Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller „New York Timesa”
A co, gdyby założyć, że i my, i nasze dzieci jesteśmy z natury dobrzy?
Na przestrzeni ostatnich kilku lat dr Becky Kennedy wywołała rewolucję. Magazyn „Time” okrzyknął ją „wyrocznią dla rodziców pokolenia Y”, a miliony ludzi zmęczonych stosowaniem się do rad, które nie działają, przyjęły jej wzmacniające i skuteczne podejście: model, w którym priorytetem jest tworzenie więzi z dziećmi, a nie korygowanie ich postępowania.
Metody skupiające się na kształtowaniu pożądanych zachowań nie rozwijają umiejętności życiowych ani nie uwzględniają potrzeb emocjonalnych dzieci. Dodajcie do tego bagaż psychiczny związany z wychowaniem, które odebrali sami rodzice, a zrozumiecie, dlaczego tak wielu opiekunów czuje się zagubionych, wypalonych i zaniepokojonych, że zawodzi swoich podopiecznych.
Dr Becky dzieli się swoją filozofią rodzicielstwa, jednak nie zostawia czytelników z suchą teorią: rozważa konkretne scenariusze, bierze pod uwagę potknięcia, rodzicielskie frustracje oraz ekstremalne zachowania dzieci (tak, również kopanie, krzyczenie, gryzienie i rzucanie przedmiotami) i przedstawia szereg możliwych wyjść z nawet najbardziej skomplikowanych sytuacji. Co ważne, dbania o siebie uczy też samych rodziców, pokazując, jak pracować z własnymi emocjami, by stawać się dla dziecka prawdziwym oparciem.
W momentach, w których rodzicom brakuje wytrzymałości i zasobów, mądre słowa i wnikliwe spostrzeżenia dr Becky stanowią skarbnicę praktycznych rozwiązań i niezbędne wsparcie. Wewnętrzna dobroć to książka, której wszyscy teraz potrzebujemy i która będzie naszym przewodnikiem jeszcze przez długie lata.
Reshma Saujani, założycielka Girls Who Code
Ostrzegam: przeczytanie tej książki może uczynić cię lepszym rodzicem. Niezależnie od tego czy masz trudności z uspokojeniem swojego dwulatka, czy starasz się dotrzeć do zamkniętego w sobie nastolatka, Becky Kennedy jest krynicą wiedzy. Udaje się jej zachować równowagę między podążaniem za najlepszymi rodzicielskimi instynktami a ponownym przemyśleniem tych najgorszych reakcji.
Adam Grant, autor bestsellera Leniwy umysł
Dr Becky dostarcza solidnych argumentów na to, że rozwój osobisty i rozwój dziecka idą w parze, i pomaga czytelnikom osiągnąć jedno i drugie. Sfrustrowani rodzice z pewnością nie pożałują czasu poświęconego na tę książkę.
„Publishers Weekly”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 390
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozwój wymaga trzech rzeczy: motywacji, nauki i kontaktów z innymi ludźmi. Sięgając po tę książkę, udowadniacie, że macie zarówno motywację, jak i chęć do nauki. Jeśli zaś chodzi o kontakty z innymi... oferuję wam specjalną zniżkę na dostęp do portalu Good Inside – jedynej platformy, na której możecie się uczyć, dzielić doświadczeniami i robić postępy wspólnie z innymi rodzicami wyznającymi te same wartości. Żeby dowiedzieć się więcej, zeskanuj kod QR: dołącz do nas, nie mogę się doczekać!
Good Inside. A Guide to Becoming the Parent You Want to Be
Imiona i cechy identyfikacyjne niektórych osób zostały zmienione, aby chronić ich prywatność.
Mężowi, który jest moją życiową kotwicą, i moim dzieciom, od których nauczyłam się więcej, niż sama zdołam je nauczyć.
Wprowadzenie
• „Pani doktor, mój pięciolatek przechodzi fazę bycia nieznośnym dla siostry, niegrzecznym wobec nas i awanturowania się w szkole. Nie wiemy, co robić. Może nam pani pomóc?”
• „Pani doktor, dlaczego moje dziecko, które nauczyło się korzystać z toalety, nagle sika gdzie popadnie? Próbowaliśmy systemu nagród i kar, ale nic się nie zmieniło. Może nam pani pomóc?”
• „Pani doktor, mój dwunastolatek w ogóle mnie nie słucha, doprowadza mnie to do szału. Może mi pani pomóc?”
Tak. Mogę pomóc. Razem wymyślimy, jak to zrobić.
Od wielu lat prowadzę własną praktykę jako psycholożka kliniczna. Rodzice zwracają się do mnie o pomoc w rozwiązywaniu problemów, które sprawiają, że czują się sfrustrowani, wyczerpani, pozbawieni nadziei. Mimo że pozornie każda sytuacja jest inna – bezczelny pięciolatek, maluch cofający się w rozwoju w kwestii toalety, zbuntowany nastolatek – wszyscy rodzice kierują się tym samym pragnieniem: chcą sobie z nią poradzić jak najlepiej. W gruncie rzeczy słyszę zawsze to samo: „Wiem, jakim rodzicem chcę być, ale nie wiem, jak to osiągnąć. Proszę mi pomóc spełnić moje pragnienie”.
W trakcie sesji staram się analizować z rodzicami trudne zachowania ich dzieci. Wskazują one, co sprawia dziecku – a czasem nawet całej rodzinie – kłopot. Zbliżając się do sedna tych problemów, lepiej poznajemy dziecko, dowiadujemy się, jakie ma potrzeby, jakich umiejętności mu brakuje, odkrywamy, co wpływa na zachowania rodziców, z czym moglibyśmy sobie radzić lepiej. I w końcu zamiast pytać: „Co jest nie tak z moim dzieckiem i jak je naprawić?”, zaczynamy się zastanawiać: „Moje dziecko zmaga się z trudnościami. Jak mogę mu pomóc?” i ostatecznie mam nadzieję: „Czego ja mogę się nauczyć z tej sytuacji?”.
Pracując z rodzicami, pomagam im w przechodzeniu od rozpaczy i frustracji do nadziei, poczucia, że mogą coś zrobić, a nawet do autorefleksji – a wszystko to bez opierania się na strategiach wychowania dzieci, które są powszechnie promowane. Nie przyłapiecie mnie na doradzaniu, żeby w reakcji na budzące zastrzeżenia zachowanie zamykać dziecko w pokoju, prowadzić tabelę z punktami za dobre zachowanie, karać, nagradzać czy ignorować. Co w takim razie zalecam? Przede wszystkim musimy pojąć, że zachowanie to tylko wierzchołek góry lodowej, a pod powierzchnią kryje się cały wewnętrzny świat dziecka. Błagający, żebyśmy go zrozumieli.
ZRÓBMY COŚ INACZEJ
W trakcie studiów doktoranckich z psychologii klinicznej na Uniwersytecie Columbia prowadziłam terapię zabawą. Uwielbiałam pracować z dziećmi, ale frustrowało mnie, że mam jedynie sporadyczny kontakt z ich rodzicami – chciałam rozmawiać i z jednymi, i z drugimi. W tym samym czasie prowadziłam także sesje z dorosłymi klientami i zaczynała mnie fascynować pewna wyraźna zależność: dorośli dokładnie wiedzą, co w ich dzieciństwie poszło nie tak. Potrafią wskazać sytuacje, w których nie zaspokojono ich potrzeb, albo zachowania, które były zignorowanym wołaniem o pomoc. Uświadomiłam sobie, że jeśli przyjrzę się temu, czego ci dorośli potrzebowali, ale nie otrzymali, będę mogła wykorzystać tę wiedzę w pracy z dziećmi i rodzinami.
Kiedy otworzyłam własny gabinet, pracowałam wyłącznie z dorosłymi. Prowadziłam terapię i konsultacje dla rodziców. Gdy sama zostałam matką, zaczęłam częściej doradzać rodzicom, zarówno podczas sesji indywidualnych, jak i comiesięcznych spotkań grupy wsparcia. W końcu zapisałam się na kurs reklamowany jako „poparty dowodami naukowymi” i spełniający „najwyższe standardy”, jeśli chodzi o podejście do dyscypliny i niepokojących zachowań dzieci. Metody, których tam uczono, wyglądały na logiczne i jasne: przyswoiłam sobie zasady do dzisiaj zalecane przez ekspertów od wychowywania dzieci. Ukończyłam ten kurs z przekonaniem, że poznałam doskonały system, pozwalający tłumić niepożądane zachowania i zachęcać do tych prospołecznych – czyli w gruncie rzeczy takich, które kształtują w dzieciach uległość i są korzystne dla rodziców. Po kilku tygodniach dotarło do mnie, że kierując się tymi zasadami, czuję się okropnie. Za każdym razem, gdy słyszałam własny głos podsuwający innym te „poparte dowodami naukowymi” wskazówki, robiło mi się niedobrze. Nie mogłam się pozbyć podejrzenia, że podejście, które zalecam – i którego z pewnością nie oceniłabym dobrze, gdyby ktoś stosował je wobec mnie – nie może być właściwym podejściem do dzieci.
Owszem, z punktu widzenia logiki te metody były sensowne, ale ich stosowanie miało na celu eliminowanie „złego” zachowania i wymuszanie posłuszeństwa kosztem relacji między rodzicem a dzieckiem. Na przykład: żeby skłonić dziecko do zmiany zachowania, należało je zamknąć w pokoju... ale przecież w ten sposób dziecko zostawało samo właśnie wtedy, kiedy najbardziej potrzebowało rodziców. Gdzie tu miejsce na... no cóż: bycie osobą?
Oto co sobie uświadomiłam: to „poparte dowodami naukowymi” podejście opierało się na zasadach behawioryzmu, teorii kładącej nacisk na obserwowalne reakcje, nie zaś na niedające się zauważyć stany psychiczne, takie jak uczucia, myśli, popędy. Behawioryzm faworyzuje kształtowanie zachowań kosztem rozumienia ich. Z behawiorystycznego punktu widzenia zachowanie to kompletny obraz, a nie wyraz leżących u jego podstaw niezaspokojonych potrzeb. Zrozumiałam, dlaczego te „poparte dowodami naukowymi” metody wydawały mi się takie złe: nie wymagały odróżniania sygnału (czyli tego, co faktycznie dzieje się z dzieckiem) od szumu informacyjnego (czyli zachowania). Tymczasem nie chodzi nam o to, żeby kształtować zachowania dzieci. Naszym zadaniem jest wychowanie ludzi.
Nie mogłam przestać o tym myśleć. Wiedziałam, że musi istnieć metoda pracy z rodzinami, która zapewnia oczekiwane wyniki, ale nie wymaga poświęcenia relacji dziecka z rodzicem. Zabrałam się więc do roboty: starałam się dowiedzieć wszystkiego o przywiązaniu, uważności i systemie wewnętrznej rodziny – o wszelkich podejściach teoretycznych, które miały wpływ na moją praktykę – i przekształcić idee w metodę pracy z rodzicami, która byłaby konkretna, przystępna i zrozumiała.
Okazuje się, że jeśli przestaniemy dążyć do konsekwencji, a zaczniemy do bliskości, wcale nie zrezygnujemy z kontrolowania swoich dzieci. Mimo że unikam zamykania w pokoju, wymierzania kar, wyciągania konsekwencji czy ignorowania, nie jestem ani matką chwiejną, ani taką, która na wszystko pozawala. Zalecam wyznaczanie wyraźnych granic, zachowywanie rodzicielskiego autorytetu i bycie przewodnikiem, na którym można polegać, a przy tym zachowywanie dobrych relacji opartych na zaufaniu i szacunku.
GŁĘBOKIE PRZEMYŚLENIA, PRAKTYCZNE SPOSOBY (I JAK KORZYSTAĆ Z TEJ KSIĄŻKI)
Pracując z moimi klientami, często powtarzam, że praktyczne sposoby szukania rozwiązań mogą sprzyjać głębokiemu uzdrowieniu. Wiele sposobów wychowywania dzieci wymaga od rodziców, żeby wybrali jedno z dwojga: albo skłonili dziecko do lepszego zachowania kosztem relacji z nim, albo skupili się na relacji, nie zawracając sobie głowy zachowaniem. Stosując sposoby opisane w tej książce, rodzice będą mogli nauczyć dzieci zachowywać się dobrze, a zarazem czuć się dobrze. Pozwoli im to wzmocnić relację z dzieckiem, a jednocześnie sprawić, żeby współpracowało i zachowywało się lepiej.
Fundamentalne dla mojej metody przekonanie o słuszności przywołanego wyżej poglądu znajduje odzwierciedlenie w większości zaleceń, o których przeczytacie w tej książce. Opieram się na teorii, ale podpowiadam wiele konkretnych rozwiązań. Bazuję na faktach naukowych, ale nie odrzucam kreatywności i intuicji. Jako priorytet wskazuję troskę rodziców o samych siebie i o dobro dziecka. Klienci przychodzą do mnie w poszukiwaniu sposobów na to, żeby ich dzieci zachowywały się lepiej, ale odchodzą z czymś więcej: zaczynają rozumieć emocje, które leżą u podstaw zachowań. Zdobywają również umiejętności pozwalające wykorzystać tę wiedzę w praktyce. Mam nadzieję, że moja książka zapewni to samo czytelnikom. Mam nadzieję, że dzięki niej odnajdą współczucie dla samych siebie, nauczą się regulować swoje emocje, odzyskają wiarę we własne możliwości i poczują, iż mają narzędzia, by nauczyć tego swoje dzieci.
Ta książka to zaproszenie do stosowania takiego modelu wychowania, który służy rozwojowi zarówno rodziców, jak i dzieci. Pierwszych dziesięć rozdziałów traktuje o zasadach rodzicielstwa, którymi sama się kieruję – w domu, wychowując troje własnych dzieci; w gabinecie, pracując z klientami i ich rodzinami; i na portalach społecznościowych, na których przez lata nawiązałam kontakt z wieloma rodzicami. Moje zasady służą uzdrowieniu rodziców i dzieci, a opisane tu sposoby pomagają w unikaniu konfliktów w życiu rodzinnym. Jestem przekonana, że rozumienie emocjonalnych potrzeb dziecka pozwala rodzicom nie tylko poprawić jego zachowanie, lecz także kompletnie zmienić sposób funkcjonowania rodziny i relacje między jej członkami.
W drugiej części książki znalazły się przede wszystkim wskazówki dotyczące tego, jak stworzyć coś, co nazywam kapitałem bliskości. Opisałam wypróbowane sposoby pozwalające rodzicom zbliżyć się do dzieci i wzmocnić wzajemne relacje. Nieważne, w czym leży problem – może po prostu z nieznanych powodów atmosfera w domu jest kiepska? – zawsze możesz skorzystać z zawartych w tej książce rad, by poprawić sytuację. Dalej opisałam konkretne trudne zachowania dzieci, które często sprawiają, że rodzice szukają pomocy psychologa: od rywalizacji między rodzeństwem przez awantury, kłamstwa, niepokój czy brak wiary w siebie aż po nieśmiałość.
Nie każdy z opisanych przeze mnie sposobów da się zastosować w wypadku twojego dziecka – tylko ty znasz jego potrzeby – ale wszystkie pomagają zmienić myślenie o wyzwaniach, przed którymi stajemy jako rodzice, i radzić sobie z nimi tak, by dzieci były bezpieczne, a rodzice czuli się dobrze.
Nikogo pewnie nie zaskoczy to wyznanie, ale nigdy nie byłam zwolenniczką kompromisów. Wierzę, że da się być zdecydowanym, ale pełnym ciepła, trzymać się wyznaczonych granic i jednocześnie dawać dziecku swobodę, skupiać się na więzi, a zarazem pozostawać autorytetem. Wierzę również, że takie podejście ma sens nie tylko z punktu widzenia logiki, lecz także na najgłębszym duchowym poziomie. Wszyscy chcemy przecież postrzegać swoje dzieci jako dobre, a siebie samych jako dobrych rodziców. Chcemy też pracować nad tym, by życie domowe układało się w miarę możliwości harmonijnie. Każdą z tych rzeczy da się osiągnąć. Nie musimy wybierać. Możemy mieć wszystko.
CZĘŚĆ I
Rodzicielskie zasady dr Becky
ROZDZIAŁ 1
Wewnętrzna dobroć
Pozwól, że podzielę się z tobą pewnym założeniem na temat ciebie i twojego dziecka: wszyscy macie w sobie dobroć. Kiedy nazywasz swoje dziecko rozpieszczonym bachorem, też masz w sobie dobroć. Kiedy twój syn wypiera się, jakoby zburzył wieżę z klocków swojej siostry (mimo że stało się to przy tobie), wciąż ma w sobie dobroć. Mówiąc o „wewnętrznej dobroci”, mam na myśli to, że w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy ludźmi współczującymi, kochającymi i hojnymi. Przekonanie o tym, że w głębi serca jesteśmy dobrzy, leży u podstaw wszystkiego, co robię – głęboko wierzę, że rodzice i dzieci są pełni wewnętrznej dobroci, a to pozwala mi się zastanawiać, dlaczego w takim razie źle się zachowują. Te rozważania skłaniają mnie z kolei do opracowywania sposobów, umożliwiających zmiany na lepsze. To najważniejsza rzecz w tej książce, fundament wszystkiego, czym się w niej zajmuję. Kiedy mówimy sobie: „Chwileczkę, mam w sobie dobroć... moje dziecko także ją w sobie nosi”, podejmujemy inne decyzje niż wtedy, gdy pozwalamy, żeby kierowały nami gniew czy frustracja.
Sęk w tym, że wyjątkowo łatwo pozwolić, żeby kierowały nami właśnie gniew i frustracja. Mimo że żaden rodzic nie chce się uważać za cynika, pesymistę, za kogoś myślącego źle o własnym dziecku, bardzo często działamy pod wpływem przekonania (w znacznym stopniu nieuświadomionego), że nosi ono w sobie zło. Zadajemy sobie pytanie: „Czy ten dzieciak naprawdę uważa, że ujdzie mu to na sucho?”, ponieważ zakładamy, że nasza pociecha próbuje nas wykorzystać. Mówimy: „Co cię napadło?”, bo przypuszczamy, że w naszym dziecku tkwi jakiś defekt. Krzyczymy: „Przecież wiesz, że tak nie wolno!”, bo zakładamy, iż dziecko specjalnie nam się sprzeciwia lub nas prowokuje. A potem mamy pretensje do samych siebie i wyrażamy je w podobny sposób: „Co mnie napadło? Przecież wiem, że tak nie wolno!”, po czym wpadamy w czarną rozpacz, nienawidzimy samych siebie i czujemy się winni.
Wiele porad dla rodziców bazuje na przekonaniu o istnieniu wewnętrznego zła. Ci, którzy ich udzielają, zalecają kontrolowanie dzieci zamiast zaufania, zamykanie ich w pokoju zamiast przytulania czy przyklejanie im etykietki manipulatorów zamiast rozpoznawania ich potrzeb. Ja głęboko wierzę, że wszyscy mamy w sobie wewnętrzną dobroć. Ale wyjaśnijmy jedno: dostrzeganie w dziecku dobroci nie usprawiedliwia jego złego zachowania ani nie prowadzi do tego, że stajemy się pobłażliwymi rodzicami. Często niesłusznie uważa się, że wychowanie oparte na uznaniu wewnętrznej dobroci prowadzi do pozwalania dzieciom na wszystko, co sprawia, że nie sposób nad nimi zapanować i nabywają przekonania, iż wszystko im się należy. Nie znam jednak nikogo, kto mówiłby: „Moje dziecko jest z natury dobre, więc nieważne, czy opluje kolegę” albo: „Moje dziecko jest z natury dobre, więc kogo obchodzi, jeśli obrzuci siostrę wyzwiskami”.
Zrozumienie, że wszyscy jesteśmy z natury dobrzy, pozwala dostrzec różnicę między osobą (którą jest twoje dziecko) a zachowaniem (nieuprzejmością, biciem, przykrymi słowami). Odróżnianie tego, kim ktoś jest, od tego, co robi, to decydujący czynnik pozwalający interweniować w sposób, który nie niszczy relacji z dzieckiem, a przy tym prowadzi do zmian na lepsze.
Przekonanie o istnieniu wrodzonej dobroci sprawia, że możemy być dla bliskich oparciem i drogowskazem. Dajemy własnemu dziecku kredyt zaufania: wierzymy, że będzie się zachowywać „dobrze” i podejmować słuszne decyzje. Jak długo wierzysz, że twoje dziecko jest do tego zdolne, tak długo będziesz w stanie wskazać mu właściwą drogę. Każde dziecko potrzebuje takiego przewodnika. Daje mu to poczucie bezpieczeństwa i spokój, sprawia, że potrafi regulować swoje emocje i znosić przeciwności losu. Jeśli zapewnisz dziecku bezpieczną przestrzeń, w której będzie mogło ponosić porażki bez obawy, że zostanie uznane za „niedobre”, umożliwisz mu naukę i rozwój, a także pogłębisz waszą więź.
Może to brzmi jak oczywistość: dzieci są z natury dobre! Przecież kochasz swoje pociechy – nie sięgnęłabyś po tę książkę, gdyby nie zależało ci na pobudzaniu ich wrodzonej dobroci. Ale opieranie się na przekonaniu o istnieniu wewnętrznej dobroci może się okazać trudniejsze, niżby się mogło wydawać, szczególnie w trudnych albo emocjonalnie wyczerpujących chwilach. Łatwo nam wtedy przychodzi powrót do mniej miłosiernego poglądu – robimy to niemal odruchowo – z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze natura w toku ewolucji wyposażyła nas w skłonność do odrzucania pozytywów, co oznacza, że w relacjach z dziećmi (a także z samymi sobą, z partnerem, z resztą świata) baczniejszą uwagę zwracamy na to, co sprawia nam trudność, a nie na to, co działa bez zarzutu. Po drugie to, jak postrzegamy i jak reagujemy na zachowania dziecka, wynika z naszych doświadczeń z dzieciństwa. Wiele z nas wychowywali rodzice, którzy oceniali zamiast rozbudzać ciekawość, krytykowali zamiast wykazywać się zrozumieniem, karali zamiast rozmawiać (ich rodzice zapewne traktowali ich w ten sam sposób). Jeśli nie podejmuje się wysiłku, żeby skorygować ten kurs, historia się powtarza. To dlatego rodzice postrzegają zachowanie dziecka jako wykładnię tego, kim ono jest, zamiast dostrzegać w nim wskazówkę, czego może potrzebować. A jeśli spojrzymy na zachowanie dziecka jak na wyznacznik jego potrzeb, a nie cech charakteru? Może wtedy uda nam się mu pomóc odnaleźć w sobie dobro i przy okazji skłonić do zmiany zachowania, zamiast zawstydzać je, gdy nas rozczarowuje, i sprawiać, że czuje się samotne i niezauważane. Nie jest łatwo zmienić perspektywę, ale naprawdę warto to zrobić.
ZMIANA PODEJŚCIA
Przypomnij sobie własne dzieciństwo. Wyobraź sobie, jak zareagowaliby twoi rodzice w następujących sytuacjach:
• Masz trzy lata i nowo narodzoną siostrę. Wszyscy się nad nią rozpływają, uważają, że jest cudowna. Tobie trudno się odnaleźć w nowej sytuacji, mimo że rodzina powtarza ci, iż powinieneś się cieszyć, że masz rodzeństwo. Często zdarzają ci się wybuchy złości, zabierasz siostrze zabawki, aż w końcu nie wytrzymujesz i wybuchasz: „Odeślijcie ją z powrotem do szpitala! Nienawidzę jej!”. Co się stanie później? Jak reagują rodzice?
• Masz siedem lat i bardzo chcesz zjeść ciasteczko, mimo że ojciec jasno ci zakomunikował, iż go nie dostaniesz. Masz dosyć tego, że cały czas mówi ci się, co masz robić, i cały czas odmawia tego, czego chcesz, więc gdy zostajesz w kuchni sama, sięgasz po ciastko. Tata przyłapuje cię z nim w ręku. Co się stanie później? Co zrobi ojciec?
• Masz trzynaście lat i problem z napisaniem wypracowania. Mówisz rodzicom, że je napisałaś, a potem nauczyciel dzwoni do nich i mówi, że tego nie zrobiłaś. Co się stanie później? Co powiedzą rodzice, gdy wrócisz do domu?
A teraz zastanówmy się nad pewną kwestią: każdemu z nas zdarza się coś zawalić. Wszyscy, w każdym wieku, doświadczamy trudnych chwil i zachowujemy się w sposób pozostawiający wiele do życzenia. Doświadczenia najmłodszych lat są jednak szczególnie ważne, gdyż w tym okresie w naszych ciałach utrwalają się schematy myślenia i zachowania w trudnych sytuacjach – bazujące na tym, co myślą i jak zachowują się wobec nas rodzice w trudnych dla nas sytuacjach. Ujmijmy to inaczej: wewnętrzny dialog, który prowadzimy, gdy jest nam ciężko (gdy mówimy sobie: „Nie bądź taka wrażliwa”, „Za bardzo się unoszę”, „Dureń ze mnie” albo przeciwnie: „Staram się jak mogę” albo „Chcę tylko zostać zauważona”), opiera się na tym, co nasi rodzice mówili i jak odnosili się do nas w trudnych dla nas chwilach. Oznacza to, że odpowiedzi na pytanie: „Co się dzieje później?” są najważniejsze. Dzięki nim możemy zrozumieć, jak nasze ciała utrwaliły sobie pewne wzorce.
Co rozumiem przez utrwalanie wzorców? Otóż we wczesnym dzieciństwie ciało uczy się, w jakich okolicznościach obdarza się nas miłością, uwagą, zrozumieniem, czułością, a w jakich zostajemy odrzuceni, ukarani, opuszczeni. Zebrane w trakcie tych doświadczeń dane mają ogromne znaczenie: decydują o naszym przetrwaniu, bo z punktu widzenia bezbronnych, bezradnych małych dzieci najważniejsze jest utrzymanie jak najmocniejszej więzi z opiekunami. To, czego się wtedy uczymy, wpływa na nasz rozwój. Szybko przyswajamy sobie to, co przynosi nam miłość i uwagę, a wypieramy i zaczynamy uważać za złe to, za co jesteśmy przez rodziców odrzucani, krytykowani albo lekceważeni.
Rzecz w tym, że nic w nas nie jest naprawdę złe. Dziecko, które krzyczy: „Odeślijcie ją z powrotem do szpitala! Nienawidzę jej!”, tak naprawdę cierpi, bo straszliwie się boi, że zostanie opuszczone, i czuje, iż inny członek rodziny stanowi dla niego zagrożenie. Dziecko, które sięga po zakazane ciastko, nie robi tego w akcie nieposłuszeństwa, ale dlatego, że czuje się niezauważane i kontrolowane w innych dziedzinach życia. Dziecko, które nie odrobiło lekcji, z czymś się zmaga i prawdopodobnie czuje się niepewnie. Pod warstwą „złego zachowania” zawsze kryje się z natury dobre dziecko. Gdy jednak rodzice bezustannie starają się te zachowania ukrócić, nie zauważając dobrego z natury dziecka, nabiera ono przekonania, że jest złe. Zło trzeba zaś za wszelką cenę stłumić. Dlatego dziecko opracowuje metody karania samego siebie, także przez krytyczny monolog wewnętrzny, starając się w ten sposób zabić w sobie „niedobre dziecko” i zachowywać się dobrze – tak, żeby spotykać się z akceptacją i ocalić więź z opiekunem.
Czego nauczyłaś się jako dziecko o konsekwencjach „złego” zachowania? Czy twoje ciało nauczyło się reagować na osądzanie, karanie i opuszczenie, czy na wyznaczanie granic, empatię i więź? Mówiąc prościej: teraz, kiedy już wiesz, że „złe zachowanie” to znak, że dana osoba się z czymś zmaga, jak reagujesz na problemy? Krytykujesz czy współczujesz? Szukasz winnych czy okazujesz zainteresowanie?
Sposób, w jaki traktowali nas opiekunowie, wpływa na to, jak traktujemy samych siebie, a to z kolei decyduje o tym, jak traktujemy własne dzieci. To dlatego tak łatwo nabrać międzypokoleniowego przekonania, że jesteśmy „z natury źli”. Gdy było mi ciężko, rodzice byli surowi i krytyczni ➝ nauczyłem się wątpić w swoją wewnętrzną dobroć, kiedy jest mi ciężko ➝ jako osoba dorosła w trudnych chwilach obwiniam się i krytykuję ➝ kiedy moje dziecko jest niegrzeczne, uruchamia to w moim ciele te same mechanizmy ➝ czuję, że muszę być surowy, kiedy moje dziecko się z czymś zmaga ➝ przyczyniam się do powstania w ciele dziecka tych samych mechanizmów, a w rezultacie uczy się ono wątpić w swoją wewnętrzną dobroć, kiedy jest mu ciężko ➝ i tak dalej.
No dobrze, zatrzymajmy się tutaj. Połóż dłoń na sercu i przekaż sobie ważną wiadomość: „Jestem tu, bo chcę się zmienić. Chcę stać się punktem zwrotnym w historii mojej rodziny i zmienić model zachowania obowiązujący od pokoleń. Chcę zacząć od nowa: chcę, żeby moje dziecko miało poczucie wewnętrznej harmonii, żeby uważało, że jest wartościowe, że zasługuje na miłość, że jest ważne – także wtedy, gdy się z czymś zmaga. Muszę zacząć... od przyjrzenia się samej sobie i zauważenia dobroci, która jest we mnie od zawsze”. Nie ponosisz winy za międzypokoleniowe wzorce zachowań. Wręcz przeciwnie – skoro czytasz tę książkę, chcesz się stać kimś, kto przerwie to błędne koło. Zamierzasz być ostatnią osobą, która poznała szkodliwy wzorzec. Chcesz zrzucić z siebie ciężar pokoleń i zmienić kierunek dla tych, które przyjdą po tobie. Brawo.
Pamiętaj, że nie ponosisz winy, przeciwnie: masz dość odwagi i śmiałości, by się zmienić. Kochasz swoje dziecko nad życie. Przerwanie tego błędnego koła to długa batalia. Jesteś kimś niezwykłym, jeśli potrafisz się na nią zdobyć.
NAJŻYCZLIWSZA INTERPRETACJA
Niejednokrotnie odnalezienie wewnętrznej dobroci zaczyna się od zadania sobie prostego pytania: jak najżyczliwiej zinterpretować to, co się właśnie stało? Często pytam o to samą siebie w odniesieniu do dzieci i przyjaciół. Staram się też pytać o to, kiedy chodzi o moje małżeństwo i o mnie samą. Za każdym razem gdy wypowiadam te słowa, choćby tylko w myślach, zauważam, że moje ciało się rozluźnia, a interakcje z innymi ludźmi stają się dużo przyjemniejsze.
Omówmy to na konkretnym przykładzie. Powiedzmy, że w dniu urodzin najstarszego syna planujecie zabrać go – i tylko jego – na lunch. Zdecydowałaś, że kilka dni wcześniej zaczniesz powoli przygotowywać na to młodszego syna. Mówisz mu: „Chcę ci opowiedzieć o naszych planach na niedzielę. Tata i ja zabieramy Nico na lunch. To jego urodziny. Zostaniesz z babcią. Nie będzie nas przez jakąś godzinę”. A on odpowiada: „Idziecie z tatą i z Nico, ale beze mnie? Nienawidzę cię! Jesteś najgorszą mamą na świecie!”.
No... nieźle. Co się właśnie stało? Jak na to odpowiedzieć? Masz kilka możliwości: 1) „Najgorszą na świecie? Przecież dopiero co kupiłam ci zabawkę, niewdzięczny bachorze!”; 2) „Mamie jest przykro, kiedy tak mówisz”; 3) Zignorować i odejść; 4) „Ojej, to mocne słowa. Daj mi pomyśleć... Widzę, że jesteś bardzo zdenerwowany. Powiedz coś więcej o tym, jak się czujesz”.
Podoba mi się czwarta możliwość. Ma sens, bo zanim to powiedziałaś, rozważyłaś, jaka interpretacja zachowania twojego dziecka będzie najżyczliwsza. Pierwsza wypowiedź wynikałaby z przekonania, że twój syn jest rozpieszczony i niewdzięczny. Druga nauczyłaby go, że jego uczucia są zbyt mocne i przerażające, żeby sobie z nimi poradzić, że ranią innych i zagrażają więzi z nimi (gdy skupiamy się na tym, czym dla nas skutkuje zachowanie dziecka, zachęcamy je do współzależności, nie do panowania nad emocjami czy empatii; więcej o budowaniu więzi w Rozdziale 4). Trzecia wypowiedź oznaczałaby, że uważasz zachowanie syna za nierozsądne, a jego problem nie ma dla ciebie znaczenia. Moja najżyczliwsza interpretacja brzmi tak: „Hmm... naprawdę chce iść z nami na ten lunch. Rozumiem to. Smutno mu. Jest zazdrosny. Dla jego małego ciałka te uczucia są tak silne, że eksplodują w wielkich, przykrych słowach, ale pod nimi kryją się szczere, bolesne uczucia”. To, co potem mówisz – gdy z empatią dowodzisz, że uważasz swoje dziecko za dobre z natury – wskazuje, iż wiesz, że za jego słowami kryje się wielki ból, i nie uważasz go za „niedobre dziecko”.
Wybieranie najżyczliwszej interpretacji uczy rodziców odnosić się do tego, co się dzieje z ich dzieckiem (gdy targają nim silne uczucia i doznania, gdy ma wielkie zmartwienia, gdy kierują nim potężne popędy, gdy reaguje gwałtownie), a nie do zewnętrznych objawów (wielkich słów, czasami przesadnych reakcji). Kiedy patrzymy z takiej perspektywy, uczymy dziecko robić to samo. Uczymy je skupiać się na tym, czego doświadcza: na myślach, uczuciach i doznaniach, popędach i wspomnieniach. Żeby umieć nad sobą panować, trzeba umieć rozpoznawać to, czego się doświadcza, więc skupiając się na tym, co wewnątrz, a nie na zewnątrz, zapewniamy dziecku fundament dla zdrowych reakcji. To, że wybieramy najżyczliwszą interpretację zachowania dziecka, nie oznacza jednak, że mu „odpuszczamy”. Przeciwnie – pokazujemy mu schematy, które pozwolą mu nauczyć się panować nad emocjami, a jednocześnie nie niszczymy wzajemnego poczucia bliskości i więzi.
Lubię się zastanawiać nad najżyczliwszą interpretacją z jeszcze jednego powodu: gdy dziecko chce coś zrozumieć, zawsze – ale szczególnie, kiedy traci emocjonalną równowagę, czyli wtedy, gdy emocje przerastają jego umiejętności radzenia sobie z nimi – zwraca się do rodziców. „Kim teraz jestem? Złym dzieckiem, które robi źle... czy dobrym dzieckiem, któremu jest ciężko?”. Dzieci kształtują wizję samych siebie na podstawie odpowiedzi, których udzielają im rodzice. Jeśli chcesz, żeby twoje dziecko wierzyło w siebie i dobrze o sobie myślało, nie wolno ci zapominać, że to dobre dziecko – bez względu na to, jak zachowuje się w trudnych chwilach.
Często myślę o tym, że dzieci kierują się wizją samych siebie, którą tworzą na podstawie reakcji rodziców, i zachowują się zgodnie z tym, co widzą. Gdy mówimy dziecku, że jest samolubne, zachowuje się jak egoista. Kiedy mówimy synowi, że jego siostra zachowuje się lepiej – zgadnijcie, co się dzieje? Nadal jest niegrzeczny. Ale to działa również w drugą stronę. Gdy mówimy mu: „Dobre z ciebie dziecko, tylko jest ci ciężko... jestem przy tobie”, prawdopodobnie w trudnych chwilach znajdzie dla siebie więcej empatii, a to pomoże mu zapanować nad emocjami i podejmować lepsze decyzje.
Pamiętam, jak przyglądałam się swojemu starszemu synowi, kiedy rozmyślał o tym, czy podzielić się z siostrą słodyczami. Miałam ochotę powiedzieć: „Hej, ona by się z tobą podzieliła! Zachowaj się jak należy”, ale głos w mojej głowie zawołał: „Najżyczliwiej! Najżyczliwiej!” i powiedziałam: „Doskonale wiem, że umiesz się dzielić tak samo jak cała reszta naszej rodziny. Pójdę sobie, a wy załatwcie to między sobą”. Usłyszałam, jak mój syn mówi siostrze, że nie dostanie krakersa, o którego prosiła, ale może sobie wziąć kilka precelków. Czy to było idealne rozwiązanie? Nie, ale jeśli poszukuje się ideału, umyka rozwój... a ja uwielbiam rozwój. Mój syn zdecydował się na małe poświęcenie. Uznałam, że to dobre rozwiązanie.
Nie ma nic cenniejszego niż nauka znajdywania dobroci podczas trudnych chwil, bo to ona prowadzi nas do refleksji i zmiany. Wszystkie dobre decyzje wywodzą się z poczucia bezpieczeństwa – z samym sobą i w danym otoczeniu – a nic nie daje takiego poczucia bezpieczeństwa jak świadomość, że jesteśmy postrzegani jako tak dobrzy, jak w gruncie rzeczy jesteśmy. Jeśli więc masz zapamiętać z tej książki tylko jedną rzecz, zapamiętaj to: jesteś z natury dobra. Twoje dziecko też. Jeśli wrócisz do tej prawdy, zanim zaczniesz coś zmieniać, jesteś na właściwej drodze.
ROZDZIAŁ 2
Dwie prawdy
Gdy Sara, mama dwóch chłopców, weszła do mojego gabinetu, powiedziała, że jest sfrustrowana, że się obwinia i ma do siebie żal. Miała wspaniałe dzieci i kochającego partnera, ale czuła się okropnie, będąc nieustannie zmuszona dyscyplinować synów, zamiast przyjemnie spędzać z nimi czas. „Bardzo bym chciała się z nimi bawić, ale ktoś musi pilnować przestrzegania zasad i załatwiać, co trzeba” – powiedziała. Próbowałam ją przekonać – podobnie jak wielu innych rodziców – żeby dopuściła myśl, że te dwie rzeczy można robić jednocześnie: można się bawić i być stanowczym, być zabawnym i twardym. Nie tylko mogła być i taka, i taka jednocześnie – zapewne poczułaby się lepiej, a jej rodzina zaczęłaby lepiej funkcjonować, gdyby była i taka, i taka jednocześnie.
Z tej koncepcji wywodzi się podstawowa porada, którą mam dla rodziców: nie musimy wybierać tylko jednej z pozornie przeciwstawnych idei. Możemy nie karać i nadal obserwować, jak nasze dzieci zachowują się coraz lepiej. Możemy mieć konkretne oczekiwania i nadal się bawić. Możemy wyznaczyć wyraźne granice i pilnować ich, nadal okazując miłość. Możemy zadbać o siebie i o swoje dzieci. Podobnie jak możemy zrobić to, co najlepsze dla całej rodziny, chociaż dzieciom sprawi to przykrość. Możemy odmówić dziecku, mimo że nie jest nam obojętne to, że będzie rozczarowane.
Patrzenie z wielu perspektyw – umiejętność godzenia wielu punktów widzenia – to fundament zdrowych relacji międzyludzkich. Tam, gdzie pod jednym dachem spotka się dwoje ludzi, tam znajdą się dwa zestawy uczuć, potrzeb i perspektyw. Umiejętność przyjmowania naraz dwóch prawd – własnej i kogoś innego – sprawia, że obie strony czują się zauważone i potraktowane poważnie, nawet jeśli pozostają w konflikcie.
Dzięki patrzeniu z wielu perspektyw dwoje ludzi może się dogadać i poczuć bliskość. Dzięki temu oboje wiedzą, że ich doświadczenie zostaje uznane za prawdziwe i ważne, nawet jeśli jest inne niż doświadczenie drugiej strony. Nawiązanie mocnych więzi wymaga przyznania, że żadna ze stron nie ma monopolu na prawdę, bo to zrozumienie, a nie przekonywanie sprawia, że ludzie czują się w relacji bezpiecznie.
Co rozumiem przez zrozumienie i przekonywanie? Cóż, kiedy staramy się zrozumieć, próbujemy dostrzec i poznać punkt widzenia, uczucia oraz doświadczenia kogoś innego. W zasadzie mówimy mu: „Ja doświadczam jednej rzeczy, ty innej. Chcę wiedzieć, co się dzieje z twojego punktu widzenia”. Nie oznacza to, że przyznajemy temu komuś rację czy ustępujemy mu (to sugerowałoby podejście typu „jest tylko jedna prawda”) ani że to my się „mylimy”, a nasza prawda traci moc. Znaczy to, że na chwilę z własnej woli odkładamy na bok swoje doświadczenie, żeby poznać perspektywę kogoś innego. Gdy naszym celem jest zrozumienie, zgadzamy się, że istnieje więcej niż jedna właściwa interpretacja faktów, jest wiele różnych doświadczeń i kilka punktów widzenia. Zrozumienie służy jednemu celowi: budowaniu więzi. Ponieważ zaś to właśnie poczucie więzi pozwala dzieciom uczyć się kontrolować własne emocje i czuć się z nimi dobrze, będziemy się wiele razy przekonywać, że celem komunikacji zawsze jest zrozumienie.
Co jest przeciwieństwem zrozumienia? Na potrzeby tej dyskusji przyjmijmy, że to przekonywanie. Przekonując, usiłujemy udowodnić, że istnieje tylko jedna rzeczywistość, że „jest tylko jedna prawda”. Przekonując, usiłujemy udowodnić swoją rację, a w ten sposób odmawiamy racji drugiej stronie. Gdy próbujemy kogoś przekonać, w gruncie rzeczy mówimy: „Mylisz się. Źle to postrzegasz, źle zapamiętałeś, doświadczasz w niewłaściwy sposób. Pozwól, że ci wytłumaczę, że mam rację. Przekonasz się, o co chodzi, i zmienisz zdanie”. Wynika z tego jednak przykra konsekwencja: druga strona czuje, że się jej nie dostrzega i nie słucha, co u większości ludzi budzi opór i gniew. Przekonywanie wywołuje wrażenie, że nie dostrzegamy prawdy i wartości innych ludzi. Gdy druga strona czuje, że się jej nie dostrzega i nie słucha, nie ma szansy na zbudowanie więzi.
Zrozumienie („są dwie prawdy”) i przekonywanie („jest tylko jedna prawda”) to przeciwstawne podejścia do ludzi. Dostrzeżenie, które z nich stosujemy, to ogromnie ważny pierwszy krok w każdej relacji. Kiedy zakładamy, że „jest tylko jedna prawda”, doświadczenia innych wydają nam się atakiem na naszą perspektywę. Staramy się więc udowodnić słuszność własnego punktu widzenia i spychamy drugą stronę na pozycje obronne: musi ona dowieść prawdziwości swojego doświadczenia. Kiedy zakładamy, że „jest tylko jedna prawda”, sytuacja szybko się zaognia – obie strony myślą, że spierają się o to, co jest tematem rozmowy, podczas gdy tak naprawdę każda próbuje bronić swej pozycji i dowieść, że jest wartościowym człowiekiem doświadczającym czegoś rzeczywistego. Gdy zakładamy, że „są dwie prawdy”, ciekawią nas doświadczenia innych i uznajemy je za prawdziwe. Mamy wtedy okazję poznać drugą stronę. Kiedy podchodzimy do innych z otwartością, nie muszą się bronić. Gdy obie strony czują się dostrzeżone i wysłuchane, pojawia się szansa na pogłębienie więzi.
Badania nad relacjami małżeńskimi, biznesowymi i przyjacielskimi raz po raz dowodzą, że dążenie do zrozumienia – „są dwie prawdy” – daje najlepsze rezultaty. Na przykład punktem wyjścia w metodzie terapeutycznej Gottmanów – opierającej się na dowodach naukowych i opracowanej przez parę psychologów, Johna Gottmana i Julie Schwartz Gottman – jest założenie, że dwie prawdy są tak samo ważne. Z kolei w studium poświęconym dwóm typom słuchania psycholożka kliniczna Faye Doell dowodzi, że ludzie, którzy słuchają, żeby zrozumieć (w odróżnieniu od tych, którzy słuchają, żeby odpowiedzieć), ogólnie odczuwają większą satysfakcję ze związku[1]. Neuropsychiatra Daniel Siegel, współautor książki Zintegrowany mózg – zintegrowane dziecko, często natomiast powtarza, że kluczowe w związku jest poczucie, że druga osoba rozumie, co czujemy. Opisuje to jako „uczucie, że ktoś obejmuje nasz umysł swoim”, uczucie, że rozumie się to, czego doświadcza ktoś inny[2]. Badania wskazują wręcz na to, że najlepsi liderzy doceniają i słuchają swoich pracowników częściej, niż do nich mówią; innymi słowy: zapoznają się z prawdą swoich pracowników, zamiast próbować ich przekonać, że szef zawsze ma rację[3].
Jako jednostki także radzimy sobie lepiej, gdy nasz wewnętrzny dialog opiera się na podejściu „są dwie prawdy”. To dzięki wielości perspektyw mogę przyjąć do wiadomości, że jednocześnie kocham swoje dzieci i potrzebuję odrobiny samotności. Jestem wdzięczna losowi za to, że mam dach nad głową, a jednocześnie zazdroszczę tym, których stać na nianię. Mogę być dobrą matką, ale czasem nakrzyczeć na dziecko. Zdolność do jednoczesnego doświadczania wielu pozornie przeciwstawnych myśli i uczuć – uświadamianie sobie, że jednocześnie może istnieć wiele różnych prawd – jest podstawą zdrowia psychicznego. Najtrafniej ujął to psycholog Philip Bromberg: „Zdrowie wymaga umiejętności przebywania w przestrzeniach między rzeczywistościami i nietracenia z oczu żadnej z nich: zdolności doświadczania samego siebie, a jednocześnie wielu innych osób”[4]. Spełniamy się najlepiej, gdy zauważamy różnorodność uczuć, myśli, popędów, doznań w nas samych, nie identyfikując się z żadnym z nich; gdy potrafimy się odnaleźć w zalewie doświadczeń („Zauważyłam, że trochę się denerwuję, a trochę jestem podekscytowana” albo: „Widzę, że coś we mnie chce krzyczeć na dzieci, ale chcę też wziąć głęboki oddech”). Inaczej mówiąc: jesteśmy zdrowsi, gdy potrafimy dostrzec jednocześnie dwie prawdy (a nawet więcej!).
Jeśli jako rodzice wychodzimy z założenia, że „są dwie prawdy”, możemy być bardziej zdecydowani. Sama zawsze staram się uwzględniać jednocześnie dwie rzeczywistości: mogę być matką, która wychowuje dziecko w sposób, który pozwoli i mnie, i jemu czuć się dobrze, a przy tym wyznaczać wyraźne granice, zapewniać ciepło i więź, spełniać dzisiejsze potrzeby dzieci, ale też sprawić, że zyskają odporność. Na poziomie mikro podejście „są dwie prawdy” zawsze pomaga znaleźć rozwiązanie problemu: mogę się nie zgodzić, żeby dziecko siedziało przed komputerem czy konsolą, a ono może być z tego niezadowolone. Mogę się złościć, bo dziecko mnie okłamało, a jednocześnie być ciekawa, co takiego wydało mu się zbyt straszne, żeby mi o tym powiedzieć. Mogę uznać lęki dziecka za irracjonalne, a jednocześnie zachować wrażliwość na jego potrzeby. A co najważniejsze – mogę nakrzyczeć na dziecko i wciąż być kochającym rodzicem. Mogę coś zepsuć, a potem naprawić. Mogę żałować, że coś powiedziałam, i następnym razem postąpić lepiej.
Podejście „są dwie prawdy” może wszystkim ułatwić zrozumienie świata, w którym często widać sprzeczności, ale w wypadku dzieci jest szczególnie ważne. Dzieci muszą czuć, że rodzice zauważają i zgadzają się na ich uczucia, ale że te uczucia nie dominują nad całą resztą ani nie wpływają na podejmowane decyzje. Taki jest cel większości rodziców. Chcemy podejmować decyzje, które wydają nam się najlepsze dla dzieci, a jednocześnie obchodzi nas, co dziecko czuje w obliczu tych decyzji. To dwie odrębne rzeczy. Dostrzeganie obydwu prawd, przyzwalanie na obydwie rzeczywistości to podstawa, jeśli chcemy zrozumieć dziecko i zbudować z nim więź.
Przyjrzyjmy się temu bliżej w relacji między dorosłymi. Miałaś w pracy świetny rok i obiecano ci, że dostaniesz zasłużoną podwyżkę. Ale podczas spotkania szefowa mówi ci: „Obcięli nam budżet i będziemy musieli zwolnić parę osób. Ty nie stracisz posady, ale w tym roku nie mogę ci dać podwyżki. Może za rok”. Zastanów się. Co czujesz w stosunku do szefowej? Czy jesteś rozczarowana? Wdzięczna? Szczęśliwa? Zła? To skomplikowane, prawda? Oto co ja myślę: są dwie prawdy. „Cieszę się, że wciąż mam pracę, i jestem rozczarowana, że nie dostanę obiecanej podwyżki”. Oddzielmy perspektywę szefowej od twojej perspektywy. Ona musiała podjąć pewne decyzje: nie zwolni pracownicy, ale nie może jej dać podwyżki. Ty masz swoje odczucia: czujesz się rozczarowana, zawiedziona, zła, ale pojawia się też ulga. Twój gniew nie wpłynie na decyzję szefowej. Jej podejście nie zmieni twoich uczuć. Obie te rzeczy mają sens. Obie są prawdziwe.
Nie musimy wybierać tylko jednej prawdy. Co więcej, w większości dziedzin życia stykamy się z wieloma rzeczywistościami, które znacząco się od siebie różnią. Po prostu współistnieją i najlepszym rozwiązaniem jest przyznanie, że tak właśnie jest. Wdzięczność za to, że wciąż masz pracę, nie musi przeważyć nad rozczarowaniem, że twoja płaca nie wzrośnie. Gniew z powodu braku podwyżki nie musi unieważnić ulgi, że wciąż masz pracę.
Idźmy dalej. Nazajutrz szefowa widzi, że jesteś przygaszona, i potrafi zauważyć tylko jedną prawdę. Przychodzi do ciebie i mówi: „Nie mogłam ci dać podwyżki. Daj spokój! Bądź wdzięczna, że wciąż masz pracę”. Jak się z tym czujesz? Co się z tobą dzieje? Możesz się poczuć winna („Jak mogę się tak zachowywać, jestem egoistką!”) albo zła („Jak ona może się tak zachowywać, jest egoistką!”). Możesz być wściekła albo czuć, że pracodawca cię nie docenia. Jeśli nic z tym nie zrobisz, uczucia prędzej czy później przerodzą się w żal do pracodawcy i do szefowej, a wtedy stracisz motywację, żeby wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Dlaczego czujemy się tak kiepsko, kiedy zauważamy tylko jedną prawdę? Dlaczego uznanie, że jest tylko jedna prawda, uruchamia lawinę kłopotliwych zachowań?
W głębi serca wszyscy chcemy, żeby ktoś zauważył, czego doświadczamy, co czujemy – żeby zauważył naszą prawdę. Kiedy jesteśmy dostrzegani przez otoczenie, potrafimy zapanować nad rozczarowaniem i czujemy się na tyle dobrze i bezpiecznie, żeby dopuścić punkt widzenia inny niż własny. Gdyby szefowa zauważyła, co czujesz, i powiedziała: „Naprawdę nie mogłam ci dać tej podwyżki... ale rozumiem, dlaczego jesteś rozczarowana. Czuję to samo”, emocjonalny ciężar sytuacji rozłożyłby się całkiem inaczej. Szefowa nawet nie musiałaby przepraszać, że nie dała ci podwyżki. Jeśli dostrzegałaby i uznawała istnienie obu prawd – że podwyżka była nieosiągalna, ale twoje uczucia są uzasadnione – łatwiej byłoby się z tym pogodzić.
Podejście „są dwie prawdy” jest fundamentalną zasadą rodzicielstwa, ponieważ przypomina nam o dostrzeganiu tego, czego doświadcza dziecko albo drugi rodzic. Przypomina nam też, że to doświadczenie prawdziwe, uprawnione i warte nazwania. To podejście pozwala również uznać za takie swoje własne doświadczenie. Przypomina nam, że logika nie przeważa nad uczuciami: mogę mieć uzasadniony powód, żeby coś zrobić, a ktoś inny może mieć równie uzasadniony powód, żeby zareagować na to w dany sposób. Obydwa te punkty widzenia są prawdziwe.
Zasadą „są dwie prawdy” należy się kierować w wielu trudnych dla rodziców sytuacjach, które omówimy w tej książce: dowiemy się, jak zachować granice w konfrontacji z dziećmi, jak uniknąć walki o dominację, jak sobie radzić z nieuprzejmym zachowaniem, jak znaleźć solidne oparcie, gdy bycie rodzicem staje się trudne. Opiszę kilka przykładów, ale mam nadzieję, że będziesz stosować tę zasadę także w innych dziedzinach życia. Owszem, to książka o rodzicielstwie, ale w gruncie rzeczy dotyczy relacji międzyludzkich w ogóle. Zasada, którą się z tobą dzielę, ma zastosowanie w relacjach z dziećmi, ale także z partnerem, przyjaciółmi, rodziną, a co najważniejsze... z samą sobą. Czytając poniższe przykłady, zastanów się: „Gdzie jeszcze ma zastosowanie ta zasada?”. Zaufaj sobie i eksperymentuj z zasadą „są dwie prawdy” w każdej sytuacji, w której może ci się przydać.
ZASADA „SĄ DWIE PRAWDY” I BYCIE KONSEKWENTNYM, GDY DZIECKO PROTESTUJE
Oto typowy konflikt: dziecko chce oglądać program, który ty uważasz za nieodpowiedni dla kogoś w jego wieku. Dziecko bardzo się złości i upiera, że wszyscy jego koledzy to oglądają, mówi, że jesteś najgorszym rodzicem na świecie, że nigdy więcej się do ciebie nie odezwie.
TWOJA DECYZJA: Moje dziecko nie może oglądać tego serialu czy filmu.
UCZUCIA DZIECKA: Zdenerwowanie, rozczarowanie, złość, poczucie wykluczenia.
Jeśli tylko jedna z tych rzeczy może być prawdą, najprawdopodobniej emocje dziecka wpłyną na twoją decyzję. Jeśli powiesz sobie, że musisz podejmować pewne decyzje w trosce o uczucia dziecka, na pewno porzucisz bycie konsekwentną, żeby udowodnić, że jesteś dobrym, kochającym rodzicem.
A jeśli istnieją dwie prawdy? Możesz zrobić obie rzeczy: zachować granice i postanowić, że dziecko nie może obejrzeć programu, a jednocześnie zaakceptować emocje dziecka, które jest zdenerwowane, rozczarowane, złe i czuje się wykluczone. Gdy podejmujesz decyzję, w której słuszność wierzysz, możesz powiedzieć dziecku: „Kochanie, są dwie prawdy. Po pierwsze: zdecydowałam, że nie możesz obejrzeć tego filmu. Po drugie: denerwujesz się i złościsz na mnie. Naprawdę bardzo się złościsz. Widzę to. I nawet rozumiem. Masz prawo się złościć”. Nie musisz wybierać między wytrwaniem w swojej decyzji a pełnym miłości zauważeniem uczuć dziecka. Nie musisz wybrać jednego z dwojga: podjęcia decyzji, która wydaje ci się słuszna, albo uznania uczuć dziecka. Obydwie te rzeczy są prawdziwe.
Jest oczywiście jeszcze jeden przykład współistnienia dwóch prawd: możesz czuć się znakomicie jako rodzic stosujący podejście „są dwie prawdy” („Super! Jestem świetną matką!”), a jednocześnie dziecko może się denerwować. Ostatecznie nie stosujemy magicznego zaklęcia, które pozwala załagodzić sytuację. To tylko słowa, które pozwalają zauważyć, że dziecko jest człowiekiem, i stworzyć więź, która przyniesie długoterminowe korzyści.
Ale bycie dobrym rodzicem nie zawsze zostaje nagrodzone dobrym zachowaniem. Co wtedy? Powiedzmy, że mówisz synowi, że ma prawo się złościć, a on krzyczy: „No więc jestem wściekły! Nienawidzę cię!”. Po pierwsze: upewnij się, czy twój punkt widzenia jest słuszny („Wiem, że podjęłam właściwą decyzję, ufam sobie”). Cały czas zauważaj również punkt widzenia dziecka – jego prawdę: „Ojej, wiem. Wiem, że jesteś wściekły. Rozumiem”. Zachowuj granice. Kiedy zauważysz, że jest na to przestrzeń, dodaj: „Jest masa innych filmów. Daj znać, jeśli zechcesz któryś obejrzeć”. Albo: „Może moglibyśmy zrobić wieczorem coś innego, równie fajnego?”. Pamiętaj jednak, że już zrobiłaś to, co konieczne dla was obojga.
ZASADA „SĄ DWIE PRAWDY” I UNIKANIE WALKI O DOMINACJĘ
Walka o dominację zawsze oznacza złamanie zasady „są dwie prawdy”. Myślimy wtedy: ja kontra dziecko. Przykładem niech będzie przepychanka przed wyjściem z domu:
RODZIC: Jeśli chcesz iść się bawić na podwórku, musisz założyć kurtkę!
DZIECKO: Nie! Nie jest mi zimno, chcę iść bez kurtki!
Może ci się wydawać, że mówicie o tym samym – o założeniu kurtki – ale tak naprawdę oboje chcecie się poczuć zauważeni. Jako rodzic chcesz, żeby dostrzegano, że troszczysz się o dziecko. Ono tymczasem chce, żeby widziano, że jest niezależne, i żeby pozwalano mu decydować o własnym ciele. Kiedy czujemy, że inni nas nie dostrzegają, nie potrafimy rozwiązywać problemów. Dlatego gdy dochodzi do walki o dominację, twoim najważniejszym celem powinno być rozwiązanie problemu.
Najpierw przypomnij sobie, że „są dwie prawdy”, bo jeśli tylko czujemy, że inni dostrzegają, czego doświadczamy i czego pragniemy, umiemy opuścić gardę. Ostatecznie większą wagę przywiązujemy do tego, żeby czuć się zauważeni, niż do konkretnych decyzji. To zawsze ma największe znaczenie.
Gdy tylko uda nam się przypomnieć sobie, że są dwie prawdy, możemy zmienić punkt widzenia i przejść od „ja kontra ty” do „ja i ty kontra problem”. I... to wszystko. Kiedy to się stanie, znajdziemy się w jednej drużynie, dostrzeżemy problem i wspólnie się zastanowimy, jak go rozwiązać.
Przyjrzyjmy się tej sytuacji jeszcze raz.
RODZIC: Zanim wyjdziesz, musisz założyć kurtkę. Jest bardzo zimno!
DZIECKO: Nie! Nie zmarznę! Pozwól mi wyjść!
RODZIC: No dobrze, poczekaj. Daj mi chwilę. Niech się zastanowię... Martwię się, że zmarzniesz, bo strasznie wieje. Ty mówisz, że nie jest ci zimno, i jesteś pewien, że nic ci nie będzie, prawda? Dobrze rozumiem?
DZIECKO: Tak.
Teraz otwierają się przed wami nowe możliwości. Przyjrzyjmy się dwóm z nich.
RODZIC: Hmm... co możemy zrobić? Na pewno znajdziemy rozwiązanie, które zadowoli nas oboje...
DZIECKO: Mogę wziąć kurtkę ze sobą i założyć, jak będzie mi zimno?
RODZIC: Jasne, fantastyczne rozwiązanie!
Kiedy dzieci czują, że są dostrzegane, rodzic jest członkiem drużyny, a nie przeciwnikiem, i gdy prosi się je o pomoc w rozwiązaniu problemu, dzieje się coś dobrego. Powiedzmy, że nalegasz, żeby dziecko włożyło kurtkę – na dworze jest minus piętnaście stopni, wiatr wieje z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie chodzi o zachowanie kontroli, tylko o bezpieczeństwo.
RODZIC: Hmmm... Co możemy z tym zrobić? Jako mama mam obowiązek zadbać o twoje bezpieczeństwo, a w tej chwili bezpiecznie jest założyć kurtkę. Ale ty chcesz sam podejmować decyzje i czujesz się kiepsko, kiedy mama mówi ci, co masz robić.
DZIECKO: Nie założę tej kurtki!
RODZIC: Słyszę, co mówisz. Musisz założyć kurtkę, jeśli chcesz wyjść... a jednocześnie wolno ci się z tego powodu złościć. Nie musi ci się podobać, że musisz ją założyć.
Nawet jeśli to ja podejmuję decyzję, przyznaję, że dziecko ma prawo doświadczać tego, czego doświadcza. Nie próbuję go przekonywać, że prawda jest jedna: na dworze jest lodowato i jedyne, co ma sens, to założyć kurtkę. Przekonuję samą siebie, że to ważne, żeby dziecko założyło kurtkę, ustanawiam granice. Stwierdzam, że jeśli chce wyjść z domu, musi ją założyć, a potem nazywam uczucia, które to w nim budzi, i pozwalam, żeby je czuło. Ja podejmuję decyzję, a dziecko czuje się w związku z tym w określony sposób. Nikt nie ma racji. Obydwie te rzeczy są prawdziwe.
ZASADA „SĄ DWIE PRAWDY” A NIEUPRZEJME ZACHOWANIE
Opiszę teraz kolejny problem, o którym często słyszę od czytelników i klientów. Mówisz dziecku, że nie może siedzieć przy komputerze czy tablecie przed kolacją, pójściem spać czy wyjściem do szkoły. Dziecko krzyczy: „Nienawidzę cię! Jesteś okropna!”.
No dobrze, weźmy głęboki oddech. Najpierw zorientujmy się, co się dzieje. Jeśli zachowanie dziecka jest oknem na to, co się dzieje w jego wnętrzu, to takie nieposkromione słowa świadczą o nieposkromionych uczuciach. Pamiętaj, dziecko jest z natury dobre. Złe zachowanie bierze się z nieokiełznanych uczuć, nad którymi nie mamy władzy. Jak kontrolować coś, co jest poza kontrolą? Przez stworzenie więzi.
Drugie podejście:
DZIECKO: Nienawidzę cię! Jesteś okropna!
RODZIC (oddycha głęboko i mówi do siebie): Moje dziecko jest z natury dobre. Jego zachowanie nie świadczy o tym, co naprawdę do mnie czuje. To dobry dzieciak, który ma gorszy moment. A na głos stwierdza: „Nie podoba mi się to, jak się do mnie odzywasz. Skoro tak do mnie mówisz, chyba naprawdę się zdenerwowałeś, może trochę z innego powodu? Muszę się uspokoić... ty chyba też. A potem porozmawiajmy”.
Komunikujesz, co sprawiło ci przykrość – ale nie pozwalasz, żeby zachowanie dziecka stało się jedyną prawdą. Uznajesz uczucia, które spowodowały reakcję, za uprawnione, nawet jeśli zostały wyrażone w niekontrolowany sposób.
ZASADA „SĄ DWIE PRAWDY” I RADZENIE SOBIE Z PRZYKRYMI UCZUCIAMI
Zasada „są dwie prawdy” przydaje się zwłaszcza w sytuacjach, gdy dopadają nas myśli w rodzaju „jestem okropnym rodzicem” – kiedy czujemy się winni. Obawiamy się, że niszczymy dziecku życie. Kiedy jest trudno, przypominam sobie, co jest istotą zasady „są dwie prawdy”: jestem dobrym rodzicem, który ma gorszy moment. W takich sytuacjach łatwo wpaść w pułapkę jedynej prawdy: „Jestem okropną matką, wszystko psuję, nie daję rady, jestem koszmarna”. Taki wewnętrzny monolog napełnia nas wstydem i poczuciem winy. Jeśli przyjmiemy to nastawienie, zmiana nie będzie możliwa. Więcej o wstydzie piszę w dalszej części książki, na razie powiedzmy tyle: wstyd to natrętne uczucie, za którego sprawą tracimy poczucie bezpieczeństwa, a im bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że istnieje jedna prawda – jesteśmy okropnymi rodzicami – tym energiczniej piłujemy gałąź, na której siedzimy. Robimy coś, co sprawia, że czujemy się gorzej, i jeszcze głębiej wierzymy, że nie jesteśmy nic warci.
Jaka jest alternatywa? Jak zawsze musimy oddzielić zachowanie (to, co robimy) od tożsamości (tego, kim jesteśmy). Nie oznacza to, że sobie odpuszczamy i usprawiedliwiamy własne postępowanie. Znaczy to, że zauważamy własną dobroć i że jesteśmy zdolni podjąć wielki wysiłek, by nastąpiła poprawa. Zapamiętaj więc tę zasadę i powtarzaj ją sobie nieustannie: „Są dwie prawdy. Mam gorszy moment, ale jestem dobrym rodzicem. Jestem dobrym rodzicem, który ma gorszy moment”.