Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Epoka Polski Ludowej to czas ożywionej działalności szpiegowskiej – sukcesy i porażki wywiadu oraz kontrwywiadu, agenci obcych służb, szpiegostwo militarne i przemysłowe. Czym naprawdę zajmowali się Ryszard Kukliński, Marian Zacharski, Tomasz Turowski i Jerzy Pawłowski? Jak wyglądała zimnowojenna wymiana szpiegów na berlińskim moście Glienicke? Co oznaczało słowo „wtórnik” i w jaki sposób tworzono fałszywe tożsamości? Na czym polegała słynna operacja o kryptonimie Żelazo? Jak potoczyły się losy tych, którzy zrezygnowali ze współpracy z wywiadem PRL-u? Czy szpiedzy wiedli luksusowe życie, jakie znamy z filmów o Jamesie Bondzie? Czy wywiad naprawdę nie wybacza zdrady i z premedytacją eliminuje byłych agentów ku przestrodze pozostałym? O brawurowych akcjach, tajemniczym i brutalnym świecie zdecydowanych na wszystko mężczyzn oraz pięknych i niebezpiecznych kobiet opowiada wytrawny znawca PRL-u Sławomir Koper.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 360
Od autora
„Ordery mam dla żołnierzy, a dla szpiegów tylko złoto” – mawiał Napoleon Bonaparte, co doskonale ilustruje ówczesną opinię o pracownikach wywiadu. Działalność szpiegowską przez wiele stuleci uważano za niehonorowy sposób prowadzenia wojny. Nie bez powodu schwytanych wywiadowców przeciwnika z reguły karano śmiercią, często bardzo okrutną.
Szpiegostwo towarzyszyło jednak ludzkości od zarania dziejów. Już w czasach antycznych ogromną wagę przywiązywano do rozpoznania sił i zamiarów wroga, a piękny literacki opis takich działań możemy znaleźć w Iliadzie Homera, w której Odyseusz w przebraniu przekrada się za mury Troi. Właściwie nikt nie wyobrażał sobie prowadzenia wojny bez działań wywiadowczych, a skoro wywiad był może niezbyt chlubną, ale jednak normą, to nieuchronną konsekwencją tego stanu rzeczy było pojawienie się kontrwywiadu. I tak już miało pozostać.
Obiegowe i niepochlebne opinie na temat działań szpiegowskich zaczęły się zmieniać dopiero wraz z rozkwitem literatury sensacyjnej. A gdy literaturze w sukurs przyszła kinematografia, funkcjonariusze wywiadu stali się bohaterami masowej wyobraźni. Ich losy intrygowały bez względu na to, czy byli oni postaciami autentycznymi, czy też wytworami fantazji autorów i scenarzystów. Czasami granice te ulegały zresztą zatarciu, w efekcie czego nieudolne działania wywiadowcze Margarethy Geertruidy McLeod (lepiej znanej jako Mata Hari) urosły do rangi jednego z ważniejszych wydarzeń I wojny światowej, a postać tancerki do dzisiaj fascynuje miliony ludzi.
Zachodni widzowie i czytelnicy w napięciu śledzili przygody bohaterów powieści Iana Fleminga, Toma Clancy’ego czy Roberta Ludluma, nad Wisłą zaś triumfy święcili szpiedzy działający na szkodę III Rzeszy. Hans Kloss i Max Otto von Stirlitz osiągnęli status bohaterów kultowych, a widzowie nie zwracali uwagi na to, czyim interesom oni służyli.
Gdy w filmie Agent nr 1 werbowano Jerzego Iwanowa-Szajnowicza, z ekranu padły słowa, że zostanie wysłany na najtrudniejszy front. I jest w tym dużo racji, bo życie agenta wywiadu z reguły było krótkie i kończyło się na szubienicy albo przed plutonem egzekucyjnym. A o szpiegowskich sukcesach opinia publiczna dowiadywała się niezwykle rzadko, bo wywiady z reguły nie zdradzają swoich tajemnic. Nie bez powodu wokół Krystyny Skarbek przez wiele lat panowało całkowite milczenie, a postać pięknej hrabianki dopiero niedawno zaistniała w zbiorowej świadomości.
Książka, którą mają Państwo przed sobą, jest nieco inna niż moje dotychczasowe publikacje. Z racji tematu więcej tu polityki. Ale nie byłbym przecież sobą, gdybym pominął życie prywatne moich bohaterów. Tam, gdzie było to możliwe i potrzebne, podaję szczegóły natury osobistej. Podejrzewam, że czasami zaskoczą one Czytelników – szczególnie mocno w przypadku Ryszarda Kuklińskiego. Bo choć życiorys pułkownika jest Państwu dość dobrze znany, to pewne informacje na jego temat mogą się okazać niespodzianką. I to chyba niemałą…
Dużo w tej książce znaków zapytania. Wywiad rządzi się bowiem swoimi prawami i do wielu informacji nie udało mi się dotrzeć. Tam, gdzie było to możliwe, uzupełniałem luki własnymi hipotezami, które niniejszym oddaję pod osąd Czytelników.
Częściej niż kiedykolwiek dotąd korzystałem ze zbiorów Instytutu Pamięci Narodowej. Myślę, że jest to zupełnie zrozumiałe z uwagi na poruszaną tematykę. W archiwach IPN-u natrafiłem na nieprawdopodobne bogactwo informacji obyczajowych, które znacząco urozmaiciły tę opowieść. Można tylko żałować, że dokumenty dotyczące niektórych postaci nadal pozostają w zbiorze tajnym i nie można z nich korzystać.
Z oczywistych względów nie zdecydowałem się ujawnić części nazwisk, choć poznałem je, czytając akta IPN-u. Dotyczy to osób prywatnych, szczególnie kobiet związanych z pułkownikiem Kuklińskim. Nie chciałem ingerować w życie prywatne tych osób oraz ich rodzin, co zapewne Czytelnicy zrozumieją.
Poza tym jak zwykle sięgałem do pamiętników, dzienników i wywiadów. Dużą rolę odegrały również ówczesne źródła prasowe. Wprawdzie nacechowane są charakterystyczną propagandą, ale znakomicie oddają realia epoki.
Książka nie bez powodu nosi tytuł Wielcy szpiedzy, przedstawiam bowiem zarówno funkcjonariuszy służb specjalnych Polski Ludowej, jak i tych, którzy działali w Polsce na rzecz obcych wywiadów. Aby urozmaicić zestaw bohaterów, przedstawiłem najróżniejsze aspekty działań wywiadowczych. Nie zabrakło tu zatem dyplomaty będącego rezydentem obcego wywiadu (André Robineau), szpiegowskiego wtórnika działającego pod cudzym nazwiskiem (Jerzy Kaczmarek), gangsterskiej afery z udziałem polskich służb (operacja „Żelazo”), „nielegalnego” agenta realizującego zadania w habicie zakonu jezuitów (Tomasz Turowski) czy też szpiegowskiej elity w osobach Mariana Zacharskiego i Ryszarda Kuklińskiego. Nie odmówiłem sobie przyjemności zaprezentowania największej mistyfikacji polskiego wywiadu (Andrzej Czechowicz), a także z pewnym niesmakiem opowiedziałem o człowieku, który z powodu wad charakteru stracił powszechną sympatię i szacunek (Jerzy Pawłowski). Przybliżam także jedyną udokumentowaną egzekucję na szpiegu uciekinierze (Władysław Mróz) oraz postać Jerzego Sumińskiego, którego ucieczka na Zachód wyrządziła być może więcej szkody niż dezercja pułkownika Kuklińskiego. Pozostaje on jednak postacią praktycznie nieznaną, nigdy nie był swojego rodzaju szpiegowskim celebrytą jak Kukliński. Moja opowieść stanowi więc dość urozmaicony i ciekawy przegląd metod działania agentów. Tym ciekawszy, że również ich życie prywatne bardzo często odbiegało od utartych stereotypów.
Jak zwykle nie oceniam moich bohaterów, nie próbuję ich też usprawiedliwiać czy atakować. Niech podejmą się tego Czytelnicy, albowiem moim zadaniem – jako historyka i autora – jest wyłącznie zaprezentowanie zebranego materiału. Mam nadzieję, że udało mi się to zrobić w sposób interesujący.
I na koniec jeszcze jedna refleksja. Przywykliśmy uważać, że Służba Bezpieczeństwa, której część stanowił wywiad cywilny, to banda degeneratów i półgłówków, którzy swoją przewagę zawdzięczali wyłącznie terrorowi. Nie wdając się w szczegóły metod działania SB, warto zauważyć, że szefowie i funkcjonariusze wywiadu nie byli nieudacznikami. To ludzie znakomicie przygotowani do realizacji określonych zadań i wykonujący je na ogół w sposób profesjonalny. Inna rzecz, że w ostatecznym rozrachunku służyli sprawie komunizmu, a w konsekwencji – interesom Kremla.
Sławomir Koper
Stanisław Mikulski jako Hans Kloss, najsłynniejszy filmowy wtórnik
Rozdział 1
Zamiast wstępu
Zapewne wszyscy widzowie filmu Jack Strong w reżyserii Władysława Pasikowskiego zapamiętali jego pierwsze sceny – egzekucję Olega Pieńkowskiego w piecu hutniczym. Pułkownik GRU (sowieckiego wywiadu wojskowego), który współpracował z CIA, został uznany za zdrajcę, a szczególną furię na Kremlu wzbudziła waga informacji, jakie przekazał na Zachód. To właśnie dzięki nim władze USA dowiedziały się prawdy o potencjale nuklearnym ZSRR i mogły prowadzić odważniejszą politykę. Dlatego też podczas kryzysu kubańskiego w USA nie obawiano się wybuchu III wojny światowej.
Niebezpieczna profesja
Pieńkowskiego aresztowano jesienią 1962 roku, osądzono podczas pokazowego procesu w Moskwie i skazano na karę śmierci. Według oficjalnych informacji został rozstrzelany, ale w kręgach wywiadowczych krążyła opowieść o wrzuceniu agenta do pieca hutniczego. Niektórzy twierdzili, że egzekucja była jeszcze bardziej okrutna, bo Pieńkowski spłonął żywcem w piecu krematoryjnym, a jego śmierć sfilmowano dla celów szkoleniowych.
„Kamera ukazuje w zbliżeniu twarz żywego człowieka – pisał Wiktor Suworow. – Twarz zlaną potem. Gorąco przy piecu. Twarz filmowana jest ze wszystkich stron bezgranicznie długo. Wreszcie kamera oddala się, ukazując całą postać. Człowiek nie nosi fartucha. Jest ubrany w drogi czarny garnitur, co prawda straszliwie wymięty. Krawat na szyi skręcony jak sznur. Przywiązano go stalową linką do noszy, które oparto o ścianę na tylnych uchwytach, tak aby mógł widzieć wlot pieca”1.
Wprawdzie aresztowanie szpiega zawsze uważano za mniejszy sukces niż jego odwrócenie (zwerbowanie), to jednak w przypadku własnych funkcjonariuszy sytuacja była inna. I jeśli tylko udało się ich zatrzymać, z reguły stawali przed sądem, a wymierzona im kara musiała być odstraszającym przykładem.
„I oto nosze płynnie ruszyły w stronę pieca. Drzwiczki pieca rozsunęły się na boki, rzucając na podeszwy dawno nieczyszczonych lakierków snop białego światła. Oto stopy zbliżają się do ognia. Człowiek stara się zgiąć nogi, podkurczyć kolana, zwiększyć odstęp między stopami i szalejącym ogniem”2.
Wszystkie szczegóły pokazowej egzekucji były perfekcyjnie dopracowane i nic nie pozostawiono tu przypadkowi. Miał to być przerażający dowód na potwierdzenie tezy, że zdrada zawsze zostanie ukarana. Dlatego film ten pokazywano każdemu adeptowi służby wywiadowczej.
„Słyszę ten bezdźwięczny krzyk, który mógłby zrywać drzwi z zawiasów. (…) Po prostu człowiek nie chce iść do pieca i stara się w jakiś sposób dać temu wyraz. A jakże to wyrazić, jak nie krzykiem? No więc krzyczy. Na szczęście ów krzyk nie został uwieczniony. Oto lakierowane buty poszły w ogień. Poszły, niech to wszyscy diabli.
Ogień szaleje. Pewnie tłoczą tlen. Dwaj pierwsi palacze odskakują, dwaj ostatni mocno popychają nosze w głąb. Drzwiczki paleniska zamykają się i ucicha terkot aparatu projekcyjnego”3.
Prawda i legenda o szpiegowskiej robocie
Wbrew powszechnym wyobrażeniom służba funkcjonariuszy wywiadu wcale nie przypominała filmów o Jamesie Bondzie. Nie spędzali oni czasu w eleganckich lokalach w towarzystwie pięknych kobiet, nie wydawali dużych sum na swoje utrzymanie. Ich zadaniem było jak najlepsze wtopienie się w otoczenie, co oznaczało rezygnację z wszelkiego rodzaju ekstrawagancji. Dotyczyło to zresztą nie tylko agentów przebywających za granicą, bo funkcjonariusze wywiadu również we własnym kraju pozostawali pod stałą obserwacją.
„Wbrew obiegowej opinii na temat esbeków mocno pilnowano »resortowej moralności« – twierdzi dziennikarz śledczy Cezary Gmyz. – Posiadanie kochanki, publiczne upijanie się, rodzinne awantury – to nie były rzeczy tolerowane i akceptowane. Oczywiście zdarzały się, jak wszędzie, ale tego typu sytuacje były szybko wyłapywane przez tzw. zofkę (ZOF – Zarząd Ochrony Funkcjonariuszy) i nieraz kończyły się wydaleniem ze służby albo przesunięciem na inne, z reguły podrzędne stanowisko. Zwykłe przypadki naruszania owego esbeckiego certyfikatu moralności były surowo tępione. (…) Kiedy ktoś zaczynał za dużo pić albo obnosić się z kochanką, to po prostu wylatywał ze służby”4.
Ważną rolę w werbowaniu kandydatów na etatowych oficerów wywiadu odgrywał ich wygląd zewnętrzny, w rzeczywistości bowiem daleko odbiegał on od opisów przedstawianych w literaturze sensacyjnej. Funkcjonariusz wywiadu (lub kontrwywiadu) podczas wypełniania zleconego zadania wcale nie nosił ciemnych okularów czy kapelusza nasuniętego na oczy, nie stawiał również kołnierza płaszcza i nigdy nie trzymał rąk w kieszeniach. Zgodnie bowiem z podstawową zasadą branży miał pozostać człowiekiem, na którego nikt nie zwraca większej uwagi. Nie mógł też mieć żadnych znaków szczególnych, nie powinien wyróżniać się wzrostem czy budową ciała, a jego twarz i sylwetka miały być trudne do zapamiętania.
Kolejną legendą jest sprawa uzbrojenia agentów wywiadu. Wcale nie dysponowali najnowszymi modelami broni osobistej, nie mówiąc już o specjalnych wynalazkach mających służyć do walki wręcz. Albowiem w pracy szpiega najbardziej skuteczne są inteligencja i opanowanie.
„Niech tylko zdarzy się wam popełnić błąd – tłumaczono słuchaczom w szkole GRU – z miejsca kontrwywiad przeciwnika rzuci przeciwko wam śmigłowce, gaz, psy, supernowoczesną technikę, sto samochodów, trzystu zawodowych policjantów. Na nic nie zda się wtedy pistolecik. Stwarza tylko złudne poczucie bezpieczeństwa. Pragniemy pozbawić was wszystkich złudzeń. Możecie liczyć tylko na własną głowę, na własną inteligencję”5.
Agenci wprawdzie często dostawali broń i przechodzili odpowiednie szkolenie strzeleckie, ale traktowano to marginalnie. Efektowne pościgi i strzelaniny są bowiem takim samym atrybutem literatury szpiegowskiej jak czarne okulary czy elegancki garnitur.
To wszystko nie dotyczyło jednak informatorów i współpracowników wywiadu. Jeżeli wcześniej przejawiali upodobanie do rozrywkowego trybu życia, to po ich zwerbowaniu nadal miało tak pozostać – nie powinni zmieniać swoich przyzwyczajeń. Idealnym tego przykładem jest jeden z bohaterów tej książki, Jerzy Pawłowski. Znakomity polski szablista w ciągu wielu lat nie zmienił swojego trybu życia; identycznie zachowywał się zarówno jako współpracownik polskiego kontrwywiadu, jak i amerykański szpieg.
Od wielu lat nie zmieniały się też metody werbowania współpracowników. Jak zwykle w cenie był szantaż – wykorzystywano różne ludzkie grzeszki.
„Każdy ma jakieś słabości – potwierdzał Czesław Kiszczak. – Mało jest ludzi, których nie dałoby się zwerbować. Jeden lubi pieniądze, drugi wódkę lub dziewczyny. Jedno pijaństwo, drugie pijaństwo, jedna rozmowa przy wódce, druga rozmowa przy wódce, coś tam nieopatrznie powiedział, to się dokumentuje…”6.
Najważniejszą rolę w szantażu odgrywały sprawy intymne, albowiem potencjalni współpracownicy, a więc ludzie na odpowiednich stanowiskach, z reguły byli mężczyznami żonatymi. Z wielu powodów nie chcieli rozbijać swoich związków, co skrzętnie wykorzystywano przy werbunku.
„Przykładowo – kontynuował Kiszczak. – Żonaty mężczyzna. Boi się żony, bo żona pochodzi z bogatej i wpływowej rodziny. Kariera jego jest oparta na małżeństwie, bo teść jest znanym politykiem. Żona nie jest najładniejsza, ożenił się dla kariery. Sam jest przystojniakiem. Na ulicy spotyka dziewczyny jak marzenie. Podskoczył raz, drugi raz, nadział się na agenturę, zainstalowano mu podsłuch, podgląd, sfilmowali sceny miłosne, nagrali te jego wszystkie rozmowy… A jak jeszcze coś brzydkiego o tej żonie powiedział… Pokazuje się delikwentowi zdjęcia, taśmy… Mówi mu się: »Jesteś skończony, teść ma długie ręce«”7.
Ze szpiegowskiej kuchni
Jednym z ulubionych motywów twórców filmów sensacyjnych jest zamiana aktówek z dokumentami – miał to być najczęściej stosowany sposób dostarczania zdobytych informacji do centrali. W rzeczywistości było zupełnie inaczej.
„Błyskawiczne przekazanie materiałów – tłumaczył polski szpieg w Watykanie, Tomasz Turowski – czyli idzie się w tłumie i nagle przechodzi obok kogoś i ociera się o niego – i materiał jest już przekazany (…). Niekoniecznie do kieszeni. Tak się wkłada, żeby nikt tego nie zauważył. Żadnego wymachiwania rękami, bo nawet najgłupsza obserwacja to wyłapie. Zamiana obiektów, na przykład jednakowych teczek, też nie wchodzi w rachubę. To dobre w filmach akcji kategorii C. Bardzo dobrym miejscem jest metro, gdzie jest tłok; podsunięcie skrawka papieru w ciągu ułamka sekundy nie jest problemem”8.
Ten rodzaj łączności miał jednak pewne ograniczenia – wykluczał przekazywanie większych ilości materiałów szpiegowskich. Do tego celu wykorzystywano martwe skrzynki kontaktowe, czyli odpowiednio spreparowane miejsca, w których można było złożyć materiały.
„To wybrane miejsce, w którym deponuje się materiał informacyjny – wyjaśniał Turowski. – Kredą się zaznacza, że skrzynka zawiera materiał do odebrania. Nazywa się »martwa«, dlatego że nie ma tu czynnika ludzkiego”9.
Do kraju zdobycze przerzucali specjalni kurierzy, a przesyłki miały status poczty dyplomatycznej. Jednak podczas wojny wywiadów nieraz zdarzyło się, że nawet poczta dyplomatyczna nie była wystarczającym zabezpieczeniem. Dlatego też stosowano szczególne środki ostrożności.
„Kurier bagaż ma przypięty do ręki łańcuchem z ogniwami (…) i przez całą drogę się z nim nie rozstaje – opowiadał Marian Zacharski. – W tej »osobistej« walizeczce znajduje się ładunek, który – w razie otwarcia jej przez osobę niepowołaną – spopieli całą zawartość. (…) Kurierzy latają we dwójkę, na wypadek gdyby któremuś z nich przytrafiły się kłopoty zdrowotne”10.
Z niewiadomych powodów powszechnie uważa się, że wywiad PRL-u był zacofany w stosunku do służb innych państw. To nieprawda – w bloku wschodnim istniał podział zadań wywiadowczych, a polskie służby w swojej specjalności odnosiły znaczące sukcesy. Inna sprawa, że sukcesy te nie były tak spektakularne jak osiągnięcia wywiadu sowieckiego czy NRD-owskiego.
„W wywiadzie politycznym byliśmy zdecydowanie słabsi głównie dlatego, że byliśmy za biedni – mówił Czesław Kiszczak. – Natomiast w wywiadzie technologicznym (zwłaszcza elektroniczno-maszynowym, chemicznym i farmaceutycznym) byliśmy, jak sądzę, bardzo dobrzy. Do dziś powinny znajdować się w MSW pisma z różnych ministerstw zamawiających różne technologie i późniejsze podziękowania wraz z wyliczeniem, ile to zysków przyniosło Polsce. To były dziesiątki, a nawet niekiedy setki milionów dolarów rocznie”11.
Wykorzystywano najnowsze zdobycze techniki, a między służbami państw komunistycznych funkcjonowała wymiana technologiczna. Świadczono wzajemne usługi mające ułatwić współpracę – w laboratoriach „bratniego” kraju nieraz realizowano specjalne zamówienia polskiego wywiadu. Największe znaczenie miały badania nad rozwojem przekazu informacji i technik fotograficznych.
„Mieliśmy przystawkę – wspominał Turowski – która pozwalała na zapamiętanie tysiąca grup, czyli pięciu tysięcy znaków, bo grupa szyfrogramu składa się z pięciu znaków-cyfr. Żeby nadać informację i nie pozwolić służbom pelengacyjnym przeciwnika na określenie miejsca nadawania, sygnał musi iść błyskawicznie, przez ułamek sekundy. I powinien być nadawany z punktu przemieszczającego się szybko, czyli na przykład z samochodu”12.
Meldunki nadawano, wkładając odpowiedni kabel do gniazdka zapalniczki samochodowej i rozwijając antenę przypominającą zwykłą antenę radiową. Przechwycenie takiej depeszy było praktycznie niemożliwe, bo emisja trwała zbyt krótko, a jej źródło błyskawicznie zmieniało swoje położenie.
Wiadomości zwrotne otrzymywano drogą radiową poprzez zaszyfrowane komunikaty nadawane na odpowiednich częstotliwościach. Ze względów bezpieczeństwa do ich odbioru używano standardowych odbiorników radiowych normalnie dostępnych w sklepach.
Klasyczny szpiegowski atrybut, czyli miniaturowy aparat fotograficzny, to urządzenie rzadko używane i raczej legendarne. Dobrej jakości zdjęcia można było wykonać zwyczajnym aparatem (na przykład praktiką), pod warunkiem że istniała możliwość zabrania ze sobą dokumentów. Normalny aparat fotograficzny nie rzucał się w oczy i nie wzbudzał podejrzeń w przypadku rewizji. Ogromne znaczenie miał natomiast pewien wynalazek naukowców z NRD.
„Niemcy stosowali go przy najważniejszych sprawach – relacjonował Zacharski. – Był to film do kamery filmowej, dlatego można było na nim robić około 1800 zdjęć. To był duży postęp, bo dotychczasowe aparaty dawały nam szansę na 36-60 zdjęć. Klisza była umieszczana w oryginalnej kasecie kupowanego filmu Agfa czy Kodak. Przygotowywano to tak, że pozostawiano oryginalną taśmę, mniej więcej 1,5 metra na początku i na końcu szpuli. Między te odcinki wklejano film specjalny, o dużej rozdzielczości, odpowiedni do fotografowania dokumentów”13.
Nie rezygnowano również z metod stosowanych od dziesiątków lat. Szpiedzy posługiwali się czasami nawet atramentem sympatycznym, jednak przy przesyłaniu informacji za pomocą zwykłej poczty bardziej skuteczna okazywała się nowsza technologia.
„Znajomość chemii w pracy operacyjnej, jeśli się przesyła meldunki, jest niezbędna – potwierdzał Turowski. – To była głównie kwestia fotografii i ukrytego przesyłania informacji. Tzw. technika mikrokropki, mikropunktu. Robi się zdjęcie mikrofilmowe, po czym przez obróbkę kliszy filmowej zdejmuje się miękką część, która jest elementem nośnym obrazu, z podłoża plastikowego, a potem z tego się formuje malusieńką kropkę i podkleja na przykład pod znaczek na kopercie. Albo pod słowami: »Droga Ciociu, pięknie tutaj, słońce świeci«. I się wysyła”14.
Możliwości techniczne ówczesnego wywiadu były nadspodziewanie duże. W latach 70. Turowski kopiował watykańskie dokumenty za pomocą skanera (!) ukrytego w brewiarzu. Wystarczyło, że przesunął go nad księgą, nie musiał nawet wyjmować urządzenia na zewnątrz. Jedyny problem stanowiło to, że skaner miał ograniczoną pojemność – mógł skopiować zaledwie kilka dokumentów.
Działalność szpiegowska zawsze pozostawała domeną ludzi o stalowych nerwach. Najgorsza była stała niepewność, bo w ten zawód od zawsze wpisany był brak zaufania. I pod tym względem zapewne nic nie zmieniło się do dziś.
„W służbach specjalnych niektórzy dowcipkują – ironizował Turowski – że nigdy nie wiadomo, kto cię bije w zęby, czy to twój, żeby zobaczyć, kiedy się złamiesz, czy to naprawdę wróg. Więc to szkolenie przygotowuje na sytuacje właśnie tego typu”15.
Najdziwniejszy z uciekinierów
Najwyższy rangą oficer wywiadu PRL-u, który zbiegł na Zachód, to podpułkownik Michał Goleniewski, były zastępca dowódcy polskiego kontrwywiadu i naczelnik Wydziału VI (wywiadu naukowo-technicznego) Departamentu I MSW.
Dezercja Goleniewskiego wywołała w kraju konsternację, podpułkownik uchodził bowiem za zaufanego człowieka KGB w strukturach polskiego wywiadu. Był niezwykle inteligentny i ambitny, uważano go za oficera o dużych zdolnościach organizacyjnych. Nigdy też nie powątpiewano w jego właściwą postawę ideową.
„Ambicją podpułkownika Goleniewskiego jest być zawsze widocznym i sprzedać jak najlepiej osiągnięcia zarówno własne, jak i Wydziału – pisano w opinii służbowej. – Ponieważ jednostka nie zawsze jest należycie znana i oceniana, należy to uznać za plus pomagający w robocie”16.
Współpracę z Amerykanami podjął na dwa lata przed ucieczką. Wówczas też zaczął przekazywać na Zachód dokumenty polskiego wywiadu.
„W kwietniu 1958 roku w ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Bernie podrzucona została paczka listów i dokumentów – wspominał Jan Nowak-Jeziorański. – Nieznany osobnik, występujący pod niemieckim pseudonimem Heckenschütze [snajper – S.K.], przedstawiał się w załączonym liście jako wysoki funkcjonariusz polskiego wywiadu. Dostarczone informacje dotyczyły sieci wywiadu sowieckiego i polskiego w Europie Zachodniej. Do anonimowego informatora odniesiono się z należytym sceptycyzmem”17.
Amerykanie dokładnie sprawdzili przesyłkę, wykonali nawet badania papieru, na którym skopiowano dokumenty. Analizy potwierdziły polskie pochodzenie nadawcy, co raczej wykluczało prowokację sowieckiego wywiadu.
„Po starannym zbadaniu przekazanych informacji znaleziono ich potwierdzenie – kontynuował Nowak-Jeziorański. – Pakiety podrzucane tą metodą w ciągu następnych 33 miesięcy były już traktowane bardzo poważnie”18.
Michał Goleniewski do końca 1960 roku przekazał 14 przesyłek. Wobec CIA zachowywał jednak pełną anonimowość, a kwestia jego tożsamości stała się przedmiotem dociekań Amerykanów. W pierwszych dniach 1961 roku przesłał informację, że zamierza zbiec do Berlina Zachodniego. I faktycznie, 4 stycznia dotarł do amerykańskiego konsulatu w towarzystwie obywatelki NRD, Irmgard Kampf.
Trudno jednoznacznie określić motywy decyzji Goleniewskiego. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można jednak podejrzewać, że decydującą rolę odegrało jego nieudane życie rodzinne.
„Znałem go bardzo dobrze – mówił pułkownik Stefan Antosiewicz. – Dlatego jestem głęboko przekonany, że do ucieczki skłoniło go nieszczęśliwe małżeństwo. Żona – Rosjanka – była podczas wojny wywieziona na roboty do Rzeszy. Tam poznała swojego pierwszego męża – Polaka. Mieli wspólnie dziecko. Po wojnie osiedlili się w Nowym Tomyślu. Niestety, wkrótce wskutek choroby zmarł jej pierwszy mąż. Po jego śmierci wyszła ponownie za mąż, właśnie za Michała. Wspólnie wychowywali trójkę dzieci. Z biegiem czasu zaczęła popadać w chorobę nerwową. Prawdopodobnie przyczyną były jakieś wojenne przeżycia, od których nie mogła się uwolnić. Wiem, że Goleniewski bardzo to przeżywał. W końcu chyba nie wytrzymał. Poznał młodszą od siebie Niemkę. Właśnie z nią wyjechał”19.
Sytuacja rodzinna Goleniewskiego nie była tajemnicą dla jego przełożonych, bo podpułkownik pisał o niej w swoich raportach. Twierdził, że żona od sześciu lat cierpi na schizofrenię urojeniową, co całkowicie zniszczyło ich życie rodzinne. Leczenie bowiem nie przynosiło żadnych efektów.
„Za radą lekarza – pisał Goleniewski – już w trakcie mocno rozwiniętej nerwicy spowodowanej przeżyciami osobistymi, półtora roku temu wyprowadziłem się z domu – dokładniej wypędzony zostałem z domu poprzez popędzaną urojeniami żonę i zamieszkałem wspólnie z matką, pozostawiając na użytek rodziny mieszkanie wraz z umeblowaniem i całym gospodarstwem domowym”20.
Żona zamierzała wraz z dziećmi wyjechać do Związku Radzieckiego, zapowiadała też wystąpienie o rozwód i przywrócenie jej sowieckiego obywatelstwa. Natomiast Goleniewski podczas służbowego pobytu w Berlinie Wschodnim poznał 28-letnią Irmgard Kampf, z którą nawiązał romans. Miał o swojej partnerce jak najlepszą opinię, o czym lojalnie meldował przełożonym:
„Miła powierzchowność wiązała się u niej z pozytywnymi cechami charakteru – kulturalne zachowanie się, skromność, szczerość, przywiązanie do rodziny, gotowość pomocy, czystość, troskliwość i oszczędność. Twierdziła, że pochodzi z biednej, robotniczej rodziny – mimo to jednak wychowana została dobrze (…). Nie taiłem przed nią, że posiadam żonę, z którą nie żyję, co było dla niej na początku kłopotliwe, nie zrezygnowała jednak ze znajomości. Było rzeczą oczywistą, że IK jest jak najbardziej po ludzku zakochana”21.
Irmgard namawiała partnera do ucieczki na Zachód, twierdząc, że pod rządami komunistów nie mają żadnej przyszłości. Goleniewski uległ jej sugestiom, dezercja rozwiązywała bowiem jego problemy rodzinne, a dodatkowo liczył na to, że dobrze sprzeda swoją wiedzę Amerykanom.
Pobierał z kasy resortu coraz większe sumy, oficjalnie na potrzeby częstych podróży służbowych, i wpłacał je dyskretnie na konto Irmgard. Pieniądze te miały stanowić zabezpieczenie ich wspólnej przyszłości. Funkcjonariusze niemieckiej Stasi przeoczyli ten proceder, chociaż Irmgard zarabiała tylko 300 marek wschodnioniemieckich i nie mogła zgromadzić tak dużych oszczędności. Nie zwrócono również uwagi, że ta skromna pracownica sekretariatu berlińskiej szkoły średniej nosi szwajcarską biżuterię, francuskie futro i ubrania renomowanych brytyjskich marek. Wszystko to przysyłał jej ze swoich podróży służbowych zakochany Goleniewski.
Podpułkownik starannie przygotował się do emigracji. Przekazywane przez niego informacje okazały się niezwykle cenne, co gwarantowało mu azyl polityczny i wygodne życie. Tuż przed ucieczką rozmieścił w kilku skrytkach na terenie Warszawy dodatkowe klisze z fotokopiami dokumentów, które CIA niebawem przetransportowała do USA. Następnie pobrał ostatnią zaliczkę na służbowy wyjazd do Berlina (16 300 marek zachodnioniemieckich oraz 300 dolarów) i zniknął razem z Irmgard.
„Carewicz Aleksy”
Następnego dnia przewieziono ich do amerykańskiej bazy lotniczej w Wiesbaden, a tydzień później byli już w Stanach Zjednoczonych. Tam Goleniewskiego poddano przesłuchaniom, które trwały ponad dwa lata. Uzyskane informacje pozwoliły na skazanie kilkunastu agentów państw komunistycznych działających na terenie USA, Wielkiej Brytanii, Republiki Federalnej Niemiec, Szwecji oraz Izraela.
Najcenniejsze były jednak wiadomości o zasadach pracy wywiadu i kontrwywiadu państw bloku wschodniego. Goleniewski zdradził nawet, jakie metody podsłuchu stosuje się w ambasadach amerykańskich w Europie Wschodniej.
„To, co wiemy – przyznał przełożony Goleniewskiego, pułkownik Witold Sienkiewicz – to jest minimalna cząstka tego, co faktycznie zostało sprzedane przeciwnikowi. Dorobek tego odcinka pracy przez jakieś 5 lat musimy spisać [na straty] i zaczynać wszystko od nowa. Niezależnie od strat operacyjnych będą straty natury obronności”22.
Goleniewski miał znakomitą pamięć, co było dla CIA prawdziwym darem losu. Podpułkownik potrafił przypomnieć sobie szczegóły niemal każdej narady służbowej i niemal każdej decyzji przełożonych. Niestety, z upływem czasu zaczął zdradzać objawy choroby umysłowej. Pewnego dnia oświadczył osłupiałym Amerykanom, że tak naprawdę nie nazywa się Goleniewski, tylko Aleksy Nikołajewicz Romanow i jest synem ostatniego cara Rosji. Nie przeszkadzało mu, że oryginalny carewicz urodził się 18 lat wcześniej niż on (w 1904 roku), i z uporem twierdził, że jest Aleksym, który podczas rewolucji zbiegł do Polski.
„W czasie naszych rozmów z Goleniewskim CIA zaczęła go podejrzewać o poważne zaburzenia umysłowe – opowiadał funkcjonariusz angielskiego wywiadu, Peter Wright. – Zaczął miewać przywidzenia, że jest potomkiem cara. Mimo to jego informacje wywiadowcze nadal były nadzwyczaj dokładne”23.
Gdy mówił tylko o sprawach zawodowych, pozostawał „dokładny, błyskotliwy” i przedstawiał „szczególnie owocne” informacje na temat „konfliktu pomiędzy Wschodem i Zachodem”. Jednak sprawa „Romanowów zawsze pojawiała się pod koniec długich dyskusji”. Nie poprzestawał zresztą na rozmowach, bo w 1964 roku oficjalnie zwrócił się do sądu w Hamburgu z powództwem o uznanie jego roszczeń. Przy okazji ogłosił, że inni członkowie carskiej rodziny również przeżyli rewolucję:
„Matka moja, Aleksandra Fiodorowna Romanowa, z domu Alice Hessen-Darmstadt, zmarła w 1924 roku w Warszawie (Polska). Ojciec mój, imperator Rosji (Mikołaj Aleksandrowicz Romanow) zmarł w 1952 roku w mieście Poznań (Polska). Proszę sąd o potwierdzenie moich praw do dziedziczenia po moich nieżyjących rodzicach”24.
Sąd oczywiście oddalił powództwo, co wcale nie zniechęciło Goleniewskiego. We wrześniu poślubił Irmgard Kampf, ślub odbył się w nowojorskiej katedrze prawosławnej, a podpułkownik występował jako Aleksy Romanow. Przy tej okazji część rosyjskich emigrantów obwołała go następcą carskiego tronu…
Goleniewskiego zapraszano do udziału w programach radiowych, udzielał też wywiadów prasowych, opowiadając w nich historię swojego „cudownego uratowania” z rąk bolszewików. Doszło wreszcie do sytuacji, że dyrektor CIA z obawy przed kompromitacją odmówił zgody na przesłuchanie podpułkownika przez senacką Podkomisję Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Z upływem czasu Goleniewski stawał się zupełnie nieprzewidywalny, a jego zeznania wprowadzały śledczych w coraz większe zakłopotanie. Zarzucił współpracę z KGB Henry’emu Kissingerowi oraz szefowi brytyjskiego kontrwywiadu, Michaelowi Hanleyowi. Nigdy jednak nie zakwestionowano informacji przekazanych przez niego w dwóch pierwszych latach współpracy. Dlatego obecnie badacze przychylają się do tezy, że od pewnego momentu polski agent stał się nieświadomym narzędziem dezinformacji. A przy okazji nie wytrzymał ciśnienia i zaczął przejawiać oznaki choroby umysłowej.
„Moim zdaniem Goleniewski był wariatem – twierdził pułkownik Henryk Wendrowski. – Ale nie aż tak wielkim, żeby się od razu można było na nim poznać. (…) Sypnął wiele ważnych spraw dotyczących naszych działań na terenie Niemiec, Wielkiej Brytanii i Izraela. Aby zneutralizować szkody wynikłe z tej ucieczki, wymyślono wiele historyjek na jego temat i »sprzedano« je na Zachód (…). Z naszych informacji wynikało, że Amerykanie »kupili« dezinformacje. Pomógł w tym sam uciekinier, zgłaszając pretensje do tronu rosyjskiego. Ale nawet jeśli nie »kupili«, to i tak było sporo zamieszania i wywiad Stanów Zjednoczonych do końca nie miał pewności, co jest naprawdę grane”25.
Goleniewski do końca życia mieszkał w USA (w Polsce skazano go na karę śmierci), zmienił nazwisko i przeszedł operację plastyczną. Prawdopodobnie służby PRL-u usiłowały go odnaleźć, by wykonać na nim wyrok.
„W 1969 roku oficer naszego wywiadu trafił w USA i Brazylii na ślad »carewicza« Goleniewskiego – wspominał Franciszek Szlachcic. – Nie udało się jednak do niego dotrzeć. Ze wstępnych informacji wynikało, że wywiad USA ma rozbudowany i mocno utajniony ośrodek, w którym zatrudnieni są szpiedzy i renegaci. Nadal zajmują się działalnością szpiegowską przeciwko krajom socjalistycznym”26.
Michał Goleniewski, który do końca życia uważał się za następcę tronu carskiego, zmarł w Nowym Jorku w lipcu 1993 roku.
Nie tylko pułkownik Kukliński
Funkcjonariusze wywiadu po ucieczce na Zachód byli dobrze chronieni. Poddawali się operacjom plastycznym, zmieniano im personalia. Życie jednak potrafi pisać najdziwniejsze scenariusze.
W czerwcu 1959 roku na Zachód zbiegł pułkownik Paweł Monat, którego pół roku później skazano zaocznie na karę śmierci. Jednym z sędziów orzekających w tym procesie był pułkownik Włodzimierz Ostaszewicz, który w listopadzie 1981 roku sam wybrał wolność. Wiele lat później stał się pierwowzorem postaci majora Ostaszewskiego, sąsiada Ryszarda Kuklińskiego, w filmie Jack Strong w reżyserii Władysława Pasikowskiego. Panowie oficerowie rzeczywiście się przyjaźnili, a przez pewien czas prowadził ich nawet ten sam pracownik CIA…
Wprawdzie największe szkody powodowały ucieczki wysokich oficerów wywiadu dysponujących rozległą wiedzą, jednak duże problemy stwarzała także dezercja funkcjonariusza niższego stopniem. Tak stało się w przypadku porucznika Andrzeja Kopczyńskiego, którego zniknięcie wstrząsnęło całym resortem.
„Był on stosunkowo młodym oficerem, absolwentem pierwszego rocznika Ośrodka Kształcenia Kadr Wywiadowczych w Kiejkutach – pisał Cezary Gmyz. – Ten rocznik był oczkiem w głowie kierownictwa Departamentu I. Kolegami z roku Kopczyńskiego byli m.in. Gromosław Czempiński i Bogdan Libera. Rocznik ten liczył 56 kursantów – najlepszych z najlepszych. (…) Mimo stosunkowo niskiego stopnia Kopczyński wyrządził komunistycznemu wywiadowi gigantyczne szkody. W sierpniu 1976 roku urwał się z kursu niemieckiego w RFN i poprosił o azyl. (…) Ujawnił personalia około 150 oficerów i czynnych agentów Departamentu I i z tego powodu musiano ściągać na gwałt do kraju oficerów oraz zmieniać numerację poszczególnych wydziałów”27.
Sprawa Kopczyńskiego miała swój epilog już w wolnej Polsce. Oficer wrócił bowiem do kraju i zajął się biznesem. Nie odniósł jednak sukcesu, a podobno zadbali o to jego dawni koledzy z Kiejkut. Wreszcie poszedł prosić o pomoc Gromosława Czempińskiego. Ten jednak wyzwał go od zdrajców i wyrzucił ze swojego gabinetu.
Każdy dezerter kierował się innymi motywami, można jednak zauważyć, że z reguły uciekali ludzie, którzy wcześniej poznali zachodnie standardy życia. Wprawdzie zawsze deklarowali nienawiść do komunizmu i Związku Radzieckiego, ale prawdą jest, że w zamian za swoje informacje mogli liczyć na przyzwoitą emeryturę fundowaną przez zachodnie demokracje. Przecież nawet żona i córka Goleniewskiego podkreślały po śmierci podpułkownika ideologiczne motywy jego ucieczki, w co raczej trudno uwierzyć…
Agent Władysław Mróz został zastrzelony za zdradę przez funkcjonariuszy wywiadu PRL
Rozdział 2
Wywiad nie wybacza zdrady
Niebezpieczeństwo jest wpisane w zawód szpiega. Wprawdzie w razie wpadki agentów na ogół się nie zabija, a kontrwywiad stara się wydobyć z nich wszystkie informacje, ale często latami siedzą w więzieniu, czekając na wymianę. Zdarzają się jednak inne sytuacje – szczególnie wtedy, gdy agent zostanie przewerbowany i zaczyna pracować na dwie strony. W przypadku dekonspiracji jego dawni przełożeni i koledzy z reguły nie mają litości, a ceną za zdradę jest życie.
Właśnie taki los spotkał kapitana Władysława Mroza zastrzelonego z zimną krwią przez funkcjonariuszy wywiadu PRL-u. Czy zabójstwo miało być przestrogą dla jego kolegów, czy też wynikało z konieczności wyeliminowania źródła przecieków? Na pewno nie odbył się żaden formalny sąd nad Mrozem. Z dnia na dzień na Rakowieckiej zadecydowano o likwidacji zdrajcy, co miało się okazać jednym z najbardziej mrocznych i jednocześnie najbardziej spektakularnych epizodów w dziejach polskiego wywiadu.
„Byłem już od czterech lat wicedyrektorem Departamentu I – wspominał pułkownik Henryk Sokolak. – W czerwcu 1960 roku otrzymaliśmy absolutnie pewną informację o zdradzie Władysława Mroza, nielegalnego oficera naszej służby we Francji. Obowiązywała zasada, iż pracownik kadrowy nie może być zdrajcą. Wydano rozkaz zlikwidowania go”28.
Ambitny milicjant
„Urodziłem się w 1926 roku, dnia 19 stycznia – pisał w swoim życiorysie Władysław Mróz – w miejscowości Skalat w rejonie tarnopolskim. Pochodzę z rodziny inteligencji pracującej, gdyż mój ojciec był urzędnikiem w poszczególnych biurach, a matka zajmowała się gospodarstwem domowym. Wybuch wojny przerwał mi naukę, ojciec został powołany do Wojska Polskiego. W 1940 roku zostałem wraz z rodziną przesiedlony do ZSRR, gdzie przebywałem w Jakuckiej Republice. Do 1943 roku uczęszczałem do 6, 7 i 8 klasy, ucząc się w języku rosyjskim. Następnie wstąpiłem do pracy w kopalni złota, zdając jednocześnie egzamin na mechanika przy wózkach elektrycznych”29.
Rodzina Mrozów doświadczyła typowego losu Polaków na Kresach. Sowieci, którzy we wrześniu 1939 roku zajęli połowę naszego kraju, niebawem przystąpili do planowej eksterminacji polskich elit. W czterech turach do Kazachstanu i północnej części Rosji deportowano około 350 tysięcy osób. Wywożono całe rodziny urzędników państwowych do szczebla referenta, ziemian, kupców, dziennikarzy, harcerzy, studentów, członków różnych partii, duchownych, a nawet filatelistów i osoby znające esperanto.
„W 1944 roku wstąpiłem do Związku Patriotów Polskich – kontynuował Mróz – i staraniem tejże organizacji wyjechaliśmy do centralnej Rosji do sowchozu Nowolipowka rejonu sowieckiego obwodu saratowskiego. W sowchozie Nowolipowka pracowałem jako siła biurowa. Zarazem byłem instruktorem Kół Młodych przy Związku Patriotów Polskich na rejon sowiecki. Na mocy umowy polsko-radzieckiej wyjechałem do ojczyzny wraz z rodziną w maju 1946 roku. Po przyjeździe do kraju przyjechaliśmy do Inowrocławia, gdzie dotychczas zamieszkuję przy ulicy Marszałka Józefa Stalina numer 5 przez 20 wraz z rodziną”30.
Jeszcze podczas pobytu w Związku Sowieckim odnalazł się ojciec rodziny – przesłał list, że walczy w szeregach Ludowego Wojska Polskiego. Niestety, nie było mu jednak dane spotkać żony i dzieci. Zginął pod Kołobrzegiem w ostatnich miesiącach wojny. Nigdy też nie ustalono, jakie były jego wcześniejsze losy. Zapewne po klęsce Polski we wrześniu 1939 roku trafił do odległego sowieckiego łagru, skąd nie udało mu się wyrwać do armii Andersa formującej się w 1941 roku na Powołżu.
Czy rzeczywiście młody Władysław Mróz szczerze uwierzył w nowy ustrój? Przecież on i jego rodzina doświadczyli stalinowskich represji. Wstąpienie do Związku Patriotów Polskich można uznać za wybór czysto pragmatyczny, gdyż była to jedyna szansa na powrót do Polski. Być może ten właśnie fragment życiorysu wyjaśnia późniejsze postępowanie Mroza jako oficera wywiadu komunistycznej Polski.
Bez wątpienia chciał jednak zrobić karierę. W lutym 1947 roku wstąpił w szeregi Polskiej Partii Robotniczej, następnie został członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Uznał też, że służba w Milicji Obywatelskiej będzie dobrym sposobem na życie, i bez większych problemów został przyjęty w szeregi MO, gdyż w miejscu zamieszkania cieszył się znakomitą opinią.
„Towarzysz Mróz Władysław – oceniano w opinii partyjnej – znanym nam jest jako towarzysz od czasu wstąpienia do Partii, to jest od 28 lutego 1947 roku. W tym czasie jako członek Partii był zawsze zdyscyplinowanym i obowiązkowym jak w pracach zawodowych, tak i w pracy społecznej. Posiada również pewne wyrobienie polityczne, gdyż na każdym niemal zebraniu brał żywy udział w dyskusji. Moralne oblicze wyżej wymiennego jest bez zarzutu”31.
W Komendzie Powiatowej w Inowrocławiu służył niewiele ponad rok, przeniesiono go bowiem do Wydziału Śledczego Komendy Wojewódzkiej w Bydgoszczy. Bez wątpienia był to awans, a przełożeni uznali, że młody funkcjonariusz dobrze rokuje na przyszłość. Jednocześnie uzupełniał edukację w gimnazjum ogólnokształcącym dla dorosłych, matury jednak ostatecznie nie zdał. Ale – jak powszechnie mawiano w tamtych czasach – „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”.
Warto jednak pamiętać, że do 1947 roku sito selekcyjne kandydatów do służby w milicji było dość słabe i zdarzało się, iż nawet do pracy w Urzędzie Bezpieczeństwa dostawali się żołnierze czy oficerowie podziemia niepodległościowego. Standardem było jednak, że do podania o przyjęcie do służby kandydat musiał dołączyć swój dokładny życiorys, który następnie sprawdzano. Na spisanym życiorysie Mroza zachowały się nawet kolorowe podkreślenia fragmentów, które wzbudziły wątpliwość weryfikującego go oficera. Jeżeli bowiem Mróz napisał, że w 1940 roku wraz z rodziną wyjechał do ZSRS, oznaczało to lakoniczną informację o zsyłce, którą należało sprawdzić.
Weryfikacja przebiegła jednak pomyślnie, a Mróz musiał być zdolnym funkcjonariuszem, gdyż w lipcu 1949 roku uzyskał stopień sierżanta i skierowano go do Rocznej Szkoły Oficerskiej działającej pod auspicjami Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Nie zawiódł pokładanych w nim nadziei i ukończył szkołę z dobrymi wynikami, po czym dostał awans na podporucznika.
Opinia jego przełożonych pochodząca z tego okresu brzmi wręcz jak laurka. Uznano, że był „dobrze wyrobiony politycznie i do rządu ustosunkowany lojalnie”, natomiast zdecydowanie wrogo do nacjonalizmu. Nieźle wypadło też przygotowanie zawodowe, gdyż „zasady pracy opanowywał szybko”, a do tego „posiadał własną inicjatywę i podjętą pracę wykonywał sumiennie, szybko i z pewnym wyczuciem”. Podkreślano jego zdyscyplinowanie i umiejętność dochowania tajemnicy służbowej, ale dostrzeżono, że „w pracy z agenturą posiada jeszcze pewne braki i nie posiada odpowiedniego przeszkolenia”. Uznano zatem, że „wymaga ścisłej kontroli”. Bez wątpienia jednak Mróz zapowiadał się na dobrego pracownika wywiadu. Należało go tylko poddać specjalistycznemu przeszkoleniu.
W szeregach wywiadu
Koniec II wojny światowej oznaczał początek dwubiegunowego podziału świata i perspektywę kolejnego globalnego konfliktu. Przed wywiadem PRL-u stanęły nowe zadania: już nie tylko walka z opozycją, lecz także infiltracja dawnych sojuszników, którzy znaleźli się po drugiej stronie barykady. Poszukiwano młodych, zdolnych funkcjonariuszy, tym bardziej że ofiarami czystek partyjnych padało coraz więcej kadrowych pracowników. W tej sytuacji najbardziej ceniono ludzi, którzy przychodzili do służby bez żadnej protekcji. Wierzono, że jest to dodatkowa gwarancja ich lojalności.
W sierpniu 1950 roku Mroza przekazano do dyspozycji VII Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Początkowo pracował w Wydziale II do spraw Emigracji, a rok później trafił do Samodzielnej Sekcji Specjalnej. Jego zadaniem była praca operacyjna wśród załóg polskich statków handlowych. Mróz poważnie traktował swoje obowiązki, jednak serce nie sługa – znalazł też czas na romans z koleżanką z pracy, mężatką Leokadią Denisiuk. W teczce osobowej Mroza zachowała się opinia służbowa na jej temat.
„Denisiuk Leokadia, córka Stanisława, urodzona 6 września 1928 roku w Paryżu, narodowość i obywatelstwo polskie, pochodzenie – robotnicze, wykształcenie 3 klasy szkoły handlowej, członek PZPR. W 1946 roku przyjechała do Polski i zaczęła pracować jako instruktor Zarządu Dzielnicowego ZMP. W grudniu 1946 roku przeniesiona do pracy w wydziale zagranicznym KC PPR. W 1948 roku wyszła za mąż za oficera Wojska Polskiego Stanisława Denisiuka, po kilkumiesięcznym pożyciu rozeszła się z mężem i w lipcu 1954 roku uzyskała rozwód. W sierpniu 1953 roku została przyjęta do pracy w Departamencie VII Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na stanowisko tłumacza, gdzie pracuje do obecnej chwili”32.
Ślub oficera wywiadu zawsze jest poważną sprawą, a jeżeli przyszły pan młody nie chciał złamać sobie kariery, musiał uzyskać zgodę przełożonych. Sprawa zrobiła się jednak pilna, gdyż Leokadia zaszła w ciążę. Chociaż również była pracownicą resortu, to ją i jej rodzinę dokładnie prześwietlono. Pewne zaniepokojenie budził fakt, że urodziła się i wychowała we Francji, ale uznano, że jej postawa ideowa jest bez zarzutu. Wobec tego przełożeni Mroza wyrazili zgodę i ślub odbył się 5 sierpnia 1954 roku w Warszawie, gdzie świeżo poślubiona para zamieszkała.
W związku ze zmianami politycznymi po śmierci Stalina zlikwidowano Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, powołując na jego miejsce Ministerstwo Spraw Wewnętrznych oraz Komitet do spraw Bezpieczeństwa Publicznego. Departament I miał się odtąd zajmować działalnością wywiadu i właśnie tam trafił awansowany na stopień porucznika Władysław Mróz. Młody mąż i ojciec cieszył się też coraz lepszą opinią wśród swoich przełożonych.
„Jest niekiedy przesadnie wrażliwy na punkcie zaufania. Wyrobienie polityczne dość dobre. Opanowuje powierzony mu odcinek pracy, posiada dość wyrobiony zmysł operacyjny, orientuje się dość szybko. Zapowiada się na samodzielnego pracownika. Zdolny, uczy się dość dobrze, stara się o dalsze podniesienie poziomu. Zajmowanemu stanowisku odpowiada w pełni, ma perspektywy rozwoju”33.
Nie wiadomo, czym dokładnie zajmował się w tym okresie Mróz. Według zachowanych informacji czasami wcielał się w rolę kuriera dyplomatycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i podróżował do Wielkiej Brytanii oraz Izraela, gdzie spotykał się z polskimi agentami. Jako kurier przewoził do kraju w poczcie dyplomatycznej zdobyte przez nich materiały. Przez pewien czas pełnił też obowiązki oficera do zadań specjalnych szefa I Departamentu, pułkownika Witolda Sienkiewicza. W przyszłości funkcja ta miała zaprocentować.
Można uznać, że kariera ambitnego porucznika rozwijała się znakomicie, jednak nie wszyscy byli zgodni w ocenie jego pracy. W teczce personalnej przechowywanej w archiwach IPN-u znajdujemy bardzo ciekawe wiadomości, być może zapowiadające późniejszą katastrofę.
„Niekiedy postępuje lekkomyślnie. (…) Ma charakter wybuchowy i jest przesadnie ambitny. Brak mu wytrwałości i uporu. Na krytykę reaguje boleśnie, niekiedy niepoważnie. (…) Mimo szeregu wad jest pracownikiem dobrym, oddanym i z perspektywą”34.
Jeszcze większe zainteresowanie wzbudza opinia o Mrozie z 1958 roku, w której zarzucano mu, że „jest niekiedy przesadnie wrażliwy na punkcie zaufania: gdy niekiedy zaistniały w przeszłości wypadki, że nie był osobiście poinformowany o jakimś przedsięwzięciu, czuł się bardzo dotkniętym”35. Jednak mimo tych zastrzeżeń i niedociągnięć charakteru ocena zaangażowania ideologicznego Mroza nie budziła większych uwag.
Cherchez la femme
Na temat przebiegu służby Władysława Mroza narosło wiele nieporozumień. Nie jest prawdą – jak twierdzili niektórzy badacze – że był słuchaczem szkoły NKWD w Kujbyszewie i odpowiadał za organizację siatki wywiadowczej w krajach skandynawskich. Z zachowanych dokumentów wynika, że od 1954 roku pracował w Wydziale I zajmującym się nielegalnymi rezydenturami, gdzie kierował Grupą Legalizacyjną. Jego komórka przygotowywała fałszywe dokumenty dla polskich agentów, dzięki czemu Mróz miał okazję dobrze poznać ich personalia.
Już sam fakt, że zajmował się wywiadem nielegalnym, świadczy o zaufaniu, jakim darzyli go przełożeni. To najbardziej skomplikowana, czasochłonna i kosztowna dziedzina sztuki wywiadowczej. Częścią tego rodzaju działań były przecież operacje wtórnikowe, czyli podstawianie jednego człowieka za innego. Na miejsce realnie żyjącej osoby wysyłano oficera wywiadu, wykorzystując sfałszowane dokumenty, a operacje tego typu przeprowadzano przez inne państwa, unikając przybycia agenta bezpośrednio z kraju jego pochodzenia. To podstawowa zasada sztuki wywiadowczej, od której nie było odstępstw. Niebawem miała się okazać bardzo ważna również dla Władysława Mroza.
Istotny wpływ na błyskawicznie rozwijającą się karierę porucznika miała jego urodzona we Francji żona. Zniechęcona surowymi warunkami życia w PRL-u tęskniła do swojej pierwszej ojczyzny. Często wspominała Paryż, uczyła też męża języka francuskiego i chętnie opowiadała mu o tamtejszych zwyczajach.
Nie bez powodu w pracy w wywiadzie nielegalnym preferowano oficerów stanu wolnego. Władysław Mróz nie dość, że był żonaty, to na towarzyszkę życia wybrał sobie repatriantkę z Francji, rozwódkę z córką z pierwszego małżeństwa. Na dodatek w 1954 roku na świat przyszło ich pierwsze wspólne dziecko, a niebawem drugie.
Rodzina Mrozów powiększała się, potrzebne były coraz większe środki finansowe. Władysław nie mógł jednak narzekać – gdy w 1957 roku awansował do stopnia kapitana, otrzymał znaczną podwyżkę. Wraz z dodatkami zarabiał 3810 złotych, podczas gdy średnia krajowa wynosiła 1348 złotych. Sprawa wygląda jednak inaczej, gdy weźmiemy pod uwagę, że miał na utrzymaniu żonę i troje dzieci. Z powodu opieki nad nimi Leokadia Mróz musiała zrezygnować z pracy zawodowej, co obniżyło poziom życia rodziny.
Wynagrodzenie Mroza stanowiło trzykrotność średniej krajowej, do tego dochodziły jeszcze służbowe mieszkanie i dostęp do dobrze zaopatrzonych, resortowych sklepów. Warto jednak pamiętać, że nasz kapitan poza żoną i dziećmi opiekował się jeszcze chorą matką. Nic zatem dziwnego, że Leokadia coraz częściej myślała o powrocie do Francji. Zapewne pod jej wpływem Mróz wpadł więc na pomysł, jak upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: nadal pracować w resorcie i wyjechać na Zachód.
Pomysł kapitana wydawał się absurdalny. Władysław Mróz nie spełniał żadnych kryteriów na nielegała, nie miał wyuczonego zawodu, był za to mężem i ojcem. Poza tym rozpracowały go już zachodnie służby, gdyż przez pewien czas spotykał się z marynarzami, którzy byli kontaktami wywiadu PRL-u. Jego rysopis zapewne znali już funkcjonariusze zza żelaznej kurtyny.
Plany Mroza mogły stanowić poważne zagrożenie dla całej siatki wywiadu nielegalnego PRL-u. Przecież kapitan doskonale znał personalia sieci agentów – oficer o tak rozległej wiedzy bezwzględnie nie powinien zostać wypuszczony z kraju. Tym bardziej że francuskie służby miały opinię bardzo sprawnych i słynęły z tego, że nie cofają się przed używaniem brutalnych metod.
Pytania bez odpowiedzi
Władysław Mróz zaproponował przełożonym, że wyjedzie wraz z rodziną do Francji, by podjąć się misji nielegała. Początkowo jego prośbę odrzucono, ale kapitan był uparty. Wykazywał tak wielką determinację, że – by ukryć swoje problemy zdrowotne, które mogły uniemożliwić mu realizację planów – wysłał na prześwietlenie płuc zaufanego kolegę. W końcu, w listopadzie 1958 roku, prośby Mroza przyniosły efekt, dostał zgodę na wyjazd. Popełniono przy tym kolejny poważny błąd w sztuce wywiadowczej: udzielając zgody, nie odseparowano go od pracy w centrali. Dzięki temu otrzymywał informacje o jej bieżących działaniach, co w przypadku zdrady mogło mieć tragiczne konsekwencje.
Cała ta sytuacja nawet po latach wydaje się mocno niezrozumiała. Pewne jest tylko to, że w połowie 1959 roku do Francji wysłano bombę z opóźnionym zapłonem, której eksplozja mogła na wiele lat zniweczyć cały wysiłek polskiego wywiadu nielegalnego. Czy nikt na Rakowieckiej nie zdawał sobie z tego sprawy? Przecież nawet standardowe szkolenie nielegała prowadzono poza gmachem ministerstwa, a za koordynację przygotowań agenta odpowiadał wyłącznie jeden funkcjonariusz. W przypadku Mroza stało się zupełnie inaczej.
W 1957 roku polski wywiad miał na Zachodzie tylko siedmiu operacyjnych pracowników. W większości byli to oficerowie mało doświadczeni, a ich kompetencje pozostawiały wiele do życzenia. Niektórzy zmagali się z cywilizacyjnym szokiem, inni z kłopotami materialnymi. Rok później udało się wysłać kolejnych sześciu, a w 1959 roku – jeszcze trzech. Właśnie wśród nich był Władysław Mróz. Pod koniec tego samego roku za granicą przebywało w sumie 13 nielegałów. Natomiast w 1960 roku na rzecz Wydziału I Departamentu I MSW pracowało ponad 20 osób.
W przypadku agentów nielegalnych jedną z najważniejszych kwestii było dokładne przygotowanie ich legendy, czyli fałszywej tożsamości. Dlatego przez pierwszy okres po przerzucie nielegał nie działał operacyjnie, lecz poświęcał czas na aklimatyzację w nowych warunkach, znajdował miejsce zamieszkania oraz pracę. Do tego należało jeszcze zalegalizować swój pobyt, czyli zdobyć miejscowe papiery. Czasami agent zgłaszał do miejscowych organów administracji zgubienie dokumentów (oczywiście fałszywych), po czym otrzymywał oryginalne – i wtedy przebywał na Zachodzie już zupełnie pełnoprawnie.
Mróz jako szef działu legalizacyjnego zwracał na to szczególną uwagę, jednak w przypadku własnej osoby zaniedbał sprawę, co zresztą zaakceptowali jego przełożeni. Do Francji miał wyjechać z żoną i dziećmi w ramach akcji łączenia rodzin. A co najważniejsze – osiedlić się nad Sekwaną pod prawdziwym nazwiskiem, które zapewne znał tamtejszy wywiad.
Czy był to przypadek? Czy mamy do czynienia z nierozwagą Mroza i jego przełożonych, czy też zadecydowały o tym inne względy? Trudno uwierzyć, że całą akcję puszczono na żywioł. Niewykluczone, że utajniono ważny element tej układanki. Wszak wywiad ma swoje tajemnice, których nigdy nie poznamy.
Czas zdrady
Po przyjeździe do Paryża Mrozowie zatrzymali się u rodziny Leokadii w Colombes na przedmieściach stolicy. Po dwóch miesiącach wynajęli mieszkanie w XVII Dzielnicy, skąd przenieśli się do Dzielnicy VII. Latem następnego roku zamieszkali w domu czynszowym przy 37 Rue de Dunkerque w Épinay-sur-Seine, 12 kilometrów od centrum Paryża. Był to budynek pozostający w gestii francuskiego ministerstwa spraw wewnętrznych, co Mróz zataił wobec swoich przełożonych w Warszawie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W. Suworow, Akwarium, Warszawa 2010, s. 10. [wróć]
Ibidem, s. 11. [wróć]
Ibidem, s. 12. [wróć]
C. Gmyz, P. Gociek, Zawód: dziennikarz śledczy, Warszawa 2013, s. 213–214. [wróć]
W. Suworow, op. cit., s. 31. [wróć]
W. Bereś, J. Skoczylas, Generał Kiszczak mówi… prawie wszystko, Warszawa 1991, s. 28. [wróć]
Ibidem, s. 29. [wróć]
Za: A. Kublik, W. Czuchnowski, Kret w Watykanie. Prawda Turowskiego, Warszawa 2013, s. 31. [wróć]
Za: ibidem, s. 31. [wróć]
M. Zacharski, Nazywam się Zacharski, Marian Zacharski. Wbrew regułom, Poznań 2009, s. 44. [wróć]
W. Bereś, J. Skoczylas, op. cit., s. 51. [wróć]
Za: A. Kublik, W. Czuchnowski, op. cit., s. 28. [wróć]
M. Zacharski, op. cit., s. 71. [wróć]
Za: A. Kublik, W. Czuchnowski, op. cit.[wróć]
Za: ibidem, s. 37. [wróć]
Za: L. Pawlikowicz, Tajny front zimnej wojny. Uciekinierzy z polskich służb specjalnych 1956–1964, Warszawa 2004, s. 225. [wróć]
J. Nowak-Jeziorański, Wojna w eterze, Kraków 1991, s. 90. [wróć]
Ibidem, s. 90. [wróć]
Za: L. Pawlikowicz, op. cit., s. 239. [wróć]
Za: ibidem, s. 239–240. [wróć]
Za: ibidem, s. 240–241. [wróć]
Za: ibidem, s. 251. [wróć]
Za: ibidem, s. 288. [wróć]
Za: F. Szlachcic, Gorzki smak władzy. Wspomnienia, Warszawa 1990, s. 116. [wróć]
Za: H. Piecuch, Imperium służb specjalnych. Od Gomułki do Kani, Warszawa 1997, s. 247. [wróć]
F. Szlachcic, op. cit., s. 116–117. [wróć]
C. Gmyz, P. Gociek, op. cit., s. 235. [wróć]
Za: L. Pawlikowicz, Tajny front zimnej wojny. Uciekinierzy z polskich służb specjalnych 1956–1964, Warszawa 2004, s. 170. [wróć]
IPN BU 003175/16. [wróć]
Ibidem.[wróć]
Ibidem.[wróć]
Ibidem.[wróć]
Ibidem.[wróć]
Ibidem.[wróć]
Ibidem.[wróć]