie wolną rękę w kwestii jedzenia. „Nie żałuj sobie, JEDZ” – pisze „przyjaciółka autorka” poradnika Best Friend’s Guide to Pregnancy (Poradnik ciążowy najlepszej przyjaciółki), który czytałam w łóżku. „Jakie inne radości życia zostały ciężarnej kobiecie?”

Wiele mówi fakt, że „dieta najlepszej szansy” pozwala mi od czasu do czasu „oszukiwać” i zjeść cheeseburgera albo lukrowany pączek. Właściwie cała ciąża po amerykańsku przypomina wielkie oszukiwanie: lista zachcianek ciężarnych kobiet jest niczym katalog przyjemności, których odmawiały sobie od czasów nastoletnich: serniki, koktajle mleczne, makaron z serem i tort lodowy Carvela. Ja miałam ochotę na cytryny (do wszystkiego) i całe bochenki chleba.

Ktoś mi opowiedział, że Jane Birkin, brytyjska aktorka i modelka, która zrobiła karierę w Paryżu i poślubiła legendarnego francuskiego piosenkarza Serge’a Gainsbourga, nigdy nie mogła zapamiętać, czy mówi się un baguette, czy une baguette, więc zawsze prosiła o deux baguettes (dwie bagietki). Zawsze, gdy odwiedzałam piekarnię, postępowałam zgodnie z jej strategią. A potem – z pewnością w odróżnieniu od wiotkiej Birkin – zjadałam obie bagietki.

Traciłam nie tylko figurę, ale także poczucie, że byłam kiedyś osobą, która chodziła na obiady do restauracji i zamartwiała się kryzysem palestyńskim. Teraz spędzałam wolny czas, przeglądając najmodniejsze wózeczki dziecięce i starając się zapamiętać wszystkie możliwe przyczyny kolki. Ta przemiana z kobiety w mamę wydawała mi się nieunikniona. Rozkładówka w poświęconym ciąży amerykańskim czasopiśmie, które kupiłam, wracając do domu, przedstawiała kobietę z wielkim brzuchem, w luźnym podkoszulku i męskich spodniach od piżamy. Opatrzono ją komentarzem, że w takim stroju można chodzić przez cały dzień. Nie mogłam się skoncentrować na ostatnich szlifach mojej książki i pewnie dlatego marzyłam, że rzucam dziennikarstwo i zostaję wykwalifikowaną położną.

Seks stał się ostatnim symbolicznym kamieniem tego upadającego domina. W zasadzie nie był zakazany, ale książki, takie jak W oczekiwaniu na dziecko, alarmowały, że seks w ciąży jest naszpikowany niebezpieczeństwami. „To, co sprawiło, że znalazłaś się w obecnym stanie, może teraz stać się jednym z twoich największych problemów” – ostrzegają autorzy, a następnie wyliczają czynniki przeszkadzające w pożyciu intymnym. Wśród nich jest „obawa, że wprowadzenie prącia do pochwy może być przyczyną infekcji”. Jeśli jednak kobieta postanowi uprawiać seks, poradniki zalecają łączenie przyjemnego z pożytecznym, czyli wykorzystanie tej sytuacji, by ćwiczyć mięśnie Kegla w celu wytrenowania kanału rodnego przed rozwiązaniem.

Nie jestem pewna, czy ktokolwiek stosował się do tych wskazówek – prawdopodobnie inne Amerykanki, tak samo jak ja, trwały po prostu w ciągłym niepokoju. Zarażały się nim nawet osoby mieszkające poza granicami Stanów Zjednoczonych. Może to właśnie odległość pozwoliła mi spojrzeć na macierzyństwo z odpowiedniej perspektywy?

Zaczynałam już wtedy podejrzewać, że wychowywanie dziecka we Francji będzie wyglądało zupełnie inaczej niż w Stanach Zjednoczonych. Kiedy siedziałam w paryskiej kawiarni z brzuchem opartym o stolik, nikt mnie nie zaczepiał, żeby wygłosić przestrogi dotyczące kofeiny – przeciwnie, ludzie siedzący tuż obok palili papierosy. Jedynym pytaniem, jakie nieznajomi zadawali na widok mojego brzucha, było: „Czekasz na dziecko?”. Potrzebowałam chwili, by zrozumieć, o co im chodzi. Nie pytali, czy umówiłam się na obiad z wagarującym sześciolatkiem, ale czy jestem w ciąży.

Czekałam na dziecko i była to prawdopodobnie najważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek robiłam. Niezależnie od moich wątpliwości dotyczących Paryża podobało mi się bycie w ciąży w miejscu, w którym pozostawałam całkowicie odporna na ocenę innych ludzi. Paryż był wprawdzie jednym z najbardziej kosmopolitycznych miast świata, ale ja miałam wrażenie, że znajduję się poza obiegiem. Nie rozumiałam wtrącanych nazwisk, szkolnych historyjek i innych drobnych wskazówek, które Francuzom mówiły o czyimś statusie społecznym i ważności. A ponieważ byłam cudzoziemką, oni nie znali też mojej pozycji.

Kiedy spakowałam się i przeniosłam do Paryża, nie sądziłam, że wyjeżdżam na stałe. Teraz zaczynałam się martwić, że Simon za bardzo lubi bycie cudzoziemcem – po tym, jak wychowywał się w tylu krajach, było to dla niego naturalne. Przyznał, że czuje się związany z wieloma ludźmi i miastami, dlatego nie potrzebuje jednego miejsca, które będzie oficjalnie jego domem. Nazywał ten stan „częściową niezależnością”, jak mieszkanie w domu-bliźniaku.

Kilku naszych anglosaskich znajomych wyjechało tymczasem z Francji, zwykle w związku ze zmianą pracy. Nasz zawód nie wymagał jednak mieszkania w Paryżu i pomijając półmisek serów, nie mieliśmy tak naprawdę powodów, żeby tu zostać. I właśnie to – plus dziecko – zaczęło się wydawać najpoważniejszym powodem pozostania.

ROZDZIAŁ 2
Bekający Paryż

Naszego nowego mieszkania nie dałoby się znaleźć na paryskich pocztówkach. Mieściło się w chińskiej dzielnicy odzieżowej. Aby do niego dotrzeć, trzeba było iść wąskim chodnikiem, na którym co chwila potrącali nas mężczyźni ciągnący wypakowane ubraniami torby na śmieci. Nic nie wskazywało na to, że jesteśmy w tym samym mieście, co wieża Eiffla, Notre Dame czy dostojnie wijąca się Sekwana.

A jednak nowe otoczenie w jakiś sposób nam odpowiadało. Wynajdowaliśmy w pobliżu kafejki, do których chodziliśmy każdego ranka, by zażyć samotności wśród ludzi. Tutaj także życie towarzyskie podlegało obcym mi zasadom. Można było przekomarzać się z kelnerami, ale nie z innymi gośćmi (chyba że stali przy barze i też rozmawiali z obsługą). Ponieważ byłam spragniona kontaktu z ludźmi, pewnego dnia spróbowałam zacząć rozmowę z innym stałym klientem – mężczyzną, którego widywałam codziennie od miesięcy. Powiedziałam mu, zgodnie z prawdą, że przypomina mi mojego amerykańskiego znajomego.

– Kogo, George’a Clooneya? – zapytał złośliwie.

Nigdy więcej nie zamieniliśmy słowa.

Większe postępy udało mi się poczynić w kontaktach z sąsiadami. Zatłoczony chodnik przed naszym domem graniczył z brukowanym placykiem, otoczonym przez niskie budynki. Zamieszkiwali je artyści, młodzi profesjonaliści, tajemniczy ludzie pracujący poniżej kwalifikacji i staruszki kuśtykające chwiejnie po nierównym bruku. Mieszkaliśmy tak blisko siebie, że wszyscy, nawet ci, którzy udawali, że nas nie dostrzegają, musieli zauważać naszą obecność.

Pomogło mi to, że nasza sąsiadka z przeciwka, architektka o imieniu Anne, była w ciąży o kilka miesięcy bardziej zaawansowanej niż moja. Chociaż pochłonął mnie anglosaski wir objadania się i niepokoju, nie mogłam nie zauważyć, że Anne i inne znane mi ciężarne Francuzki zupełnie inaczej podchodzą do swojego stanu.

Przede wszystkim nie traktowały ciąży jak szkolnej pracy na zaliczenie. Istniało mnóstwo francuskich podręczników macierzyństwa, czasopism i stron internetowych, ale nie były one uważane za lekturę obowiązkową i nikt nie pochłaniał ich hurtowo. Z całą pewnością nikt, kogo spotkałam, nie prowadził analiz porównawczych różnych filozofii macierzyństwa ani nie potrafił nazwać najrozmaitszych metod. Nie było tu najnowszych poradników, które każdy musiał znać, a eksperci nie mieli nad rodzicami władzy absolutnej.

– Te książki są przydatne dla ludzi, którym brakuje pewności siebie, ale nie wydaje mi się, żeby można było wychowywać dziecko z poradnikiem w ręku. Trzeba się kierować uczuciami – powiedziała pewna paryska matka.

Spotkane przeze mnie Francuzki nie lekceważyły macierzyństwa ani zdrowia dzieci. Były pełne respektu, zatroskane i świadome gigantycznej zmiany życiowej, jaka je czekała, lecz okazywały to zupełnie inaczej. Amerykanki zwykle demonstrowały zaangażowanie, zamartwiając się i udowadniając, ile są gotowe poświęcić dla dziecka, jeszcze zanim się ono urodzi; tymczasem Francuzki demonstrowały zaangażowanie, promieniując spokojem i podkreślając to, że nie wyrzekły się przyjemności.

Rozkładówka w magazynie „Neuf Mois” („Dziewięć miesięcy”) prezentowała brunetkę w zaawansowanej ciąży i koronkowej bieliźnie, jedzącą ciastko i zlizującą dżem z palców. „Ważne jest, aby w trakcie ciąży dopieszczać swoją kobiecość” – zalecał inny artykuł. „Ponad wszystko inne powstrzymaj się od pożyczania podkoszulków swojego partnera”. Lista afrodyzjaków dla przyszłych mam obejmowała czekoladę, imbir, cynamon i – skoro byliśmy we Francji – musztardę.

Uświadomiłam sobie, że zwyczajne Francuzki traktują te apele poważnie, kiedy Samia, mieszkająca w sąsiedztwie młoda matka, zaprosiła mnie do swojego mieszkania. Była córką algierskich imigrantów i dorastała w Chartres. Podziwiałam wysokie sufity i żyrandole, kiedy zdjęła z obramowania kominka plik zdjęć.

– Tu mam zdjęcia, jak byłam w ciąży. Et voilà, ogromny brzuch! – oznajmiła, podając mi kilka fotografii. Rzeczywiście, było na nich wyraźnie widać, że jest w ciąży. Było również wyraźnie widać, że jest topless.

Przeżyłam szok, przede wszystkim dlatego że nadal używałyśmy w rozmowie formalnego vous, a ona właśnie spokojnie podała mi swoje nagie zdjęcia. Zaskoczyło mnie jednak także to, że Samia wyglądała na nich doskonale – jak jedna z prezentujących bieliznę w jakimś czasopiśmie modelek, tyle że prawie bez bielizny.

Trzeba przyznać, że Samia zawsze miała skłonność do teatralnych gestów. Kiedy odprowadzała dwuletnie dziecko do żłobka, wyglądała, jakby właśnie wyszła z filmu noir: mocno ściągnięty w talii beżowy trencz, czarna kredka do powiek i świeża warstwa intensywnie czerwonej szminki. Była jedyną znaną mi Francuzką, która naprawdę nosiła beret.

Tak czy inaczej Samia po prostu wcielała w życie standardową francuską wiedzę, że czterdziestotygodniowa przemiana w matkę nie powinna pozbawiać cię ani grama kobiecości. Tutejsze czasopisma ciążowe nie ograniczały się do przyzwalania przyszłym matkom na uprawianie seksu – dokładnie wyjaśniały, jak należy to robić. W „Neuf Mois” zamieszczono rysunki dziesięciu różnych pozycji, w tym „na jeźdźca”, „odwrócony jeździec”, „od tyłu” (nazywana tutaj un grand classique) i „siedząca”. Pozycja „wioślarz” składała się z sześciu kroków, z których ostatni głosił: „Kołysząc się w przód i w tył, Madame wywołuje rozkoszne tarcie...”.

W „Neuf Mois” rozważano także zalety różnych gadżetów erotycznych dla kobiet ciężarnych („tak” dla kulek gejszy, „nie” dla wibratorów i wszelkich urządzeń elektrycznych). „Nie wahaj się! Wszyscy na tym skorzystają, nawet dziecko. Podczas orgazmu, masowane przez wody płodowe, poczuje się jak w jacuzzi” – wyjaśniał artykuł. Jeden z paryskich ojców przestrzegł mojego męża przed zbliżaniem się podczas porodu do „frontu robót”, żebym nie została odarta w jego oczach z kobiecej tajemnicy.

Francuscy przyszli rodzice podchodzą spokojniej nie tylko do seksu, ale także do jedzenia. Samia przytoczyła mi swoją rozmowę z lekarzem położnikiem.

– Powiedziałam mu: „Panie doktorze, jestem w ciąży, ale uwielbiam ostrygi. Co mam zrobić?”. A on mi odpowiedział: „Proszę jeść ostrygi! Jest pani rozsądną kobietą. Proszę myć wszystko przed jedzeniem, a jeśli ma pani ochotę na sushi, proszę wybrać dobrą restaurację”.

Stereotyp głoszący, że Francuzki w ciąży piją alkohol i palą papierosy, jest zdecydowanie przestarzały. Większość spotkanych przeze mnie kobiet mówiła, że pozwalały sobie czasem na kieliszek szampana, ale najczęściej rezygnowały z alkoholu. Widziałam ciężarną kobietę palącą papierosa tylko raz, na ulicy, i nie wykluczam, że mógł to być jej jedyny papieros w miesiącu.

Francuskie podejście nie zakłada, że wszystko jest dozwolone, ale że kobieta powinna być spokojna i rozsądna. W odróżnieniu ode mnie, znajome francuskie matki dzieliły rzeczy na te, które są zdecydowanie szkodliwe, i te, które mogą być niebezpieczne tylko w razie skażenia bakteriami. Kolejna z poznanych przeze mnie sąsiadek, Caroline, fizjoterapeutka w siódmym miesiącu ciąży, powiedziała, że lekarz nigdy nie wspominał o żadnych ograniczeniach żywieniowych, a ona nigdy o to nie pytała. „Lepiej nie wiedzieć!” – podsumowała. Przyznała, że jada befsztyk tatarski i oczywiście razem z rodziną delektuje się foie gras na Boże Narodzenie. Stara się tylko jeść zawsze w dobrych restauracjach albo w domu, a jedynym ustępstwem jest to, że jeśli dostaje ser z niepasteryzowanego mleka, odkrawa z niego skórkę.

Nie widziałam nigdy ciężarnej kobiety jedzącej ostrygi, bo w takim przypadku rzuciłabym się chyba swoim ogromnym cielskiem na stół, żeby ją powstrzymać. Na pewno byłaby zaskoczona. Zrozumiałam też, dlaczego kelnerzy dziwili się, kiedy przepytywałam ich ze składników każdego dania – Francuzki po prostu nie robiły z tego problemu.

Poświęcone ciąży czasopisma nie roztrząsały mało prawdopodobnych, najczarniejszych scenariuszy. Au contraire, sugerowały, że przyszłym matkom najbardziej potrzebny jest spokój ducha. Dziewięć miesięcy w spa – brzmiał tytuł artykułu w jednym z francuskich magazynów. Przewodnik dla młodych matek – dofinansowana przez Ministerstwo Zdrowia darmowa broszura – obiecywał, że zawarte w nim wskazówki żywieniowe zapewniają „harmonijny rozwój” dziecka, a kobiety powinny czerpać „inspirację” z najróżniejszych smaków. „Ciąża powinna być szczęśliwym okresem!” – oznajmiał.

Czy to bezpieczne? Wszystko na to wskazuje. W porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi Francja ma lepsze niemal wszystkie wskaźniki związane z macierzyństwem i zdrowiem niemowląt. Śmiertelność noworodków jest tu o 57 procent niższa niż w Ameryce. Zgodnie z danymi UNICEF około 6,6 procent francuskich dzieci rodzi się z niedowagą, w Ameryce zaś 8 procent. W przypadku Amerykanek ryzyko śmierci podczas ciąży lub porodu wynosi 1 : 4800, a we Francji – 1 : 6900[1].

Do francuskiego podejścia, że ciążą należy się cieszyć, wcale nie przekonały mnie jednak statystyki czy znajome przyszłe matki, ale ciężarna kotka. Smukła, szarooka, mieszkająca przy naszym placyku i mająca się niedługo okocić. Jej właścicielka, piękna malarka po czterdziestce, powiedziała mi, że zamierza ją wysterylizować, kiedy kocięta przyjdą na świat. Nie potrafiła się na to zdobyć, zanim kotka przynajmniej raz zaszła w ciążę. „Chciałam, żeby mogła tego doświadczyć” – oznajmiła.

Oczywiście francuskie matki są nie tylko spokojniejsze od amerykańskich, ale także szczuplejsze. Niektóre ciężarne Francuzki tyją, a stosunek nadmiarowego tłuszczu do masy ciała wydaje się wzrastać w miarę oddalania się od centrum Paryża. Ale otaczające mnie paryżanki z klasy średniej w zastraszający sposób przypominały te wszystkie amerykańskie celebrytki spacerujące po czerwonym dywanie. Miały nadziewane dzieckiem brzuszki rozmiaru piłki do koszykówki, przyczepione do szczupłych nóg, ramion i bioder. Kiedy patrzyło się na nie od tyłu, często trudno było poznać, że są w ciąży.

Tak wiele kobiet miało podobną sylwetkę, że przestałam gapić się na nie z otwartymi ustami, kiedy mijałam je na ulicy albo w supermarkecie. Ta francuska norma była ściśle skodyfikowana. Amerykańskie kalkulatory ciążowe mówiły, że przy moim wzroście i budowie powinnam podczas ciąży przybrać na wadze do szesnastu kilogramów, ale według norm francuskich górną granicę stanowiło dwanaście kilogramów. (Kiedy się o tym dowiedziałam, było już za późno).

Jak Francuzkom udaje się mieścić w tych limitach? Pomaga nacisk ze strony otoczenia. Przyjaciółki, siostry i teściowe otwarcie komunikują, że ciąża nie jest przepustką do nieograniczonego obżarstwa. (Mnie to ominęło, ponieważ nie miałam francuskich teściów). Francuska dziennikarka Audrey, matka trójki dzieci, opowiadała mi, jak spotkała swoją niemiecką szwagierkę, która dawniej była wysoka i smukła.

– Kiedy tylko zaszła w ciążę, zrobiła się monstrualna, a mnie sam jej widok wydawał się potworny. Mówiła mi: „Wszystko w porządku, mam prawo się zrelaksować, mam prawo utyć. To nic takiego” i tak dalej. Dla nas, Francuzek, to po prostu okropne. Nigdy nie powiedziałybyśmy czegoś takiego. – Wsadziła także szpilę, maskując ją jako uwagę socjologiczną. – Myślę, że Amerykanki i kobiety z Europy Północnej są znacznie bardziej beztroskie od nas, jeśli chodzi o urodę.

Wszyscy przyjmowali za oczywiste to, że ciężarna kobieta powinna ze wszystkich sił starać się utrzymać figurę. Lekarka podiatra, zajmująca się moimi stopami, oznajmiła mi nagle, że powinnam wcierać w brzuch olejek migdałowy, żeby uniknąć rozstępów. (Stosowałam się do tego sumiennie i uniknęłam ich całkowicie). Francuskie czasopisma dla mam zamieszczały długie artykuły o tym, jak zminimalizować niekorzystny wpływ ciąży na piersi (nie przybierać za dużo na wadze i codziennie masować biust zimnym prysznicem).

Francuscy lekarze traktują wyznaczone limity wagowe jak Pismo Święte. Anglosaskie pacjentki w Paryżu były nieodmiennie zaszokowane, kiedy lekarz położnik karcił je za to, że przytyły trochę więcej, niż powinny. „Chodzi o to, że Francuzi chcą, żeby ich kobiety były szczupłe” – złościła się pewna Brytyjka, żona Francuza, wspominając wizyty u lekarza w czasie ciąży. Pediatrzy bez skrępowania komentują pociążowy stan brzucha matki, która przynosi niemowlę na kontrolę. (W moim przypadku ograniczali się do zatroskanego spojrzenia).

Głównym powodem, dla którego ciężarne Francuzki nie tyją nadmiernie, jest to, że bardzo się pilnują, żeby nie jeść za dużo. We francuskich poradnikach ciążowych nie ma kopiastych łyżek sałatki z jajek późnym wieczorem ani instrukcji, żeby jeść nawet wtedy, kiedy jest się sytym, w celu odżywiania płodu. Kobiety, które „czekają na dziecko”, powinny jeść tak samo zbilansowane posiłki jak każda zdrowa osoba dorosła. Jeden z poradników zalecał, że jeśli kobieta nadal czuje się głodna, powinna zjeść podwieczorek składający się na przykład z jednej szóstej bagietki, kawałka sera i szklanki wody.

Zdaniem Francuzów zachcianki kobiet w ciąży to irytujące przyzwyczajenie, z którym należy walczyć. Francuzki nie wmawiają sobie – w przeciwieństwie do Amerykanek – że ich nienarodzone dziecko ma ochotę na sernik. W jednym z francuskich poradników dla przyszłych matek radzono, by zamiast poddawać się zachciankom jedzeniowym, zająć czymś żołądek, chrupiąc jabłko albo surową marchewkę.

Wszystko to nie jest tak straszne, jak mogłoby się wydawać. Francuzki nie postrzegają ciąży jako pozwolenia na przeżeranie się między innymi dlatego, że nie odmawiały sobie ulubionych przysmaków (ani nie pochłaniały ich w tajemnicy) przez większość dorosłego życia. „Amerykańskie kobiety zbyt często jedzą po kryjomu, skutkiem czego mają więcej wyrzutów sumienia niż przyjemności” – wyjaśnia Mireille Guiliano w inteligentnej książce Francuzki nie tyją. „Udawanie, że takie przyjemności nie istnieją albo wykreślanie ich na dłuższy czas z jadłospisu często prowadzi do przybierania na wadze”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Objaśnienia
Francuskie dzieci nie rzucają jedzeniem

[1] Według badania przeprowadzonego w 2002 r. przez International Social Survey Program 90 procent dorosłych Francuzów zgadza się lub stanowczo zgadza się ze stwierdzeniem: „Obserwowanie dorastania dzieci to największe szczęście w życiu”. W Stanach Zjednoczonych takiej odpowiedzi udzieliło 85,5 procent respondentów, w Wielkiej Brytanii – 81,1 procent.

[a] Objaśnienia pochodzące od autorki znajdują się tutaj.

[b] Pejoratywne określenie nadopiekuńczych rodziców, którzy stale nadzorują dziecko („wiszą” nad nimi jak helikopter) (przyp. tłum.).

[2] Joseph Epstein, The Kindergarchy: Every Child a Dauphin, „Weekly Standard” 2008, 9 czerwca. Najprawdopodobniej to Epstein ukuł termin kindergarchy – „dzieciokracja”.

[3] Judith Warner opisywała to w Perfect Madness: Motherhood in the Age of Anxiety, Riverhead Books, Nowy Jork 2005.

[4] Zgodnie z przedstawionym przez FBI Uniform Crime Report wskaźnik przestępstw z użyciem przemocy w Stanach Zjednoczonych spadł w latach 1991–2009 o 43 procent.

[5] Alan B. Krueger, Daniel Kahneman, Claude Fishler, David Schkade, Norbert Schwarz i Arthur A. Stone, Time Use and Subjective Well-Being in France and the U.S., „Social Indicators Research” 2009, nr 93, s. 7–18.

[6] Zgodnie z danymi Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (Organisation for Economic Co-operation and Development – OECD) za 2009 r. współczynnik urodzeń we Francji wynosi 1,99 na kobietę, w Belgii – 1,83, we Włoszech – 1,41, w Hiszpanii – 1,4, a w Niemczech – 1,36.

Rozdział 2. Bekający Paryż

[1] Według raportu Women on the Front Lines of Health Care: State of the World’s Mothers 2010, opublikowanego w 2010 r. przez organizację Save the Children. Dane pochodzą z dodatku do raportu, zatytułowanego The Complete Mothers’ Index 2010.