Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Widzew można ugiąć, ale nie można go złamać
Wypełniony po brzegi stadion, niezależnie od tego, czy drużyna gra w trzeciej lidze, czy z Legią Warszawa, fantastyczna atmosfera na trybunach, zespół kojarzony zarówno z wielkimi triumfami, jak i spektakularnymi upadkami. To właśnie Widzew Łódź – fenomen nie tylko sportowy, ale i socjologiczny. Klub z długą, dramatyczną historią, znaczoną mistrzostwami Polski, zwycięskimi bojami z Liverpoolem, Juventusem i Manchesterem City, po których RTS zyskał rzeszę wiernych fanów w całej Polsce. I budzący szacunek nawet u największych rywali.
Bartłomiej Stańdo w tej pełnej kibicowskiej pasji książce zawarł całe spektrum emocji, jakie towarzyszyły widzewiakom w ciągu ostatnich kilku lat; oddaje sprawiedliwość ludziom, bez których klub by się nie odrodził, odmalowuje euforię po awansach i potężne rozczarowanie po przegranych. Pisze o rzeszy fanatycznych kibiców w czerwono-biało-czerwonych barwach, ale nie unika też tematów najtrudniejszych: kłótni, konfliktów i skandali, których również przecież nie brakowało w tym okresie. Mowa tu o niezwykłej mobilizacji i jedności, by uratować klub, o triumfalnym pochodzie fanów po awansie do trzeciej ligi, o kolejnych rekordach karnetowych, ale i o nietrafionych inwestycjach, złych ruchach personalnych czy błędnych decyzjach w klubowych gabinetach. To historia bez cenzury – bo właśnie na taką opowieść zasługuje RTS.
Po upadku w 2015 roku, Widzew niczym mityczny feniks musiał odrodzić się z popiołów. W ciągu tych lat przeszedł drogę od czwartoligowych boisk po Ekstraklasę. Nie raz i nie dwa się w tym czasie potykał – sportowo i organizacyjnie. Ale zawsze się podnosił, jak tyle razy wcześniej w swojej historii. Bo jak głosi hasło w tunelu, którym piłkarze wychodzą na murawę: „Widzew jest niezniszczalny”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dziękuję ci, tato, że jestem widzewiakiem
Awansujemy? – to pytanie krążyło mu po głowie, gdy został w nią uderzony. Za późno dostrzegł ubranego na czarno mężczyznę w kominiarce, który w biegu wymierzył mu cios. Adam Radwański padł na murawę. Nigdy więcej nie zagrał już w Widzewie.
To był dla niego udany sezon, w przeciwieństwie do właśnie zakończonego meczu. Najważniejszego. Zdawał sobie z tego sprawę. Spotkanie ze Zniczem Pruszków miało zdecydować o awansie Widzewa do pierwszej ligi. Od samego początku wraz z kolegami próbował sforsować bramkę rywali, ale starania gospodarzy wyglądały nieudolnie. Do tego zamiast strzelić gola, już w pierwszej połowie przegrywali.
Frustracja kibiców rosła. Im bliżej było końca, tym częściej odwracali wzrok od boiska i kierowali go w stronę smartfonów. Jakby większą wiarę pokładali w tym, że Resovia utrzyma remis w Katowicach, niż że ich drużyna zdoła odwrócić losy spotkania.
I mieli rację. Sędzia skończył mecz. „Wypierdalać!” – wykrzyczało kilka tysięcy gardeł. Zebrani na trybunach kibice dali w ten sposób do zrozumienia, że nie mają zamiaru świętować, nawet jeśli ostatecznie Widzew awansuje. A już na pewno nie z zawodnikami, przez których największe emocje przeżywali właśnie za pośrednictwem aplikacji z wynikami na żywo.
Wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Skandal w ogólnopolskich mediach przykrył to, co działo się na boisku, choć trwał niespełna dwie minuty. Tyle wystarczyło, by wszyscy piłkarze, którzy ruszyli tradycyjnie podziękować kibicom po meczu, opuścili murawę.
W tym czasie kilkudziesięciu fanów postanowiło wcielić w życie zaintonowaną wcześniej przyśpiewkę: „Oddajcie barwy, pajace, oddajcie barwy!”. Część wbiegła na boisko, by ściągnąć koszulki z zawodników. Inni chcieli dołożyć z bliska własną wiązankę inwektyw. Dwóch przekroczyło ogrodzenie, ale przy tym wszelkie inne granice: prawa, dobrego smaku, widzewskości. Pierwszy uderzył wspomnianego Radwańskiego. Drugi wyrwał koszulkę Robertowi Prochownikowi. Za trykot „podziękował” młodemu piłkarzowi prawym sierpowym. Trafił.
Martyna Pajączek, ówczesna prezes Widzewa, obserwowała te sceny w towarzystwie prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej. Kilka godzin wcześniej obie przez telefon uzgadniały, czy można wykorzystać poluzowane przed momentem obostrzenia pandemiczne i wpuścić na mecz dwa razy więcej fanów, niż to było możliwe do tej pory. „To był dzień wolny od pracy, urzędy były zamknięte. Pani prezydent mogła nie odbierać, mogła mnie olać, ale zamiast tego pomogła. Jako gospodarz czuła, że to również jej święto, chciała w nim uczestniczyć” – wspomina Pajączek.
Po końcowym gwizdku nic nie zapowiadało święta. Wręcz przeciwnie. Stojąc w loży prezydenckiej, Pajączek próbowała dodzwonić się do Marcina Pipczyńskiego, kierownika zespołu. W tamtym momencie nie trzeba było być jasnowidzem, żeby przewidzieć, że za chwilę może wydarzyć się coś złego. Pajączek chciała zawrócić piłkarzy do szatni. Nie zdążyła.
Dwieście kilometrów dalej wciąż trwał mecz rywali Widzewa do awansu. GKS Katowice w doliczonym czasie trafił w słupek, miał też rzut wolny blisko pola karnego, ostatecznie jednak gola nie strzelił. W wyścigu ślimaków o zaplecze Ekstraklasy zwyciężył ten z Łodzi.
Widzew dojechał do mety, jednocześnie wypadając z jednego z najostrzejszych zakrętów na drodze do odbudowy klubu. W jej trakcie zdarzały się momenty euforii i ogromnego rozczarowania. Nie brakowało bolesnych rozstań, nierzadko tajemniczych. Dlaczego odszedł pierwszy kapitan? Pierwszy trener? Pierwszy prezes? Co działo się za kulisami kolejnych przewrotów u władzy? Dlaczego dochodziło do zmian na wszystkich klubowych szczeblach? Powstawanie widzewskiego feniksa z popiołów to historia piękna, ale i pełna zagadek. Na jej starcie nie było niczego: piłek, piłkarzy, boiska, a przez jeden dzień nawet klubu. Wielu ludzi poświęciło mnóstwo czasu, zdrowia i pieniędzy, by mozolnie dokładać kolejne cegiełki do imponującej budowy. Ale po meczu ze Zniczem zaczęła się ona rozpadać na ich oczach. I to na wielu płaszczyznach.
Na płaszczyźnie sportowej – bo chociaż cel został zrealizowany, to styl gry nie dawał nadziei na lepsze jutro. Ówczesny awans Widzewa nie bez przyczyny nazywano przecież najbrzydszym w historii polskiej piłki nożnej. A trener, któremu udało się go osiągnąć, został niebawem zwolniony.
Finansowej – głównie z powodu pandemii COVID-19 i polityki lockdownów, ale nie tylko. Pomeczowy skandal zakończył wiele rozmów z potencjalnymi sponsorami. Jeden z nich miał zainwestować na tyle dużo, by reklamować się na przodzie meczowej koszulki.
Wizerunkowej – i to pomimo niezwykłej postawy fanów, którzy w czasie odwoływania meczów i zamykania stadionów nie odwrócili się od klubu i ponownie wykupili wszystkie karnety. Pomogli Widzewowi w trudnym momencie, ale zachowanie nielicznej grupy po meczu ze Zniczem sprawiło, że fenomen widzewskich kibiców zszedł na drugi plan.
„GKS zremisował, tym samym z drugiego miejsca awansowaliśmy do pierwszej ligi” – oznajmił zgromadzonym spiker Marcin Tarociński. W tym samym czasie pierwszoplanową rolę na murawie odgrywali już nie piłkarze, lecz policja. Funkcjonariusze w pełnym umundurowaniu ganiali się z ludźmi, którzy wbiegli na murawę, a zawodnicy schodzili do szatni. Bez koszulek, ze spuszczonymi głowami, w akompaniamencie potężnych gwizdów.
„Niektórzy się cieszą, niektórym jest po prostu wstyd” – relacjonował na antenie klubowej telewizji Arkadiusz Stolarek. Komentujący z nim to spotkanie Dariusz Postolski skwitował krótko: „Śmiech przez łzy”.
Płakała nie tylko dziewczyna Radwańskiego.
Miał dość czytania o ukochanym klubie, który właśnie balansował nad przepaścią i tracił resztki równowagi. Doskonale pamiętał go z czasów świetności. Piłkarze, którzy tworzyli wielki Widzew, byli teraz jego dobrymi kolegami. Grzegorz Waranecki nie chciał jednak żyć tylko wspomnieniami. I nie chciał, by tylko one mu pozostały.
Zamknął laptopa. Przypomniał sobie o niedawnej rozmowie z Władysławem Puchalskim. Usłyszał wtedy w słuchawce: „Grzesiek, musimy coś zrobić”. Waranecki zdawał sobie z tego sprawę. Ten przedsiębiorca, który urodził się w Łodzi i wychował na Bałutach, był widzewiakiem od dziecka.
Była ostatnia sobota czerwca 2015 roku. Uznał, że nie ma już na co czekać. Sięgnął po telefon. „Jesteś jutro zajęty? – spytał i wyjaśnił Puchalskiemu: – Odbudowujemy Widzew. Spotykamy się w hotelu Ambasador na Chojnach. Mógłbyś zadzwonić do Witka Skrzydlewskiego?”
Puchalski spełnił prośbę, choć właściciel żużlowego Orła ostatecznie na spotkanie nie dotarł. Pojawił się natomiast syn Jacka Ferdzyna, projektanta powstającego wówczas stadionu Widzewa. „Negocjowałem zakup działki od Sylwestra Cacka. Na ostatnim z tych spotkań zrozumiałem, że upadek klubu jest kwestią czasu. Stąd mój telefon do ojca, który znał się z Puchalskim” – wyjaśnia Marcin Ferdzyn, działający od lat w branży budowlanej.
Waranecki dzwonił dalej. Z loży VIP na starym stadionie znał Piotra Pietrasika, komornika przy sądzie rejonowym. Ten o planach powiedział Tomaszowi Barańskiemu i Tomaszowi Gasińskiemu, którzy prowadzili wspólnie kancelarię adwokacką. Poinformował także kolegę po fachu, Marcina Głowackiego, którego zatrzymała rodzinna uroczystość, ale podał wiadomości dalej.
Telefon od „Głowy” zaskoczył Tomasza Figlewicza tylko dlatego, że akurat spędzał tę niedzielę poza domem. „Usłyszałem, że Widzew nie dostanie licencji, więc musimy spotkać się po południu. Rodzina wiedziała, że szaleństwo to nasze drugie nazwisko. Spakowałem wszystkich do auta i ruszyliśmy do Łodzi” – wspomina „Figiel”.
Jeszcze zanim popędził w kierunku miasta włókniarzy, miał świadomość, że taki moment wreszcie nadejdzie. Był do niego przygotowany. Już w 2014 roku z Rafałem Markwantem opracowywał warianty budżetów na taką okoliczność. Przeanalizował z kolegami kilka możliwych scenariuszów, ustalił z nimi schemat działania. Nie wyobrażał sobie, by cokolwiek mogło powstać bez tych, dla których Widzew był całym życiem – kibiców.
Dwudziestego trzeciego czerwca 2015 roku, tydzień przed spotkaniem w Ambasadorze, Figlewicz był jednym z tych, którzy powołali do życia stowarzyszenie TMRF „Reaktywacja Tradycji Sportowych”. Nazwa chwyciła. Nowe rozszerzenie historycznego RTS, doskonale pasujące do odbudowy klubu, wymyślił Tomasz Pakulski (na kibicowskim forum znany pod nickiem „żabieniec”).
Figlewicz zastanawia się, jak można było przy rejestracji dodać do nazwy słowo „Stowarzyszenie”, tworząc skrót SRTS. „Zorientowałem się po dwóch latach, gdy zobaczyłem klubową pieczątkę. To świętokradztwo” – mówi Figlewicz.
Jacek Ferdzyn zaprojektował nie tylko widzewski stadion, ale też hotel Ambasador przy ulicy Kosynierów Gdyńskich. Z jego właścicielem, Kazimierzem Gawlikiem, dobrze znał się natomiast Grzegorz Waranecki. „Pan Kazimierz to świetny człowiek, udostępnił nam wszystko za darmo” – mówi „Żagiel”, który pseudonim zawdzięcza swoim uszom; w dzieciństwie jeden z kolegów z piaskownicy powiedział, że ma uszy jak żagle, i tak już zostało.
W zamówionej przez niego sali konferencyjnej pojawiło się jednak zbyt nieliczne grono, by spotkanie towarzyskie mogło zamienić się w założycielskie. „Wszedłem do środka i powiedziałem: »Przepraszam, panowie, ale jest nas za mało. Nic nie zrobimy, do rejestracji potrzebnych jest 15 osób«” – wspomina Puchalski.
„Władek już wtedy pokazywał nam różne wyliczenia. Mówił, że być może uda się zacząć od czwartej ligi, a tam potrzebne będzie co najmniej 300 tysięcy złotych. Podzielił to przez wymaganą liczbę członków, wyliczył składkę. Miał przygotowane różne strategie działania. Można Puchalskiego nie lubić, ale jeśli ktoś nie docenia jego wkładu, to nie wie, o czym mówi” – uważa Pietrasik.
„Z Grześkiem robiliśmy interesy, kiedyś zamawiał mi jakąś biżuterię na pamiątki w Chinach” – przyznaje Puchalski, który dekadę wcześniej był prezesem Widzewa. Do Ambasadora przyszedł z laptopem; w następnych dniach znajdzie się w nim wiele dotyczących klubu dokumentów. „Ktoś musiał zrobić czarną robotę, którą lubię i na której się znam” – mówi Puchalski.
Figlewicz, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kibiców „Tylko Widzew”, zjawił się w towarzystwie Marcina z Olechowa-Janowa, kibica o pseudonimie „Dziku-J”. „Puchalski zaczął nam opowiadać w tym gronie, jak reaktywuje się upadłe kluby. Swoją drogą, miał w tym pewne doświadczenie. Przy czym kiedy dowiedział się, kim jesteśmy, to powiedział, że on z bandytami nie współpracuje. Kończy temat, bo pamięta, co się działo w bydgoskim Zawiszy – opowiada Figlewicz. – Zmienił podejście, gdy się okazało, że po ustaleniu wysokości składki jesteśmy jedynymi, którzy są gotowi położyć gotówkę na stół. Z bandytów staliśmy się partnerami w biznesie”.
Puchalski wspomnianej sytuacji nie pamięta: „Nie miałem nic do Tomka, wiedziałem, kim jest. Od razu zaczęliśmy korespondować i pracować nad budżetami”. Zanim jednak można było nad czymkolwiek pracować, należało cokolwiek mieć.
Kasa klubu dzień przed jego reaktywacją naturalnie była pusta. Krótkie niedzielne spotkanie wszyscy obecni opuszczali z jedną myślą: skoro nie ma ani odpowiedniej liczby osób, ani środków finansowych, to trzeba sprowadzić kolejnych ludzi z pieniędzmi.
Tej samej niedzieli piłkarze w Widzewie Sylwestra Cacka dowiedzieli się, że start przygotowań do nowego sezonu został przesunięty o kilka dni. Część zawodników nie miała złudzeń i już znalazła nowe kluby. Trudno było się im dziwić. Od 15 czerwca spółką zarządzał syndyk, Dariusz Jędrzejewski. To efekt zmiany z postępowania układowego, w którym Widzew rozłożył swoje długi na raty i miał je spłacać do 2029 roku, na likwidacyjne, bo jednak podjętych wcześniej zobowiązań nie realizował.
Choć era Sylwestra Cacka jest opowieścią na osobną książkę, historia Reaktywacji nie byłaby pełna bez odpowiedzi na pytanie, dlaczego Widzew w ogóle musiał zaczynać od zera. „Koniec końców klub upadł przez 700 złotych” – mówi spokojnym, cichym głosem człowiek, który zainwestował w Widzew blisko 70 milionów złotych. Bo jego zdaniem właśnie 700 złotych wynosiła niezapłacona rata, przez którą Arka Gdynia złożyła wniosek o uchylenie układu, choć mówiono też o 15 procentach z całego długu wobec klubu z Trójmiasta, czyli kwocie 9600 złotych. Tak czy siak sąd rejonowy przychylił się do wniosku klubu z Trójmiasta. „Zrobił to bezprawnie, w ciągu tygodnia i bez powiadamiania nas o tym, choć jeszcze przed wyrokiem zapłaciliśmy tę ratę, a Arka wniosek wycofała” – kontynuuje Cacek. Klub złożył wówczas zażalenie. Jego zasadność potwierdza rozstrzygnięcie procesu w kolejnej instancji.
„W sierpniu 2015 roku wygraliśmy sprawę w sądzie okręgowym, ale nic oprócz małej satysfakcji nam to nie dało. W Polsce są takie przepisy, że choć postawiono nas w stan upadłości niesłusznie i bezprawnie, to w tym czasie zdążył wejść do spółki syndyk i porozwiązywał kontrakty, bo szukał oszczędności. Nie było czego zbierać. Nie mieliśmy piłkarzy, a rozgrywki już ruszyły. Jedyne, co nam pozostało, to tuż po wygranej sprawie samemu złożyć wniosek o upadłość” – wspomina pochodzący z Piaseczna biznesmen.
Nie tak wyobrażał sobie zakończenie historii, która rozpoczęła się konferencją pod hasłem „Budujemy Wielki Widzew”. Zamiast jednak powrotu do lat świetności kibice przez lata obserwowali degrengoladę, agonię i wreszcie śmierć ukochanego klubu. Już drugi raz w XXI wieku.
„Boniek oglądał właśnie mecz Euro 2004, gdy odebrał połączenie z Łodzi. Powiedział mi kiedyś, że był to najdroższy telefon w jego życiu” – mówi Puchalski, który jednego z najlepszych piłkarzy w historii polskiej piłki poznał przy okazji sprzedaży praw telewizyjnych. Negocjował je dla Wizji Sport z legendą Widzewa, bo to właśnie „Zibi” posiadał te prawa w spółce Go & Goal. „Mój sposób pertraktacji mu się spodobał. Polubiliśmy się” – wspomina Puchalski, którego dziennikarz Piotr Nisztor nazwał „najbardziej zaufanym człowiekiem Bońka”.
Pochodzi z Suwałk, jest absolwentem Uniwersytetu Łódzkiego, na którym skończył handel zagraniczny. Po studiach był odpowiedzialny za sprzedaż polskich tekstyliów na rynku amerykańskim. W latach 1977–1983 pełnił w Nowym Jorku funkcję przedstawiciela handlowego firmy sprzedającej polskie garnitury. W Łodzi pracował dla spółek szwajcarskich czy włoskich. Podczas transformacji ustrojowej był jednym z asystentów posła Mieczysława Gila.
Kilka lat po upadku komunizmu skontaktował się z nim Bogdan Zięba, kolega Puchalskiego z suwalskiego liceum, do którego chodzili między innymi z braćmi Basałaj. Zaproponował mu współtworzenie TV Wisła, pierwszej telewizji regionalnej w Polsce, która zamieniła się później w ogólnopolską stację TVN.
„Pojechałem do Stanów i kupiłem dla stacji pierwszy w tym kraju system MPEG-3, dzięki któremu byliśmy pionierem, jeśli chodzi o dystrybucję sygnału w systemie cyfrowym” – wspomina. Prawami telewizyjnymi zaczął zajmować się w holenderskim NetHold, z którego trafił do Wizji Sport. Wypracowane tam kontakty zaowocowały zatrudnieniem w Polskim Związku Piłki Nożnej. Boniek był wtedy w federacji wiceprezesem ds. marketingu.
Puchalski wspomina: „Napisałem pierwszy podręcznik licencyjny dla ówczesnej pierwszej ligi, zgodnie z wymaganiami UEFA. Byłem też na mundialu w 2002 roku, gdzie stanowiliśmy ze Zbyszkiem i Zdzisławem Kręciną komitet organizacyjny polskiej kadry. W Japonii spędziłem prawie dwa miesiące. Inne reprezentacje mieszkały w pięciogwiazdkowych hotelach, a ja znalazłem piękny ośrodek należący do Samsunga, w którym mieliśmy wszystko. Dzięki temu zaoszczędziliśmy prawie cztery miliony dolarów. Dostałem za to od prezesa Listkiewicza cztery tysiące premii”.
Nigdy nie grał w piłkę nożną, ale zaczął zarządzać jednym z największych klubów piłkarskich w kraju. Telefon z Łodzi, który Boniek odebrał, wykonał prezes zarządu bankrutującego klubu z alei Piłsudskiego. „Był nim mecenas Jerzy Porczyński, którego słowa sprowadzały się w zasadzie do apelu: Zbyszek, ratuj” – wspomina Puchalski, który został quasi-następcą Porczyńskiego. Wciąż był to bowiem Widzew, ale w innej postaci.
„Na spotkaniu ze Zbyszkiem Bońkiem w hotelu Forum zapytałem Tadeusza Gapińskiego, co się dzieje w Widzewie. Odparł, że w zasadzie nic: światło pogaszone, długi, nie ma prądu, wody, ogrzewania, drużyny. Niczego. Dzwoniliśmy do różnych ludzi, ale nikt nie chciał pożyczyć pieniędzy, bo klub miał już wtedy złą opinię. Zobaczyłem w dokumentach, że w 1992 roku RTS dał prawo do prowadzenia drużyny SPN Widzew SA, spółce Andrzeja Grajewskiego i Andrzeja Pawelca. Powiedziałem więc prezesowi Jackowi Dzieniakowskiemu, że skoro dał takie prawo, to może je też cofnąć. I tak się stało. Wymyśliliśmy z Porczyńskim, że założymy nowe stowarzyszenie, które otrzyma prawa do prowadzenia drużyny, zabrane zadłużonej spółce” – wyjaśnia krótko Puchalski proces transformacji Widzewa.
Przepisy PZPN pozwalały wówczas na takie zabiegi i RTS otrzymał licencję na grę w drugiej lidze. Pozostał mały problem: w Widzewie nie było niczego, włącznie z zawodnikami. „Wynająłem ośrodek w Wawrzkowiźnie niedaleko Bełchatowa, gdzie dowoziłem piłkarzy Stefanowi Majewskiemu. W miesiąc od zera zrobiliśmy drużynę. Początkowo pracowałem u Wieśka Wilczyńskiego w firmie telekomunikacyjnej, a Widzewowi prezesowałem po godzinach. Udało nam się to nieźle poskładać, choć w biurze pracowało kilka osób. Gdyby nas nie przekręcili w barażach…”
Puchalskiemu przerywa uwaga, że w tym samym sezonie Widzew również uczestniczył w procederze korupcyjnym. „To już trzeba Wojtka pytać” – mówi, rozkładając ręce.
Sponsorowanie Widzewa przez firmę Lukullus, której właścicielem był Wojciech Szymański, okazało się niedźwiedzią przysługą: biznesmen miesięcznie przekazywał na klub sześciocyfrowe kwoty, ale przyznał się do przekupienia sędziów w kilku meczach. Został skazany na cztery lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat i pół miliona złotych grzywny.
Puchalski: „Eugeniusz Kolator mówił, że Wojtek chce wyjść ze Świtu. Zbyszek się ucieszył, bo chodziło o zamożnego człowieka, który mógł pomóc klubowi. Finansowali Widzew z Bońkiem po połowie. Kiedyś, już po aferze korupcyjnej, powiedział mi, że płacił za uczciwe sędziowanie. Ani ja, ani Zbyszek o tym nie wiedzieliśmy. W prokuraturze mieli moje billingi. Nie znałem żadnego arbitra, nie miałem telefonu do »Fryzjera«. Mnie takie rzeczy nie interesowały”.
Konsekwencje działalności korupcyjnej były dla Widzewa wyjątkowo bolesne. Niczego w zasadzie dzięki temu nie ugrał, bo do Ekstraklasy awansował w kolejnym, czystym już sezonie. Sprawa ta jednak wracała przez lata i była źródłem wielu problemów dla przyszłych włodarzy klubu. Puchalski utrzymuje, że z nowym właścicielem, ściągniętym do Łodzi kilka miesięcy przed wybuchem afery, negocjowano w dobrej wierze.
„Widzew to moje serce, moja miłość, moja młodość. W 2004 roku poproszono mnie o pomoc. Powiedziałem, że mogę się tej akcji podjąć, choć nie miałem zamiaru być właścicielem. Szukałem kogoś, kto mógłby nim być. To przedsięwzięcie zaczęło trochę kosztować. Gdy przychodziłem, klub nie miał nic. Spotkałem się z panem Sylwestrem Cackiem, zainteresowanym moją inną inwestycją. Sprzedał bank i spodobała mu się wizja wejścia w Widzew” – powiedział Boniek w czerwcu 2021 roku na przesłuchaniu w sądzie okręgowym.
Puchalski: „Przeczytałem w gazecie, że Cacek jest zainteresowany Górnikiem Zabrze. Wsiadłem w samochód, pojechałem do Piaseczna, zrobiłem prezentację. Transakcję sfinalizowaliśmy w czerwcu”.
Wiele kontrowersji wzbudziła sprawa szwajcarskiego konta, na które nowy właściciel przelał środki po zakupie Widzewa. Boniek potwierdził ten fakt: „Powiedziałem Cackowi, że nie chcę żadnych dodatkowych pieniędzy, ale jeśli chce wziąć klub, musi mi zwrócić to, co w niego zainwestowałem. Przez dwa lata udzielałem pożyczek, od których odprowadzałem podatek PCC. W sumie chodziło o ponad cztery miliony złotych. Cacek powiedział, że nie ma problemu. Spytał tylko o to, czy może wpłacić pieniądze w Szwajcarii. Jestem wolnym człowiekiem, mogłem otworzyć na tę okazję konto. Po wpłacie przerzuciłem środki do siebie, do Włoch”.
Trochę inaczej opowiada o tym Cacek: „Przysłali mi mailem numer konta, które okazało się kontem szwajcarskim. Numerycznym, anonimowym. W wiadomości była podana kwota ponad miliona euro. W tytule przelewu napisałem, że to zwrot kosztów”.
Oprócz tego Cacek, Boniek i Szymański odkupili od stowarzyszenia udziały w utworzonej spółce akcyjnej: 76 procent należało do nowego właściciela klubu, pozostali dwaj udziałowcy mieli po 12 procent. Puchalski: „Cacek wpłacił do spółki 3 miliony, wartość udziałów Bońka i Szymańskiego wynosiła zaś po 420 tysięcy złotych” – wyjaśnia Puchalski, który miał pozostać na stanowisku prezesa przez rok. Na wspomnianej wcześniej konferencji wszyscy faktycznie mieli przekonanie, że oto razem „Budujemy Wielki Widzew”.
„Ustalenia w Warszawie były takie, że Cacek zajmuje się marketingiem, a Boniek sportem. Masz więc faceta, który za 100 milionów euro sprzedał Dominet Bank, jest na liście »Forbesa«, kocha piłkę. Masz Zbyszka, który jest najlepszym ekspertem od futbolu w tym kraju. Ja to miałem poprowadzić. W teorii rewelacja, ale ten mariaż nie zadziałał” – mówi Puchalski. Dlaczego? „Bo Cacek chciał ze Zbyszka zrobić kwiatek do butonierki. A dwa różne grzyby w jednym barszczu nie pasują do siebie. Obaj chcieli być liderami. Cacek nie umiał zaufać Bońkowi, który miał zajmować się sportem. Zatrudnił Bakalarczyka, a ten kwestionował zdanie Zbyszka”.
„Sylwek miał fioła na punkcie procesowania. Wszystkie banki polegają na tej metodzie działania; chodzi o to, żeby pani w okienku wiedziała, jak reagować. Ze Zbyszkiem zawsze twierdziliśmy, że klubu nie da się sprocesować, że powinien być zarządzany jak rodzina. Siedzimy kiedyś w Sheratonie, Sylwek mówi, że napisze proces nawet strzelania karnego. Zbyszek odpowiada, że bramka na treningu ma siedem metrów, a jak strzelasz na Heysel, to kurczy się do pół metra i nie wiesz, jak w nią trafić. W jaki sposób można to sprocesować?” – pyta retorycznie Puchalski.
Dochodziło do komediowych sytuacji. „Gdy Michał Probierz złożył rezygnację, Cacek zatarł ręce. Nie lubił Michała. Nie wiem dlaczego. Zgodnie z kodeksem spółek handlowych jako właściciel nie mógł narzucać swoich decyzji prezesowi, ale pewnego dnia powiedział, że przedstawi nam nowego trenera” – wspomina Puchalski. Okazało się, że Probierza w roli szkoleniowca zastąpić ma Marek Zub. Ówczesny prezes kontynuuje: „Zbyszek był we Włoszech, pojechałem do Piaseczna z Marcinem Bujnowiczem. To guru marketingu i świetny pracownik. Powiedziałem mu, że jesteśmy dzisiaj marionetkami, ale okej. Zaczęliśmy przepytywać Zuba. Trwało to kilka godzin, były jakieś testy psychologiczne. Poprosiliśmy na przykład, by narysował na kartce drzewo. Zrobił to, ale nie dodał podłoża, drzewo zawisło w powietrzu, było bez korzeni. Mówimy mu: to oznacza, że jest pan oderwany od rzeczywistości. Ależ Sylwek się na nas wkurwił”.
Nic dziwnego, że taki układ właścicielski nie wytrzymał długo. Cacek nabył 76 procent udziałów Widzewa w czerwcu 2007 roku. W grudniu, już po wybuchu afery korupcyjnej, przejął 12 procent od Szymańskiego. Akcje Bońka kupił we wrześniu 2008 roku. Od tamtej pory klub znajdował się wyłącznie w jego rękach.
Jak zakończyłaby się historia Sylwestra Cacka w Widzewie, gdyby przejął klub z czystą kartą? Być może podobnie, bo również nie ustrzegłby się błędów w doborze pracowników, od tych do biur po tych na boisko, a to tylko opóźniłoby smutny finał z 2015 roku. Mimo wszystko, oceniając erę Cacka, trudno lekceważyć niesprzyjające okoliczności.
„Gdy kupowałem udziały, nie było mowy o spłacie długów starego Widzewa, tego przed erą Bońka, a przecież przed klubem ustawiła się kolejka wierzycieli. Spłacaliśmy wobec niech zobowiązania. Nie chcieliśmy tego robić, ale musieliśmy, by dostawać licencję. To kosztowało krocie” – mówi były właściciel łódzkiej drużyny. Trącone kostki domina przewracały kolejne, sprawiając, że spirala długów tylko się nakręcała. „Nie wiedziałem też, że klub był zamieszany w korupcję. Gdy wybuchła afera i okazało się, że czeka nas degradacja, zimą wszyscy sponsorzy, którzy mieli taką możliwość, zdecydowali się natychmiast zaprzestać wspierania Widzewa. Podczas zimowego okienka nie chciał do nas przyjść żaden piłkarz, oprócz jednego Wojtka Szymanka”.
Kadra Widzewa nie była najsilniejsza w lidze. Z drugiej strony kibice mieli prawo uważać, że nie jest najlepiej wykorzystywana przez trenera. Na przykład Stefano Napoleoni był ulubieńcem trybun, ale nie szkoleniowca. „Zub! Co? Stefano!” – wykrzykiwano niejednokrotnie podczas meczu z Jagiellonią Białystok, kiedy to Włoch dostał wreszcie szansę i strzelił dwa gole, a Widzew wygrał 2:0. Pojedyncze zrywy jednak nie wystarczyły. Pozbawiony zimowych wzmocnień zespół ostatecznie spadł sportowo z ligi.
Zanim do tego doszło, Zub stracił stanowisko. Jego ostatnim meczem było starcie z Polonią Bytom, prowadzoną przez… Probierza. „Słyszałem o zawodniku Widzewa, który miał z byłym trenerem dobre kontakty, a w tamtym meczu odmówił wejścia z ławki rezerwowych. Po meczu koledzy przypięli mu do szafki pampersa. Dowiedziałem się, że z szatni wypłynęły informacje o ustawieniu, składzie i szczegółach taktycznych na to spotkanie. Widziałem kibiców Widzewa, którzy cieszyli się z bramek dla rywali. Co mogłem w takiej sytuacji zrobić?” – pyta Cacek.
Zachowanie fanów było wynikiem protestu przeciwko trenerowi i dyrektorowi sportowemu. Były właściciel klubu tłumaczy częste waśnie z częścią trybun konfliktem interesów: „Większość kibiców wspiera klub i chce dla niego jak najlepiej. Często rozumiałem ich frustrację, bo sam się denerwowałem na to, co się działo. Z wieloma miałem okazję spotykać się i rozmawiać, nawet gdy było gorąco. Po przegranych derbach przy alei Unii piłkarze byli sfajdani i kazali kierowcy obracać autokar drzwiami do bramy, by szybko wysiąść. Nie zgodziłem się na to. Wyszedłem pierwszy i długo dyskutowałem z fanami. Jeden wyskoczył do mnie z łapami, ale drugi sprzedał mu plaskacza i powiedział, żeby uważał, bo mówi z prezesem”.
Cacek dodaje: „W każdym wielkim klubie jest grupa kibiców, dla której najważniejszy jest własny biznes. Byłem zszokowany, gdy okazało się, że ci, którzy głośno krzyczą: »Widzew to my«, stawiają sobie za cel jego oskubanie. Przywłaszczali sobie wszystkie dochody ze sklepu klubowego. Organizowali wyjazdy: na słabym meczu zarabiali 15, na dobrym 40 tysięcy złotych. To była niewielka grupa. Gdy odważyliśmy się nie wpuszczać tych ludzi na stadion, zaczęli generować negatywne emocje, które udzielały się większej liczbie kibiców. A chodziło o pieniądze”.
W pewnym momencie ówczesny właściciel sporządzał umowy z fanami przed każdym meczem. Nie zawsze były dotrzymywane, ale Cacek wspomina też, jak w momencie walki o nowy stadion nie wygwizdano Zdanowskiej. Prezydent nie chciała pojawić się przy Piłsudskiego, by nie wysłuchiwać wyzwisk w swoim kierunku. „Ale przyszła i nie padło wtedy pod jej adresem żadne przekleństwo, czyli czasami te umowy przynosiły skutek. W ostatnim wywiadzie w TOYA wymachiwałem nimi, grożąc, że ujawnię ich treść. Zawsze się tego bali. Swoją drogą, dobrze, że mnie o to nie zapytano, bo byłbym ugotowany. Spiesząc się do studia, wziąłem plik przypadkowych kartek” – ujawnia swój blef Cacek. Oryginalne umowy zachował na pamiątkę.
Po latach dobrze wspomina jedynie programy na żywo, nie miały bowiem szans być zmanipulowane. „Najgorszy sort widzewskiego kibica to widzewscy dziennikarze – stwierdza. – Gdy po czasie dowiedziałem się, za ile pisali wierszówki przeciw Widzewowi… Opłacał ich nawet jeden ze sponsorów. Potrafili wziąć 50 złotych za opluwanie mnie. Za 200 złotych pisali, co chciałeś. Kiedyś jeden z najstarszych, guru widzewskich dziennikarzy, przyszedł do mnie do gabinetu i powiedział, że jak dostanie pięć tysięcy miesięcznie, to teksty o mnie będą zawsze w pozytywnym tonie. Gdy odparłem, że jego zawód polega na byciu obiektywnym, przestał pisać dobrze”.
Prezes Bogusław Sosnowski wpadł pewnego razu na pomysł, by jednego z żurnalistów udobruchać obiadem. „Przyjechałem do Łodzi, spotkaliśmy się we trzech – mówi Cacek. – Rozmawialiśmy o klubie, daliśmy mu trochę informacji. Było dobrze przez kilka dni, ale przytulił od kogoś stówkę i znów opluł Widzew. Może gdybym wiedział, że są takie stawki, tobym ich opłacił? Miałbym święty spokój, oszczędziłbym sobie tendencyjnych, zmanipulowanych artykułów”.
Nie ma jednak wątpliwości, że nawet usuwając wszystkie nieuczciwe teksty, nie sprawiłby, że zniknęłaby krytyka wobec działań klubu, którym zarządzał, i zatrudnionych w nim ludzi. Gdy w filmie Juliusza Machulskiego komisarz Ryba zwraca się zdenerwowany do kamery i oświadcza: „Nie ma żadnego Kilera. Kilera wymyśliliście wy, dziennikarze”, Ewa Szańska przytomnie odpowiada pytaniem: „Skoro tajemniczy Kiler nie istnieje, to kto strzela?”. Przy Piłsudskiego często strzelano niecelnie.
Jak wtedy, gdy klub jednego dnia ogłosił transfer Riku Riskiego i Bogdana Stratona. Pierwszy kosztował 300 tysięcy euro, a mimo to nie zdobył dla Widzewa żadnej bramki. Drugi kasował wysoką pensję, choć nie zagrał w ani jednym meczu. Nietrafionych transferów w latach 2008–2015 było zresztą mnóstwo. Słabszych momentów organizacyjnych czy fatalnych działań marketingowych też nie brakowało. A im bliżej było końca, tym gorszy klimat panował wokół klubu.
„Oczywiście, że popełnialiśmy błędy” – przyznaje Cacek. Za największy z nich po latach uważa zwolnienie Waldemara Fornalika, choć prowadzony przez niego zespół po rundzie jesiennej był liderem pierwszej ligi. „Niewątpliwie Waldek był najlepszym trenerem, jaki za moich czasów pracował w Widzewie. Doszły do nas jednak wtedy słuchy, że nie awansujemy, bo przeciw nam powstała spółdzielnia. Piłka nie jest czysta i pewnie nigdy nie będzie. Zaczęliśmy nerwowo myśleć, jak się zabezpieczyć, by nas nie ograli. Wzięliśmy Pawła Janasa, uznając, że to zbyt duże nazwisko, by ktoś chciał go przekręcić. Mogę żałować, że tak wyszło. Fornalik to bardzo dobry trener, do dziś kibicuję jego drużynom, gdy oglądam Ekstraklasę”.
Wiele wskazywało na to, że mimo zawirowań na ławce trenerskiej budowa będzie postępowała. Jej koszt nie pozwalał jednak o sobie zapomnieć. „Walczyliśmy o to, by nas nie degradowano za korupcję. Za pierwszym razem skutecznie. Nie było jednak wtedy przepisów pozwalających obniżyć kontrakty po spadku. Pierwsza liga, gdy chce się awansować, jest tak droga jak Ekstraklasa, a przychody znacznie mniejsze. Nie pozostało nam nic innego, jak próbować z tymi piłkarzami wygrać rozgrywki. I to również udało się zrobić, tyle że znów wrócił temat degradacji. Wygraliśmy w sądzie, ale mimo to musieliśmy kolejny sezon grać poziom niżej. A to oznaczało następny rok dużych wydatków” – wspomina Cacek. Widzew ustanowił wówczas pierwszoligowy rekord Polski – obronił mistrzostwo drugiej klasy rozgrywkowej, czego nie dokonał nikt przed nim i co nie uda się już prawdopodobnie żadnej innej drużynie.
Powrót do Ekstraklasy i pobicie rekordu sprzedanych karnetów w pierwszym sezonie to najlepszy moment ery Cacka. Następne rozgrywki klub zaczął źle, a Andrzej Kretek żegnał się z pracą, gdy zespół znajdował się w strefie spadkowej. Mimo to przed ostatnią kolejką drużyna Czesława Michniewicza otarła się o europejskie puchary. Ale i tak drogi Widzewa i przyszłego selekcjonera reprezentacji Polski się rozeszły. „Nie potrafił dostosować się do organizacji w klubie – tłumaczy Cacek. – Niektórym trenerom się wydaje, że skoro prowadzą zespół, to mogą uczyć i biznesu, ale generalnie nie mają wielu umiejętności. Potrafią rozsadzać całą organizację od środka, bo chcą być ważniejsi od zarządu. Idą ze wszystkim prosto do właściciela. Mają przewagę, bo są medialni. Dziennikarz napisze to, co chcą. Czesiek w tym królował”.
Pytany o opinię na temat późniejszego selekcjonera reprezentacji Polski, były właściciel Widzewa nie ma wątpliwości: „Słaby warsztat, o czym przekonałem się na obozie w Portugalii. Nigdy nie widziałem tak beznadziejnych treningów. Traktowanie piłkarzy Ekstraklasy jak juniorów. Żadnej dynamiki, tylko wieczne przesuwanie na stojąco, niczym pionki na szachownicy. Owszem, wiosną punktował. Wiem jednak o piłce tyle, że bywa brudna. Chciałem to przerwać, zwłaszcza że Michniewicz zwykle zostawia po sobie spaloną ziemię”.
Od tamtego momentu w Widzewie zaczął się zjazd. Następca Michniewicza, Radosław Mroczkowski, robił wiele, by szyć na miarę Ekstraklasy mimo coraz tańszych materiałów. Byli piłkarze potwierdzają, że dało się wyczuć przykręcany kurek. „Rok 2011, może 2012 to początek złych czasów w Widzewie – przyznał Maciej Mielcarz, były kapitan drużyny. – W najlepszym okresie pod rządami Cacka byłem najsłabiej opłacanym zawodnikiem, a w najgorszym okresie: najlepiej. To też świadczy o tym, że klub nie szedł do przodu. Piłkarze odchodzili, bo przez kilka miesięcy nie dostawali pieniędzy. Były aneksy do aneksów, byle udało się uzyskać licencję. Chyba tylko Marcin Robak nie odszedł przez finanse, ale dlatego, że dostał dobrą ofertę z Turcji. Niektórzy nieźle znosili brak wypłat, inni się buntowali. Nie oszukujmy się: zagraniczni piłkarze przyjechali zarobić. Jeśli nie płacono im przez kilka miesięcy, zaczynały się fochy”.
Ten brak płynności finansowej Cacek wiąże z nieregularnymi przychodami, choćby z tytułu praw telewizyjnych. „Polska to nie Hiszpania, gdzie banki kupują wierzytelności od klubów, by te mogły zrównoważyć cash flow, czyli przepływy pieniężne. Po kilku latach zaczęły się pojawiać opóźnienia w wypłatach” – przyznaje. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie odbił piłeczki: „Gdy zarabiający kilkadziesiąt tysięcy złotych piłkarz narzeka, że nie starcza mu na życie, bo musi miesiąc poczekać, to zastanawiam się: co o tym myśleli kibice? Niektórzy z nich zarabiali tysiąc–dwa tysiące złotych i słuchali takich rzeczy. Choć gdy lata się helikopterem do Krakowa na imprezę, to rozumiem, że może nie starczać”.
Niebawem Cacek przekonał się o prawdziwości starego piłkarskiego porzekadła: „Nie ma sianka, nie ma granka”. Choć Artur Skowronek, który zastąpił Rafała Pawlaka, był blisko wypłynięcia z zespołem ponad poziom wody, ostatecznie utonął w strefie spadkowej. Pierwsza liga po raz kolejny skomplikowała sytuację finansową klubu. Tym razem na dobre, bo Widzew nie wywiązał się z ustaleń układu upadłościowego.
„W pierwszej lidze zrobiło się ciężko, zwłaszcza gdy miasto Łódź bezprawnie wstrzymało nam wypłatę dotacji, którą wcześniej przyznało” – przypomina sobie Cacek. W ostatnim sezonie został nawet prezesem zarządu. Zatrudnienie Włodzimierza Tylaka, a później ponownie Rafała Pawlaka nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Wojciecha Stawowego zresztą też nie, choć styl gry preferowany przez tego szkoleniowca akurat przypadł właścicielowi do gustu. „Tylko wyników nie było” – mówi.
Kibice przeżywali upokorzenia zespołu i kolejne porażki, także tak dotkliwe jak 1:6 z Miedzią Legnica w kwietniu 2015 roku. Bolały równie mocno jak bieżące doniesienia z klubu. Jeszcze przed rozpoczęciem rundy wiosennej sezonu 2014/15 PZPN zawiesił Widzewowi licencję, przez co mecz z Sandecją Nowy Sącz zakończył się walkowerem. Zimą wyburzono stary stadion przy Piłsudskiego, na miejscu którego miał powstać nowy obiekt. Pojawił się problem z tymczasowym zastępstwem. Plan rozgrywania spotkań na niespełniającym wymogów obiekcie we wsi Byczyna skutkował ujemnym punktem w następnym sezonie za każdy kolejny rozegrany tam mecz. Łącznie uzbierało się ich sześć. „Tylko burmistrz Poddębic chciał przyjąć kibiców Widzewa, za co mam do niego szacunek. Bez tego w ogóle nie dostalibyśmy licencji. Koszty organizacji meczów w Chorzowie były duże, a większe stadiony w okolicy niedostępne. Piotrków Trybunalski, Tomaszów Mazowiecki i inne miasta odmawiały z obawy przed zachowaniem kibiców” – przekonuje Cacek.
Media informowały o próbie wystawienia na sprzedaż herbu oraz samego klubu. Ten pierwszy miał być wyceniony na dwa miliony złotych, drugi – na zaledwie 85 złotych, z zastrzeżeniem, że nowy właściciel musi spełnić odpowiednie kryteria. „Nikt się nie zgłosił. Wystawiając herb, chciałem wkurzyć niektórych, a tak naprawdę tylko sprawdzić jego wycenę” – twierdzi Cacek.
„Była szansa to ratować. I to nie było 85 złotych, tylko wszystkie długi, czyli kilkanaście milionów. Sylwek nie chciał się na to zgodzić. Moim zdaniem ze względów ambicjonalnych” – uważa Waranecki, który kilka miesięcy wcześniej objął łącznie cztery procent akcji klubu w zamian za rezygnację z należnych profitów po transferze Eduardsa Višņakovsa, napastnika, który trafił do Łodzi dzięki jego wsparciu.
„Eduards chciał grać w wyższej lidze, ale Cacek powiedział, że ma jeszcze dwa lata kontraktu i nigdzie go nie puści, dopóki nie zamienię zysków z transferu na akcje. Szkoda mi było chłopaka, więc się zgodziłem. Pamiętam, że akurat leciałem do Bangkoku. Sylwek przyjechał na Okęcie. Podpisałem mu te kwitki i dostałem w zamian okrągłe zero, bo spółka kilka miesięcy później upadła, więc jej akcje stały się bezwartościowe. Pozostał papierek, który mam zresztą do dziś” – wspomina Waranecki.
Cacek nazwał ofertę kupna klubu przez łódzkiego biznesmena facebookowym happeningiem. Podważył kibicowską moralność Waraneckiego, bo ten miał zagwarantować sobie 50 procent przychodów z transferu napastnika. Stwierdził, że Łotysz miał w kontrakcie wpisaną kwotę odstępnego w wysokości miliona euro. Gdyby jakiś klub chciał ją zapłacić, nikt nie mógł zablokować transferu, a łódzki przedsiębiorca otrzymałby połowę tej sumy.
„Zdarzyło się, że jak trzeba było pomagać, to przesłał zdjęcie SMS-em, na którym trzymał w garści duży plik pieniędzy. Te do Widzewa nie trafiały. W końcu przysłał ostatniego SMS-a, że na pożyczkę nie wyraża zgody jego żona” – mówi Cacek.
Osią sporu obu panów w pewnym momencie stał się zegarek właściciela Widzewa. W 2014 roku na licytacji komorniczej wygrał go Grzegorz Waranecki. „Poręczyłem coś, przepisy zaś są takie, a nie inne i musiałem zdjąć zegarek z ręki. Kupiłem go za siedem tysięcy franków i mogłem później odkupić, ale stwierdziłem, że wezmę nowy. Po wszystkim Grzegorz chciał mi go oddać, ale powiedziałem mu, żeby sobie zostawił jako wyrzut sumienia” – przyznaje Cacek.
„To konsekwencja słów Cacka na mój temat. Wtedy potraktowałem sprawę ambicjonalnie. Później zegarek też był licytowany, ale w celach charytatywnych” – mówi „Żagiel”, który przekazał go na dobroczynną aukcję Krzysztofowi Stanowskiemu.
Na koniec klubu nie było stać na to, by pojechać na wyjazd do Lubina, przez co regulaminowo przegrał 0:3 z Zagłębiem. Walkower ten przypieczętował spadek do drugiej ligi, czyli na trzeci poziom rozgrywek. Wtedy na horyzoncie pojawiła się nowa osoba i niektórzy dostrzegli w niej szansę na ratunek przed nieuchronnym upadkiem. „Nie miał pieniędzy i nie jest wariatem. Ciężko pracuje, zrobił Escolę, ale nie mogli się z Cackiem dogadać przez wysokość długów” – mówi Puchalski o Wiesławie Wilczyńskim, tym samym, u którego przed laty pracował.
Cacek: „Rozmawialiśmy o tym, by połączyć siły. Wilczyński miał licencję Barcelony na szkółkę Escola w Warszawie, ale nie było tam drużyny seniorów. Jego starsi juniorzy, jak Marcin Bułka, który później trafił do Chelsea czy PSG, nadawali się do gry. Miał pomóc Widzewowi, ale przejrzał dokumentację i uznał, że sam zrobi drużynę na poziomie drugiej ligi. Rozmowy zostały zakończone”.
Wciąż walczono o drugą ligę, którą Cacek uznał za ekonomicznie lepszy wybór aniżeli start drogą wydeptaną niedawno przez lokalnego rywala, Łódzki Klub Sportowy, czyli od piątego poziomu rozgrywkowego. Ostatecznie i tak do tego doszło.
Upadek stał się faktem. Portal Weszło w jednym z tekstów napisał: „Nie było, nie ma i nie będzie w polskiej piłce biznesmena bardziej nieporadnego niż Sylwester Cacek. W głowie się nie mieści, że jeden człowiek może w kilka lat podjąć tak wiele głupich decyzji, popełnić milion błędów i jednocześnie z żadnego nie wyciągnąć wniosków”.
Jak były właściciel klubu, znienawidzony przez dużą część kibiców Widzewa, widzi to po latach? Co zrobiłby inaczej? „Gdybym wiedział, że PZPN tak się będzie zachowywał, nie walczyłbym o Ekstraklasę, tylko od razu podniósł ręce. Może bym się wycofał, bo miałem taką możliwość. Mogłem też zacząć od drugiej ligi i spokojnie budować, czekając na potrzebny stadion, a odpowiedzialność spadłaby wtedy na Bońka. Postanowiłem wziąć ją na siebie i walczyć o Widzew. Uznałem, że na pewno korupcja była, ale nie na taką skalę, nie tak zorganizowana jak w wielu klubach. Nałożono na nas nieadekwatną karę. Wybrałem przez to trzecią drogę, chyba błędnie” – ocenia. Na koniec zawiódł się na szefie zarówno związku ogólnopolskiego, jak i wojewódzkiego. „Prezes ŁZPN kręcił nas jak baranów. Spotykał się, rozmawiał, ustalał coś, a później robił co innego. Oszukiwał nas na potęgę. Pamiętam, jak w Byczynie chciałem się z nim przywitać, ale mnie unikał. Mówię: »Nie bój się, przecież cię nie zabiję za to, że kłamiesz« – wspomina Edwarda Potoka. – Natomiast gdy Boniek został prezesem PZPN, spotkałem się z nim i powiedziałem, że jeśli jest widzewiakiem i chce pomóc, to ma idealną okazję. Możemy się polubownie dogadać w sprawie odszkodowania za degradację. Niesłuszną, co potwierdził wyrok sądu. Zbyszek powiedział, że to nie jego sprawa. Odciął się od Widzewa – twierdzi Cacek i dodaje: – Gdyby związek zapłacił Widzewowi, klub praktycznie nie miałby długów. Nie byłoby mowy o układzie, poza naszą wiedzą zamienionym na likwidacyjny, a i jego suma, w przypadku gry w Ekstraklasie, też byłaby do udźwignięcia”.
Projekt Cacka poległ finansowo, nie bez wpływu niezależnych okoliczności, ale i sportowo, a pod tym względem właściciel miał już pełną decyzyjność. Trudno odmówić racji Puchalskiemu, który wspomina radę, jaką otrzymał od Bońka, gdy sam był prezesem Widzewa: „Miałem różne pomysły marketingowe, a Zbyszek powtarzał mi jedno, święte słowa. »Władek, możesz zrobić wszystko, postawić złote mury, ale to nic nie da, jeśli drużyna gra do dupy. Skoncentruj się na jednej rzeczy: pilnuj szatni, wypłacaj pieniądze na czas, dbaj o piłkarzy. Zespół to lokomotywa, która ciągnie cały klub«”.
Piłkarski pociąg Cacka się wykoleił, choć biznesmen zainwestował w klub kilkadziesiąt milionów złotych, udzielał pożyczek, które później umarzał. Nie wróciła do niego nawet złotówka. Zostało piętno doprowadzenia do upadku czterokrotnego mistrza Polski.
Słowa prezesa Potoka, że do ŁZPN zgłosiły się dwa podmioty chcące reprezentować nowy RTS, zadziałały na wyobraźnię odpowiedzialnych za Reaktywację. Czas stawał się coraz droższą walutą. Rozpoczął się wyścig o Widzew. Żeby go wygrać, w poniedziałek znów doszło do zebrania w Ambasadorze.
„Popatrz, »Figiel«, ma to kto jeszcze ratować” – przyznał Marcin Głowacki, widząc auta stojące przed hotelem na Chojnach. „Istotnie, gdyby założyć, że należą do przybyłych w sprawie Widzewa, to ich sprzedaż pozwoliłaby ułożyć budżet na czwartą, a może i na trzecią ligę. Robiło to wrażenie” – wspomina z uśmiechem „Figiel”.
Przy ulicy Kosynierów Gdyńskich pojawili się nie tylko kibice z przedsiębiorcami, ale także legendarni zawodnicy. Figlewicz spotkał się dużo wcześniej z członkami Stowarzyszenia Byłych Piłkarzy Widzewa. „Chciałem ich przekonać, że jeśli mamy odbudowywać RTS, to musimy iść razem. To też zakładaliśmy w naszym planie. Rozmawiałem z Krzysztofem Kamińskim i Wiesławem Wragą. Ustaliliśmy, że robimy to wspólnie pod egidą panów biznesmenów. Grono zaczęło się rozrastać”.
Jego ważną część stanowiły osoby wspierające klub finansowo w poprzednich latach. Jedną z nich był Piotr Pietrasik. Pewnego razu dał się namówić na transfer Veljko Batrovicia. Wyłożył 100 tysięcy euro. „Przekonał mnie syn Cacka. Twierdził, że to świetny piłkarz ze szkółki Arsenalu, młodzieżowy reprezentant Czarnogóry” – przyznaje komornik. Umowa gwarantowała mu 50 procent od następnego transferu, w kwocie nie mniejszej od zainwestowanej. Nie otrzymał nic, tak jak Waranecki. „Widzew ogłosił upadłość, więc pieniądze straciłem”.
Gdy będący w tarapatach finansowych klub potrzebował gotówki, Pietrasik niejednokrotnie przychodził mu z pomocą. To jego firma za milion złotych odkupiła od spółki wierzytelność – chodziło o słynne odszkodowanie, którego Widzew domagał się od PZPN. Spór dotyczył 12 milionów złotych. Podobnie jak Cacek, Pietrasik próbował dojść do porozumienia z Bońkiem, tyle że za pośrednictwem Puchalskiego. „Chciałem odzyskać to, co zapłaciłem, plus dziesięć procent. Reszta miała iść na nowy Widzew. Dokonalibyśmy cesji wierzytelności. Puchalski powiedział, że tak nie można, że Zbyszek się nie zgodzi”.
Na liście „ojców założycieli”, jak nazywano ludzi, którzy w poniedziałkowe popołudnie oficjalnie stworzyli stowarzyszenie, oprócz Pietrasika znalazły się jeszcze cztery osoby ze spotkania roboczego: Waranecki, Ferdzyn, Barański i Gasiński. Zabrakło Puchalskiego czy Figlewicza. Dlaczego? „Zbyszek się obawiał, że jeśli zacznę działać oficjalnie, to pójdzie fama, że wysyła swojego człowieka, by znów przejąć klub. Zadzwonił i zapytał, co ja tam robię. Odpowiedziałem swojemu przełożonemu, że tylko pomagam” – mówi Puchalski, który pracował wtedy w PZPN. Przeprosił zebranych, ale nie został jednym z nich.
Siedział jednak z nimi, miał wszystko w komputerze. Obiecał pomoc i słowa dotrzymał. Na założycielskie spotkanie 28 czerwca 2015 roku zaprosił między innymi Piotra Furmaniaka i Krzysztofa Marczaka. Na prośbę tego drugiego dotarł Jacek Bobczyński. Do tej ósemki dołączyli dwaj przedstawiciele z ramienia kibiców: Rafał Markwant, łódzki radny, który reprezentował OSK „Tylko Widzew”, a także przedstawiciel Stowarzyszenia „Fanatycy Widzewa”, Przemysław Olszowy.
„Ustaliliśmy, że stać nas na dwa miejsca. Mieliśmy wrażenie, że to pokrywa potrzeby środowiska kibicowskiego. Być może, gdyby ktoś przeczytał, że moje nazwisko znajduje się wśród ojców założycieli, mile łechtałoby to moją ambicję. Ale nie to było istotą sprawy. »Rafusowi« to miejsce się należało, podobnie zresztą jak »Przemasowi«. To są widzewiacy, którzy przerastają mnie o głowę. Podjęliśmy dobrą decyzję” – uważa Figlewicz, który i tak był obecny na wszystkich zebraniach, aż po latach sam wszedł wreszcie do struktury.
Trzy miejsca zajęli legendarni piłkarze: Wiesław Wraga, Andrzej Możejko i Marek Pięta. Waranecki przyciągnął przedsiębiorców poznanych na trybunach przy Piłsudskiego, czyli braci Krakusów, Rafała i Piotra. W tym gronie znaleźli się także notariusz Bartosz Postół, biznesmen Piotr Gusta, projektant stadionu Jacek Ferdzyn oraz komornik Marcin Głowacki. Ten ostatni zajął miejsce… żony kolegi.
– Podpisz tam, że będziesz – rzucił Pietrasik do „Głowy”.
– Piotrek, mogę ci pomóc, jak będzie trzeba, to wykonam wyznaczone zadania, ale finansowo nie dam rady.
– Wiesz co, ja wykupowałem drugie miejsce dla małżonki, to wejdź zamiast niej, przydasz się bardziej niż moja żona.
– Ale ja ci się nie wypłacę…
– No to po prostu będziesz działał.
Na start były potrzebne nie tylko pieniądze, ale i czyny. „Byłem wtedy świeżo w zawodzie. Miałem kancelarię dopiero trzy lata. Nie widziałem się w tym gronie finansowo, ale też absolutnie się tego nie wstydzę, że zająłem miejsce żony Piotra. Powiem szczerze: to było zrządzenie losu. Dostałem możliwość odwdzięczenia się Widzewowi” – wspomina Głowacki.
Twierdzi, że gdy był nastolatkiem, Widzew praktycznie uratował mu życie. W jego przypadku światełkiem w tunelu nie okazał się nadjeżdżający pociąg, a ukochany klub. „Był dla mnie punktem odniesienia. Czułem się częścią społeczności, to dawało mi siłę. Gdyby nie to, moje życie mogłoby potoczyć się różnie. Jak już zacząłem je układać, obiecałem sobie, że gdy będzie możliwość, pomogę Widzewowi”.
Wychował się na szóstkach przy Żabieńcu, czyli przy Szkole Podstawowej nr 166 w Łodzi. Stamtąd jeździł na mecze od 1991 roku. „Wtedy wszyscy byli chuliganami, ultrasami i piknikami w jednym. Osiedle było otoczone kibicami ŁKS. Od początku uczyłeś się, jak wpaść czy wypaść z autobusu. Jak reagować, gdy na Bazarowej rzucają kamieniami. Tak narodziło się wiele znajomości, z czasem przyjaźni” – wspomina.
Nigdy wcześniej nie spotkał wielu osób, które wzięły udział w poniedziałkowym spotkaniu, ale akurat z Waraneckim się znał. Poznali się, lecąc na derby Belgradu. „Grześka lubię i szanuję, bo potrzebne są impulsy. Jest pozytywnym wariatem, tak jak ja. Bez niego nie powstałoby to w ten sposób. Oczywiście, każdy może powiedzieć, że zrobiłby to samo. Były inicjatywy kibiców, Tomka Figlewicza, ale istnieje podstawowy problem: biznes nie ufa kibicom, a kibice biznesowi. Każdy zna swój świat i ten drugi uważa za obcy” – ocenia Głowacki. Nie starał się jednak pozbyć łatki kibola, która do niego przylgnęła. Łącząc kibicowską historię i wykonywany zawód, wolał zostać pomostem między trybunami a lożą VIP. Wiedział, że do powodzenia tej misji potrzebna jest współpraca.
W sali na pierwszym piętrze stoły ustawiono w literę U. Siedziało przy nich niemal trzy razy więcej osób niż dzień wcześniej. Z lewej strony kibice obok legend klubu, z prawej prawnicy i biznesmeni, pośrodku Waranecki z Puchalskim, a później również wybrany zarząd stowarzyszenia. Ustalenie jego składu nie było łatwe. Po czasie debat, burzy mózgów, rozmów o kształcie nowego tworu i jego celach ukonstytuowano nowy podmiot i sporządzono listę jego członków.
Doszło nawet do dyskusji o nazwie klubu. „Władysław Puchalski rzucił, że nowy Widzew nie może nazywać się Widzewem. W tym momencie uznałem, że stamtąd wychodzimy i wracamy do porzuconego pomysłu z 23 czerwca” – powiedział Figlewicz, ale ostatecznie się wstrzymał. W końcu przygotował się także na taki obrót spraw. Wyciągnął dokumenty i wykazał, że nie ma przeciwskazań. „Gdyby nie one, to Bóg mi miły, nie wiem, co uchwaliłoby towarzystwo. A przecież gdyby to była nazwa zastrzeżona, jak sugerował Puchalski, to dworzec czy dzielnica miasta też nie mogłyby się tak nazywać” – tłumaczy.
Z tyłu głowy miał pomysły związane z FC Łódź, czyli projektem jednego łódzkiego klubu. Pozytywnie wypowiadali się o nim choćby wybitni byli piłkarze obu największych drużyn z miasta włókniarzy, jak Zbigniew Boniek czy Jan Tomaszewski. „Widziałem na własne oczy wiadomość, którą na tamtym spotkaniu pokazał mi jeden z biznesmenów. Chodziło o bogatą firmę z Pabianic, która zapewniłaby pomoc łódzkiej piłce, jeśli będzie w niej jeden topowy klub. Odebrałem to jako formę nacisku” – dodaje Figlewicz.
Te i inne wątpliwości zostały wyjaśnione. Ostatecznie wysokość składki ustalono na 1700 złotych miesięcznie plus 5 tysięcy wpisowego. Wreszcie przyszedł czas na wybór władz. Problem polegał na tym, że nikt nie chciał lub nie mógł zostać prezesem. „Wszyscy patrzą na siebie, każdy ma swoją firmę albo pracę. Zarządzasz organizacją, za którą stoi kilkadziesiąt tysięcy wymagających kibiców, a zaczynasz od zera w kasie. Kupujesz sobie problem. Trudno się dziwić, że nikt się nie kwapił. Dziś mogę powiedzieć, że pierwszy prezes przypłacił to poświęcenie długami we własnej firmie. Widzew pochłaniał mu tyle czasu, że zaniedbanie własnej działalności było nieuniknione. Oddajmy honor tym, którzy wzięli to wszystko na klatę. Bez zarządu nie zarejestrowalibyśmy stowarzyszenia” – mówi Puchalski, na którego wówczas też zwróciły się wszystkie oczy. „Patrzą na mnie, pytają: »Władek, może ty zostaniesz prezesem?«. »Czy wyście ochujeli? Boniek wyrzuciłby mnie jutro z PZPN, a tam zarabiam pieniądze na życie«”.
Głowacki zwrócił się do Waraneckiego. Ten jednak wciąż był członkiem rady nadzorczej upadającej spółki i uważał, że w grę wchodzi konflikt interesów. Ale i tak, jak sam mówi, nie palił się do rządzenia: „Formalnie nie było takiej możliwości, a nigdy też nie chciałem być w zarządzie. Nie miałem aspiracji, by być prezesem. Wolałem pomagać i kibicować, bez żadnych stołków”.
Prawników z grona kandydatów wykluczała obawa, że złamią w ten sposób zasady etyki zawodowej. To może Figlewicz? Wielu uznaje go za największy mózg widzewskiego środowiska. Dostał już zresztą kiedyś propozycję objęcia funkcji prezesa Widzewa – od Sylwestra Cacka. „To na pewno byłoby najciekawsze wyzwanie w moim życiu. Nie chciałem stać na czele upadającego klubu, bo wiedząc, jaka jest sytuacja, miałem świadomość, że najpewniej, zgodnie z prawem, będę musiał w pewnym momencie złożyć wniosek o jego upadłość. To byłoby dla mnie za dużo. Drugi raz moją osobę w ten założycielski poniedziałek zaproponował Piotrek Pietrasik, ale i jemu podziękowałem. Czuję się kompetentny i obroniłbym własną kandydaturę, ale za długo w tym siedzę, by sądzić, że wszystko by się udało. W tamtym czasie, gdy ścierały się różne grupy wpływu, moja osobowość i bezkompromisowość pewnie nie zdałyby egzaminu. Ponadto musiałbym porzucić wszystko, czym zajmowałem się do tej pory, bez opcji przyjmowania pieniędzy od Widzewa. Rodzina mogłaby tego nie udźwignąć” – przekonuje „Figiel”.
Czas naglił, a zarządu wciąż nie było. Po krótkiej naradzie Waranecki wstał i oznajmił: „Dobrze, Marcin, ty będziesz prezesem, Rafał, ty wiceprezesem, a »Johnny« zostanie, kurde, skarbnikiem. Proszę to zaprotokołować, bo nie zdążymy ze wszystkim”.
Odbyło się formalne głosowanie, nikt nie wniósł sprzeciwu. Podobnie było ze składem komisji rewizyjnej, którą stworzyli Barański, Gasiński i Markwant. „Drukowaliśmy te papiery chyba do czwartej w nocy” – wspomina z uśmiechem Waranecki.
„Panowie mi pogratulowali. Zaskoczyli mnie; jadąc do Ambasadora, nie byłem na to przygotowany. Robiłem zawodowo wiele rzeczy w życiu, ale nigdy nie wiązały się one ze sportem. Zgodziłem się, bo to mój ukochany klub. Trudno było mi zasnąć tej nocy. W kolejnych zresztą też” – mówi Marcin Ferdzyn.
Poprzedniego dnia przyjechał w granatowej marynarce, prosto z biznesowego spotkania, nieco spóźniony. Na poniedziałkowe przyszedł wraz z pełnomocnictwem nieobecnego ojca. „Ważne dla nas było to, że to widzewiak, który prowadził firmę, a do tego jest synem projektantów nowego stadionu” – argumentuje Figlewicz.
Rafał Krakus: „Waranecki mnie namaścił, a ja stwierdziłem, że mu nie odmówię. Nie do końca wiedziałem, jakie wyzwania będą przede mną stały. Kocham Widzew, więc nie wypadało się wycofać. Z drugiej strony jest praca, rodzina… Są jakieś priorytety w życiu. Ale Widzew był jednym z nich. I to przez wielkie P. W domu oświadczyłem, że zostałem wiceprezesem, co nie wywołało ogromnej reakcji. Chyba nikt sobie nawet nie wyobrażał, z czym się to będzie wiązać”.
Pod pseudonimem „Johnny” kryje się legendarny piłkarz Widzewa, Andrzej Możejko. Oficjalnie został skarbnikiem. Oczywiście z powodu wspaniałej kariery, a nie wybitnych umiejętności rachunkowych. Symbolizował tradycję, którą zamierzali kontynuować uczestnicy spotkania w Ambasadorze.
Po wyborach atmosfera się nieco rozluźniła, choć brano też pod uwagę złe scenariusze. Jakich szukać piłkarzy, na jaką ligę? Co, jeśli się nie uda i będzie trzeba zacząć od klasy A? „To ja zagram na obronie” – wypalił Pietrasik, czym wywołał uśmiech zebranych. Gusta dodał, że stanie na bramce, a Barańskiego proponowano do ataku. W końcu ten poziom rozgrywkowy pozwalał na odrobinę fantazji przy ustalaniu kadry pierwszego zespołu. Priorytetem pozostawała jednak czwarta liga. To zaś wymagało dużej pracy i jeszcze większego jej tempa.
W rozmowie ze sport.pl Wojciech Stawowy nie wierzył w upadek klubu, którego był trenerem: „To jakby w czerwcu nasypało pół metra śniegu”. Nastawiał się na normalny start okresu przygotowawczego. Co zrobi komisja licencyjna? Jak zareaguje syndyk? Na jaki pomysł wpadnie Cacek? Czy Wlaźlik z Wilczyńskim utworzą konkurencyjny podmiot? „Powiem szczerze, że myśmy to już przestali śledzić” – przyznaje Figlewicz. Gdy cała piłkarska Polska wstrzymała oddech przed śmiercią Widzewa, ojcowie założyciele robili swoje.
„Gdyby nie pomoc prawników, nie pociągnęlibyśmy tego tematu” – przyznaje Puchalski, który jeszcze w niedzielę przekazał dokumenty Barańskiemu i Gasińskiemu. Posiadał statut stowarzyszenia z czasów własnej prezesury. „Nie był zły, ale naturalnie częściowo nieaktualny. Przez lata zmieniły się treści ustaw” – wspomina Barański, który ze wspólnikiem pracował nad niezbędnymi formularzami.
Reaktywację Tradycji Sportowych tworzyli ludzie, którzy nie zbudowali majątku, leniuchując we wtorkowe poranki. Ostatniego dnia czerwca 2015 roku obaj prawnicy od rana mieli kolejne sprawy i zapełniony kalendarz, w którym musieli wyczarować miejsce dla Widzewa. Kiedy telefon Barańskiego znów zawibrował, odpisał, że jest w sądzie i nie może rozmawiać. Przyjechał na miejsce przekonany, że ma jeszcze czas. Był pewien, że biuro podawcze Krajowego Rejestru Sądowego działa w tych samych godzinach co to przy ulicy Kościuszki, czyli do 16.00. Okazało się, że zamyka się półtorej godziny wcześniej. Musiał zacząć działać błyskawicznie. Zebrał owoce pracy swojej kancelarii i zaczął je drukować. W tym czasie wysłał też do Urzędu Miasta Łodzi skan statutu stowarzyszenia. Dzięki temu urzędnicy mogli się z nim zapoznać, a po otrzymaniu egzemplarza od sądu – tylko sprawdzić zgodność z oryginałem.
Kwadrans po 14 Barański wbiegał do budynku KRS. Wiedział, że przy przekazaniu dokumentów będzie musiał uiścić opłaty. Kazał to sprawdzić pracownikom, dopytał też sam na miejscu.
– Sześćset złotych było, chyba nic się nie zmieniło – odpowiedziała uprzejmie sekretarka, więc ruszył do kasy.
Siedemnaście złotych za pełnomocnictwo, 600 za wniosek – wyliczył przy prywatnym punkcie agencji PKO. Nie dostrzegł entuzjazmu u pani w okienku, która niebawem kończyła pracę.
– Nie przyjmę. To za dużo, teraz są nowe przepisy… – zaczęła tłumaczyć. Czyli jednak się zmieniło. Pani z naprzeciwka była bardziej na bieżąco od tej z sekretariatu.
– Błagam, zależy mi na czasie.
– Ponad sto złotych jest do zwrotu, później pan zejdzie i będzie chciał resztę – odparła. Miała znacznie więcej pracy, gdy ludzie wpłacali nierówno i wracali po nadwyżkę. Wtedy musiała coś wypisać, opisać, anulować, wypłacić…
– Nie, obiecuję! W nosie mam te pieniądze, chcę tylko potwierdzenie.
Była uparta, ale ją przekonał. Powiedział, że wystąpi z pismem do sądu, by ten wpłacił resztę na konto stowarzyszenia. Łapczywie złapał kwitek. Do zamknięcia były dwie minuty. Znów biegł po schodach, tym razem jednak z upragnionym papierem w ręku. Na górze czekał Głowacki z Marcinem Lesiukiem, kibicem Widzewa, a także panią będącą referendarzem sądowym. Była już zaznajomiona ze sprawą. Przyjęła komplet dokumentów i dowód zapłaty.
Zdążyli. Następnego dnia, gdy wniosek będzie procedowany, Barański wyjedzie na planowany urlop. Kierunek: Hel. Nad morzem dotrą do niego dwie oficjalne już informacje: po pierwsze, że Widzew upadł, a po drugie – że się odrodził.
To był przedsmak emocji, które czekały ich 1 lipca. „Pietrasik powiedział, że zna kogoś w KRS. Lesiuk potwierdził, że będzie możliwość załatwienia tego w ekspresowym tempie” – mówi Głowacki. Pani referendarz poszła im poprzedniego dnia na rękę, lecz znowu potrzebowali jej przychylności.
„Głowa” wsiadł rano w czerwoną mazdę 3 i ruszył w kierunku ulicy Pomorskiej. W drodze do siedziby KRS towarzyszył mu „młodszy brat z innej matki”, jak z sympatią wyraża się o Lesiuku. Zastanawiali się, jak przyspieszyć pracę trybów biurokratycznej machiny. Barański: „Wpadli na genialny pomysł, za to wielki szacunek dla nich. Wtedy przetarg na przesyłki sądowe wygrała nie Poczta Polska, a InPost. Żeby wszystko przyspieszyć, wpadli do siedziby tej firmy i po prostu wzięli ze sobą kuriera, który miał przy sobie pieczątkę”.
Pojechali z nim do sądu. Referendarz otrzymał dokumenty, teraz musiał je wysłać do Urzędu Miasta Łodzi. Zwykle trwałoby to przynajmniej kilka dni. Widzew musiał się zmieścić w jednym. Cały kraj obiegła właśnie informacja, że komisja licencyjna nie przyznała klubowi Cacka licencji na grę w drugiej lidze. Serwisy informacyjne, portale internetowe, gazety – wszystkie media mówiły o śmierci Widzewa.
Zgodnie ze scenariuszem ustalonym w Ambasadorze najpóźniej 24 godziny od ogłoszenia takiej informacji należało zorganizować konferencję prasową i zaprezentować na niej odrodzony Widzew. „Markwant wymyślił, że zrobimy ją przed budową stadionu” – przyznaje Puchalski. Waranecki, korzystając z Twittera, zaprosił ogólnopolskie media. Informacja pojawiła się też na portalach widzewskich. Plan operacji zakładał start między 10.00 a 12.00. Ostatecznie padło na 11.00.
Głowacki, Lesiuk i kurier z InPostu mknęli przez łódzkie ulice. Ten ostatni – z przypieczętowaną przesyłką z KRS. Skręcili w Kilińskiego, następnie w prawo w Jaracza. Zmierzali na Piotrkowską 104, gdzie na złożenie podpisu czekała prezydent Zdanowska. Jej rzecznik prasowy, a prywatnie kibic Widzewa, Bartosz Domaszewicz, wspomina: „Byłem na sesji rady miejskiej i dostałem telefon od »Głowy«. Mówił, że pilnie potrzebuje nie tylko podpisu pod wnioskiem, ale też szybkiego transportu do sądu. Był wyścig i obawa, że pierwszy zarejestruje się ktoś inny, a wtedy mielibyśmy problem”.
Najpierw w Urzędzie Miasta Łodzi sprawdzono, czy przesłany dzień wcześniej przez Barańskiego skan zgadza się z oryginałem. Przesyłkę oficjalnie nadał kurier InPostu. Po jakimś czasie oficjalnie ją odebrał i był gotowy powtórzyć ten manewr w KRS. Pozostawał jeden problem: jak załatwić obecność prezydent Łodzi przy rejestracji? Padł pomysł, by i ją zaprosić do czerwonej mazdy. Ostatecznie wybrano prostsze rozwiązanie. Przez parking przy urzędzie miasta, od strony dziedzińca, biegł z nim Domaszewicz. Trzymał w ręku pełnomocnictwo.
Zdanowska upoważniła do odbioru dokumentów z X wydziału KRS w imieniu miasta Małgorzatę Kajkowską, inspektor w Wydziale Sportu. Z podpisanym świstkiem i kurierem na tylnym siedzeniu obrano kierunek na ulicę Skorupki. Tam, niedaleko Politechniki Łódzkiej, mieściła się siedziba wspomnianego wydziału w Departamencie Spraw Społecznych UMŁ. „Boże, czuję się jak w filmie sensacyjnym” – przyznała Kajkowska, wsiadając do samochodu Głowackiego. Nigdy nie miała z czymś takim do czynienia. Po instrukcjach z urzędu wiedziała jednak, co robić.
Pędzili jak na sygnale. Znów musieli zdążyć przed zamknięciem KRS. „Tam popatrzyli na nas jak na wariatów. Nie dowierzali, że papiery wrócą do nich tego samego dnia” – wspomina „Głowa”. Pani z Wydziału Sportu 1 lipca wydała pozytywną opinię, referendarz wprowadziła wszystko do systemu. Pozostało czekać, aż ten całość przemieli, a następnego dnia wypluje. Zwykle ta procedura trwa nawet kilka miesięcy. Widzewowi udało się doprowadzić do tego w ciągu kilku godzin.
– „Głowa”, masz to? – niecierpliwili się koledzy ze stowarzyszenia, bo zbliżała się godzina rozpoczęcia konferencji. Dokładnie o 9.43 Głowacki wyciągnął papier z drukarki. Przez chwilę wszystko sprawdzał. Stowarzyszenie Reaktywacja Tradycji Sportowych Widzew Łódź. KRS: 0000565812. NIP: 7282803037. Adres: ul. Widzewska 69A, 93-308 Łódź.
Wszystko się zgadzało. Dostarczył kartkę prezesowi. Widzew nie miał może nic poza nią, ale żył. Istniał – tylko i aż.
Zgromadzonych 2 lipca 2015 roku przed budową przy Piłsudskiego 138 przywitało bezchmurne niebo. Trzy żurawie w tle symbolizowały początkowy etap prac. Na płocie Głowacki z Lesiukiem zawiesili czerwono-biało-czerwoną flagę, która pojawiła się z okazji stulecia klubu. Przyjechało wielu fanów, przedstawicieli mediów, a także trzech zawodników z drużyny, która dzień wcześniej przestała istnieć. Nie zabrakło reaktywatorów Widzewa z hotelu Ambasador. Postać w marynarce, czarnych spodniach i trampkach wyszła nieco przed szereg.
„Dzień dobry, miło mi wszystkich powitać na pierwszej konferencji prasowej w nowej erze Widzewa” – zaczął Figlewicz. Waranecki kręcił się na drugim planie, ubrany w szary T-shirt i dżinsy z dziurami. Puchalskiego nie było, ale napisane przez niego oświadczenie odczytał pierwszy prezes odrodzonego klubu. Ferdzyn zaczął od rozpatrzenia wniosku Komisji Odwoławczej ds. Licencji Klubowych, która postanowiła utrzymać w mocy decyzję o nieprzyznaniu spółce Sylwestra Cacka prawa gry w drugiej lidze. W rzeczywistości nie musiała się w tym celu nawet zbierać – jej członkowie załatwili sprawę mailowo.
„Prawdopodobna likwidacja Widzewa powinna być zaczątkiem czegoś nowego, stworzonego przez ludzi, którzy ten klub kochają” – przemawiał Ferdzyn, wymieniając wśród widzewskiej społeczności grupę byłych piłkarzy, kibiców oraz łódzkich przedsiębiorców. Powiedział o najpilniejszych celach: wstąpieniu do ŁZPN i przyjęciu w poczet członków PZPN, powołaniu drużyny piłkarskiej i zgłoszeniu jej do rozgrywek czwartej ligi, a także stworzeniu odpowiednich warunków do funkcjonowania klubu.
Wydarzenie relacjonował Dariusz Postolski, komentator spotkań Widzewa w Radiu Łódź. Wtedy jeszcze nie wiedział, że przez następne lata będzie robił to w oficjalnej telewizji nowego RTS. Tamtego dnia rozmawiał z kolejnymi osobami. „Żal straconych lat, nikt nie potrafi do tej pory wyjaśnić działania Cacka. Zaczynamy od nowa, na zdrowych, normalnych zasadach. Widzew upadł, ale nie ma możliwości, żebyśmy nie powstali” – powiedział Markwant. Figlewicz stwierdził, że oba stowarzyszenia kibicowskie poparły inicjatywę Ferdzyna i osób mu towarzyszących. Krakus z wpiętym w marynarkę herbem wspominał, jak chodził na wagary na Widzew, żeby oglądać Bońka i Smolarka, bo liceum miał naprzeciwko stadionu. Waranecki stwierdził: „Było ciężko. Jeśli spotkaliśmy się w poniedziałek, a już dziś mamy wpis do KRS, to chyba mówi samo za siebie”.
Umierało stare, rodziło się nowe. Gdy wszyscy pracownicy upadającej spółki otrzymali wypowiedzenia od 1 lipca, tego samego dnia nowy Widzew wysyłał wniosek do ŁZPN. Gdy 9 lipca dokument został rozpatrzony pozytywnie, do historii przechodziło znane kibicom miejsce „pod herbem”. O 15.00 rozpoczęto posiedzenie, na którym przegłosowano uchwałę nr XV/37/2015, przyjmującą stowarzyszenie w poczet członków ŁZPN i PZPN. Kolejna umieściła odrodzony Widzew w klasie A, następna rekomendowała PZPN promocję łódzkiego klubu do czwartej ligi, a jeszcze inna skreślała będącą w upadłości spółkę akcyjną Cacka.
Aby kilka dni później podobnie postąpił związek ogólnopolski, wniosek w odpowiednim czasie musieli wysłać Puchalski z Barańskim. Tak zapamiętał to pierwszy z nich: „Podpowiadałem, że musimy to zrobić wcześniej, bo jest posiedzenie zarządu, które odbywa się raz w miesiącu. Chodziło o to, by wniosek stał się punktem obrad. Dałem Tomkowi adres do Kamili Wiktor, mówię mu: »Wysyłaj bezpośrednio do niej, żeby trafił prosto na biurko Zbyszka«. Trzeba siedzieć w piłce, wiedzieć, do kogo wysłać dokumenty, kiedy jest posiedzenie zarządu PZPN. Gdybyśmy zrobili to za późno, na następne czekalibyśmy miesiąc. Wtedy już ruszała liga. Moglibyśmy nie zdążyć”.
„Puchalski wykonał przy mnie kilka telefonów do ludzi ze związku, żeby jego władze w ogóle się zebrały. Bez tego zaczynalibyśmy od klasy A. Chodziło też o to, by nie uznano nas za następców prawnych, którzy nadal mieli obowiązek spłaty długów, tylko za kontynuatora tradycji Widzewa” – mówi Pietrasik.
Głowacki: „Żeby PZPN przyznał prawo do gry od czwartej ligi, musi być do tego podstawa. Trzeba być w jakiś sposób zasłużonym. Tutaj duża rola wiedzy historycznej »Bliźniaków«, czyli Włodka i Tomka Gawrońskich, z którymi przegadaliśmy wiele godzin”.
Ostatecznie pojawił się pomysł, by nie odwoływać się do sekcji prowadzonej przez Cacka, tylko całej tradycji klubu: przede wszystkim piłkarskiej, ale też koszykarskiej, gimnastycznej czy bokserskiej. Liczono, że to otworzy furtkę pozwalającą ominąć upadającą spółkę. „Wiele pracował przy tym Figlewicz. To on namówił Ryszarda Andrzejczaka, prezesa koszykarek, by uznał nowe stowarzyszenie za kontynuatora tradycji. Podobnie postąpiły Stowarzyszenie Byłych Piłkarzy, Koło Seniora (mające w szeregach mistrza w kolarstwie), a nawet Urząd Miasta Łodzi. Wszyscy nas uznali. To była nasza podstawa podczas składania wniosku do związku” – opowiada Głowacki.
Edward Potok przyznał, że lobbował za tym rozwiązaniem choćby na meczu Superpucharu Polski w Poznaniu. Radosław Michalski, były piłkarz Widzewa, a wtedy członek zarządu PZPN, uspokajał Waraneckiego. „Śpij spokojnie” – polecił dobremu koledze i okazało się, że wiedział, co mówi.
Obradujący w hotelu Regent PZPN przychylił się do wniosku ŁZPN 14 lipca. Następnego dnia zaplanowano pierwszy trening czwartoligowej już drużyny.
Prawdziwa zabawa dopiero się zaczynała.
Widzew. Reaktywacja
Copyright © Bartłomiej Stańdo 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023
Redakcja – Grzegorz Krzymianowski
Korekta – Agnieszka Zygmunt, Dominik Leszczyński
Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na I stronie okładki – Rawpixel.com / Adobe Stock
Fotografie wewnątrz książki – Przemysław Sujka. Fotoreporter
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2023
ISBN epub: 9788382109269
ISBN mobi: 9788382109252
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl