Wiele do stracenia. Cienie przeszłości - Marek Marcinowski - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Wiele do stracenia. Cienie przeszłości ebook i audiobook

Marcinowski Marek

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Andrew Freshet, ścigany przez cienie przeszłości nowojorski finansista, próbuje odnaleźć się w chaosie własnego życia. Po krótkiej bezczynności powraca do bezwzględnego świata wielkich pieniędzy. Kto okaże się sojusznikiem, a kto wrogiem? Czy uda mu się zwyciężyć w partii biznesowych szachów, gdzie najmniejszy błąd może kosztować fortunę?

„Świat grubych ryb i rekinów biznesu, codzienność, w którą zostało wpisane ryzyko oraz ważne decyzje. Te, od których może zależeć życiowy sukces albo spektakularna porażka. Nieczyste zagrywki, tajemnice i pieniądze, wokół których obraca się prawie wszystko. Autor zabiera Czytelnika w surową rzeczywistość dyktowaną przez wyrachowanych graczy i ich negocjacyjne sztuczki. Kiedy oddech wroga wciąż czuć na plecach, niczego nie można być pewnym. Czy w takim świecie jest miejsce na miłość, sentymenty i czysto ludzkie gesty? Polecam. Niezapomniana przygoda”.
Weronika Tomala, pisarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 37 min

Lektor: Konrad Biel
Oceny
3,3 (7 ocen)
3
1
0
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ksiazkowiesci

Nie oderwiesz się od lektury

Świat finansów,giełdy i ogólnie dużych pieniędzy to Wasze klimaty czy niekoniecznie? Ja używam ich podstawowych spraw i spełniania marzeń, jednak one same w sobie aż tak mnie nie fascynują. Za to Andrew Freshet czuje się w tym świecie jak ryba w wodzie. Po przymusowej przerwie wraca do bezwzględnego świata biznesu, bo czuje, że zwyczajnie brakowało mu adrenaliny, a zwykłe życie nie jest dla niego. Zapomniał jednak o jednej ważnej rzeczy- to jest brutalny i bezwzględny rynek, a chwila przerwy wystarczy już, by wypaść z obiegu i nie "nadążać w temacie ". Szybko okazuje się, że mężczyzna może liczyć tylko na siebie, a wrogów dookoła tylko przybywa. Czy uda mu się wyjść zwycięsko z tej bitwy czy też mroczna przeszłość wróci w najgorszym momencie? I co z życiem prywatnym, które również wymaga przecież uwagi...? Och ile emocji wywołał we mnie główny bohater, to autor wie najlepiej. Nieraz się wkurzałam na niego, chciałam wejść do książki i nim potrząsnąć. Swiadczy to tylko, moim zda...
00
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Już 16 kwietnia 2024 roku pisarz Marek Marcinowski na kartach swojej najnowszej powieści „Wiele do stracenia. Cienie przeszłości”, ponownie zabierze nas do bezwzględnego świata ogromnych pieniędzy i wcale nie gwarantowanych obietnic dużych zysków. Świata biznesu, w którym przetrwają tylko najtwardsi drapieżnicy finansowi o fenomenalnej intuicji. Tutaj bowiem najmniejszy błąd może kosztować naprawdę wiele, a ryzyko kryje się w każdej podejmowanej przez nas decyzji i w każdym dokonywanym przez nas wyborze. Nie bez powodu użyłam stwierdzenia, iż zostaniemy zabrani tam po raz kolejny. Najnowsze literackie dziecko autora jest, co już teraz bez wahania mogę przyznać fantastyczną kontynuacją powieści „Wiele do stracenia”, dzięki której mieliśmy możliwość wspólnie z jej głównym bohaterem Andrew Freshetem poznać, jak się okazało, bardzo złożone i niebezpieczne środowisko ludzi finansjery inwestycyjnej. Tym razem spotykamy nowojorskiego finansistę w momencie, kiedy próbuje uporać się z demonami...
00
Ewelina2611

Dobrze spędzony czas

"Wiele do stracenia. Ciene przeszłości" to była ciekawa podróż w świat wielkich pieniędzy,intryg i ważnych decyzji . Kolejny raz akcja podsycała moją ciekawość,nie pozwalając na nudę . Świat wielkiego pieniądza pokazuje,że podejmując bardzo małe ryzyko możemy spodziewać się bardzo małych zysków.Natomiast podejmując większe ryzyko, możemy spodziewać się większych zysków. "Każde wydarzenie ma na nas wpływ,przez co i my się zmieniamy ". Andrew Freshet próbuje sobie poradzić z przeszłością . Bezczynność nie jest jego mocną stroną ,dlatego mężczyzna postanawia powrócić do świata biznesu .Podjęte ryzyko i chęć powiększenia majątku mogą zaszkodzić ,a może pomóc zwiększyć majątek . Czy podjęte decyzje okażą się właściwe ? Czy powrót i zatracenie się w okrutnym świecie finansów było dobrą decyzją? Czy Andrew wyciągnie lekcje z popełnionych błędów ?  "...my jesteśmy wypadkową naszych przeżyć,doświadczeń i marzeń ". Po lekturze książki czytelnika przytłaczają refleksje.  Świat wielkich pi...
00

Popularność




MAREK MARCINOWSKI

Wiele do stracenia

Cienie przeszłości

2024

© Marek Marcinowski, 2024

Redakcja wstępna i uwagi do wersji roboczej: Rafał FrankiewiczWeronika KochanMariusz KubiakMonika NieckarzAgata Zaręba-Jankowska

Redakcja:Dominika GiżyckaAleksandra Sienkiewicz-Marcinowska

Korekta:Dominika GiżyckaAleksandra Guzik-Kobiela

Okładka:Marcin Dolata

Fotografie wykorzystane na okładce: © LIGHTFIELD STUDIOS / Adobe Stock© Nik_Merkulov / Adobe Stock© Patrick Tomasso / Unsplash© Dan Cristian Pădureț / Unsplash

Wydanie I

ISBN 978-83-67534-18-5e-ISBN 978-83-67534-20-8

Wydawnictwo Anattawww.anatta.pl

Ukochanej Żonie – mojej cudownej muzie

Rozdział I

Idealnie miękki i perfekcyjnie ciepły, biały piasek zanzibarskiej plaży delikatnie zapadał się pod stopami Andrew Fresheta, przynosząc mu błogi relaks. Wreszcie miał spokojne myśli i swobodny oddech. Sam widok oceanu działał na niego kojąco, a szum fal sprawiał, że czuł się lepiej niż kiedykolwiek. Przymknął oczy i pozwolił się wyostrzyć pozostałym zmysłom. Z oddali niosły się krzyki egzotycznych ptaków. Ależ tego potrzebował! Szedł powoli w kierunku skupiska palm, by wyciągnąć się na jednym z ustawionych w ich cieniu leżaków. Słomkowy kapelusz z szerokim rondem chronił go przed słońcem, a lekkie powiewy wiatru działały jak orzeźwiający masaż. Zerknął na tarczę zegarka. Elegancka, to było pierwsze skojarzenie, jakie przychodziło mu na myśl. Gładka, czarna, matowa powierzchnia. Nie pamiętał, by miał taki w swojej kolekcji. Dochodziła godzina piętnasta.

„Wygodny leżak w ustronnym miejscu – czego chcieć więcej?” – pomyślał i się położył, po czym zsunął kapelusz na twarz.

Przeciągnął się i zamknął oczy. Jedyne, czego teraz chciał, to nic nie robić, tylko oddać się pieszczotom słońca i rozgrzanego powietrza.

Kiedy już prawie zasypiał, nagle ktoś szarpnął go za ramię. Mocarne łapska zrzuciły go z leżaka. Niczym szmaciana kukła wylądował na plecach, a słomkowy kapelusz poleciał na piasek. Odruchowo uniósł nieco głowę, ale to był zły pomysł. Nieznajomy zacisnął na jego szyi przedramię. Andrew próbował odciągnąć ręce napastnika, jednak nie potrafił się uwolnić ze stalowego uścisku.

– Mam cię, Freshet!

„To nie może być on”.

Rozpoznał ten głos, ale nie potrafił uwierzyć, że przeszłość dopadła go akurat teraz. Oblał go zimny pot.

Agresor coraz mocniej zaciskał chwyt na jego krtani.

„Teraz albo nigdy”.

Freshet zastygł w bezruchu. Z całych sił starał się uspokoić oddech i rozluźnić mięśnie. Serce boleśnie tłukło mu się w piersi, jednak za wszelką cenę chciał, by wróg uwierzył, że słabnie. Gdy w końcu morderczy uścisk zelżał, zaparł się stopami w grząskim piasku i szarpnął głową w tył. Sądząc po chrupnięciu, wycelował akurat w nos bandyty. Wykorzystał okazję i zerwał się na nogi.

– Juan! Skąd się tu wziąłeś, bydlaku? – krzyknął Meksykaninowi w twarz, zacisnął pięści i uniósł gardę.

Ten stał jednak niewzruszony i uśmiechał się szyderczo. Freshet ruszył do przodu. Wyprowadzał ciosy jeden za drugim, nie do końca tak, jak się tego nauczył na treningach bokserskich, ale na mało zwinnego oprycha pewnie by to wystarczyło. Ten przeciwnik był jednak znacznie inteligentniejszy od bujającego się na wszystkie strony worka z granulatem. Może gdyby Andrew zachował zimną krew i nie działał pod wpływem adrenaliny, jego ciosy miałyby szansę dosięgnąć celu, a nie jedynie przeszywać powietrze. Meksykanin bez wysiłku unikał jego pięści, aż w końcu ta zabawa go znudziła i wyprowadził celną kontrę.

Fresheta zamroczyło na chwilę. Otrząsnął się akurat, żeby zrobić krok w tył i uniknąć kolejnego ciosu. Nie miał wyjścia, pod naporem uderzeń musiał się cofać. Sytuacja powoli stawała się beznadziejna. Wiedział już, że nie ma szans z Juanem. Coraz dobitniej docierało do niego, że zginie na zanzibarskiej plaży.

Ostatnią deską ratunku było dla niego wyjście z cienia palm, by będące za jego plecami słońce oślepiło przeciwnika, który cały czas na niego nacierał. Sztuczka się udała! Freshet wykorzystał chwilę zaskoczenia i z całej siły kopnął Juana w krocze. Ten zawył z bólu i upadł na kolana.

Andrew był zachwycony. Jego pomysł wypalił i dał mu nadzieję na zwycięstwo. Podbiegł do Meksykanina, chcąc zadać mu ostateczny cios. Nie zauważył, że przeciwnik szykuje się do dalszej walki. Otrzeźwiła go dopiero garść piachu sypniętego prosto w oczy.

Freshet przetarł szybko twarz, jednak piasek był wszędzie. Rozkaszlał się, a oczy zaszły mu łzami. Nic nie widział! Sytuację w mgnieniu oka wykorzystał Juan. Rzucił się na zdekoncentrowanego bankiera i ponownie powalił go na łopatki. Usiadł na nim okrakiem i zacisnął dłonie na jego gardle. Beznamiętnie przyglądał się, jak Andrew walczy o oddech, a z każdą sekundą jego twarz staje się coraz bardziej purpurowa. Rozkoszował się poczuciem kontroli. Zdesperowany Freshet ostatkiem sił, dławiąc się i charcząc, wyprowadził na oślep grad ciosów. Część z nich dosięgła twarzy Juana.

– Tylko na tyle cię stać, frajerze? I tak zginiesz. A w zaświatach spotkasz swojego szczeniaka. Od tygodnia czeka tam na ciebie z poderżniętym gardłem!

– Zabiję cię! – Andrew, owładnięty furią, oswobodził się z duszenia i napluł w twarz oprawcy, który stracił już ochotę na zabawę.

– Żryj! – Juan nabrał w garście piasku i sypał go w usta bankiera.

Freshet chciał zrzucić z siebie napastnika i spróbował przetoczyć się na brzuch, ale nagle poczuł na plecach tępe uderzenie i rozlewającą się falę bólu. Realnego bólu.

Otworzył oczy. Mokry i zaplątany w kołdrę wylądował na podłodze. Dopiero po chwili złapał kontakt z rzeczywistością.

„Co za cholerny sen! Ile jeszcze ten bandyta będzie mnie dręczył po nocach?”

Wdrapał się na łóżko. Zapalił lampkę, a to, co ujrzał w jej świetle, go zmroziło. Cindy kolistymi ruchami rozmasowywała sobie skroń. Grymas na jej twarzy sugerował, że cios był mocny.

– Dobry musiał być ten klub bokserski. Powinieneś wrócić na treningi – zażartowała, robiąc dobrą minę do złej gry.

Andrew oprzytomniał, zbliżył się do ukochanej i odgarnął jej długie, kasztanowe włosy. Ze wstydem przyglądał się jej twarzy, zaczerwienionej i puchnącej po uderzeniu.

– O cholera!

Zerwał się z łóżka i pobiegł do kuchni. Wrócił z paczką mrożonych warzyw, którą przyłożył jej do głowy.

– Przepraszam, kochanie. Chyba powinienem spać na kanapie – powiedział z poczuciem winy.

– Nie wygłupiaj się. Chodź.

Złapała go za rękę, przyciągnęła i mocno przytuliła.

– Będzie dobrze – dodała.

– Który to już raz?

– Nieważne.

Andrew pogładził dłonią jej policzek.

– Wiesz, co mówi psycholog. To może trwać latami.

– Wytrzymamy tyle, ile będzie trzeba. Mogę nawet spać w kasku i ochraniaczach, ale nie pozwolę ci uciec na kanapę. Kocham cię. Będę przy tobie na dobre i na złe – obiecała.

Wzruszył się. Chciał krzyczeć i wypłakać się jednocześnie, ale tłumił emocje, udając twardziela.

Dochodziła trzecia w nocy, a nazajutrz rano mieli pojawić się na śniadaniu u rodziców Cindy. Aby dobrze wypaść u państwa Mortonów, Andrew powinien być rześki i wypoczęty. Położyli się, jednak czas mijał, a żadne z nich nie było w stanie zasnąć. Przytulali się więc w ciszy z zamkniętymi oczami.

Cindy wróciła myślami do nieustannych telefonów Jamesa Duncana. Nawet teraz, bezpieczna w ramionach ukochanego, przed oczami widziała ironiczny uśmieszek prawej ręki Charlesa. Ten bydlak założył, że najbardziej ze wszystkiego boi się, że Andrew ją zostawi. Straszył więc wyjawieniem tajemnicy i naciskał każdego dnia, by Freshet jak najszybciej wrócił do pracy. Była osaczona i w chwilach słabości zastanawiała się, czy dla własnego spokoju nie wyjawić narzeczonemu prawdy. Miałaby to za sobą. Tylko czuła, że wtedy go straci, a na to nie mogła pozwolić. Nie teraz, kiedy wreszcie była szczęśliwa. Nie po tym, ile włożyła wysiłku w to, by jej zaufał i zechciał dzielić z nią życie.

Andrew z kolei bał się zasnąć. Związek z Cindy go uszczęśliwiał, ale nadal męczyły go przeraźliwe koszmary. Nie potrafił się ich pozbyć, pomimo konsultacji psychologicznych. Najczęściej śnił mu się Juan Molina, który na różne sposoby próbował pozbawić go życia. Czasem w niezwykle brutalny sposób. Raz został utopiony w betonie podczas wylewania fundamentów nowego wieżowca. Innym razem rozszarpały go wygłodniałe wilki. Przejechał też po nim walec, został oblany benzyną i podpalony żywcem, nawet wyrzucono go z awionetki do Wielkiego Kanionu Kolorado. Za każdym razem dojście do siebie zajmowało mu cały dzień, a gdy opuszczał dom, dostawał paranoi, wszędzie węsząc zagrożenie. Każdy rosły przechodzień przyprawiał go o dreszcze. Każda zatrzymująca się w pobliżu terenówka powodowała przyspieszone bicie serca. Jedynie w domu czuł się bezpiecznie. Wokół posesji regularnie krążyła ochrona, którą narzeczona otrzymała od wuja – podobno sami sprawdzeni ludzie.

Niekiedy zamiast Juana śniły mu się brutalnie bite i wykorzystywane przez kartel kobiety. Najczęściej Paola. Krzyczała przeraźliwie, gdy tłuste, owłosione łapy rozchylały jej uda. A on – Freshet – za każdym razem, gdy biegł jej na pomoc, w rzeczywistości się oddalał.

„Uciekłem jak zwykły tchórz” – myślał o sobie z obrzydzeniem.

Miał olbrzymie wyrzuty sumienia, że zostawił ją wtedy i nic nie zrobił. Próbował je zagłuszyć, tłumacząc sobie, że nie jest przecież Rambo i w pojedynkę nie miał z bandytami najmniejszych szans. Niewiele to jednak pomagało. W niewoli nawiązał więź z tamtą dziewczyną. Czuł, jakby to była jego młodsza siostra, a nie zrobił nic, by mogła uciec razem z nim.

„Dlaczego ludzie bywają dla siebie tak okrutni? Dlaczego mnie to musiało spotkać?”

Dobiegło go ciche pochrapywanie Cindy. Andrew delikatnie pogładził ją po włosach i ucałował w czoło. Wsłuchiwał się w jej spokojny oddech. Zazdrościł jej, że zasnęła z taką lekkością i beztroską. Do budzika zostały jeszcze jakieś dwie, może dwie i pół godziny, a tłoczące się w głowie myśli ciągle nie pozwalały mu zasnąć.

Przypomniał sobie Charlesa. Gdy opadły emocje związane z ostatnim zadaniem, które od niego otrzymał, zdał sobie sprawę, że zadziałał zbyt impulsywnie. Usłyszał wprawdzie słowa krytyki, ale nurtowało go, czy powinien był aż tak się unosić honorem. Nadal uważał, że zarówno firma Bacha, jak i projekt garażowych młodzieńców, są warte uwagi. W obie z nich zainwestował oszczędności i pokaźną kwotę z rodzinnego funduszu Mortonów. Jednak rzucenie pracy z dnia na dzień było typowym zachowaniem dla rozpieszczonego dzieciaka w okresie dojrzewania, a nie dorosłego faceta. Im dłużej rozpamiętywał tamten moment, tym bardziej uświadamiał sobie, że podjął zbyt pochopną decyzję.

* * *

Andrew spał zaledwie półtorej godziny. Alarm budzika od blisko kwadransa bezlitośnie świdrował mu głowę. Powieki zdawały się ważyć tonę, a do tego, jak na ironię, wydawało mu się, że ma pod nimi piach z zanzibarskiej plaży. Czuł się koszmarnie, jednak nie wypadało spóźnić się na śniadanie u przyszłych teściów.

Cindy wstała wcześniej i albo wymknęła się bardzo cicho, albo to on spał jak kamień. Podniósł się z łóżka, i choć bolała go głowa, wykonał kilkanaście podskoków dla rozbudzenia. Niewiele pomogły, a do tego trafił w kant szafki małym palcem u stopy. Zaklął pod nosem, ale na szczęście, w przeciwieństwie do głowy, ból w nodze szybko ustąpił.

– Jak ja nienawidzę takich poranków…

Usiadł na skraju łóżka i kolistymi ruchami usiłował rozmasować sobie skronie. Miał wrażenie, jakby nosił na głowie garnek, w który od godziny ktoś walił wielką chochlą, i choć tego nienawidził, wziął tabletkę. Ból powoli ustępował, senność jednak pozostała.

„Może zimny prysznic coś pomoże”.

Przeciągnął się i powolnym krokiem udał w kierunku szklanych, matowych drzwi łazienki. Parę dni wcześniej zakończył się jej gruntowny remont. Wszystko zostało zrobione z należytą starannością, zgodnie ze szczegółowym projektem Cindy. Ów nowoczesny styl bardzo mu się podobał, ale nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić do nowego rozkładu pomieszczenia. Pierwszej nocy po oddaniu łazienki do użytku, mocno zaspany, omal nie usiadł na bidecie. Innym razem uderzył głową w perfekcyjnie wypolerowaną szybę, oddzielającą umywalki od prysznica. Teraz natomiast drażniło go niebieskie podświetlenie okrągłego lustra, choć sam się przy nim upierał.

„Ten dzień mógłby się już skończyć”.

* * *

Cindy usłyszała odgłosy na piętrze i uśmiechnęła się pod nosem.

„Dobrze, że już wstał. Nie musiałam być zołzą, która wyrzuca go z łóżka”.

Kiedy jej narzeczony spał, zdążyła się wykąpać, wysuszyć włosy, wybrać sukienkę i ułożyć fryzurę. Błyskawicznie. Szykowała się do nałożenia make-upu, gdy nagle zawibrował telefon.

Zerknęła na ekran.

„Znowu James”.

Zamarła. Upewniła się, że Andrew nie ma w pobliżu. Szybko zamknęła drzwi łazienki i odebrała.

– Jak postępy? – rozpoczął bez zbędnej kurtuazji.

Nagle zrobiło jej się gorąco. Miała wrażenie, że piękna nowa łazienka, cała obłożona drogimi, błękitnymi płytkami z Włoch, zamyka się wokół niej jak wnętrze pneumatycznej zgniatarki. Oparła się plecami o ścianę, by poczuć chłód kafli.

– Przestań mnie nękać! – warknęła.

– Czas ucieka. Masz go coraz mniej. Chcesz, żeby sielanka dobiegła końca?

Przygryzła wargę i znieruchomiała.

– Słyszysz, co do ciebie mówię? – ponaglił.

Odkręciła wodę w kranie, żeby zagłuszyć odgłosy rozmowy.

– Przestań mnie nękać, bo zaraz sama mu się przyznam! Jak się dowie o szantażu, już nigdy do was nie wróci.

– Nie gorączkuj się tak, bo ci zmarszczek przybędzie. Rób swoje i melduj postępy – rzucił i się rozłączył.

Usiadła na podłodze i ukryła twarz w dłoniach. Łzy napłynęły jej do oczu.

„Jaka ja byłam głupia. Po co mi były te wszystkie intrygi?”

* * *

Prysznic zadziałał na Fresheta orzeźwiająco. Ogolił się i podszedł do wiekowej, dębowej szafy, by wybrać elegancką koszulę.

„Biała, biała w paski czy błękitna?”

Chwycił błękitną.

„Nie, ta jest słabo wyprasowana”.

Odłożył koszulę na miejsce i wyciągnął białą z długimi rękawami. Założył ją, przejrzał się w lustrze i stwierdził, że będzie idealna do granatowej marynarki. Z górnej szuflady komody wyjął złote spinki do mankietów.

„Który zegarek? Niech będzie złoty na brązowym pasku”.

Do kompletu dobrał jasnoszare spodnie i w przyzwoitym, jak na trudy poranka, humorze zszedł po żeliwnych, spiralnych schodach, które, tak samo jak obie łazienki, zostały zaprojektowane od nowa w czasie ostatniego remontu. Do nich również nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić. Cindy siedziała na kanapie w salonie skąpanym w porannych promieniach słońca. Powoli popijała kawę.

– Dzień dobry, kochanie. Gotowa do wyjścia?

– Witaj, mój eleganciku – rzekła z uwodzicielskim uśmiechem. – Podejdź i daj buziaka.

Wstała i przyciągnęła go do siebie. Nie wyglądała najlepiej. Pomyślał, że pewnie też źle spała, tłumacząc tym jej zaczerwienione oczy. Miała co prawda na sobie mocniejszy niż zwykle makijaż, który na pierwszy rzut oka dobrze maskował bladość cery i siniaki, ale z bliska wyglądała jak podręcznikowa ofiara przemocy domowej.

– Wiesz co, może przełóżmy to śniadanie – zaproponował Andrew.

– Żartujesz sobie? Przecież idę do pracy. Jeśli o moich siniakach dowiedzą się od kogoś innego, w życiu mi nie uwierzą, a dzisiejsza odmowa będzie im się jednoznacznie kojarzyć. Idziemy i koniec – zaprotestowała, nie pozostawiając mu złudzeń, że może jednak uda się wykręcić od spotkania.

– Tylko pytałem… – odburknął i upił parę łyków kawy z jej filiżanki.

Cindy zgarnęłą leżącą na stole torebkę i przy okazji wzięła z blatu kluczyki do swojego samochodu.

– Łap, dziś ty prowadzisz.

Andrew chwycił je pewnie lewą ręką.

– Co to za okazja? Raczej nie pozwalasz mi prowadzić – zagadnął z uśmiechem.

Przesłała mu w powietrzu buziaka. Gdy jednak zatrzymała wzrok na zegarku Andrew, jej mina stężała.

– O, nie! Coś ty założył? Brązowy pasek od zegarka i czarny do spodni? Przecież wiesz, że mój ojciec jest fanatykiem klasycznej męskiej elegancji. Jeśli chcesz mu zaimponować, musisz przestrzegać kanonu.

– Osioł ze mnie. – Freshet zarumienił się ze wstydu. Reguły dotyczące ubioru poznał już dawno temu, ale w pośpiechu zupełnie o tym nie pomyślał. Odpiął sprzączkę, sprawnym ruchem wyciągnął pas ze szlufek i pokornie wrócił na piętro.

* * *

Andrew starał się nie przekraczać dozwolonej prędkości, ale czerwone ferrari Cindy, z siedmiobiegową, automatyczną skrzynią biegów oraz prawie tysiącem koni mechanicznych, aż się prosiło o dociśnięcie pedału gazu. Wygodny fotel i fenomenalny dźwięk dwunastocylindrowego silnika działały na niego hipnotyzująco.

– Zwolnij trochę. Co, jeśli nagle wybiegnie na drogę jakieś zwierzę?

Złapał ją za rękę, nie odrywając oczu od drogi.

– Spokojnie, masz doskonałe hamulce.

– Mimo wszystko jeździsz zbyt brawurowo – dodała surowym tonem.

– Przesadzasz.

Pięć minut później zatrzymał ich radiowóz. Tłumaczenia nic nie dały, mimo że w oczach policjanta bez trudu można było dostrzec zachwyt nad dziełem sztuki, którym Andrew wiózł narzeczoną. Gdyby samochód mógł rozdawać autografy, to pewnie by im się upiekło. Freshet, z trudem opanowując pokusę, pozostałą trasę jechał przepisowo i w milczeniu, ale przez ten nieplanowany postój omal się nie spóźnili.

Monumentalna, żeliwna brama zdobiona roślinnymi ornamentami – tak charakterystyczna dla rezydencji Mortonów – była otwarta. Podjechali pod główne wejście na piętnaście sekund przed czasem.

– Uff, zdążyliśmy – odetchnął Freshet i uśmiechnął się lekko.

– Zdajesz sobie sprawę, że już więcej nie dam ci prowadzić?

– Chodźmy, bo się spóźnimy – ponaglił Andrew, zręcznie unikając tematu.

Wyskoczył z auta i błyskawicznie je obiegł, by otworzyć drzwi ukochanej. Niby drobiazg, ale sprowadził na twarz Cindy delikatny uśmiech.

– Dziękuję, mój ty dżentelmenie.

Podała mu rękę i weszli po schodach, u szczytu których pojawił się Noel Morton. Nosił kraciastą koszulę i szary garnitur. Bardzo się zmienił od czasu, kiedy Andrew widział go ostatnio. Tamten wysportowany mężczyzna sprzed kilkunastu lat stał teraz lekko przygarbiony, z zaokrąglonymi rysami twarzy i widoczną nadwagą. Niegdyś kruczoczarne, kędzierzawe włosy pokryły się siwizną, a krótko przystrzyżona broda dodatkowo go postarzała.

Objął córkę na przywitanie, a Freshetowi mocno uścisnął dłoń.

– Witajcie, kochani. Zapraszam.

W holu czekała matka Cindy, Elizabeth, wystrojona w biały kuchenny fartuch. Wycałowała najpierw córkę, potem przyszłego zięcia, po czym chwyciła go lekko za nadgarstek i pociągnęła w kierunku kuchni.

– Andrew, przydasz mi się. Mam parę słoików do odkręcenia.

Freshet wymienił spojrzenia z narzeczoną, która puściła mu oko i pomachała. Przeczuwał, że to jakaś zasadzka.

Elizabeth wyglądała olśniewająco. Kasztanowe włosy przetykane jasnymi pasemkami spięła z tyłu głowy elegancką klamrą w kształcie motyla, pazia królowej. Na szyi miała delikatny złoty łańcuszek, a spod fartucha wyzierała czerwona sukienka, podkreślająca jej szczupłą sylwetkę.

„Bez wątpienia Cindy urodę odziedziczyła po matce”.

Jasna kuchnia zaskoczyła go nie tyle swoją wielkością, bo widział już bardziej obszerne, co przemyślanym rozplanowaniem. Przez duże, białe okna z opuszczonymi do połowy żaluzjami wpadała odpowiednia ilość światła. Noże na listwie magnetycznej zwisały nad centralną wyspą z sześcioma polami grzewczymi, dużym blatem roboczym i niewielkim zlewem.

Podszedł bliżej, przyciągnięty widokiem stojącego obok drewnianego, wysokiego niczym on sam, obrotowego stojaka w kształcie dużego walca. Z jego licznych otworów wystawały słoiki z ziołami. Wszystkie opisane były nazwą i datą, zapewne zbioru. Zakręcił stojakiem, a przed oczami mignęły mu szafran, lubczyk, wanilia, cynamon, majeranek, oregano, kardamon i tymianek.

„Tu jest chyba wszystko”.

– Trzymaj.

Elizabeth podała mu duży słoik z dżemem domowej roboty. Odkręcił go bez większego trudu.

– No, no, widzę, że krzepy ci nie brakuje. Teraz zobaczymy, jak radzisz sobie w kuchni. W naszej rodzinie gotujemy wspólnie. Taka tradycja. Powieś tam marynarkę. – Wskazała ręką kołek na drzwiach. – A z tamtej szuflady wyjmij czysty fartuch.

Andrew bez szemrania wykonał polecenie, podwinął rękawy i chwilę później znalazł się przy desce do krojenia.

– Zajmij się pomidorami, a ja w tym czasie pokroję sery – zadysponowała gospodyni.

– Tak jest! – Zasalutował i zabrał się do roboty.

Chciał jej zaimponować. Szybkim ruchem nadgarstka w kilka chwil pokroił cztery duże pomidory.

– Nim też się zajmę – rzucił, sięgając po ogórka.

– Gdy Cindy nas odwiedza, mówi tylko o tobie. Ale o tym, że umiesz gotować, nie wspomniała ani słowem. Jesteś samoukiem czy gdzieś się szkoliłeś?

– O mnie? – zapytał zaskoczony, jakby nie zarejestrował pytania.

– Nie martw się. O tych dobrych rzeczach też mówiła.

* * *

Kiedy Andrew przepadł w kuchni, Cindy usiadła z ojcem na kanapie. Kiepska noc, poranny telefon od Jamesa i stres związany z szaloną jazdą wyraźnie odbiły się na jej nastroju i najchętniej poszłaby teraz spać.

– Wyglądasz na zmęczoną życiem, córeczko. Nie za młoda jesteś na menopauzę? – zakpił.

– Tato, przestań się wygłupiać.

Cindy chwyciła ozdobną poduchę i lekko trafiła nią ojca w ramię. Noel, widząc, że córka roześmiała się z jego niekoniecznie fortunnego żartu, odważył się przejść do rzeczy.

– Zakładam, że nie podniósł na ciebie ręki. Inaczej na pewno odwołalibyście dzisiejszą wizytę. Poza tym wiesz, że mój brat jest porywczy, a ty jesteś jego oczkiem w głowie. Jeśli się dowie, że dzieje ci się krzywda, Freshet będzie wąchał kwiatki od spodu.

Noel wyglądał, jakby sam się zdziwił, że takie słowa przeszły mu przez gardło.

– Tato, on mnie kocha. Nigdy by mnie nie skrzywdził – zapewniła.

– To skąd masz te siniaki? Wróciłaś do sztuk walki?

– Andrew nie otrząsnął się jeszcze po porwaniu. Często miewa koszmary. Miota się wtedy w łóżku. Wczoraj przypadkowo mnie uderzył, zanim spadł na podłogę i się wybudził.

Ojciec objął ją ramieniem.

– Kiedyś to minie. Ty już o to zadbasz, by stanął na nogi, ale może do tego czasu lepiej śpijcie osobno…

– Tato, daj spokój.

Noel spojrzał jej prosto w oczy.

– Zrobisz coś dla mnie?

* * *

Freshet pokroił cebulę, powrzucał ją na pomidorki i umieścił talerz obok innych na szerokiej tacy. To już było jego ostatnie zadanie, więc umył ręce i czekał, aż matka Cindy dokończy omlet dla męża. Oparł się plecami o regał z winami i podziwiał półki z kieliszkami wiszącymi w sześciu rzędach. Z ciekawością przeglądał tabliczki znamionowe, które miały ułatwić dobór szkła.

„Trafiłem w dobre miejsce, by się podszkolić”.

Kieliszki nigdy nie były jego mocną stroną. Znał podstawy i wiedział, że te do czerwonego wina są większe od tych do białego, a dzięki bardziej pękatej czarce aromat trunku optymalnie się uwalnia. Bez większych problemów rozpoznawał też stożkowe kieliszki do martini, duże goblety do wody, szkło do whisky, piwa, wódki czy szampana, ale reszta stanowiła dla niego tajemnicę.

– No tak, te są do brandy – mruknął pod nosem.

Czytając kolejne etykiety, nie potrafił uwierzyć, że – w zależności od odmiany czerwonego wina – powinno się wybrać odpowiedni spośród rozmaitych kieliszków. Wyjął jeden z nich. Okazał się nadzwyczaj lekki.

– Piękny, prawda? To ręcznie dmuchane szkło. Niesamowicie delikatne. W kontakcie z ustami pozostawia specyficzne wrażenie.

Andrew kiwnął głową z uznaniem.

– Te kieliszki, choć piękne i nadzwyczajne, są zarazem bardzo kruche – kontynuowała. – Kruche niczym psychika człowieka, ale jeśli dobrze się z nimi obchodzić, przyniosą radość z picia. Tak jak dobre obchodzenie się z ludźmi da ci radość z ich uśmiechów.

– Bez wątpienia.

– Na pewno wiesz, że kiedyś mocno zraniłeś moją córkę. Przepłakała wiele nocy. Naprawdę bardzo wtedy cierpiała. Miałam ochotę cię za to rozszarpać i zakopać w lesie.

Freshet przełknął nerwowo i zamarł. Po czole spłynęła mu kropla potu.

– Rodzina jest dla mnie wartością nadrzędną – ciągnęła. – Dziś opływam w luksusy, ale zapewne nie wiesz, że wcześniej życie mnie nie rozpieszczało. Urodziłam się jako siódme z kolei dziecko. Teoretycznie powinnam mieć beztroskie dzieciństwo, wiesz, najmłodsze, najbardziej rozpieszczane. Tak jednak nie było. Ojciec osierocił nas, kiedy miałam sześć lat. Nie traktowano mnie ulgowo. – Zawiesiła na chwilę głos, myślami wracając do tamtych odległych czasów. – Musiałam pracować, tak samo jak reszta rodzeństwa. Mieliśmy kury, kaczki i gęsi. Ich pierzem wypychaliśmy kołdry i poduszki. Sprzedawały się bardzo dobrze, więc mieliśmy co jeść i właściwie niczego mi nie brakowało. Oczywiście, tęskniłam za ojcem… – Zamilkła, obróciła omlet i dopiero po chwili wróciła do swojej opowieści: – Gdy miałam dziesięć lat, ktoś podpalił nasz dom. Mnie się nic nie stało, ale matka i bracia nie mieli tyle szczęścia. Z pożaru wyszli z rozległymi poparzeniami. W sumie to cud, że nikt wtedy nie zginął. Nasze życie legło nie tyle w gruzach, co w zgliszczach. Sąsiedzi i dalsza rodzina pomogli nam wyremontować starą stajnię. Zdążyliśmy ze wstawieniem okien przed zimą, ale warunki były fatalne: wilgoć, pleśń i grzyb. Nasze ubrania śmierdziały, przez co inne dzieci wytykały nas palcami i nie chciały się z nami bawić. W szkole też nie było łatwo. Wyśmiewali się ze mnie na każdym kroku. Siłę dawała mi jednak rodzina. Nigdy nie było między nami rywalizacji, tylko wzajemna troska. Dzięki temu przetrwaliśmy najgorsze. To mnie ukształtowało, nauczyło pokory. Moje teraźniejsze problemy są tak błahe, że w każdej z pozoru trudnej sytuacji odnajduję pozytywy. Lubię dusić konflikty w zarodku, ale gdy trzeba nie unikam walki. Gdybyś wówczas mi się napatoczył, mogłoby się to rzeczywiście źle dla ciebie skończyć – zakończyła opowieść i westchnęła.

– Gdybym tylko mógł cofnąć czas…

– Nie zrozum mnie źle. Spodziewałeś się dziecka. Postąpiłeś odpowiedzialnie, a wielu na twoim miejscu uciekłoby z podkulonym ogonem. Niestety, rykoszetem oberwała moja córka, która była w tobie szaleńczo zakochana. Byłam na ciebie naprawdę wściekła, ale teraz widzę, jak Cindy przy tobie promienieje. Niesamowite, że po tym wszystkim dalej miała dla ciebie miejsce w swoim sercu… – zamilkła na chwilę.

Freshet podejrzewał, że przyszła teściowa zastanawia się, czy córka podjęła odpowiednią decyzję i czy nie będzie jej kiedyś żałować. Nie odzywał się, czekając na werdykt.

– Widocznie tak miało być – drążyła dalej. – Nie skrzywdź jej. Ona tylko udaje silną, niezależną kobietę, ale pod tą maską jest wrażliwa i krucha jak szkło. Dbaj o nią.

– Tak zamierzam – odparł zdecydowanie i z lekką ulgą.

– Na pewno nie zrobisz dziecka innej? – rzuciła ze śmiechem.

– Obiecuję.

– No, ja myślę. A teraz ściągaj fartuch i chwytaj tacę. Czas na śniadanie – zarządziła i klasnęła w dłonie.

Kiedy weszli do salonu, Cindy grała ojcu na stojącym w kącie starym fortepianie. Uwielbiał, gdy to robiła. Muzyka koiła jego nerwy. Koncertowała dla niego, odkąd była małą dziewczynką, napawając go dumą, i pomimo tylu lat nic się w tej kwestii nie zmieniło.

– Zapraszam na śniadanie – zawołała Elisabeth. – Mon cuisinier Freshet spisał się na medal.

Cindy z Noelem zaśmiali się. Jedynie Andrew nie rozumiał ich wewnętrznego, rodzinnego żartu, odnoszącego się do sytuacji sprzed dwudziestu lat, kiedy spędzali wakacje w Paryżu. Nie zamierzali mu jednak nic tłumaczyć, tylko zasiedli do stołu.

– Palce, widzę, masz wszystkie, czyli pierwsza próba zaliczona – powiedziała Cindy, muskając delikatnie dłoń ukochanego.

– Starałem się.

– No, no, równiutko pokrojone pomidory. Czyżbyś używał suwmiarki? – zaśmiał się Noel.

– Ręce równomiernie trzęsły mi się ze strachu – zripostował Andrew.

– Rozumiem. Sam na sam z przyszłą teściową…

Elizabeth szturchnęła męża, który szybko zmienił temat.

– Jak patrzę na te pomidory, przypomina mi się wyjazd do Hiszpanii sprzed trzydziestu lat. Pamiętasz, kochanie, co robiliśmy w ostatnią środę sierpnia na zachód od Walencji?

– Lepiej do tego nie wracajmy – burknęła Elizabeth.

Noel spojrzał w stronę Andrew i mrugnął porozumiewawczo.

– Rzucaliśmy się pomidorami, a ona była niczym karabin maszynowy.

– Nie przesadzaj. Dostałeś parę razy i tyle.

– Akurat, parę razy… W dodatku w twarz!

– Rodzice wybrali się do Buñol – wtrąciła Cindy. – Odbywa się tam słynna bitwa na pomidory.

– La Tomatina. Słyszałeś o tym? – zapytał Noel.

Andrew posmarował swoją kromkę dżemem i, choć nie wiedział nic na ten temat, odparł najbardziej dyplomatycznie, jak tylko potrafił:

– Coś chyba obiło mi się o uszy.

– Dziś to słynna doroczna impreza, jednak tradycja powstała przypadkiem. Niegdyś odbywała się tam zwykła parada. – Noel podrapał się po brodzie. – Już nie pamiętam, z jakiej okazji, ale, jak głosi legenda, doszło wtedy do jakiejś awantury. Dyskusja trwała i trwała, ale zwaśnione grupy nie potrafiły się dogadać. Atmosfera stawała się coraz bardziej gorąca, a że w pobliżu znajdował się sklep z warzywami, który miał wystawione na zewnątrz skrzynie pełne pomidorów, to reszty już sam możesz się domyśleć.

– Musiało być wesoło. – Uśmiechnął się Freshet.

– Awanturujących się uspokoiły dopiero służby porządkowe. Za pomidory musieli oczywiście zapłacić. Podobno z dużym naddatkiem. Bez wątpienia musiało ich to mocno zaboleć, bo kiedy w kolejnym roku znów zorganizowali bijatykę, rezolutnie zabrali z domu własne pomidory. Sytuacja powtarzała się cyklicznie. Na nic zdały się zakazy władz, nie pomagały nawet aresztowania. Ludzie chcieli się dobrze bawić i kultywowali nowo powstałą tradycję. W końcu pod naciskiem mieszkańców burmistrz uległ i, ku ich radości, wyraził zgodę na oficjalne obchody. Dobrze zrobił. Co roku do Buñol ściągają tłumy turystów.

– Ten wyjazd to był prezent niespodzianka na rocznicę naszego ślubu. Noel to taka ciepła klucha. Musiałam go trochę rozerwać.

– Co? Że niby ja? No przestań. To wierutne kłamstwo! – oburzył się, unosząc ręce.

– Tak samo było ze spływem Wielkim Kanionem Kolorado. Musiałam użyć podstępu, by ze mną pojechał – ciągnęła Elizabeth.

– Kochanie, ale się rozgadałaś. Dajmy może teraz młodym dojść do głosu. Andrew, co masz już odhaczone na swojej podróżniczej liście marzeń?

„Na czym?”

Freshet sięgnął po kolejną kromkę.

– Musiałbym się chwilę zastanowić – powiedział, próbując wymigać się od odpowiedzi.

– No nie bądź taki, pochwal się – naciskał Noel. Choć sam zaczął wspominki, teraz wolał zmienić temat, by nie narażać się na dalsze kpiny ze strony żony.

„Ostatnio byłem na Zanzibarze”.

Zapadła chwila ciszy.

– W sumie to niewiele podróżowałem, ale zamierzam to nadrobić.

– Już ja o to zadbam – wtrąciła Cindy i oparła głowę na jego ramieniu.

– A dokąd chciałbyś pojechać? – drążył Noel. – Henry chwali cię pod niebiosa, więc wiem, że pieniędzy macie teraz pod dostatkiem. Najwyższy czas zacząć je wydawać.

Andrew zamyślił się chwilę, powoli przegryzając kanapkę.

– Chętnie zobaczyłbym na żywo Angkor Wat.

– Świetne miejsce. Wpisuj na listę i nie zapomnijcie nam potem wysłać pocztówki. Uwielbiamy je.

– Nie bój się, nie zapomnimy – dodała Cindy. – A ja marzę o zorzy polarnej i ślubie w Las Vegas.

Elizabeth odchrząknęła i spojrzała na córkę piorunującym wzrokiem.

– Nawet o tym nie myśl! Ślub ma być tradycyjny. Wszystkim się zajmę.

Cindy wychyliła się i złapała matkę za rękę.

– Mamo, wiesz przecież, że żartuję.

– Kiepskie żarty się dziś ciebie trzymają, moja droga.

Andrew starał się zachować kamienną twarz, jednak zdziwił go kierunek, który obrała rozmowa. Owszem, byli zaręczeni, ale tematu ślubu na razie jeszcze nie poruszali. Choć w sumie mógł przewidzieć, że Cindy ma w tym temacie jakieś marzenia. I że może chcieć sprostać oczekiwaniom rodziny lub otoczenia. Postanowił porozmawiać z nią o tym przy najbliższej okazji.

Po śniadaniu Cindy i Elizabeth zniknęły w kuchni, a Noel postanowił pokazać Andrew swoją kolekcję broni. Zabrał go do piwnicy. Tam, w dużym, pancernym sejfie, znajdował się niemały arsenał.

– Poznajesz?

Noel podał Freshetowi długą strzelbę.

– To chyba pytanie na rozgrzewkę…

– Mów! Muszę cię dokładnie sprawdzić.

– Remington 870.

– Brawo. A ten?

Andrew wziął do rąk rewolwer.

– Klasyka. Smith & Wesson Model 10.

– Bardzo dobrze.

– Miałem kiedyś jego replikę, ale oryginał widzę po raz pierwszy. – Andrew dokładnie obejrzał broń. Była doskonała.

– A ten? – spytał Noel, podając mu do ręki pistolet.

– Colt M1911.

– Coś tam jednak wiesz. Musimy się umówić na strzelanie. Cindy ćwiczy regularnie i jest lepsza ode mnie – pochwalił córkę, a Freshet dostrzegł błysk w jego oku. Widać było, że jest z niej bardzo dumny.

Andrew ucieszył się, że znalazł z Mortonem wspólny temat. Dawno temu pasjonował się bronią, startował nawet w zawodach strzeleckich. Lubił tamto życie. Patrzył, jak Noel wyciąga z sejfu kolejne sztuki. W większości przypadków potrafił je bezbłędnie zidentyfikować. Nie rozpoznał jedynie dwóch, ale przyszły teść szybko objaśnił mu szczegóły.

Gdy już cała kolekcja leżała na długim, warsztatowym stole, schowali z powrotem do sejfu pistolety i rewolwery, a długie strzelby i karabiny postanowili rozmontować i przeczyścić. Na początek postawili na radziecką klasykę, czyli karabinek automatyczny zaprojektowany przez Kałasznikowa.

– Odepnij magazynek, odbezpiecz i przeładuj broń – nadzorował Noel. – Musimy oddać strzał kontrolny, by mieć pewność, że w środku nie pozostał żaden nabój. Potem ściągnij pokrywę komory zamkowej, używając tej dźwigni. – Wskazał palcem na mechanizm. Freshet doskonale wiedział, co powinien zrobić, więc protekcjonalność Mortona trochę go irytowała. Starał sobie jednak tłumaczyć, że lepiej zachować ostrożność niż potem żałować.

Bawili się jak małe dzieci, które dostały worek ulubionych klocków. Dyskutowali o amunicji i najlepszych okolicznych strzelnicach. Zasiedzieli się w piwnicy całe trzy godziny. Zupełnie nie zauważyli upływu czasu. Gdy w końcu wyszli, zastali Cindy i Elizabeth na kanapie, obie w doskonałych humorach.

– One coś knują, wiem, co mówię. Czterdzieści lat jestem żonaty.

Andrew starał się nie parsknąć śmiechem, tylko pokiwał głową i usiadł obok Cindy, obejmując ją czule.

– Chyba musimy już iść – szepnął do narzeczonej.

– Nie żartuj, głodnych was nie wypuścimy – orzekła stanowczo Elizabeth. – Wczoraj wieczorem zrobiłam gulasz. Wystarczy dla wszystkich.

* * *

Po nadzwyczaj obfitym obiedzie u Mortonów Freshet czuł w przełyku ogień. Dopadła go potężna zgaga. Matka Cindy dwukrotnie zaproponowała dokładkę, której nie śmiał odmówić. O swoim złym samopoczuciu nie pisnął jednak ukochanej ani słowa. Nie darowałby sobie, gdyby popsuł jej dobry nastrój, zwłaszcza że w drodze powrotnej także pozwoliła mu prowadzić. Tym razem jednak jechał zgodnie z przepisami.

– Dobrze, że oficjalną wizytę u rodziców mamy już za sobą. Chyba nie było aż tak źle… Jak myślisz, kochanie?

– Nie narzekam. – Pogładził się po brzuchu. – W końcu najadłem się za wsze czasy.

Cindy uśmiechnęła się i położyła mu dłoń na ramieniu.

– Zadbam o to, byś odpowiednio spalił nadmiarowe kalorie – zamruczała.

– To co, wspólne wieczorne bieganie? Proponuję dziesięć mil.

W odpowiedzi dziewczyna dała mu sójkę w bok. Po chwili zapytała:

– Powiedz lepiej, czy matka mocno cię przycisnęła?

Andrew cały czas miał w pamięci rozmowę przy kieliszkach. Teściowa skutecznie wzięła go w obroty. Doskonale zrozumiał przekaz.

– Raczej na luzie. Po prostu wspólnie gotowaliśmy. Taki spokojny, miło spędzony czas. Typowa sielanka rodzinna.

– Gotowanie to jej ogromna pasja. – Zamilkła na chwilę, podświadomie masując sobie bark. – A pytała o moje siniaki?

– Na szczęście nie. Wiesz, naprawdę bałem się tego tematu. Nie wiem, czy ocaliłbym głowę.

– Ojciec od razu mnie o to spytał. Spokojnie wytłumaczyłam mu, jak do tego doszło, i chyba uwierzył.

– Chyba? – zapytał. Kochał Cindy i chciał, by jej rodzice byli pewni, że nigdy nie zrobiłby jej krzywdy. Zdecydowanie wolał mieć ich po swojej stronie.

– Taką mam nadzieję.

– Pokazał mi swoje zabawki i dał się nimi pobawić. Gdyby myślał, że coś między nami jest nie tak, zapewne przystawiłby mi jedną z nich do skroni.

– A wiesz, że jak tak długo nie wracałeś z piwnicy, to z matką się śmiałyśmy, że pewnie leżysz już zimny w worku foliowym?

– Bardzo śmieszne, baaardzo – odpowiedział z przekąsem.

Cindy zdecydowała się nie dręczyć go dłużej i zmieniła temat:

– Kiedy ty i ojciec mieliście swoje spotkanie zapoznawcze, dostałam od matki poważne zlecenie. Firma syna jej przyjaciółki potrzebuje dyskretnie coś przeanalizować. Nie ufają miejscowym kancelariom i szukają kogoś z zewnątrz.

– Poważne zlecenie? Czym masz się zająć?

– Andrew! Wiesz dobrze, że obowiązuje mnie tajemnica.

– No przecież nikomu nie powiem – zapewnił, bijąc się w pierś.

– Nie mogę.

– To powiedz chociaż pokrótce.

– Naprawdę nie mogę. – Cindy pozostała nieugięta. Swoją pracę traktowała bardzo poważnie i nie zamierzała naginać przepisów, nawet dla zaspokojenia ciekawości Andrew.

– Nie bądź taka.

Długo się przekomarzali, przez co Cindy nie zauważyła, że zboczyli z trasy. Zorientowała się dopiero, gdy wjeżdżali na podziemny parking kompleksu kinowego, do którego wymykali się ponad dwie dekady temu.

– Co tu robimy? Nie żartuj, że idziemy na film.

– Dawno nie byliśmy. Czas się trochę rozerwać.

Cindy wypuściła głośno powietrze, wciskając się w fotel.

– Przecież mówiłam ci, że dostałam zlecenie. Muszę się nim jak najszybciej zająć, a jeszcze czeka na mnie ogrom pracy w kancelarii – syknęła.

– Nie marudź.

Chwyciła go za dłoń.

– Kochanie – wzięła głęboki wdech – to bardzo miłe z twojej strony, że mnie tu zabrałeś. Choć po remoncie kino nie ma już takiego klimatu jak dawniej, to i tak chętnie bym się tu z tobą wybrała. Naprawdę. Tylko nie teraz. W skrzynce mailowej czeka na mnie ważna wiadomość. Do północy mam czas na przejrzenie wszystkich dokumentów. Wynagrodzę ci to, jak skończę – obiecała.

Andrew, wsłuchując się w głos Cindy, uświadomił sobie, że trochę zaczyna jej zazdrościć.

„Ile bym teraz dał, by wrócić do Charlesa. Brakuje mi tego”.

Rozdział II

Jasper Howes siedział zgarbiony nad kuchennym stołem w swoim ulubionym – choć zmechaconym już – wełnianym szlafroku. W świetle nocnej lampki, z dwudniowym zarostem i podkrążonymi oczami, wyglądał na więcej niż posiadane czterdzieści lat. Potężną dłonią bezwiednie i mechanicznie tarmosił szpakowate, falujące włosy. Kończył właśnie konstruować kolejną już tego dnia wersję kosztorysu kluczowego dla niego przedsięwzięcia. Pracował nad nim od kilku miesięcy. Część wydatków poniósł w ostatnich tygodniach, więc mógł je wykreślić, ale pojawiły się nowe niewiadome, które nieustannie spędzały mu sen z powiek.

„Jeśli żądania płacowe nie przekroczą pięciu procent, to ich zaspokojenie nie zagrozi kondycji finansowej firmy. Gorzej, jeśli podwyżki przeskoczą ten próg – choć nie powinny. Największy problem stanowią koszty surowców. Trzeba będzie skupować je powoli, w małych ilościach i z kilku źródeł, by nie ujawnić, na czym nam zależy. Ceny metali ziem rzadkich stanowią największą niewiadomą. Najbezpieczniej będzie zabezpieczyć dwudziestoprocentowy naddatek w budżecie” – rozmyślał w skupieniu.

– Przyjdziesz w końcu do łóżka? – zapytała filigranowa blondynka, która weszła do kuchni. Nosiła luźną, lekko prześwitującą koszulę nocną, eksponującą to, co trzeba, i ukrywającą to, co powinno pozostać ukryte.

– Zaraz skończę – odparł oschle, nie podnosząc wzroku znad kartki papieru, na której robił notatki.

– Mówiłeś to już trzy godziny temu. Zdążyłam w tym czasie przeczytać prawie połowę książki.

– Meghan, mówię przecież, że zaraz skończę – warknął.

Kobieta zmarszczyła brwi, a z jej twarzy zniknął promienny uśmiech.

– Pamiętasz, co mi obiecałeś? – zapytała ostrożnie i położyła mu rękę na ramieniu.

Westchnął i odłożył długopis.

– Przypomnisz?

– Obiecywałeś zmiany, a jedyna zmiana, którą widzę, to taka, że zamiast zostawać w pracy do nocy, przynosisz pracę do domu i dalej siedzisz w papierach.

Wbiła wzrok w mandale na podłogowych płytkach. Płakała wielokrotnie, gdy mąż pracoholik nie zjawiał się na umówionych kolacjach, także tych rocznicowych, i nie miała zamiaru uronić już ani jednej łzy więcej. Parę miesięcy temu rozpoczęli terapię, która przyniosła kilka zmian. Małych, ale dających nadzieję na przełom. Do ideału było jeszcze bardzo daleko. Wciąż jednak wierzyła, że wraz z upływem czasu ich małżeństwo ponownie rozkwitnie. Kochała Jaspera całym sercem, mimo że potrafił być na przemian ostry i miły, oschły i czuły… Zaakceptowała, że taki po prostu był. Kiedyś próbowała znaleźć przyczynę, drążyła temat, jednak rzadko chciał rozmawiać o przeszłości, a zwłaszcza o swoim dzieciństwie. Miał też problemy z nawiązaniem kontaktu z dwojgiem ich nastoletnich dzieci, które w końcu wysłali do prywatnej szkoły z internatem.

Jasper odwrócił się i objął żonę od niechcenia. Fizycznie był przy niej, jednak myślami wciąż błądził przy nieszczęsnym kosztorysie.

– Zaraz skończę, ale muszę być pewny, że niczego nie przeoczyłem. To dla mnie bardzo ważne. Jeśli się pomylę, zbankrutujemy, a żadne z nas by tego nie chciało. Jestem o krok od wprowadzenia czegoś unikalnego. Czegoś, co może stać się początkiem prawdziwej rewolucji – tłumaczył z rosnącym podekscytowaniem. – Nie potrafię tego ująć słowami, ale uwierz mi, to krok milowy w dziejach ludzkości. Muszę to zrobić dla siebie, dla nas, dla kraju, a może nawet dla świata… – rozmarzył się. Niewidzący wzrok wbijał gdzieś w ścianę ponad jej głową. – Wiesz, że nigdy się nie poddaję. To prawdopodobnie projekt mojego życia. Mogę trwale zapisać się w historii! Nic mnie nie powstrzyma! Ja się nie cofam i nie uznaję kompromisów. Przeszkody dla mnie nie istnieją! Na każdą znajdę sposób i ją pokonam.

Meghan błądziła wzrokiem po posadzce, a gdy w końcu uniosła oczy, zauważyła na stole pustą szklankę. Zabrała ją, uzupełniła wodą i podała mężowi.

– Trzymaj. Nie odwodnij się, bo znając ciebie, nie wstaniesz z krzesła, póki nie skończysz. Idę spać.

– Dobranoc, kochanie. Obiecuję ci, że…

Jego spojrzenie zatrzymało się na koszuli nocnej żony, której wcześniej jakby nie dostrzegał. Wodził przez chwilę wzrokiem po kształtnych piersiach i krągłych biodrach. Nagle wstał z krzesła, zepchnął na podłogę kosz z pomarańczami, przesunął do tyłu doniczki z ziołami i chwycił Meghan za rękę. Przyciągnął ją do siebie, podniósł za uda i posadził na kuchennym blacie. Całował ją po delikatnej skórze szyi i, choć jego zarost był ostry jak druciana szczotka, wydawało mu się, że zupełnie jej to nie przeszkadza. Pewnie cieszyła się, że znów zaczął dostrzegać coś więcej prócz pracy.

Zapomnieli zamknąć uchylone okno. Odgłosy ich rozkoszy niosły się echem po całej okolicy.

* * *

Przedmieścia Chicago, trzydzieści lat wcześniej

Elegancko ubrana kobieta siedziała w fotelu na drewnianej werandzie skąpanej w słodkim i odurzającym zapachu kwiatów. Spod bujnie rosnących roślin ledwo można było dostrzec ciężkie, ceramiczne donice pokryte misternymi wzorami, które przypominały nieco te na portugalskich azulejos. Znad Życia na Missisipi Marka Twaina wystawały schludnie upięte w kok ciemne włosy, z gdzieniegdzie zaznaczoną białą linią czasu, oraz wesołe, niebieskie oczy. Kobieta każdą wolną chwilę poświęcała książkom. Jej kolekcja liczyła już kilkaset tomów. Kwiatami zaś regularnie obdarowywał ją mąż. Uwielbiała te drobne gesty. Zawsze zastanawiała się, jaką sadzonkę dostanie następnym razem, a i tak każdorazowo była zaskoczona. A on wynajdywał coraz to nowe okazy, niejednokrotnie przywiezione wprost z bujnych lasów Ameryki Południowej. Musiał wydawać na nie majątek.

Gdy znad książki ujrzała jego sylwetkę, odłożyła lekturę i wyszła mu naprzeciw. Był potężnie zbudowany. Nosił dobrze skrojony kraciasty garnitur, w którym prezentował się nieziemsko. Od razu rzuciła mu się na szyję.

– Witaj, kochany, jak ci minął dzień?

– Witaj, Sue. – Mężczyzna zdjął kapelusz, odsłaniając siwe włosy, i pocałował małżonkę. – Dzień był ciężki jak mój neseser, dlatego tym bardziej się cieszę, że mogę być już w domu.

Tulili się chwilę, po czym, trzymając się za ręce, weszli powoli po schodach. Sue położyła rękę na klamce drzwi.

– Alan, zanim wejdziesz, muszę ci coś powiedzieć.

– Tak? – Coś w głosie żony wywołało w nim niepokój.

– Dzwoniła wychowawczyni ze szkoły. Jasper znów wagarował. To już piąty raz w tym miesiącu. Chyba powinieneś odbyć z nim męską rozmowę.

– Zajmę się tym – obiecał. Nie zamierzał dłużej pobłażać synowi. Jeśli ma do czegoś dojść, powinien być bardziej sumienny.

– Niestety na mnie już czas. Jeśli się nie pospieszę, spóźnię się na spotkanie do pani Smith, a wiesz, jaka z niej jędza.

– Wiem, wiem, lepiej jej nie podpaść.

– Na pewno jesteś głodny. Zostawiłam ci potrawkę, powinna być jeszcze ciepła.

Alan odprowadził żonę wzrokiem, po czym powoli otworzył lekko skrzypiące drzwi, od dawna proszące się o renowację. W przedpokoju ściągnął marynarkę i od razu udał się do niewielkiej kuchni. Uniósł pokrywkę, a po kuchni rozniosła się przyjemna woń jego ulubionych grzybów.

„Oby smakowało tak dobrze, jak pachnie”.

Przełożył naczynie na stół, przy czym pobrudził nieznacznie świeżo wyprany obrus.

„Wyborne. Mięso odpowiednio miękkie i doskonale przypra-wione”.

Po zaspokojeniu pierwszego głodu sięgnął po gazetę, którą musiał rano pospiesznie odłożyć. Jadł łapczywie, jednocześnie przekładając strony. Szukał czegoś ciekawego.

„Same głupoty. Ludzie nie są przecież aż tak naiwni. Najwyższy czas przestać to kupować”.

Po kwadransie garnek był już prawie pusty, ale Alan z uporem maniaka wydrapywał z dna resztki. Dźwięk rozchodził się po domu i irytował małego Jaspera, który biegał akurat po korytarzu.

– Tato, możesz przestać? Od tych zgrzytów zaczyna boleć mnie głowa – poprosił, siląc się na miły głos.

– Zmykaj do siebie, nikt ci nie każe tego słuchać – odwarknął zirytowany ojciec.

Skrobanie ustało kilka minut później. Najedzony do syta Alan sięgnął po wino stojące na drugim końcu stołu. Wyciągnął korek i wziął dwa duże łyki. Później kolejne i kolejne, aż butelka zrobiła się o wiele lżejsza.

„Starczy”.

Zakorkował butelkę i spojrzał na wiszący na ścianie zegar z wahadłem.

„Sue wraca za godzinę. Już czas”.

– Jasper, chodź tu!

Syn nie przyszedł ani nic nie odpowiedział.

– Jasper, na dół!

Alan odczekał chwilę, ale i tym razem nie było odzewu. Wstał, wyjął z górnej szafki długi, giętki rzemień. Zawinął go na dłoni, a do kieszeni schował ścierkę.

„Nauczy się szczeniak szacunku”.

Podszedł do drzwi wejściowych i z szyderczym uśmiechem przesunął rygiel.

„Teraz nikt nam nie przeszkodzi”.

Przeciągnął się z ekscytacją i zaczął ostrożnie wchodzić po wąskich, spiralnie ułożonych schodach, które trzeszczały przy każdym kroku.

Jasper reperował uszkodzone ołowiano-cynowe żołnierzyki. Rozgrzewał ułamane fragmenty nowym żelazkiem matki. Odkrył, że stop cyny i ołowiu topi się o wiele lepiej niż sama cyna lub sam ołów. Gdy tylko usłyszał ojca, ubrudzone żelazko ukrył w szafie. Planował później dokładnie je wyczyścić, ale miał jeszcze kilka figurek do naprawy.

Mężczyzna wziął głęboki wdech i powoli otworzył drzwi do pokoju syna. Dzieciak siedział na dywanie i bawił się żołnierzykami. Alan momentalnie się zirytował.

„Gówniarz mnie olewa? No to się nauczy”.

Kopnął figurki, aż odbiły się od ściany. Zaskoczonemu i próbującemu protestować dziecku przyłożył w głowę. Uderzenie kantem dłoni pamiętał z wojska. Korzystając z lekkiego oszołomienia syna, wepchnął mu do ust ścierkę. Obwiązał ją wokół głowy rzemieniem. Zakneblowanego syna rzucił gwałtownie na łóżko.

– To będzie nasza słodka tajemnica – wyszeptał.

Gdy wróciła Sue, powiedział jej, że Jasper kiepsko się poczuł i poszedł już spać. Przemilczał, że podał mu środki nasenne.

* * *

Kiedy Jasper oprzytomniał, oprócz fizycznego bólu czuł wszechogarniające obrzydzenie. Mył się kompulsywnie, szorował skórę najpierw gąbką, później szorstką rękawicą, której używała jego matka, aż w końcu zdzierał skórę pumeksem. Ale to nie wystarczało, ciągle czuł się brudny. Miejsca, których dotknął Alan, nadal wydawały mu się lepkie i oślizgłe.

Ojciec zachowywał się, jakby nic się nie wydarzyło. Jak wcześniej, był ujmujący w kontaktach z Sue i surowy w obchodzeniu się z chłopcem. Nadal przynosił matce kwiaty. Jaspera doprowadzało to do szaleństwa. Wagarował. Włóczył się wzdłuż torowisk i snuł w głowie coraz to bardziej szalone plany. Zastanawiał się, jakby to było wsiąść niepostrzeżenie do jakiegoś składu towarowego i uciec na drugi koniec kraju. Nad ocean, Atlantyk lub Pacyfik, w sumie bez różnicy. Albo może lepiej do Nowego Orleanu, gdzie mógłby poznać tajemnice voodoo i się nauczyć, jak sterować ojcem za pomocą magicznej laleczki.

Zupełnie zapomniał o żelazku ukrytym w pokoju. Matka oczywiście, delikatnie mówiąc, nie była zadowolona, gdy znalazła je ubrudzone. A ojciec wymierzył mu karę nie tylko paskiem. Tym razem nawet nie czekał aż zostaną sami, po prostu zabrał go do garażu, złoił mu skórę, a potem kazał przed sobą klęknąć.

Jasper nie mógł się pozbyć tego smaku. Mył zęby, płukał usta herbatą i szałwią, w końcu podwędził z kuchni butelkę whiskey. Za to też spotkała go odpowiednia kara.

Przygotowywał się do ucieczki. W jego dziecięcym umyśle plan zaciągnięcia się na statek i rejs na Jamajkę był jak najbardziej wykonalny. Nie przewidział jedynie, że ciężko będzie znaleźć kapitana, który się zgodzi zabrać go na pokład. I tak mógł uważać to za cud, że nikt nie zauważył jego kilkugodzinnej nieobecności w domu i wycieczka do portu uszła mu na sucho.

Po tygodniach milczenia postanowił wyjawić wszystko matce. Dokładnie opisał, co i kiedy robił mu ojciec, ale nie uwierzyła w ani jedno jego słowo. Najgorsze jednak było to, że po rozmowie z mężem uznała, że syn patologicznie konfabuluje i ewidentnie ma problemy psychiczne. Wymyślała mu różne zajęcia, byle tylko zatrzymać go w domu. Nie chciała, żeby sąsiedzi zaczęli cokolwiek podejrzewać.

Gdy chłopakowi udawało się wyrwać z domu, nadal wałęsał się wzdłuż torowisk, tym razem jednak rozważał już bardziej radykalne rozwiązania. Kilkukrotnie wyczekiwał na nasypie na nadjeżdżające pociągi, bał się jednak zrobić ten ostateczny krok. W końcu matka wystarała się o skierowanie do zamkniętego ośrodka, gdzie leczenie opierało się na agresywnej farmakoterapii. Jedynym efektem pobytu w placówce było podsycenie kiełkującej w Jasperze chęci zemsty. Po powrocie do domu udawał, że wszystko jest już w porządku, ale paraliżowała go myśl, że któregoś dnia znów zostanie z ojcem sam na sam.

Ten dzień nastąpił dwa tygodnie później, kiedy matka oznajmiła, że wychodzi na spotkanie z przyjaciółkami. Jasper pobladł, ale plan miał już przygotowany od dawna. Pierwsze zręby wykrystalizowały mu się podczas pobytu w ośrodku, zaś po powrocie do domu dopieszczał i rozbudowywał swój pomysł. Schował się w pralni, mając nadzieję, że tam ojciec nie będzie go szukał. Mylił się. Nie minęło pół godziny, a został odnaleziony. Trząsł się ze strachu i zmoczył w spodnie. Alan ucieszył się na ten widok.

– Ściągnij portki, trzeba je uprać. Odwróć się do mnie plecami i oprzyj o szafki. A jeśli znów wyjawisz naszą tajemnicę, już nigdy nie opuścisz psychiatryka. Osobiście tego dopilnuję.

– Dobrze, tato.

Chłopcem targały sprzeczne emocje. Czuł obrzydzenie i przerażenie, a jednocześnie jakąś szaloną determinację. Posłusznie, ale powoli, jak najbardziej przeciągając w czasie, wykonał polecenie. Serce biło mu jak szalone. Widząc, że tresura się powiodła, Alan wykrzywił się w obrzydliwym uśmiechu.

Jasper był tak spięty, że wyczuwał każdy, nawet najlżejszy ruch powietrza. Usłyszał jak spodnie ojca opadają na podłogę. Poczuł, że to jest ten moment. Wziął głęboki oddech, ledwo opanowując serce boleśnie obijające się o mostek. Szybkim ruchem wyciągnął rozgrzane żelazko. Błyskawicznie docisnął je z całej siły do obnażonego przyrodzenia ojca. Ich spojrzenia skrzyżowały się. W tej chwili Jasper był dziwnie opanowany i chłodny. Cały lęk, który paraliżował go przez ostatnie miesiące, nagle wyparował. Spłynął na niego spokój. I satysfakcja.

Alan zawył z bólu, a smród spalonego mięsa rozniósł się po pralni.

– Tak, tato, to będzie nasza słodka tajemnica…