W stepie szerokim. Podróż po ukraińskich Kresach - Sławomir Koper - ebook + audiobook

W stepie szerokim. Podróż po ukraińskich Kresach audiobook

Sławomir Koper

4,5

Opis

Zmiany polityczne po II wojnie światowej na zawsze odcięły ziemie ukraińskie od Polski, a po przesiedleniach nasz kraj uzyskał kształt zbliżony do granic etnicznych. Dziś nikt nie myśli o rewindykacji Lwowa czy Krzemieńca, ale sentyment pozostał. Nie można wymazać dorobku cywilizacyjnego polskich miast i dworów Ukrainy. Tę ziemię nasi rodacy kochali, za jej obronę płacili własną krwią.

Rajza po Ukrainie to emocjonalna wędrówka śladami polskości – relikty naszej historii, wyjątkowe świątynie i słynne zamki, miejsca, które znamy ze szkolnych lektur. I chociaż obecnie miasta, wsie i ulice noszą często już inne nazwy, a władze sowieckie uczyniły wiele, by zatrzeć ślady naszej kultury, nie udało im się zniszczyć kilkuset lat polskiej tradycji.

"Wyjechałem z Krymu w poniedziałek, 30 września 2013 roku. Dwa miesiące później wybuchły starcia na Euromajdanie, a pod koniec zimy Krym został zaanektowany przez Rosję. Nie sądziłem, że wydarzenia potoczą się tak szybko. Wygląda na to, że moje wspomnienia z wizyty na Półwyspie Krymskim będą mi musiały wystarczyć na wiele lat…" SŁAWOMIR KOPER

◗ Ostatnie lato na ukraińskim Krymie

◗ Śladami bohaterów Ogniem i mieczem. Na kozackiej Siczy

◗ Samochodem przez Dzikie Pola

◗ Ołyka – radziwiłłowskie ostatki

◗ Kamieniec Podolski. Najsłynniejsza twierdza Rzeczypospolitej

◗ Szlakami Wołynia. Krzemienieckie Ateny nad Ikwą

◗ Gdy słowo „heroina” oznaczało wyłącznie bohaterkę – dzielne damy kresowe: Anna Dorota Chrzanowska i Teofila Chmielecka

◗ Pisz pan na Berdyczów!

◗ Sadyk Pasza, Mickiewicz i Żydowski Legion

◗ Symferopol. Nutria w sosie piwnym i Sonety krymskie

◗ Legendarne schody Odessy, Eisenstein i Machulski

Oglądałem przez lornetkę odległą groblę oddzielającą zatokę od Morza Azowskiego.

– Tam dalej, za wodą, to już Rosja? – zapytałem jednego z przechodzących obok mnie mieszkańców Mariupola.

Spojrzał na mnie zaskoczony i spokojnie odparł, wzruszając ramionami:

– Tu też jest Rosja.

POPRZEDNIE TOM SERII Z WALIZKĄ NOSZĄ TYTUŁY: KRESY PÓŁNOCY. WYPRAWA DO POLSKICH INFLANT ORAZ WIELKIE KSIĘSTWO LITEWSKIE. PODRÓŻ PO BLISKICH KRESACH

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 43 min

Lektor: Roch Siemianowski
Oceny
4,5 (15 ocen)
9
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Warmia55

Dobrze spędzony czas

"W stepie szerokim którego okiem Nawet sokolim nie zmierzysz Wstań unieś głowę wsłuchaj się w słowa Pieśni o małym rycerzu…" I autor tak właśnie zrobił, choć nie tylko stanął, ale i wędrował po szerokich stepach Ukrainy, dawnych Dzikich Polach i wsłuchiwał się w to co śpiewały mu i mówiły ukraińska ziemia, miasta, zamki, kościoły i cerkwie, dwory, pola bitew, no i ludzie - nie tylko w pieśni o małym rycerzu, czyli pułkowniku Wołodyjowskim, ale i o innych postaciach znanych nam z sienkiewiczowskiej Trylogii i historii powszechnej. Albo i nieznanych, bo o ile większość z nas wie kim są urodzeni na Kre­sach Zbyszek Cebulski, Jarosław Dąbrowski, Wojciech Jaruzelski, Józef Ignacy Kraszewski, Daniel Passent, Ju­liusz Sło­wac­ki, generał Stanisław Sosabowski, to nazwiska Franciszek Smolka, Anna Dorota Chrzanowska, Stanisław Vincenz, Karolina Sobańska większości nie mówią nic. A przecież poza wymienionymi, Polaków tu urodzonych czy związanych z Kresami swoją pracą twórczą, społeczną lub polit...
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Bezkres za Bugiem pełen tajemnic.
00

Popularność




W stepie szerokim to nowe, rozszerzone i zaktualizowane wydanie książki Ukraina. Przewodnik historyczny opublikowanej w Wydawnictwie Bellona w 2014 roku.

Projekt okładki i stron tytułowych Fahrenheit 451

Redakcja Anna Kaszuba (rozdziały 4, 7, 11) Katarzyna Litwinczuk (pozostałe rozdziały)

Korekta Anna Kaszuba Karolina Kuć

Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz

Mapa Eliza Kruszelnicka

Zdjęcia w książce Archiwum autora, Cyfrowe zbiory Muzeum Narodowego w Krakowie, Wikipedia, Wikimedia Commons, Narodowe Archiwum Cyfrowe

Skład i łamanie oraz fotoedycja wersji do druku TEKST Projekt

Copyright © by Sławomir Koper Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2024

 

ISBN 9788380799448

 

WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

 

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Od autora

W stepie szerokim jest nowym, rozszerzonym i mocno zmienionym wydaniem mojej Ukrainy z 2011 roku. Usunąłem tematy, które wykorzystałem w innych, późniejszych pozycjach, szczególnie w cyklu o ostatnich latach polskich Kresów. Dodałem natomiast nowe wątki, a całość zaktualizowałem. W międzyczasie odwiedziłem Ukrainę kilkanaście razy – zapis tych wędrówek znalazł się właśnie w niniejszej pozycji. Ostatni raz byłem na Ukrainie w 2019 roku. Dalsze podróże na wschód uniemożliwiły pandemia i wywołana przez Rosję wojna.

Z terenów dzisiejszej Ukrainy pochodziło tak wielu wybitnych Polaków, że trudno wyobrazić sobie naszą kulturę bez dorobku twórców urodzonych na Kresach. Juliusz Słowacki, Antoni Malczewski, Artur Grottger, Józef Kraszewski, Gabriela Zapolska, Karol Szymanowski, Jan Stanisławski, Jan Parandowski, Adam Hanuszkiewicz, Stanisław Lem, Marian Hemar, Władysław Łoziński, Zygmunt Herbert, Kazimierz Wierzyński, Jarosław Iwaszkiewicz – mógłbym wymieniać tak jeszcze bardzo długo. Urokowi wschodnich rubieży nie potrafili się oprzeć nawet artyści urodzeni w innych regionach kraju (Sienkiewicz, Wyczółkowski, Noskowski). Ukraińskim Kresom poświęcono dziesiątki dzieł plastycznych, literackich i muzycznych – na stałe zapadły one w polską kulturę i świadomość.

Kresy do dzisiaj skłaniają do zadumy – często jest to wspomnienie o utraconej ojcowiźnie, nostalgia za rodzinnymi stronami. Repatriacja dotknęła tak wielu Polaków, że trudno znaleźć rodzinę, w której nie byłoby kogoś pochodzącego z Kresów. Powikłane losy rzucały przesiedleńców w różne części Polski i świata, nie tylko na Ziemie Odzyskane. Przemijały pokolenia, mieszały się ludzkie losy, ale legenda Kresów przetrwała do dzisiaj. Wielu naszych rodaków, nie mogąc odwiedzić rodzinnych stron, przez lata tęskniło do kraju lat dziecinnych – „świętego i czystego jak pierwsze kochanie”, jak pisał w epilogu Pana Tadeusza Adam Mickiewicz. Dopiero po kilku dekadach od zakończenia II wojny światowej stały się możliwe podróże na wschód śladami przodków, obrońców polskości na Kresach.

Zmiany polityczne po II wojnie światowej na zawsze odcięły ziemie ukraińskie od Polski, a po przesiedleniach nasz kraj uzyskał kształt zbliżony do granic etnicznych. Dziś nikt nie myśli o rewindykacji Lwowa czy Krzemieńca, ale sentyment pozostał. Nie można przecież wymazać dorobku cywilizacyjnego polskich miast i dworów na Ukrainie. Na tej ziemi nasi rodacy mieszkali przez setki lat, kochali ją, za jej obronę płacili własną krwią.

Rajza po Ukrainie to emocjonalna wędrówka śladami polskości – odkrywanie reliktów naszej historii, pozostałości dworów, wyjątkowych świątyń i słynnych zamków. To wspomnienie o ludziach zasłużonych dla polskiej historii i kultury, nostalgiczna podróż po miejscach, które znaczyły tak wiele dla naszego narodu, a które znamy niekiedy wyłącznie ze szkolnych lektur. I chociaż miasta, wsie i ulice często noszą już inne nazwy, a władze sowieckie uczyniły wiele, by zatrzeć ślady obecności Polaków na Kresach, nie udało im się zniszczyć kilkuset lat naszej tradycji.

W stepie szerokim ogranicza się niemal wyłącznie do polskich wątków na ziemiach Ukrainy, na ogół pomijałem dorobek materialny innych narodów. Jeśli jednak zaistniały ważne powody, robiłem wyjątek od tej reguły. Ze względów praktycznych musiałem ograniczyć objętość niniejszej publikacji, zatem niektórzy z czytelników zapewne nie znajdą na jej kartach wzmianek o interesujących ich miejscowościach. Ale o polskiej Ukrainie można napisać tak wiele, że wydawnictwo powinno liczyć kilkanaście tomów. I zapewne nawet wówczas nie wyczerpałbym tematu. Albowiem czy można opisać dorobek dziesiątków polskich pokoleń na Ukrainie? Kilkuset lat rozwoju cywilizacyjnego tych ziem? Jedno jest pewne: ukraińskie Kresy na zawsze pozostaną w pamięci i sercach Polaków.

 

Sławomir Koper

1. Na rynku we Lwowie

Spotkanie ze Lwowem najlepiej rozpocząć na rynku miejskim. Gdy znalazłem się tutaj po raz pierwszy, po kilku minutach kochałem już to miasto. A linia tramwajowa przecinająca Rynek tylko dodaje mu uroku.

Dotyk miasta

Lwów nie jest miastem, które zwiedzimy w jeden czy dwa dni – należy go poznawać powoli, bez pośpiechu i nerwowego przepychania się w tłoku. Spokojnie spacerować po jego ulicach, smakować zabytki i atmosferę, wspominać ludzi, którzy tu żyli. A lista sławnych Polaków ze Lwowa jest nieprawdopodobnie długa – figurują na niej nazwiska pisarzy, malarzy, aktorów, muzyków, dziennikarzy, polityków, sportowców, wojskowych. Nie bez powodu w herbie Lwowa znalazły się krzyż Virtuti Militari i maksyma semper fidelis – zawsze wierny. W ciągu wieków swojego istnienia Lwów uczciwie zapracował na miano najbardziej polskiego z miast Rzeczypospolitej. I coś z tego pozostało do dzisiaj.

Po 1945 roku poza granicami kraju znalazły się dwa duże ośrodki miejskie: Wilno i Lwów, ale chyba nikt, kto trafił nad Wilię, nie był zachwycony zachowaniem miejscowych Litwinów. I chociaż znaczny procent z nich doskonale zna język polski, to w grę wchodzi wyłącznie porozumiewanie się po angielsku (litewskiego nie biorę pod uwagę, rosyjskiego również). Natomiast – mimo że Polacy i Ukraińcy mają za sobą znacznie trudniejszą historię – nad Pełtwią język polski jest niemal powszechnie znany. Lwów zachował bardziej polski charakter, w czym nie przeszkadzają napisy cyrylicą, a stosunek jego mieszkańców do polskich turystów jest wyjątkowo przyjazny – to otwarci ludzie, dumni ze swojego miasta i jego historii.

Dla przybysza znad Wisły pierwszy kontakt ze Lwowem oznacza totalny szok komunikacyjny. Po ulicach we wszelkich możliwych kierunkach przetaczają się autobusy, tramwaje, trolejbusy i stada różnego rodzaju busów (marszrutek). W godzinach szczytu panuje ogromny tłok, pojazdy zatrzymują się w dowolnych miejscach, a ich kierowcy ignorują lokalizację przystanków i zasady kodeksu drogowego. Zamęt powiększają obyczaje kierowców innych pojazdów, szczególnie taksówkarzy. Jednak jakoś to wszystko funkcjonuje, tworząc w miarę sprawny system komunikacyjny. Inna sprawa, że stan techniczny pojazdów pozostawia wiele do życzenia. Wiele z nich jest stale przechylonych w jedną stronę – tam z reguły stawało najwięcej pasażerów. Trolejbusy widywane na ulicach Lwowa pochodzą z demobilu – to tabor odziedziczony po Niemieckiej Republice Demokratycznej, wyprodukowany przez czeską Škodę pod koniec lat 80. Jak obecnie wyglądają te trolejbusy, lepiej nie opisywać…

Gdy kiedyś zdarzyło mi się wsiąść do jednej z marszrutek, byłem totalnie zaskoczony podzielnością uwagi kierowcy. Odbierał należność za bilety, prowadził pojazd, słuchał jakiejś koszmarnej muzyki (rodzaj ukraińskiego disco polo) i rozmawiał ze znajomym stojącym obok. Chwilami trąbił, opierając brodę o klakson! Nic zatem dziwnego, że z ulgą wysiadłem na najbliższym przystanku.

Jeżeli już zostaniemy zmuszeni do skorzystania z komunikacji zbiorowej (taksówki to inna bajka), obowiązkowo należy sprawdzić u kierowcy, po jakiej trasie pojazd kursuje, albowiem opisy na przystankach nie są wiarygodne. A najlepiej niech pokaże ją na planie miasta (jeżeli – oczywiście – będzie miał czas i ochotę).

Dlatego turysta z Polski powinien zaufać własnym nogom (szczególnie w centrum) i dobremu planowi miasta. Ale uwaga: pod stopami mamy stary lwowski bruk. Dziury w chodnikach (o jezdni nie wspominając) to normalny krajobraz Ukrainy. Włodarze miasta zbytnio się tym nie przejmują, wychodząc z założenia, że każdy powinien patrzeć, jak i gdzie idzie, a jeśli złamie nogę w niezabezpieczonej studzience kanalizacyjnej, to wyłącznie z powodu własnej nieuwagi.

Na Ukrainie niemal wszystko jest „prawie zrobione” lub „prawie gotowe”. A chociaż podobno to nasz kraj kojarzy się zachodnim Europejczykom z fatalnym bałaganem, to dla Ukraińców możemy być wzorem porządku i sumienności. Przybysza znad Wisły wszystko nad Pełtwią oszałamia: metody załatwiania spraw w urzędach (szczególnie stosunek urzędników do petentów), informacja turystyczna, wspomniane dziury w chodnikach czy też zachowanie klientów w sklepach. Prawie wszyscy usiłują załatwić tu coś poza kolejnością, agresywnie wpychając się do kolejki (nawet jeżeli przed kasą stoją dwie osoby). A do tego to ogromne zdziwienie, gdy ktoś protestuje… Teoretycznie polscy turyści w średnim wieku powinni dobrze pamiętać czasy PRL-u i być odporni na podobne zachowania, ale 30 lat od upadku komunizmu zrobiło swoje. Dlatego przed wyjazdem na Ukrainę warto obejrzeć filmy wyreżyserowane przez Stanisława Bareję – to dobry wstęp do podróży po tym kraju!

W cieniu ratusza

Spotkanie ze Lwowem najlepiej rozpocząć na rynku miejskim – prawdziwym sercu dawnego miasta. Pamiętam, że gdy znalazłem się tutaj po raz pierwszy, po kilku minutach kochałem już to miasto. Trudno się dziwić, Lwów bowiem zupełnie przypomina Kraków, a nawet jest jeszcze piękniejszy. Zaś linia tramwajowa przecinająca Rynek tylko dodaje mu uroku.

Niemal kwadratowy plac (142 na 129 metrów) zdominowała ciężka bryła ratusza (1827–1835). Siedziba magistratu wygląda we Lwowie na intruza, może w innym mieście – mniej obfitującym w architektoniczne perełki – nie raziłaby swoim wyglądem. Klasycystyczny ciężki gmach kojarzy się raczej z zabudową koszarową i stanowi dobry przykład biurokratycznej architektury austriackiej. Wielka szkoda, że nie zachował się poprzedni gmach magistratu, którego dzieje sięgały aż XIV stulecia (najstarsza wzmianka o nim pochodzi z 1382 roku). Wielokrotnie przebudowywany należał do najciekawszych architektonicznie obiektów w mieście, a dumni z niego lwowianie nazywali go pałacem pretoriańskim.

Kryzys Rzeczypospolitej w XVIII stuleciu odbił się jednak na losach ratusza. Zabrakło środków na utrzymanie magistratu, w miarę regularnie konserwowano jedynie zegar, ale i w tym przypadku unikano poważniejszych nakładów. Nowy mechanizm zegarowy zamontowany w roku 1721 po upływie kilkudziesięciu lat zastąpiono zegarem pochodzącym z wieży kościoła zlikwidowanego zakonu jezuitów (1788). Czasomierz ten towarzyszył gmachowi ratusza aż do jego rozbiórki.

Na początku XIX stulecia władze austriackie postanowiły uporządkować sytuację siedziby rady miejskiej. Zaniedbany i zrujnowany gmach miał zostać zburzony, a na jego miejscu planowano wzniesienie nowego. Rozpatrywano różne projekty, których wspólną cechą było wkomponowanie starej wieży w nowy budynek. Nie zwracając uwagi na jej fatalny stan techniczny, uznano, że jest ona symbolem Lwowa od stuleci wtopionym w panoramę tego miasta. Ostatecznie zatwierdzono projekt Józefa Markla i Franciszka Treschera oraz wyznaczono termin rozpoczęcia prac. 14 lipca 1826 roku obaj architekci oraz dyrektor miejskiego zarządu budowlanego Nimstetter podpisali dokument potwierdzający dobry stan techniczny wieży, po czym udali się na jej inspekcję. W trakcie oględzin, które miały potwierdzić bezpieczeństwo budowli… wieża zawaliła się. Członkowie komisji uszli z życiem, jednak w katastrofie zginęło osiem osób – wśród nich byli robotnicy, żołnierze, miejski trębacz oraz jego córka.

Plany zostały zmodyfikowane i 21 października 1827 roku uroczyście położono kamień węgielny. Pracami budowlanymi kierowali osobiście autorzy projektu. W ten sposób powstał trzypiętrowy gmach (78 na 58 metrów) zwieńczony kopułą i 65-metrową wieżą z zegarem. Poświęcenie i otwarcie ratusza nastąpiło 2 października 1835 roku. We wnętrzu było 156 komnat i dziewięć dużych sal, a koszty budowy całego gmachu przekroczyły pół miliona złotych. Dla ozdobienia fasady głównej zamówiono cykl płaskorzeźb u Jana Schimsera, jednak artysta ukończył prace dopiero w 1847 roku, a wykonane przez niego płaskorzeźby złożono tymczasowo na strychu ratusza.

2 listopada 1848 roku, podczas lwowskiej Wiosny Ludów, artyleria austriacka ostrzelała śródmieście miasta. Ratusz spłonął, zniszczeniu uległ również nowy, pochodzący z Wiednia zegar. Gmach odnowiono w latach 1849–1851, zamontowano też nowy zegar wykonany w podwiedeńskiej fabryce Wilhelma Stiehle. Na uwagę zasługuje fakt, że ten ostatni mechanizm zegarowy po przejściu niezbędnej modernizacji działa do dziś! Wspinając się na wieżę, z bliska można się przyjrzeć jego działaniu.

Chociaż obecny budynek ratusza zawsze miał przeciwników, nie brakowało – rzecz jasna – obrońców walorów estetycznych tej budowli. Wysławiali oni harmonię całości, jednolitość bryły, oszczędną i racjonalną architekturę. Rodowitym lwowianom gmach na ogół się podobał. A może po prostu darzyli go uczuciem jako coś oczywistego i znanego od urodzenia – coś, bez czego nie mogli sobie wyobrazić rodzinnego miasta? Uważam, że największą zaletą ratusza jest panorama Lwowa rozpościerająca się z jego tarasu widokowego (65 metrów, prawie 400 stopni, wspinaczka nie należy do najłatwiejszych). Piękniejsza rozciąga się chyba tylko z kopca Unii Lubelskiej – podziwiamy wówczas zabudowania na wzgórzach, wieże kościołów, kopuły cerkwi, ulice i budynki. Niektórym może brakować rzeki przecinającej zabudowę – Pełtew zamurowano bowiem u schyłku XIX stulecia. Ale może to nawet i zaleta? Albowiem słusznie ktoś kiedyś zauważył, że gdyby we Lwowie była jeszcze rzeka, miasto wyglądałoby zupełnie jak Florencja.

Niestety, z powstaniem Lwowa nie wiążą się żadne legendy. Nie było syrenki pluskającej się w wodzie, po Pełtwi nie dryfował kosz z bliźniętami, nikt nie wypatrzył żadnego gniazda na drzewie. Po prostu książę halicki Daniel w połowie XIII stulecia założył gród, który nazwał na cześć swojego syna, Lwa. Lokalizacja okazała się doskonała i niebawem Lwów stał się najważniejszym grodem księstwa. Wygaśnięcie panującej dynastii (1340 rok) wywołało 20-letni okres wojen między Polską, Litwą i Tatarami. Ostatecznie Lwów przyłączono do państwa Kazimierza Wielkiego, a w 1356 roku przeprowadzono jego lokację na prawie magdeburskim. Efekty decyzji króla możemy oglądać do tej pory. Chociaż centrum życia miasta przeniosło się na pobliski prospekt Swobody (aleja Wolności), to rynek pozostał najważniejszym miejscem na historycznej mapie Lwowa.

Przez stulecia był też miejscem, gdzie odbywały się sądy, koncentrowało się lwowskie życie handlowe i towarzyskie, a czasami rozgrywały wydarzenia rangi ogólnopaństwowej. W 1387 roku hospodar Mołdawii Piotr uznał się za lennika władców Polski i na lwowskim rynku złożył hołd Jadwidze oraz Jagielle. Książąt mołdawskich spotykały jednak we Lwowie również znacznie gorsze przygody niż hołdy lenne. Na miejscowym rynku ścięto bowiem Stefana VII Tomşę, Iwana Podkowę i Jana V Sasa. Władanie Mołdawią stanowiącą obiekt rywalizacji między Polską, Węgrami i Turcją było bardzo niebezpiecznym zajęciem…

Chociaż na rynku tracono z reguły najwyżej urodzonych skazańców, to czasami – ze względu na specyfikę występku – odbywały się tam również inne egzekucje. W 1774 roku miastem wstrząsnęła makabryczna historia kryminalna. Honorata Makowska z Nowej Soli współżyła z własnym ojcem, czego skutkiem była ciąża. Pod wpływem ojca dziewczyna zabiła swoje nowo narodzone dziecko, po czym wyszła za mąż za Pawła Djakowskiego. Małżeństwo nie należało do udanych, a ojciec-kochanek namawiał córkę do otrucia męża. Gdy dwie próby się nie powiodły, występna para udusiła szlachcica.

Oboje stanęli przed sądem lwowskim, a wyrok mógł być tylko jeden – śmierć w okrutnych mękach. Honoracie Djakowskiej (miała wówczas 21 lat) publicznie odrąbano ręce, następnie głowę, a poćwiartowane ciało zawisło na słupach ku przestrodze. Większy problem był z uśmierceniem jej ojca. Lwowscy ławnicy skazali Piotra Makowskiego na darcie pasów (czyli obdzieranie ze skóry) oraz łamanie kości za pomocą pały! I wówczas zaczęły się problemy. Miejski kat bez problemów zdarł z ciała szlachcica trzy zasądzone pasy, natomiast wykazał się wyjątkową nieudolnością przy łamaniu kości. Tłukąc pałą, połamał zbrodniarzowi ręce i nogi, powybijał zęby, ale nie potrafił go uśmiercić. Wrzaski skazańca rozlegały się po całym rynku, widzowie uciekali w popłochu, a sam oprawca w końcu zemdlał z wrażenia.

Kaźń Makowskiego znalazła swój epilog przed sądem miejskim. Kat usprawiedliwiał się, że nigdy wcześniej nie wykonywał podobnej egzekucji – widział ją tylko raz w życiu, i to w dzieciństwie (!). Prosił magistrat o wyrozumiałość, wyjaśniając, że przez lata sumiennie wykonywał swoje rzemiosło, a ma przecież na utrzymaniu rodzinę. Ostatecznie został uniewinniony, zaś miasto uchwaliło fundusze na etat dla drugiego kata. Nowy oprawca miał zapewnić mieszkańcom profesjonalne egzekucje, a przy okazji zostać nauczycielem dla młodych adeptów zawodu. I rzeczywiście – do Lwowa przybył niejaki Wacław Medulin, którego skusiło wyjątkowo wysokie uposażenie. Podobno szybko zaskarbił sobie sympatię mieszkańców miasta, wielokrotnie potwierdzając swój nieprzeciętny talent i kwalifikacje…

Każda kamienica ma tu swoją historię

W narożach lwowskiego rynku zlokalizowano cztery przepiękne studnie – fontanny z rzeźbami Neptuna, Amfitryty, Adonisa i Diany, a całość otaczają 44 kamienice, z których niemal każda ma własną historię.

„Tłum stareńkich mieszczańskich domów – opisywał rodowity lwowianin, miłośnik miasta nad Pełtwią, architekt Witold Szolginia – otacza ratusz ze wszystkich czterech stron. Jedne rozsiadły się poważnie i statecznie w poczuciu własnej godności i znaczenia, inne rozpychają się zuchwale, dufne w swą zasobną okazałość, a jeszcze inne przycupnęły skromnie wśród możniejszych sąsiadów, jakby onieśmielone swym chudopacholstwem. Wszystkim im przewodzą domy w Rynku najgodniejsze – wyniosłe, szlachetne, bogate swymi cudnie rzeźbionymi portalami, wykwintną rustyką ścian i strojnymi grzebieniami attyk kamienice Królewska i Czarna.

Rozbłyskujące w miękkim mroku setki złotych od światła okien wyglądają jak opadły na Rynek rój gwiazd, których zabrakło dziś na zasnutym chmurami niebie. Partery rynkowych kamienic to jedna ciągła, czterokrotnie załamana, barwna świetlista smuga. Rzęsiste złoto, czerwień i błękit biją od sklepowych wystaw, przez które triumfalnie kroczy święty Mikołaj”1.

W 1593 roku pod numerem drugim we wschodniej pierzei rynku wzniesiono kamienicę Bandinellich – piękną renesansową budowlę utrzymaną w stylu lwowskiego manieryzmu. Jej najsłynniejszy właściciel, Roberto Bandinelli, przewoził pocztę między Italią a Polską. Usługi kurierskie były wówczas (podobnie jak dzisiaj) intratną działalnością, toteż kupiec błyskawicznie powiększał swój majątek. Dowodem jego powodzenia stała się właśnie kamienica przy lwowskim Rynku przypominająca swoją kompozycją i wystrojem pałace rodów Pandolfinich we Florencji oraz Farnese w Rzymie. Portal głównej fasady zdobią kolumny rzeźbione w rybią łuskę i delfiny, natomiast fasadę boczną – diamentowa rustyka narożników. Nie zapomniano nawet o piwnicach, które charakteryzują się wspaniałymi gotyckimi sklepieniami.

Roberto Bandinelli był wnukiem znanego rzeźbiarza Bartolommea Bandinellego – autora kompozycji Herkules i Kakus na placu Signoria we Florencji. Zgodnie z dekretem króla polskiego Zygmunta III ów przybysz z Italii został w roku 1629 przyjęty w poczet dworzan królewskich, otrzymując jednocześnie przywilej organizowania poczty królewskiej między Polską i Włochami. Równocześnie wojewoda ruski, książę Stanisław Lubomirski, a także hetman polny koronny Stanisław Koniecpolski wydali uniwersały, w których brali pocztę pod swoją opiekę i protekcję.

W porozumieniu z magistratem lwowskim Bandinelli ułożył plan powołania poczty – Ordinatio Postale. Dokument ten wpisano do ksiąg miejskich 12 maja 1629 roku, a jego oryginał przechowywany jest dzisiaj w Centralnym Archiwum Historycznym we Lwowie.

Korespondencję ze Lwowa odsyłano raz w tygodniu – w sobotę. Pocztę obsługiwało 17 kurierów, z których dwaj specjalizowali się wyłącznie w obsłudze klientów wyznania mojżeszowego. Kurierzy mieli ściśle wyznaczone obowiązki: dotrzymywanie czasu trwania podróży, opiekę nad korespondencją, zakaz samowolnego zabierania przesyłek. Klienci płacili z góry umówioną sumę. Opłatę ustalano indywidualnie, w zależności od odległości i wielkości przesyłki.

Jeżeli kontrahent chciał wysłać korespondencję, nie czekając do soboty, poczmistrz zobowiązany był zapewnić kuriera. Nadawca powinien jednak wyprowadzić kuriera za miasto, a kurier nie miał prawa dodatkowo zabierać innej korespondencji. Oczywiście usługa tego typu była wyceniana znacznie drożej niż normalna.

Niestety, wspaniała kamienica Bandinellich z upływem lat popadła w zaniedbanie i jeszcze kilka lat temu przypominała ruinę. Po remoncie władze Lwowa zorganizowały tu muzeum poczty. I trzeba pochwalić miejscowych rajców za doskonały pomysł – lepszego miejsca na placówkę tego rodzaju nie znajdzie się przecież w całym Lwowie.

Z kamienicą Bandinellich sąsiaduje kamienica Wilczków (numer trzeci), która swoją nazwę zawdzięcza pierwszym właścicielom. W dziejach Lwowa rodzina ta zasłynęła krwawym pojedynkiem o rękę Anny Wilczkówny (1580). W latach 1771–1772 kamienicę przebudowano w stylu późnego baroku. W pierwszej połowie XIX stulecia zamieszkał tu hrabia Stanisław Skarbek, osoba wielce zasłużona dla Lwowa. Mieszkanie przy Rynku wiązało się z pewnymi uciążliwościami: narażało hrabiego na pokusy hazardu uprawianego w pobliskiej kamienicy Królewskiej. W ciągu jednej, szczególnie gorącej nocy zdołał przegrać do hrabiego Józefa Kalinowskiego kilka majątków ziemskich. Skarbek był człowiekiem honoru – wywiązał się z długu, ale przyrzekł więcej nie brać kart do ręki. Obietnicy oczywiście nie dotrzymał, co nie przeszkodziło mu zostać fundatorem pierwszego lwowskiego teatru z prawdziwego zdarzenia.

Z kolei pod numerem czwartym znajduje się słynna kamienica Czarna – chyba najbardziej znany budynek lwowskiego rynku. Gmach ma charakterystyczną elewację (boniowanie w kształcie diamentu), ale dzisiaj jego fasada jest bardziej brudnoszara niż czarna. Budynek wzniesiono w latach 1588–1589 na miejscu poprzedniego, zniszczonego w słynnym pożarze z 1571 roku. Jego autorami byli dwaj znakomici architekci – Paweł Rzymianin i Piotr Barbon. Ciekawostką jest fakt, że początkowo budynek miał tylko jedno piętro. Trzecia kondygnacja powstała pod koniec XVI stulecia, a czwarta – dopiero w 1884 roku w efekcie adaptacji strychu. Najsłynniejszym mieszkańcem kamienicy Czarnej był znany lekarz Marcin Anczowski – to właśnie na jego polecenie wykonano słynne boniowanie fasady (1675–1677). Obecnie mieści się tu Lwowskie Muzeum Historyczne, którego bogate zbiory dokumentują nowożytną i współczesną historię Lwowa.

Do tej samej placówki należy również pochodząca z 1580 roku wspomniana już kamienica Królewska (numer szósty), której ozdobą jest przepiękny renesansowy dziedziniec z trzema rzędami arkad. Na zwiedzających czeka tu ciekawa ekspozycja rzemiosła artystycznego. Obiekt powstał na zamówienie kupca Konstantego Korniakta, ale swoją nazwę zawdzięcza rodzinie Sobieskich, która później nabyła nieruchomość. W tym właśnie budynku na czas swoich pobytów we Lwowie zatrzymywał się król Jan III; tutaj też w roku 1686 odbywały się polsko-rosyjskie rokowania zakończone podpisaniem pokoju Grzymułtowskiego.

Rodzina Korniaktów pochodziła z Krety, a pierwszym członkiem rodu, który zamieszkał we Lwowie, był specjalizujący się w handlu winem Michał Korniakt. Po jego bezpotomnej śmierci w 1563 roku interesy przejął młodszy brat, Konstanty. Karierę handlową rozpoczynał w Konstantynopolu, na Wołoszczyźnie pełnił funkcję wyższego urzędnika skarbowego, a dobre kontakty z hospodarami podtrzymywał aż do śmierci (udzielał im wysokich pożyczek). Od 1560 roku Konstanty coraz częściej pomieszkiwał nad Pełtwią, chociaż nie cieszył się zbytnią przychylnością władz miejskich. Jako człowiek niezwykle bogaty (miał we Lwowie trzy domy) nie zwracał uwagi na humory samorządowców, rozwijając kontakty z władcami Polski. Umiejętnie pomnażał majątek – na wielką skalę handlował greckimi winami, bawełną, mołdawskim miodem, skórami i futrami oraz zachodnimi suknami. Dodatkowym źródłem dochodu Korniakta były pożyczki na procent udzielane polskiej i litewskiej szlachcie. Z jego finansów korzystał nawet król Zygmunt August, od którego przedsiębiorca otrzymał w zamian dzierżawę lwowskich opłat celnych.

Majątek i pozycję społeczną kupca odzwierciedla architektura kamienicy Królewskiej. Większość kamienic budowano we Lwowie na szerokość trzech okien, natomiast ta pod numerem szóstym jest dwa razy szersza i mieści sześć okien. Korniakt nie musiał liczyć się z wydatkami, dodatkowy podatek od liczby otworów okiennych również nie stanowił dla niego problemu. Nie żałował również środków na podniesienie obronności Lwowa – z jego funduszy powstała wieża Korniaktowa, która odgrywała ogromną rolę w systemie obronnym Lwowa.

Handel uważany był jednak za zajęcie niegodne szlachetnie urodzonych, a Korniakt miał wielkie ambicje. Systematycznie nabywał majątki ziemskie – stał się właścicielem ponad 40 wsi na ziemiach przemyskiej i lwowskiej, miasteczek Hussakowa i Kulikowa, dodatkowo otrzymał jeszcze w dzierżawę Szczerzec pod Lwowem. W 1575 ożenił się z Anną Dzieduszycką, po czym przestał osobiście angażować się w handel, powierzając prowadzenie interesów odpowiednim specjalistom. Tym sposobem jego dzieci mogły się już zaliczać w poczet magnaterii polskiej i zawierać związki małżeńskie z Chodkiewiczami, Tarnowskimi i Ossolińskimi. Jednocześnie rodzina Korniaktów przeszła z prawosławia na katolicyzm.

Wnuk Konstantego, Karol Franciszek, prowadził życie godne polskiego magnata. Studiował w Krakowie, Grazu i Padwie, podróżował po zachodniej Europie – odwiedził Niemcy, Włochy, Francję, Hiszpanię, Anglię, Belgię i Holandię. Był dworzaninem Władysława IV, towarzyszył swojemu wujowi, Jerzemu Ossolińskiemu, w jego słynnym wjeździe do Rzymu w 1633 roku.

Podczas pokoju utrzymywał przeszło 60 żołnierzy dworskich, brał udział w wojnach ze Szwedami, z Kozakami, Węgrami i Rosjanami, wystawiając wówczas na własny koszt chorągiew jazdy. Odznaczył się podczas obrony Lwowa przed Chmielnickim, a także w bitwach pod Zborowem i Beresteczkiem. Męska linia rodu wygasła na jego synach.

Kamienica na rynku nie należała już wówczas do rodziny Korniaktów. W 1623 roku zakupił ją zakon karmelitów, po czym jej właścicielami zostali właśnie Sobiescy. Ojciec przyszłego króla, kasztelan krakowski Jakub Sobieski, uważał, że ród powinien posiadać odpowiednią rezydencję we Lwowie, a w mieście nie było lepszego gmachu niż kamienica Korniakta. Została przebudowana na polecenie Jana III w roku 1678. Otrzymała wówczas attykę i włoski dziedziniec z trzema rzędami krużganków.

Jan III Sobieski nie był jedynym polskim monarchą mieszkającym na lwowskim rynku pod numerem szóstym. W 1634 roku kamienicę tę przez miesiąc zajmował Władysław IV, ale zapewne nie wspominał najlepiej tego pobytu. Chorował wówczas na ospę i nie mógł korzystać z uroków życia, a przecież był ich wielbicielem jak mało który z naszych władców… Nie wiadomo, czy Władysława odwiedzała wówczas jego faworyta, Jadwiga Łuszczewska, mieszkająca na co dzień w kamienicy Jakuba Reguły pod numerem 30.

W drugiej połowie XVIII wieku kamienica Królewska zyskała wątpliwą sławę jaskini hazardu. Wraz z francuskimi żonami władców Polski – Władysława IV, Jana Kazimierza i Jana III Sobieskiego – do kraju przywędrowała moda na grę w karty. Przy zielonym stoliku zasiadali tam nawet posłowie polscy i rosyjscy podczas rokowań zakończonych podpisaniem pokoju Grzymułtowskiego.

Ale prawdziwe szaleństwo rozpętało się wraz z pojawieniem się faraona – gry typowo hazardowej. W kamienicy mieszkał wówczas zagorzały karciarz Kazimierz Rzewuski. W jego mieszkaniu oraz w domostwach Ponińskich, Szumańskich i Korytkowskich wygrywano i tracono ogromne sumy. Książę Poniński dla lepszej kontroli sytuacji założył nawet oddzielny fundusz. Gromadził na nim wygrane, z niego też spłacał karciane długi. W 1795 roku zebrał niebotyczną kwotę 94 tysięcy florenów i zapowiedział, że po przekroczeniu 100 tysięcy przestanie się oddawać ulubionej rozrywce. Fortuna jednak się odwróciła i niebawem zyski skurczyły się do 20 tysięcy florenów. W sumie książę Poniński nie stracił więc na hazardzie. Podobnie jak Jan Ochocki, który po miesiącu intensywnej gry zakupił karetę z parą koni krwi angielskiej, konia do jazdy wierzchem, meble do mieszkania i wynajął trzech służących.

Hazard stał się tak popularny, że władze centralne postanowiły interweniować. Cesarz Józef II specjalnym edyktem zakazał gier hazardowych swoim galicyjskim poddanym. Restrykcje przyniosły jednak odwrotny skutek – dopiero wtedy zaczęto grać na poważnie! Tym bardziej że kara za złamanie prawa wynosiła zaledwie 300 florenów, a przy stoliku można było wygrać znacznie więcej. W ciągu nocy jeden z Branickich stracił 10 tysięcy florenów, a Kacper Lubomirski wygrał dokładnie cztery razy więcej!

Jak zawsze w takich wypadkach pojawiły się wyspecjalizowane grupy szulerów. Ich najłatwiejszymi ofiarami byli zamożni ziemianie, którzy podczas zjazdów handlowych często zostawiali przy stolikach zyski ze swoich zbiorów. Ale dla przyłapanych na gorącym uczynku oszustów nie miano litości – tłuczenie po głowie masywnymi świecznikami należało do najniższego wymiaru kary.

Ale czy można się dziwić ziemianom, skoro w obliczu hazardu rozsądek tracili nawet duchowni? Biskup wileński Masalski specjalnie przyjeżdżał do Lwowa na zimowe kontrakty, a przemyskiemu sufraganowi Sierakowskiemu (późniejszemu arcybiskupowi) podczas pewnej podniosłej uroczystości kościelnej wypadła z rękawa talia kart! Lwowskie noce karciane zyskały taką sławę, że z całej Europy ściągali tu wielbiciele hazardu.

Królowie polscy rezydowali również w pałacu arcybiskupów pod numerem dziewiątym. Mieszkali tam Zygmunt III i Władysław IV, natomiast w listopadzie 1673 roku w jednej z komnat tej kamienicy zmarł Michał Korybut Wiśniowiecki. Syn słynnego Jeremiego Wiśniowieckiego był wyjątkowo nieudolnym władcą (podobno znał pięć języków, ale w żadnym nie miał nic ciekawego do powiedzenia), a poza tym nie dopisywało mu szczęście. Wszyscy wypominają mu utratę Kamieńca Podolskiego na rzecz Turków, natomiast nikt nie chce pamiętać o wiktorii hetmana Sobieskiego pod Chocimiem. Może dlatego, że słynna bitwa rozegrała się dzień po śmierci pechowego króla…

Pałac arcybiskupi, który w roku 1832 przestał pełnić funkcję siedziby metropolitów, zawdzięcza swój dzisiejszy wygląd przebudowie z 1634 roku. W późniejszych latach otrzymał jeszcze trzecie piętro, co zmieniło charakter budynku. Obecnie jest najwyższą kamienicą we wschodniej pierzei rynku i posiada dwa oddzielne wejścia od strony placu.

W sierpniu 1724 roku w pałacu arcybiskupów odbyło się wesele córki hetmana Adama Sieniawskiego. Była to typowa sarmacka biesiada doskonale ilustrująca przysłowie „za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”. W kulminacyjnym momencie imprezy z przymocowanych do budynku czterech nowych rynien zaczęto wylewać na ulicę wino. Przechodnie nabierali je do naczyń, pili prosto z czapek, ale zdarzali się i tacy, którzy po prostu kładli się pod rynnami. Czegoś podobnego we Lwowie więcej już nie oglądano.

Ciekawa anegdota wiąże się z kamienicą Mieszkowskiego pod numerem 13 w południowej pierzei rynku. W drugiej połowie XVIII stulecia budynek należał do braci Signio, którzy organizowali tu popularne bale i zabawy. Z czasem imprezy miały coraz mniej wspólnego z przyjęciami tanecznymi, zamieniając się w burdy chuligańskie. W języku ówczesnego Lwowa pojawił się nawet eufemizm „dostać signio” określający cios taboretem w głowę. Na koniec policja zakazała organizowania balów, a właściciele kamienicy odwołali się do Wiednia. Apelacja okazała się skuteczna – nakazano braciom jedynie zadbać o porządek podczas imprez.

W kamienicy Guttetera (Rynek 18) przebudowanej w 1785 roku do dzisiaj działa apteka, której właściciele chlubią się, że pochodzi ona od placówki Macieja Ziętkiewicza (Pod Złotym Jeleniem) powstałej w 1574 roku. Z kolei odległą o kilka numerów barokową kamienicę pod numerem 21 zbudowano na polecenie Ripa Ubaldiniego, przeciwnika władców Florencji – Medyceuszy. Wygnany z rodzinnego miasta osiadł we Lwowie i dzięki udanym transakcjom skutecznie powiększał swój ogromny majątek. W okresie międzywojennym na parterze kamienicy mieściła się cukiernia prowadzona przez Feliksa Michotka – znana z fantastycznych wypieków. Lokal był największym rywalem słynnej cukierni Zaleskiego (na dzisiejszej ulicy Szewczenki 10 – obecnie cukiernia Switocz) wspominanej z łezką w oku przez niemal wszystkich lwowian.

Synem właściciela cukierni był Jerzy Michotek – piosenkarz i aktor, autor wspomnień Tylko we Lwowie. W 1939 roku podzielił los wielu krajanów – zesłany do kopalń Workuty powrócił dopiero po siedmiu latach. Osiadł we Wrocławiu, tam ukończył studia uniwersyteckie (specjalność: historyk literatury polskiej), następnie zdał eksternistyczny egzamin aktorski i reżyserski. Gdy w latach 50. grał w warszawskim Teatrze Syrena, dyrektor Jerzy Jurandot nieustannie upominał go podczas prób: „Bez akcentu, panie Jerzy, bez akcentu”. Mimo ograniczeń cenzury trzykrotnie udało mu się zaprezentować lwowską gwarę przed kamerą. Chociaż pierwsza próba została niemal w całości wycięta (Akcja V), to dwie następne na zawsze zapisały się w pamięci widzów: Adaśko Horoszewski – przyjaciel Kurasia i Niwińskiego w serialu Polskie drogi Janusza Morgensterna i Tolek Pocięgło – powracający do kraju o kulach zesłaniec z serialu Jana Łomnickiego Dom. W obu przypadkach były to kreacje ludzi pogodnych, pełnych radości życia, o ciepłym sercu – właśnie takie mamy wyobrażenie o lwowianach. U schyłku życia Jerzy Michotek występował z recitalami piosenek lwowskich, budząc ogromne wzruszenie rozsianych po Polsce repatriantów znad Pełtwi.

W zachodniej pierzei rynku zwracają uwagę dwie późnorenesansowe kamienice: Szolc-Wolfowiczowska (pod numerem 23) i Hepnerowska (28). W pierwszej z nich – z fasadą ozdobioną portretami ówczesnych mieszczan – mieszkał i tworzył poeta Szymon Szymonowic, potomek lwowskich Ormian. Jeden z najwybitniejszych polskich twórców epoki renesansu pierwszą część życia spędził we Lwowie, zanim na stałe przeniósł się do Zamościa, gdzie został wychowawcą syna Jana Zamoyskiego. Na polecenie kanclerza współorganizował tamtejszą Akademię, poświęcając jej resztę życia. Druga kamienica należała do członka magistratu i lekarza Pawła Heppnera figurującego na długiej liście doskonałych lwowskich lekarzy.

Ostatnią stronę placu otwiera późnobarokowa kamienica Gielazynów, w której w latach 1784–1785 mieszkał książę Józef Poniatowski. Przyszły marszałek Napoleona służył wówczas w armii austriackiej i nikt nie przypuszczał, że w przyszłości zostanie bohaterem narodowym. Tym bardziej że od najmłodszych lat przejawiał upodobanie do lekkiego trybu życia, co mogłaby potwierdzić niejedna lwowska mieszczka. Natomiast w kamienicy pod numerem 45 w 1924 roku przyszedł na świat jeden z najwybitniejszych polskich aktorów, Adam Hanuszkiewicz.

Katedra Łacińska

Zwiedzając Lwów, należy bezwzględnie pamiętać o podstawowej zasadzie bezpieczeństwa. Sygnalizacja świetlna i przejścia dla pieszych we Lwowie (tak jak na całej Ukrainie) mają tutaj znaczenie czysto umowne. Z przejść korzystają tylko cudzoziemcy albo dziwacy. Tutejsi piesi przekraczają bowiem ulice w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, a kierowcy nie zwracają uwagi na oznakowanie. Przekraczając jezdnię, należy mieć zatem oczy dookoła głowy.

Niedaleko lwowskiego Rynku stoi katedra Łacińska – najważniejsze miejsce dla katolików na zachodniej Ukrainie, siedziba metropolity i szczególne miejsce dla naszych rodaków. Bez względu na wyznawany światopogląd warto tu przyjść na mszę odprawianą w języku polskim. Trudno wówczas ukryć wzruszenie, gdy w tym historycznym wnętrzu rozbrzmiewa polska liturgia.

Świątynię ufundował Kazimierz Wielki, ale budowa ciągnęła się przez ponad sto lat (konsekracja w 1481 roku). W latach 1760–1778 gmach przebudowano w stylu rokokowym, wówczas pojawiła się charakterystyczna sylwetka z dwiema nieproporcjonalnymi wieżami. Przyznam, że widok jest niecodzienny – nigdy wcześniej nie widziałem kościoła, który miałby dwie wieże o tak różnej wysokości flankujące fasadę. Jedna z nich (południowa) nie została nigdy ukończona i nie otrzymała rokokowego hełmu. Przebudowę świątyni finalizowano jednak już po pierwszym rozbiorze Polski, gdy Lwów znalazł się w granicach Austrii.

Remont i przebudowa katedry były koniecznością, bowiem u schyłku epoki saskiej stan techniczny kościoła groził katastrofą. Zawilgocone, przeciążone mury, wnętrze przepełnione dziesiątkami ołtarzy, stalli i nagrobków. Zlikwidowano żebra po sklepieniach, prostowano gotyckie łuki, zburzono pięć kaplic (m.in. Domagaliczów i Szolc-Wolfowiczów), wzniesiono kilka nowych (Zamoyskiego i Świętych Polskich). W miejsce starych ołtarzy wstawiono 18 nowych, rzeźby do ołtarza głównego wykonał Maciej Polejowski, jego autorstwa są również figury ewangelistów. Autorem stiukowych aniołów nad wejściami do kaplic był Jan Obrocki, a fresków o tematyce maryjnej – Stanisław Stroiński.

Przebudowa świątyni spotkała się z gwałtownymi protestami rodzin fundatorów usuwanych kaplic i ołtarzy. Doszło nawet do procesu sądowego i spór załagodziła dopiero mediacja kurii rzymskiej. W 1802 roku wykonano nową, kutą ambonę, a w 1839 roku zamontowano neogotyckie organy autorstwa Romana Ducheńskiego. Wnętrze ozdobiły przepiękne witraże najlepszych polskich artystów z Janem Matejką, Józefem Mehofferem i Tadeuszem Popielem na czele.

Po wejściu do katedry uwagę od razu zwraca ołtarz główny – barokowe dzieło Macieja Polejowskiego (autora projektu przebudowy całego gmachu). Wspaniałe białe posągi ewangelistów otaczają niszę, w której zawieszono kopię obrazu Matki Boskiej Łaskawej. Po II wojnie światowej oryginał został wywieziony do Lubaczowa, a następnie trafił do wawelskiego skarbca. Losy tego obrazu są dość charakterystyczne dla katolickich relikwii z Ukrainy. Nasi rodacy zmuszeni do opuszczenia rodzimych stron zabierali ze sobą świętości, by nie uległy zniszczeniu i profanacji z rąk Sowietów. Podróżując po Ukrainie, w wielu miejscach spotkamy kopie obrazów otaczanych kultem, których oryginały znajdują się obecnie w różnych kościołach Polski.

1 kwietnia 1656 roku w katedrze miały miejsce słynne śluby lwowskie Jana Kazimierza. Przybyły z wygnania monarcha oddał siebie i kraj pod opiekę Matki Boskiej, przyrzekając poprawić los mieszczan i chłopów. Henryk Sienkiewicz na kartach Potopu w mistrzowski sposób przedstawił uroczystość, kiedy to Jan Kazimierz zobowiązał się ulżyć doli włościan po wypędzeniu Szwedów z Polski. I chociaż Bóg faktycznie Skandynawów pogrążył, to jednak król słowa nie dotrzymał. Nie on pierwszy i nie ostatni z władców Polski…

Nawy boczne otoczone są kaplicami, z których za najpiękniejszą można uznać pierwszą po lewej stronie od wejścia renesansową kaplicę Kampianów. Przebudowana w latach 1619–1626 z przeznaczeniem na mauzoleum bogatego patrycjuszowskiego rodu przyciąga uwagę wspaniałą dekoracją rzeźbiarską. Postaciom Świętych Piotra i Pawła z czerwonego marmuru nadano rysy twarzy Pawła i Marcina Kampianów i – jak często w takich wypadkach bywało – droga od wywyższenia do upadku rodu okazała się dość krótka.

Rodzina pochodziła z Koniecpola w okolicach Częstochowy. W połowie XVI wieku we Lwowie osiedlił się Paweł Kampian, znany lekarz i przedsiębiorca. Szybko dorobił się ogromnego majątku, a ukoronowaniem jego kariery było stanowisko burmistrza. Skutecznie pomnażał majątek, udzielał nawet miastu pożyczek pod zastaw młynów miejskich. Jego syn Marcin także został burmistrzem. Rozwinął system pożyczek dla miasta do granic absurdu, przejmując znaczną część gruntów miejskich. Bezkarnie łupił Lwów i jego mieszkańców, nie gardząc nawet kaflami z pieców, ulami czy drzewami owocowymi, które przesadzał do swoich sadów. Rekwirował nawet zużyte siekiery i nakazywał przerabiać je na zawiasy do drzwi we własnych budynkach. W efekcie skomplikowanego procesu sądowego ostatecznie został odsunięty od władzy i pozbawiony praw miejskich. Niebawem zmarł, a jego syn stanął przed kolejnym problemem. Do miasta przybyli wysłannicy hetmana Koniecpolskiego, żądając wydania całego majątku rodziny – podobno Kampianowie pochodzili od zbiegłego z dóbr hetmana pańszczyźnianego chłopa. Jan Chryzostom (syn Marcina) musiał okupić się ogromną kwotą (trzykrotnie przewyższającą słynną pożyczkę pod zastaw młynów). Rodzina nie odzyskała już dawnego znaczenia.

Pewien problem stanowi fotografowanie w katedrze. Z niezrozumiałych względów można korzystać z aparatu tylko wtedy, gdy oświetlenie świątyni jest wyłączone. Nie wolno też używać flesza, co akurat rozumiem, chociaż oznacza to, że czasami trudno zatem o zdjęcie dobrej jakości. I chociaż lubię fotografie wykonywane z ręki bez lampy błyskowej, to czasami wolałbym jednak pełne oświetlenie obiektu.

Światła włączane są przed nabożeństwami i wygaszane wkrótce po nich, a straż porządkowa kategorycznie przestrzega przepisów. Dlatego przyznam się, że od razu poczułem antypatię do osobników w charakterystycznych komżach i z każdą wizytą w katedrze moja niechęć do nich wzrastała. Zachowywali się arogancko, gdy widzieli, że chcę zrobić zdjęcie przy oświetleniu, a przecież nie zamierzałem zakłócać przebiegu liturgii. Zdarzyło się nawet, że jeden z tych panów ostro przepychał się między wiernymi opuszczającymi świątynię po skończonym nabożeństwie. Dopadł do mnie z szaleństwem w oczach i chciał wyrwać aparat. Zatem – by uniknąć szarpaniny – ukląkłem, zatapiając się w rozmyślaniach. Strażnik nie mógł przecież przeszkadzać człowiekowi, który nagle poczuł potrzebę modlitwy. Warował przy mnie około kwadransa, a ja klęczałem nadal, mimo że odczuwałem już ból kolan. Wreszcie sobie poszedł i zgaszono światła. Zawsze, gdy wspominam tę przygodę, zastanawiam się, co zamierzał zrobić. Wyrwać kartę pamięci? Skonfiskować aparat? Musiałby przecież użyć wobec mnie siły, a czasy inkwizycji już dawno minęły.

Wydaje się, że o wszystkim decydowały finanse. W katedrze można bowiem kupić dobrej jakości zdjęcia z wnętrza budowli. Nic więc dziwnego, że zakazano tam fotografowania, liczy się przecież każdy zarobek. Odwieczny konflikt sacrum i profanum. A – jak wiadomo – pecunia non olet. Przyznam się, że był to bardzo poważny zgrzyt podczas moich kolejnych wizyt w świątyni.

Tuż przy katedrze zachował się jeden z najcenniejszych zabytków Lwowa – kaplica Boimów. To prawdziwa perła architektury, fantastyczny przykład manieryzmu (późnego renesansu), wybudowana w latach 1609–1615 na zamówienie zamożnych sukienników Jerzego i Pawła Boimów. Przepiękna dekoracja rzeźbiarska fasady zapowiada cudowne wnętrze i na pewno nikt tam nie dozna zawodu. Bogato rzeźbiony ołtarz oraz wspaniałe wyobrażenia proroków, ojców Kościoła i aniołów w kopule (36 kasetonów). Szkoda tylko, że kaplicę udostępnia się turystom wyjątkowo nieregularnie, a w sezonie zimowym oficjalnie jest zamknięta. Ale niewielka opłata (kilka hrywien) spowoduje, że będzie można ją zwiedzić. Należy tylko powędrować do Lwowskiej Galerii Obrazów przy Stefanyka 3, a w sezonie również na miejscu można znaleźć kogoś z kluczem do kaplicy.

Hotel George

W niewielkiej odległości od katedry, na placu Mickiewicza, wznosi się pomnik wieszcza znacznie przewyższający popularnością monumenty z Warszawy czy Krakowa. Autorem odsłoniętego w 1904 roku pomnika jest Antoni Popiel. Niegdyś uważano to miejsce za centralny punkt miasta (trudno znaleźć zakochaną lwowską parę, która tutaj się nie umawiała). Obecnie chętnie fotografują się przy pomniku turyści, bez względu na narodowość, a ułatwia to brak łańcuchów zdemontowanych po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę. Monument przetrwał wszystkie zawirowania historii XX stulecia i nigdy nie został usunięty ani zniszczony, stoi w tym samym miejscu od ponad stu lat.

Inną atrakcją okolicy jest „główny mebel w salonie miasta” – charakterystyczną fasadę hotelu George (Żorż) łatwo zlokalizować na skraju placu. Swój obecny wygląd gmach zawdzięcza przebudowie z 1901 roku w duchu wiedeńskiej secesji. Liczba znanych osób, które zatrzymywały się w hotelu, jest niezwykle bogata, mógłby się z nim równać chyba tylko warszawski Bristol. Któż tu nie nocował! Balzak, Liszt, Paganini, Bem, Piłsudski, Franciszek Józef I, Ravel, Sartre. Swoim zwyczajem z hotelowego balkonu śpiewał zebranym lwowianom Kiepura podczas triumfalnej wizyty w mieście.

Nocował tu niegdyś szach perski, ale najwięcej zamieszania uczynił pewien sprytny oszust podający się za następcę tronu jednego z indyjskich księstw. Salomon Justyn Balsamin (tak się przedstawiał) pojawił się w mieście latem 1815 roku, opowiadając, że zbiegł z rosyjskiej niewoli. Moskale mieli go obedrzeć z kosztowności, strojów i służby, zatem łaskawie przyjął pomoc lwowskich mieszczan. Rezydował w hotelu, pożyczał pieniądze, ile i od kogo się dało, opowiadał, iż oczekuje na transport złota od swojego ojca – króla Arakanu. W zamian za utrzymanie oszust nadawał darczyńcom ordery Białego Słonia, Złego Tygrysa i inne o równie abstrakcyjnych nazwach. Gdy jego długi sięgnęły niebotycznych rozmiarów, zniknął z dnia na dzień. Do dzisiaj nie ustalono, kim był naprawdę.

W ciągu lat hotel przechodził różne koleje losu. W czasach Związku Sowieckiego zdecydowanie podupadł i jeszcze kilkanaście lat temu przypominał mało atrakcyjną noclegownię. W ostatnich latach trochę się jednak zmieniło, wyremontowano bowiem fasadę i dwie pierwsze kondygnacje. Obecnie można wynająć całkiem przyjemny przestronny pokój z łazienką i balkonem za przystępną cenę. Przy drzwiach umieszczono tabliczki, które informują, kto ze sławnych gości nocował w przeszłości w danym pokoju, co tylko dodaje budowli uroku. Fantastyczne są też śniadania w hotelowej restauracji – zawsze kilka potraw na ciepło, gdyż w tym klimacie pierwszy posiłek dnia ma duże znaczenie. Poza tym pamięta się, że niektórzy goście preferują śniadania na słodko, a nie wytrawne. Do tego muzyka na żywo – podczas mojego pobytu zawsze przygrywał pianista. Dodatkowo z rzutnika wyświetlano ujęcia dawnego Lwowa. Chwilami odnosiłem wrażenie, że cofnąłem się do czasów II Rzeczypospolitej albo wręcz do belle époque. Nie zmienia to jednak faktu, że wyższe kondygnacje hotelu bardziej przypominają hostel niż hotel, a łazienki są tylko na korytarzach (stan na 2019 rok).

Któregoś dnia zszedłem w Georgu na śniadanie, zastanawiając się, czy moi towarzysze podróży odespali już nocne szaleństwa. Rozstaliśmy się bowiem około godz. 22, ja poszedłem spać, a oni mieli ruszyć w miasto na clubbing, czyli po prostu włóczyć się po knajpach. Ku mojemu zaskoczeniu dostrzegłem ich przy jednym ze stolików. I chociaż nie wyglądali zbyt zdrowo i wyraźnie jedli pod przymusem, to bez wątpienia byli jednak żywi.

– Do której balowaliście? – zapytałem.

Tymek się nie odzywał, ale Tomek westchnął:

– Do drugiej czy trzeciej ich czasu albo naszego. Bo na koniec wszystko jakoś dziwnie nam się pochrzaniło.

Inna sprawa, że gdy tego dnia ruszyliśmy na obchód lwowskich knajp, okazało się, że w nocy koledzy odwiedzili już każdą z nich. Jak tego dokonali w cztery godziny, a do tego wszędzie zdążyli coś wypić, pozostało ich tajemnicą. Być może właśnie to wyjaśniało ich stan o poranku…

Zanim jednak wyszliśmy z hotelu, ożywił się Tymek. Zawsze ironizował na temat mojej słynnej niebieskiej walizki, w której wożę wszystko, co może się przydać w podróży (środki higieny, ręcznik, czajnik, kubki, deskę do krojenia, sztućce, plastikowe talerze, kawę i herbatę, dwa przedłużacze, a nawet wentylator), ale teraz sobie przypomniał, że poprzedniego dnia urwał przy kurtce dwa guziki. Wobec tego zapytał słodziutkim tonem, mrużąc oczka:

– Sławeczku, czy w swojej genialnej walizce masz może igłę i nitkę?

Oczywiście, że mam. Na ogół w ogóle nie wyjmuję walizki z bagażnika, tylko uzupełniam zużyte materiały i produkty. Jej obecność zawsze daje mi pewność, że nawet w najgorszej sytuacji będę przygotowany na różne przeciwności losu.

Prospekt Swobody od placu Mickiewicza do ulicy Łesi Ukrainki to Wały Hetmańskie – teren po wyburzonych średniowiecznych murach miejskich. W Krakowie na miejscu dawnych fortyfikacji zlokalizowano Planty, a we Lwowie – dwa reprezentacyjne bulwary miasta (od strony wschodniej ulica Pidvalna, czyli Wały Gubernatorskie). Do schyłku XIX stulecia środkiem alei płynęła rzeczka Pełtew, ale zamurowano ją ze względów higienicznych. Zamieniła się bowiem w cuchnący ściek, co groziło wybuchem epidemii, o wątpliwych walorach estetycznych nie wspominając. Prospekt jest dzisiaj jedną z wizytówek miasta, a w dni wolne od pracy (i przy dobrej pogodzie) zamienia się w wielki salon gry w szachy i warcaby. Dziesiątki mężczyzn pochylonych nad planszami sprawiają wrażenie dobrze zadomowionych. Przypuszczam, że od lat zajmują te same ławki przy chodnikach łączących oba bulwary.

Klasztor Bernardynów

Gdy w XIX stuleciu wyburzano średniowieczne fortyfikacje, zachowano ich najbardziej malownicze fragmenty. Dzięki temu w Krakowie przetrwały Barbakan i Brama Floriańska, a we Lwowie – dwa arsenały (królewski i miejski) oraz Baszta Prochowa. Budowle te znajdują się przy ulicy Pidwalnej, która stanowi odpowiednik prospektu Swobody po wschodniej stronie rynku. W arsenale królewskim mieści się obecnie archiwum, natomiast w arsenale miejskim – Muzeum Oręża z interesującymi zbiorami białej broni. Basztę Prochową zaadaptowano na potrzeby Domu Architekta. Wędrując dalej ulicą Pidwalną na południe, dochodzimy wreszcie do kościoła Bernardynów.

Ta późnorenesansowa budowla powstała w latach 1600–1630 na miejscu dawnego drewnianego kościoła. Inwestycję sponsorowali członkowie najznakomitszych rodów Rzeczypospolitej (Sieniawscy, Żółkiewscy, Zamoyscy), a także metropolita lwowski – arcybiskup Jan Dymitr Solikowski.

„Za wysokim obronnym murem starych miejskich obwarowań – pisał Witold Szolginia – wznosi się moje ciche umiłowanie, budowla na pewno na świecie najpiękniejsza – kościół Bernardynów.

Nigdy nie mogę napatrzeć się do woli jego urodzie. Znam już na pamięć każdy szary blok jego ścian, każdą wnękę, każde okno, każdą rzeźbę i każde ogniwo kamiennej koronki jego fasady, każdą linię stromizny pozieleniałego patyną dachu, każdy załom graniastej smukłości wieży zwieńczonej pod niebem kopułą, która jest jak pąk kwiatu. Znam, wpatrywałem się bowiem w Bernardyny dziesiątki razy – a przecież wciąż są dla mnie inne, ciągle odkrywam je na nowo. To kamienne cudo zmienia się w mych oczach i w mej pamięci jak zaczarowane – inne w czas pogody i inne w deszczowy, w perłoworóżowej mgiełce poranka i o niebieskoszarym zmroku, w letnie, rozjarzone słońcem południe i w śnieżny, zimowy wieczór, taki właśnie jak teraz”2.

Po przebudowie w latach 1738–1740 wnętrze świątyni nabrało cech baroku. Wówczas też powstał nowy ołtarz główny poświęcony błogosławionemu Janowi z Dukli. W roku 1860 zawieszono tam obraz Matki Boskiej namalowany przez Zofię Fredrównę – córkę Aleksandra. Zwiedzając świątynię, warto zwrócić uwagę na rzeźby Najświętszej Marii Panny, Świętych Anny, Tekli i Antoniego Padewskiego, a także na szczególnie wartościowe XVII-wieczne figury świętych i proroków usytuowane nad łukami nawy głównej.

Kościół wraz z klasztorem otoczony był murem, dzięki czemu stanowił ważny element systemu obronnego miasta. Miejscowi zakonnicy przetrwali kasatę zakonów na terenie monarchii austriackiej, choć obiektywnie trzeba przyznać, że we Lwowie nie cieszyli się najlepszą opinią. Zarzucano im przesadne upodobanie do trunków, a okoliczni mieszkańcy skarżyli się na głośne śpiewy pijanych mnichów. Podejrzewano nawet, że słynne bicie zegara na wieży kościoła pięć minut przed wyznaczonym czasem również ma związek z obyczajami zakonników. Zła opinia o bernardynach nie ograniczała się wyłącznie do spraw związanych z alkoholem. Gdy podczas prac budowlanych prowadzonych w pobliżu klasztoru odkryto wychodzący zeń podziemny korytarz, lotem błyskawicy rozniosła się plotka, że było to tajemne przejście do klasztoru żeńskiego!

Bernardyni nie byli jedynym lwowskim zakonem, który oskarżano o zepsucie moralne. Nawet surowi jezuici doczekali się potępienia opinii publicznej – ich z kolei posądzono o spekulowanie alkoholem. Odsprzedawali ponoć z ogromnym zyskiem wina węgierskie, które sprowadzali rzekomo na własne potrzeby.

O losach lwowskich bernardynów ostatecznie zadecydowała inwazja sowiecka w 1939 roku. Zakonników usunięto z klasztoru, a budynki zaadaptowano na potrzeby szkoły muzycznej, archiwum i magazynu dla zbiorów Ossolineum. Relikwie Jana z Dukli zostały przeniesione do Rzeszowa, a następnie trafiły do jego rodzinnego miasta. Dzisiaj przed lwowskim kościołem nie ma już nawet pomnika błogosławionego patrona. Niegdyś na kolumnie była klęcząca figura Jana z Dukli, teraz znajduje się tam element zdobniczy o wątpliwej wartości artystycznej.

Człowiek z Wysokiego Zamku

Nad centrum Lwowa dominuje wzgórze o charakterystycznym kształcie, znane z dziesiątków zdjęć i reprodukcji. To Wysoki Zamek – symbol Lwowa i miejsce, w którym rozpoczęła się jego historia. Właśnie na tym wzniesieniu (413 m n.p.m.) książę Daniel zbudował gród, który dał początek dzisiejszemu miastu.

Umocnienia Rurykowiczów były drewniane, murowany zamek powstał dopiero za czasów Kazimierza Wielkiego. Gmach zniszczyli kozacy Maksyma Krzywonosa, odbudowany padł ofiarą najazdu szwedzkiego, a ostateczną ruinę przyniosły mu rządy Austriaków. Do dzisiaj zachowała się zaledwie jedna ściana budowli. Ale nie tylko najeźdźcy i zaborcy dewastowali twierdzę. Ostatecznego zniszczenia dokonali sami lwowianie, usypując na wzgórzu kopiec Unii Lubelskiej.

W 1859 roku cesarstwo austriackie poniosło klęskę w wojnie z Francją i utraciło posiadłości w Italii. Sześć lat później kolejna klęska w starciu z Prusami wykluczyła Austrię z aktywnej polityki na terenie Niemiec. Politycy wiedeńscy nie mieli wyboru – by uchronić państwo przed rozpadem, rozpoczęli jego przebudowę. Powstała wówczas podwójna monarchia (cesarstwo Austrii i królestwo Węgier), a pozostałe narodowości otrzymały szeroką autonomię. Polacy z Galicji, uznając zależność od władz z Wiednia, stali się gospodarzami we własnym kraju.

W 1869 roku przypadała 300. rocznica uchwalenia unii lubelskiej. Hasło usypania kopca rzucił Franciszek Smolka – późniejszy prezydent parlamentu austriackiego. Pomysł spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem.

„Dnia 12 sierpnia – pisał lwowski historyk, Aleksander Czołowski – po nabożeństwie u ojców Dominikanów nieprzejrzane tłumy, mimo niepogody, ruszyły na szczyt góry, gdzie w najniższym poziomie od strony wschodniej, pod wzgórzem, na którym dawniej stała wieża zamkowa, położono kamień węgielny z wyrytymi herbami i napisem: »Wolni z wolnymi, równi z równymi – Polska, Litwa i Ruś zjednoczone Unią Lubelską 12 sierpnia 1569«. W miarę postępu robót wzrastała wysokość kopca. Dla wzmocnienia sypkiego materiału, jakim był piasek do budowy użyty, stoki kopca zaraz od dołu ujęto obramowaniem z kamienia ciosowego, który uzyskano przeważnie z murów i skał zamkowych”3.

Usypanie kopca było zadaniem obliczonym na całe lata. Potrzebowano finansów, ochotników i zapału. Wszystko to zapewniał niezmordowany Smolka, co przypominał lwowiak, major Kazimierz Schleyen:

„Woził osobiście taczki z ziemią i na widok siwobrodego starca zrobiło się żal oficerkowi austriackiemu. Zatroskał się, że nie może innej pracy znaleźć.

– Ja to tylko w wolnych chwilach, a pracę mam.

– To dobrze, czym się trudnicie, dobry człowieku?

Skromna odpowiedź brzmiała:

– Jestem prezydentem austriackiego parlamentu”4.

Na kurhan rzucono ziemie z pól bitew Rzeczypospolitej, z grobów wieszczów i bohaterów narodowych. Rozebrano jednak pozostałości zamku bez jednoczesnego prowadzenia badań archeologicznych.

„Niezbyt fortunnie się (…) stało – kontynuował Schleyen – że do sypania kopca przeznaczono cały wierzch wzgórza Wysoki Zamek, niszcząc przy tym bezpowrotnie znaczną część pozostałości z dawnego zamku Kazimierza Wielkiego. Przez długi okres czasu, bez przeprowadzonych badań archeologicznych, dokonywała się dewastacja tego, co pozostało lub znaleziono na terenie Wysokiego Zamku. Wielu ludzi pracujących przy sypaniu kopca tym chętniej niszczyło resztki zamku, im bardziej wierzyli w możliwość znalezienia skarbów lub starych trunków w piwnicach zamkowych”5.

Po śmierci Smolki w 1899 roku zapał opadł i inwestycji nigdy nie dokończono. W 1906 roku na skutek potężnej ulewy obsunęła się część skarpy, dopiero później wykonano solidne zabezpieczenie. Obecnie wzgórze znajduje się w wyjątkowo dobrym stanie technicznym. W latach 1999–2000 przeprowadzono bowiem modernizację ścieżek wiodących na szczyt, uzupełniono ubytki, odnowiono barierki ochronne i ławki. Na samej górze powstał taras widokowy.

Nigdy nie zapomnę swojej pierwszej wizyty w tym miejscu. Był wczesny, słoneczny poranek, nad Lwowem wisiała lekka mgiełka, dodając pejzażowi iskrę tajemnicy. Poniżej mnie, gdzieś w dole, miasto dopiero budziło się ze snu, na szczyt docierał przytłumiony gwar. Siedziałem na ławce jak zaczarowany, chłonąc krajobraz rozciągający się pod moimi stopami. To był Lwów naszych przodków – miasto, za które oddały życie Orlęta Lwowskie, magiczne miejsce, tak bliskie każdemu Polakowi. Tego poranka zakochałem się we Lwowie raz i na zawsze, i nie sądzę, by to uczucie kiedykolwiek minęło.

Franciszek Smolka, jako syn Niemca i Węgierki, był Polakiem z wyboru. W 1832 roku ukończył prawo na Uniwersytecie Lwowskim i rzucił się w nurt życia konspiracyjnego. Niebawem został aresztowany i po prawie trzech latach pobytu w więzieniu skazany na karę śmierci! Ułaskawiony znów zajął się polityką podczas Wiosny Ludów, pełniąc funkcję prezydenta parlamentu wiedeńskiego. Po stłumieniu rewolucji wrócił do Lwowa, gdzie przez kilkanaście lat znajdował się pod nadzorem policyjnym.

O jego dalszych losach zadecydowała demokratyzacja życia politycznego w monarchii Habsburgów. Wybrano go na zastępcę przewodniczącego parlamentu, a niebawem został jego przewodniczącym. Smolka, mimo że w jego żyłach nie płynęła nawet kropla polskiej krwi – zawsze jawnie demonstrował polski patriotyzm. Po upadku powstania styczniowego demonstracyjnie nosił narodowy strój: czamarę, szarawary, buty z cholewami i rogatywkę.

Ostatnie lata życia spędził w zaciszu domowym przy ulicy Słowackiego 18, gdzie zmarł w grudniu 1899 roku w wieku 89 lat. Informacja o jego śmierci poruszyła monarchię austro-węgierską i całą pozostającą pod zaborami Polskę. Ówczesna prasa wyliczała setki osobistości i instytucji, które nadesłały kondolencje do Lwowa. Pogrzeb Smolki (na koszt państwa) był „wielką i podniosłą manifestacją żałobną, godną pamięci tego, dla którego była przeznaczona”. Spoczął na cmentarzu Łyczakowskim.

W 1912 roku lwowianie uhonorowali Franciszka pomnikiem, niestety – nie zachował się on do czasów obecnych. Postać z brązu, w surducie (po lwowsku: w szluzroku) stała na wysokim cokole u zbiegu dzisiejszych ulic Hnatiuka i Listopadowego Czynu. Przed 1939 rokiem plac nosił imię Smolki, teraz patronem jest generał Hryhorenko.

 

„Stoji sy nad Miastem moja sztuczna góra,

Wiatry ku nij lecu zy wszystkich stron świata;

To w słońcu jaśnieji, to utoni w chmurach,

Srebrna w śniegach zimy, zilona w czas lata…

 

Dlatego specjalni jo lubiu lwuwiani,

Bu stond je prześliczna panorama Lwowa;

W spacerach pu Zamku często staju na nij,

Aby si na Miastu z luboiściu kikować.

 

Dlatego ja, Smolka, pragnym, by stału si ze mnu

To, co z tymi, chtórych na Kopcu widzicie;

Aby mocu jakuś dźwignienty tajemnu

Tyn mój POMNIK stanuł na myj góry szczyci.

 

Abym móg, jak oni pełyn zachwycenia

Miastu naszy cudny podziwiać du woli;

Płaczym jednak skryci, bu na nic marzenia…

I pomnik ma sercy, chóry czasem boli…”.

 

Synem Franciszka był Stanisław Smolka – jeden z najwybitniejszych polskich historyków, profesor uniwersytetów we Lwowie i w Krakowie, przedstawiciel krakowskiej szkoły historycznej.

Franciszek Smolka nie był jedynym obcokrajowcem, który we Lwowie uległ polonizacji. To miasto w nieprawdopodobny sposób oddziaływało na psychikę napływowych urzędników i ich rodzin. Niejeden twórca polskiej kultury miał obce korzenie, a jednak wychowany nad Pełtwią czuł się Polakiem. Poeta Wincenty Pol (syn Franciszka Ksawerego Pohla), pisarz Karol Szajnocha (syn Vencla Scheynohy Vtelensky’ego), Józef Dietl (syn Franciszka Dietla)… Kompletnie zdezorientowany cesarz Franciszek I pisał w dniach powstania listopadowego:

„Że Polacy galicyjscy idą do powstania, to mnie nie dziwi (…). Ale nie mogę pojąć, czego tam szukają synowie moich urzędników? Wszakże u Pana Boga za piecem nie będzie im lepiej jak u mnie!”6.

Zgodnie z zaleceniem cesarskim radca gubernialny Reitzenheim przygotował projekt surowych kar (łącznie z więzieniem) dla rodziców, których dzieci zbiegły do powstania. W dniu oficjalnego ogłoszenia rozporządzenia otrzymał raport policyjny, z którego jasno wynikało, że jego rodzony syn Józef prosto z jakiegoś balu uciekł do Kongresówki… walczyć z Rosjanami. Wyjechali także synowie: konsyliarza rządowego van Roya, sędziego Webera, starosty Ostermanna, oficerów policji Rosenberga i Wittmana. Wykładający na zniemczonym Uniwersytecie Lwowskim historię powszechną profesor Mauss (nie znał nawet słowa po polsku!) niemal siłą wyrzucał z zajęć studentów, nakazując im iść do powstania! I jak tu nie twierdzić, że Lwów był najbardziej polskim z polskich miast?

Józef Reitzenheim na zawsze pozostał polskim patriotą. Walczył pod Olszynką Grochowską i Ostrołęką, a po upadku powstania wyemigrował do Francji, gdzie działał w strukturach polskiej emigracji i przyjaźnił się z Juliuszem Słowackim. Do kraju wrócił w czasie Wiosny Ludów, walczył na Wołyniu w powstaniu styczniowym. Zmiany polityczne w monarchii habsburskiej umożliwiły mu powrót do Lwowa, gdzie spędził ostatnie lata życia. Został pochowany na cmentarzu Łyczakowskim.

I właśnie o tych Polakach z wyboru, o lwowianach obcego pochodzenia warto pomyśleć, stojąc na tarasie widokowym Wysokiego Zamku.

Świat lwowskich knajp

Być we Lwowie i nie odwiedzić kilku miejscowych lokali z wyszynkiem to poważny błąd. Lwowskie restauracje kuszą bowiem zróżnicowaną ofertą, a dla przybysza znad Wisły są do tego bajecznie tanie. W ścisłym centrum znajduje się co najmniej kilkanaście wartych uwagi lokali, często nawiązujących do epoki międzywojennej. Inna sprawa, że niektóre z nich istniały jeszcze w czasach Franciszka Józefa i podwójnej monarchii.

Należy do nich słynny Atlas na Rynku w kamienicy pod numerem 45. Lokal założył wynalazca znakomitych wódek – żydowski restaurator M.L. Atlass, a w czasach II Rzeczypospolitej prowadził go zięć pierwszego właściciela – Edmund Tarlerski. Popularny pan Edzio zasłynął jako autor 12 przepisów na nalewki, w tym słynną nemówkę. Nieustannie kredytował odwiedzających go artystów, ale oprócz dobrego serca musiał też posiadać wyjątkowy zmysł do interesów, albowiem lokal wciąż się rozrastał. Tadeusz Boy-Żeleński leczył tutaj złamane serce, pijąc wódkę Baczewskiego z cukiernic, a Jan Kasprowicz spędził w lokalu nieprzerwanie 36 godzin i na koniec rysował na ścianach bardzo nieprzyzwoite obrazki. Oczywiście nie mogło tam zabraknąć również słynnych lwowskich batiarów Szczepcia i Tońcia ani matematyka Leona Chwistka czy ostatniego barda Lwowa, poety Henryka Zbierzchowskiego. Pobił on zresztą rekord Kasprowicza, urzędując w lokalu non stop przez 72 godziny. Atlas był również stałym punktem na mapie przybyszów z innych miast, a poetów z kręgu Skamandra zapraszał tu prawie lwowianin (urodzony w Stryju), Kazimierz Wierzyński. To właśnie tutaj Stefan Jaracz ogłosił swoją słynną teorię, że istnieją dwa rodzaje picia: z zagrychą lub bez.

Ściany restauracji przyozdabiali plastycy: Ołeksa Nowakiwski, Kazimierz Sichulski, Antoni Procajłowicz, Kazimierz Grus, Artur Szyk. Rysunki i malowidła opatrywano złośliwymi wierszykami opisującymi znanych gości. Wystrój murów pełnił tu funkcję komunikacyjną – stanowił rodzaj żartobliwej i plotkarskiej księgi miasta. Można było z niego wyczytać komentarz do bieżących wydarzeń, a Tarlerski dbał o aktualizację wpisów.

Jeszcze kilkanaście lat temu Atlas straszył oknami zabitymi deskami, ale na szczęście się odrodził. Nie wyobrażam sobie pobytu we Lwowie bez wizyty w tym lokalu, chociaż wnętrze jest inne niż w czasach swej świetności, gdyż zostało zaprojektowane przez lwowskiego artystę, Vlodka Kostyrkę. Doskonale jednak nawiązuje do przeszłości lokalu, tym bardziej że przy toalecie wisi portret Edwarda Tarlerskiego. Nie bez powodu – pan Edzio jako pierwszy wprowadził w swoim lokalu płatną toaletę. Nad Pełtwią od razu przyjęło się określenie „skoczyć do Edzia” jako synonim wizyty w ubikacji. Dlatego w regulaminie lokalu poświęcono nieco miejsca obsłudze przybytku, stwierdzając, że „stosunek do babci klozetowej jest płatny i ma być przyzwoity, bez propozycji”. A posąg babci klozetowej do dzisiaj stoi przed toaletą.

Obecnie Atlas oferuje niezłą kuchnię galicyjską i dobre piwo. Menu spisano po polsku, co znacznie ułatwia obsługę gości. Na forach internetowych znalazłem informacje, że tutejsi kelnerzy nie są zbyt pracowici, ale osobiście – a byłem tu wiele razy – nie zauważyłem, by można im zarzucić takie zachowanie. Natomiast zdarzyła mi się w tym lokalu inna sytuacja, którą doskonale pamiętam i która w gronie moich znajomych funkcjonuje już jako anegdota.

Podczas jednej z wizyt we Lwowie trzyosobowemu męskiemu gronu towarzyszyła pewna nasza znajoma. Zbiera ona kufle, a te z Atlasa mają bardzo specyficzny kształt. Chciała odkupić kufel od obsługi, ale usłyszała, że nie jest na sprzedaż. Jednak czego się nie robi dla kobiety? Ująłem kufel w dłoń, wyprostowałem rękę i zapytałem kelnera, jaka jest kara za zniszczenie naczynia. Widział po moich oczach, że jestem gotów potłuc kolejno wszystkie kufle. W tej sytuacji natychmiast pobiegł na zaplecze i za chwilę nasza towarzyszka otrzymała upragniony kufel. W płóciennym woreczku z wybitym logo restauracji.

Knajpy lwowskie potrafią zaskakiwać – choćby burgerownia koło hotelu George. Mijałem wiele podobnych lokali, rzadko jednak do nich zaglądałem ze względu na wysoką kaloryczność serwowanych tam dań. Ale mój przyjaciel Tymoteusz Pawłowski, znany łasuch, wypatrzył gdzieś informacje na temat tego miejsca i zaciągnął nas do lokalu.

Burgerownia jak burgerownia, wszystkie wydają się podobne. Jednak w tutejszym menu było sporo zup, a jeszcze ciekawszy był skład głównych dań. Tymoteusz wiedział, że będziemy zaskoczeni, i z satysfakcją obserwował nasze reakcje. Okazało się bowiem, że burgery podaje się tu nie w bułkach, lecz w plackach ziemniaczanych!

Na początek zamówiliśmy jednak zupę – nasza trójka barszcz ukraiński, a Tymek grochówkę. Chyba mu jednak do końca nie smakowała, gdyż wiercił się niespokojnie, aż wreszcie zapytał słodkim tonem:

– Sławku, czy mogę spróbować twojego dania?

Zgodziłem się. Tymoteusz zanurzył łyżkę w misce, chwilę posmakował i zapytał rozżalony:

– Dlaczego wy jecie takie pyszności, a ja nie?

Miał rację, barszcz był okraszony skwarkami z boczku, co dodawało mu specyficznego smaku. Tymek natychmiast zamówił sobie porcję barszczu. Grochówkę – oczywiście – także dokończył.

Natomiast pokonanie burgerów stanowiło dla nas trudne przeżycie. Chociaż przełożono je kiszoną kapustą i pieczonymi warzywami, i tak były zbyt kaloryczne. Nasza towarzyszka pojękiwała, że zaraz zajdzie w ciążę spożywczą, a ja – choć zostawiłem na talerzu znaczną część placków – do śniadania w ogóle nie byłem głodny.

W Zaułku Ormiańskim znajduje się restauracja Gasowa Lyampa nawiązująca do postaci Ignacego Łukasiewicza. Przed kamienicą stoi posąg wynalazcy siedzącego na ławeczce, a wnętrze lokalu ozdobiono ogromną liczbą lamp naftowych. Ostatecznie to właśnie we Lwowie w 1853 roku Łukasiewicz opracował system destylacji ropy i pierwsza lampa naftowa oświetliła wystawę lwowskiej apteki, w której był zatrudniony. Jeszcze większą sensację wywołała iluminacja szpitala na Łyczakowie, która zapoczątkowała światową karierę wynalazku aptekarza.

W lokalu można wypić bardziej konwencjonalne trunki, ale specjalnością są tu nalewki przypominające o wynalazku Łukasiewicza: benzynówka, gazówka czy naftówka. Podawane w menzurkach (!) jak produkty chemicznego laboratorium, różnokolorowe, o intensywnym zapachu. Patrzyłem na to ze sporym przerażeniem, obawiając się, że taki miks może wywołać poważne problemy gastryczne z miotaniem wiktem włącznie. Dlatego poprzestałem na piwie, które podano mi w dużym kieliszku. Żałowałem, że nie w menzurce czy kolbie albo retorcie…

Przy prospekcie Szewczenki wznosi się kamienica, w której obecnie mieści się czterogwiazdkowy Atlas Deluxe. Przyciągnięty legendą lokalu na parterze spędziłem w hotelu kilka nocy. To właśnie tutaj przed wojną mieściła się słynna kawiarnia Szkocka, gdzie przesiadywali matematycy z Lwowskiej Szkoły Matematycznej Stefana Banacha. Uwielbiali dyskusje przy kawiarnianym stoliku, a raczyli się nie tylko kawą. Spotkania trwały przez wiele godzin (rekordowe niemal dobę, i to nie licząc przerw na posiłki).

Początkowo równania matematyczne zapisywano ołówkiem na marmurowych blatach, aż w końcu w 1935 roku żona Banacha zakupiła gruby zeszyt w twardych okładkach, w którym matematycy mogliby utrwalać poruszane kwestie. Stało się to być może po tym, jak zanotowany ołówkiem na stole dowód ważnego stwierdzenia został starty przez sprzątaczkę. W ten sposób powstała słynna Księga szkocka, a za rozwiązanie zapisywanych w niej problemów matematycy oferowali symboliczne nagrody: małe piwo, butelkę koniaku, 10 dekagramów kawioru czy obiad w restauracji hotelu George.

Dzisiejszy wystrój lokalu jest oczywiście inny niż przed wojną, ale na ścianach umieszczono sporo zdjęć, a na specjalne życzenie obsługa przyniosła kopię słynnej Księgi szkockiej. Widziałem też autentyczne, nieco zmurszałe zeszyty z notatkami. Czy faktycznie należały do Banacha i jego ekipy? Niewykluczone. Dlatego też za każdym razem, gdy jestem we Lwowie, staram się wpaść na kawę lub piwo do tego lokalu, by pooddychać atmosferą sprzed lat. Ostatecznie liczba genialnych umysłów na metr kwadratowy w tym miejscu przekraczała nawet średnią podczas rozdania Nagród Nobla. Tym bardziej że w kawiarni bywali też filozofowie z Kazimierzem Twardowskim, Tadeuszem Kotarbińskim i Władysławem Tatarkiewiczem na czele.

Podczas kilkunastu już pobytów we Lwowie odwiedzałem restauracje, które spodobały mi się wcześniej, ale także odkrywałem nowe. Ich obsługa z reguły doskonale mówiła po polsku, chociaż zdarzył się też pewien wyjątek. W jednym z lokali sieci Kumpel, gdzie wpadliśmy na piwo rzemieślnicze i duszone w śmietanie pieczarki z mięsem podane w talerzu z chleba, w ogóle nie mogliśmy dojść do porozumienia z kelnerem. Młody człowiek był kompletnie oporny na nasze próby lingwistyczne i nie rozumiał żadnego języka. Gdy wreszcie udało się złożyć zamówienie (głównie na migi i wskazując palcem na menu), nie potrafiłem ukryć zdziwienia:

– O rany, co to za facet? Jakiej narodowości? Nie rozumiał nawet po rosyjsku.

Tymoteusz miał już gotową odpowiedź:

– Słuchajcie, a może to jest Hucuł?

Temat huculski tak głęboko zapadł Tomkowi w pamięć, że gdy trafiliśmy do lokalu nawiązującego wystrojem do kultury Indian Ameryki Północnej, upierał się, że stojący przy wejściu posąg z majoliki przedstawia starą Hucułkę, a nie Indiankę. Na szczęście kilka zaciągnięć sziszą spacyfikowało jego bojowy nastrój, a przy okazji całkowicie wyciszyło Tymoteusza.

Bywając we Lwowie, nigdy nie zapominam też o słynnej żeberkarni (Reberni) w piwnicach Arsenału. To lokal niepodobny do innych, tłumnie odwiedzany przez miejscowych i przyjezdnych. W menu znajdują się tylko żeberka, warzywa, sosy i piwo. Żeberka – pieczone na ogniu na oczach gości i podawane na deskach – smakują wybornie, odpowiednio doprawione stanowią potrawę godną królewskiego stołu. Przyznaję to nawet ja, chociaż nigdy nie przepadałem za tym rodzajem mięsa. W Polsce sanepid nie pozwoliłby na używanie w lokalu gastronomicznym drewnianych naczyń, o czym przekonał się kiedyś właściciel Chłopskiego Jadła.

Lokal jest ogromny, przy drewnianych stołach w sumie może zasiąść grubo ponad setka osób, a latem dochodzą jeszcze stoliki na zewnątrz. Mimo to przed wejściem zawsze stoi kolejka. Należy się zapisać na listę u mistrza ceremonii, podając liczbę osób, które pragną skosztować słynnych żeberek. Imię oczekującego wypisane jest kredą na tablicy, a gdy zwalnia się miejsce, mistrz wywołuje kolejnego gościa. Również ja w pewnym momencie usłyszałem: „Sławomyyyr!”. Gdy właściwa osoba nie pojawi się w ciągu 30 sekund, jej imię jest wycierane z tablicy, a mistrz ceremonii wzywa kolejnego oczekującego.

Podobno obecnie w menu Reberni są także inne potrawy, ale osobiście tego nie sprawdzałem, gdyż ostatni raz byłem na Ukrainie w 2019 roku. Potem nadeszła pandemia, a później wybuchła wojna.

Oddzielny temat stanowią lwowskie knajpy z Łyczakowa, których przedwojenny charakter trafnie oddał Marek Krajewski na kartach swoich powieści. Jednak dzisiejsze próby odszukania dawnych klimatów nie są zbyt bezpiecznym zadaniem. Przeciętny lokal w tej dzielnicy to z reguły niefortunne połączenie restauracji z kawiarnią i pubem o nazwie „café bar i coś tam, coś tam”. I obok całkiem przyjemnych knajpek trafiają się – niestety – straszliwe miejsca, do których lepiej nie zaglądać. W swoim życiu zwiedziłem wiele knajp, a w czasach studenckich, u schyłku PRL-u, w ramach poznawania świata wielokrotnie bywałem w otoczonych ponurą sławą wyszynkach na warszawskiej Pradze. Nieskromnie przyznaję, że niewiele może mnie już wystraszyć. Niestety, na Łyczakowie trafiłem do takiego lokalu, iż natychmiast musiałem się ewakuować, a mordownie z alkoholem spożywanym na stojąco z Brzeskiej czy Stalowej wydawały mi się łatwiejsze do zaakceptowania. Dlatego sugeruję dokładną lustrację wnętrza i jego klienteli przed złożeniem zamówienia.

Często jednak odwiedzałem niewielką knajpę przy głównym wejściu na cmentarz Łyczakowski. Rustykalne wnętrze, dobre piwo, karta dań ograniczona do minimum, ale wystarczająca. Za każdym razem, gdy spacerowałem po nekropolii, zaglądałem do tego lokalu – w ciągu dnia praktycznie był pusty. Może dlatego było tam tak przyjemnie. Ale jak prezentował się wieczorem i kto go odwiedzał, tego nie wiem. I chyba nie chcę wiedzieć…

Widok na wieżę ratusza z Wysokiego Zamku (fot. Sławomir Koper)

Słynna toaleta w Atlasie na Rynku (fot. Sławomir Koper)

Rzekoma stara Hucułka (fot. Sławomir Koper)

Rustykalne cafe – bar przy cmentarzu Łyczakowskim (fot. Sławomir Koper)

W burgerowni – Tymek nie był zadowolony (fot. JPW)

Przypisy

1 W. Szolginia, Dom pod żelaznym lwem, Warszawa 1989, s. 92.

2Ibidem, s. 105.

3Kopiec Unii Lubelskiej, Amigo.wroc.pl/lwow/kopiec.htm

4 K. Schleyen, Lwowskie gawędy, Łomianki 2002, s. 54.

5Ibidem, s. 93.

6 Za: W. Wencel, Wierzyński. Sens ponad klęską. Biografia poety, Warszawa 2021, e-book.