Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Terytorium dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego rozciąga się na terenach dzisiejszej Litwy i Białorusi. Każde z tych Państw z dumą odnosi się do spuścizny największego organizmu politycznego ówczesnej Europy. Na ziemiach litewskich pozostały dawne stolice Księstwa: Wilno, Kowno i Troki, Białorusini remontują po swojemu siedziby dawnych rodów magnackich i przypominają, że najważniejsze dokumenty Wielkiego Księstwa zostały spisane nie po litewsku, ale po rusku.
Wielkie Księstwo Litewskie. Wyprawa do bliskich Kresów nie jest kontynuacją cyklu kresowego, a raczej jego uzupełnieniem. Od serii kresowej różni ją przede wszystkim narracja - to zapis współczesnych podróży, wywiadów i rozmów. Zestawia losy dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego z dzisiejszą rzeczywistością. Opowiadam o współczesności Litwy i Białorusi, o śladach polskości i wielkości na tych ziemiach, przypominając dawną chwałę Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Odwiedzając dawne magnackie siedziby wielkich rodów książęcych, nie zapominam o kosztowaniu specjałów kuchni białoruskiej i litewskiej. A przejazd przez granicę i podróż drogami Republiki Białorusi to swoiste deja vu filmów Barei. - Sławomir Koper
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki i stron tytułowych Fahrenheit 451
Redakcja Katarzyna Litwinczuk
Korekta Katarzyna Rzuczkowska-Szczęsnowicz
Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz
Zdjęcia w książce Archiwum Sławomira Kopra, Biblioteka Polona, Narodowe Archiwum Cyfrowe, Wikipedia, Wikimedia Commons, Mazowiecka Biblioteka Cyfrowa
Skład i łamanie wersji do druku oraz fotoedycjaTekst Projekt
Copyright © by Sławomir Koper Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2023
ISBN 9788380799219
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Uwielbiam podróżować, a najlepiej wypoczywam, oglądając – jako historyk – nieznane mi wcześniej miejsca. Stąd też wziął się pomysł reportaży historycznych będących połączeniem relacji o wydarzeniach sprzed lat z aktualnymi obserwacjami, elementami tradycji, kultury, lokalnego kolorytu i kulinariami. Nie wyobrażam sobie bowiem, by podróżować na drugi koniec Europy i szukać tam polskiej kuchni czy trunków. Nie neguję postępowania ludzi, którzy preferują wypoczynek nad basenem i z drinkiem z parasolką, ale dla mnie jest to całkowicie obce. Jeżeli jechać w nowe miejsce, to zwiedzać i poznawać całe spektrum miejscowych obyczajów.
Niniejsza książka wpisuje się w ten sam cykl reportaży historycznych (seria z walizką), co wydane w ubiegłym roku Kresy Północy. Podróż do polskich Inflant. To pozycja odległa od kanonów przeciętnej książki historycznej, będąca swojego rodzaju kontynuacją wydanych przeze mnie przed laty zbeletryzowanych przewodników Ukraina i Chorwacja. Zawsze bowiem chciałem się dzielić z Czytelnikami wrażeniami ze swoich wędrówek, gdyż wykład historyczny bywa czasami zbyt suchy i oficjalny, a zwykłe przewodniki podają informacje w wersji skrótowej. Niejednokrotnie więcej miejsca poświęcają też nocnym klubom niż architekturze czy kulturze.
Oddzielne miejsce w moich podróżach zajmują dawne Kresy Wschodnie Rzeczypospolitej. To całe wieki polskiego osadnictwa i rozwoju kultury na obszarach Ukrainy, Białorusi, Litwy i Łotwy. W Kresach Północy zająłem się Łotwą z małym dodatkiem Estonii, teraz przyszedł czas na tereny Wielkiego Księstwa Litewskiego, czyli na Litwę i Białoruś. Nie unikam trudnych tematów, albowiem historia polskich Kresów to stulecia wspólnych dziejów Polaków, Białorusinów, Litwinów, Żydów i Ormian. Tworzyli oni tygiel narodów i religii, a wzajemne relacje nie zawsze układały się poprawnie.
Nie miałem ambicji, by omówić w swojej książce wszystkie miejsca, które odwiedziłem. Świadomie dokonałem wyboru, gdyż zawsze uważałem, że autor, który chce napisać o wszystkim, tak naprawdę napisze o niczym. Nie można bowiem w ramach jednej pozycji pomieścić dziejów paruset lat polskiego osadnictwa na tak wielkim obszarze. Wolałem się skoncentrować na kilku czy kilkunastu tematach i przedstawić je szerzej, zamiast pisać krótkie, suche, encyklopedyczne notki.
Po terenie dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego podróżowałem wielokrotnie. Oczywiście były to najczęściej wyprawy na Litwę, ale Białoruś odwiedziłem łącznie 10 razy. Niemal zawsze na podstawie wizy turystycznej. Jednak zdarzyły się także podróże służbowe oraz wyjazd na indywidualne zaproszenie. Dość dobrze poznałem oba kraje, a także – a może przede wszystkim – tamtejszych ludzi i obyczaje. Właśnie stąd wziął się materiał na niniejszą książkę.
Świadomie jednak pominąłem większość problematyki, jaka pojawiła się już w Ostatnich latach polskiego Wilna i Ostatnich latach polskich Kresów, które wydałem razem z Tomaszem Stańczykiem. Jeżeli rzeczywiście powtarzają się pewne wspólne tematy, to zostały ujęte zupełnie inaczej i tylko w miejscach, gdzie nie mogłem ich uniknąć. Z tego samego powodu brakuje kilku zagadnień, które planuję włączyć do kolejnej pozycji z tamtego cyklu – Bliskie Kresy. Ostatnie polskie lata. Czytelnicy zapewne zrozumieją te zabiegi i nie będą zdziwieni, że nie ma tu ani słowa o procesie brzeskim, Berezie Kartuskiej czy Hance Ordonównie w Wilnie.
Moi przodkowie od stuleci mieszkali na Mazowszu, nie mam kresowych korzeni. Ale tak jak niemal każdemu Polakowi tematyka Kresów jest mi wyjątkowo bliska. I nigdy nie zapomnę swoich odczuć, gdy po raz pierwszy zobaczyłem słynny wileński cmentarz Na Rossie czy uczestniczyłem w nabożeństwie odprawianym piękną, kresową polszczyzną w jednym z białoruskich kościołów. Ani wieczornych spacerów po Grodnie czy bulwarami nad brzegiem Piny. A także rozmów z miejscowymi Polakami, które otworzyły mi oczy na wiele niedostrzeganych wcześniej problemów. Są to chwile, dla których warto żyć – chwile, gdy czułem dumę z przeszłości naszego narodu oraz miałem poczucie przynależności do wspólnoty, która przetrwała przez stulecia. I mimo wyjątkowo trudnej historii nie pozwoliła odebrać sobie własnej tożsamości kulturowej i narodowej.
Sławomir Koper
Grodno można zwiedzać na wiele sposobów, jednak wędrówkę śladami polskości warto zacząć od Starego Zamku, który jest szczególnym miejscem dla historii Rzeczypospolitej. To tutaj zmarli król Kazimierz Jagiellończyk i jego syn, Święty Kazimierz.
Wprawdzie po raz pierwszy na Białorusi byłem jeszcze na początku lat 90., ale dopiero w drugiej dekadzie XXI wieku zacząłem się tam pojawiać regularnie. Podróżowałem samochodem lub samolotem zarówno prywatnie, jak i służbowo. Szybko też zorientowałem się, że przed rozpoczęciem załatwiania formalności wizowych w konsulacie białoruskim przy ulicy Wiertniczej w Warszawie należy – żeby nie przeżyć szoku – obejrzeć któryś z filmów Stanisława Barei. Wtedy można się zaszczepić przeciwko postkomunistycznym absurdom, jakie czekają przy wypełnianiu wielu formularzy i udzielaniu odpowiedzi na najdziwniejsze pytania.
Pierwszy raz spotkało mnie trochę szczęścia, gdyż moja towarzyszka podróży miała nie tylko prywatne zaproszenie na Białoruś, lecz także pewne doświadczenie. Cały mój udział polegał raptem na pojawieniu się z paszportem w konsulacie, podpisaniu kilkunastu formularzy, a następnie odbiorze wizy.
Kolejna wyprawa miała charakter już typowo naukowy, wraz ze współautorem moich kilku książek, historykiem Tymoteuszem Pawłowskim, postanowiliśmy uzyskać wizę turystyczną. Wbrew pozorom istniała taka możliwość i po rezerwacji noclegów przez jeden z portali internetowych – uzbrojeni w potwierdzenia wygenerowane z sieci – udaliśmy się do konsulatu. Tam od razu zaczęły się problemy.
Po pierwsze okazało się, że trzeba wypełnić masę formularzy po rosyjsku lub białorusku. Tymek od razu się poddał, ja natomiast – jako osobnik starszej daty – znam rosyjski, więc wziąłem na siebie ten obowiązek. Najbardziej rozbawiła mnie rubryka dotycząca narodowości mojego opla, którym zamierzaliśmy podróżować po Białorusi. Oczywiście wpisałem niemiecką, ale pani w okienku sprawdziła, że samochód został wyprodukowany w Gliwicach, zatem powinienem wpisać narodowość polską. Wzruszyłem ramionami i poprawiłem. Był to dopiero początek... Po chwili okazało się bowiem, że Białorusini nie honorują rezerwacji przez Booking.com, najwyraźniej uważając to za wynalazek zgniłego Zachodu. Miałem przynieść potwierdzenie z pieczątką bezpośrednio z hotelu. Jak miałem to zrobić na odległość? Na szczęście obok stał człowiek bardziej zorientowany w niuansach białoruskiej biurokracji.
– Pan napisze maila do hotelu – wyjaśnił – oni znają tutejsze zasady i podeślą skan potwierdzenia.
– A czy wydrukowany skan tu uznają? Nawet jeśli będzie miał pieczątkę? – powątpiewałem.
– Tak – wzruszył ramionami. – Przecież w konsulacie też starają się ominąć przepisy, jeśli tylko jest to możliwe. Kiedyś trzeba było czekać na potwierdzenie przysyłane pocztą, ale teraz skan wystarczy.
Nie było wyboru. Wróciłem do domu, napisałem maile do hoteli, w których zarezerwowaliśmy noclegi. Jeszcze tego samego dnia dostałem potwierdzenia i nazajutrz znów trafiliśmy na Wiertniczą. Tym razem wystąpił kolejny problem: jeden dzień chcieliśmy spędzić w Pińsku, ale zbyt dobrze zapamiętałem z poprzedniej podróży tamtejszy hotel. Był to jedyny wówczas obiekt dostępny przez Booking.com i nie miał nawet standardu hostelu. Bardziej zresztą przypominał zapluskwioną noclegownię niż placówkę hotelową. Jak można się domyślić, dyskusja z panią przy okienku okazała się bezprzedmiotowa – stwierdziła, że bez rezerwacji noclegu w tym hotelu skraca nam wizę o jeden dzień. Poprosiliśmy zatem o rozmowę z konsulem.
Czekając w kolejce, przysłuchiwaliśmy się dyskusji przy drugim stanowisku. Tam jakiś młody człowiek wykłócał się o wizę tranzytową, gdyż chciał lecieć do Kazachstanu z przesiadką w Mińsku.
– Mam bilet do Astany – tłumaczył – ale kazachstańskie linie lotnicze dopuszczają opóźnienie do 48 godzin. Muszę mieć wizę białoruską, jeżeli będę siedział dwa dni na lotnisku.
– Bez rezerwacji noclegu wizy pan nie dostanie.
– A jak samolot się nie spóźni, to po co mi nocleg?
– Proszę jednak wykupić nocleg – upierała się urzędniczka – i przynieść potwierdzenie. Wtedy damy wizę.
– A ja nie wiem, jak długo będę czekał na samolot! – irytował się chłopak. – Może w ogóle?
– To niech pan się zgłosi do konsula. Następny proszę.
Urzędnicy w konsulacie dobrze mówili po polsku, ale w żaden sposób nie ułatwiało to dopełniania formalności. Sytuacja faktycznie przypominała filmy Barei, ewentualnie Paragraf 22 Josepha Hellera. Utwierdziłem się w tym jeszcze bardziej, gdy dostąpiliśmy audiencji u konsula.
– Panowie – dyplomata także mówił płynnie po polsku – o co wam chodzi? Zarezerwujcie ten nocleg, my wam damy wizę, a potem możecie sobie nocować, gdzie chcecie.
Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni. Urzędnik najwyraźniej namawiał nas do omijania prawa swojego kraju.
– Ale przecież – przypomniałem sobie – przy przekraczaniu granicy dostaje się druk, na którym hotele wbijają pieczątkę potwierdzającą fakt noclegu.
– A czy na tym druku jest nazwa hotelu?
Z tego, co pamiętałem, faktycznie nie było. Zatem pokręciłem głową.
– No sam pan widzi. Sztuka jest sztuka, byle liczba noclegów się zgadzała – zakończył konsul.
Wychodząc, zauważyłem, że na rozmowę z dyplomatą czekają jeszcze trzy osoby. Na czele kolejki stał nieszczęsny wielbiciel lotów do Kazachstanu.
Skorzystaliśmy z rady konsula, co wiązało się z kolejną wizytą na Wiertniczej – musieliśmy przecież dostarczyć potwierdzenie wykupu noclegu w Pińsku. Opłaciliśmy jeszcze obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne i następnego dnia dostaliśmy upragnione wizy. Łącznie Wiertniczą odwiedziliśmy cztery razy, by móc przez tydzień przebywać na Białorusi.
Chociaż słyszałem już wcześniej, że białoruscy pogranicznicy bywają kłopotliwi, to jednak pierwszy kontakt z nimi wprawił mnie w całkowite osłupienie. Był październik 2011 roku, gdy pojawiłem się na przejściu granicznym w Sławatyczach. Miejscowy terminal oddano do użytku stosunkowo niedawno (w 1994 roku), co wcale nie oznaczało przyspieszenia formalności. Przez trzy godziny staliśmy na końcu kolejki złożonej z dziesięciu samochodów, a białoruscy pogranicznicy zupełnie nie przejmowali się upływem czasu.
Inni oczekujący na kontrolę graniczną sprawiali wrażenie ludzi dobrze obeznanych z miejscowymi realiami. W pewnej chwili podeszła do mnie pasażerka jednego z samochodów, proponując składkę na celników. Odmówiłem, ponieważ nie bardzo rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi – patrząc jednak na tablice rejestracyjne pozostałych pojazdów, zorientowałem się, że ich właściciele pochodzą z pobliskich polskich miejscowości. Lokalsi z pewnością chcieli uniknąć dokładnej kontroli. Zastanawiałem się, co mogą przemycać na wschód. Wydawało mi się, że to raczej Polska jest docelowym krajem przemytu, bo alkohol i papierosy są na Białorusi znacznie tańsze niż u nas. Usłyszałem jednak, że tam ludzie czasami też chcą normalnie zjeść. Niebawem zresztą kolejka zaczęła mnie ignorować. Moja towarzyszka tylko pokręciła głową i zauważyła, że jestem – delikatnie mówiąc – co najmniej uparty, przez co będziemy mieli problemy.
Wkrótce przekonałem się, że nieprzemyślane oszczędności nie popłacają. Bo gdy wreszcie przyszedł czas na kontrolę mojego samochodu, białoruski funkcjonariusz skwapliwie szukał powodu, by zatrzymać nas na granicy. I rzeczywiście szybko go znalazł – triumfalnie wyciągnął z auta gaśnicę samochodową, twierdząc, że upłynął termin jej przydatności do użytku. Miał całkowitą rację. Który z kierowców sprawdza takie szczegóły? Nakazał mi powrót na polską stronę i zakup gaśnicy z aktualnym atestem.
Zastosowanie się do polecenia pogranicznika oznaczało oczekiwanie w nowej kolejce i stratę kilku godzin. Czując na sobie drwiące spojrzenia tutejszych handlarzy, poszedłem do biura upartego funkcjonariusza. Ale tym razem wiedziałem już, co mam robić. Po kilku minutach solennych obietnic, że kupię nieszczęsną gaśnicę na najbliższej białoruskiej stacji benzynowej, dostałem wreszcie zgodę na wjazd. Swoją prośbę poparłem dodatkiem motywacyjnym w wysokości 50 tysięcy miejscowych rubli (około 15 złotych), co w zupełności usatysfakcjonowało mojego adwersarza.
Oddałem wypełnione formularze graniczne (zobowiązałem się w nich, że nie sprzedam samochodu oraz nie podejmę nielegalnej pracy) i wreszcie mogłem jechać. Gaśnicy – oczywiście – nie kupiłem, bo te dostępne na Białorusi nie mają przecież unijnej homologacji…
Jechaliśmy wolno na wschód, ciesząc oczy widokiem rzadko oglądanym przez turystów z Polski. Krajobraz nie różnił się specjalnie od tego podlaskiego, ale Białoruś od samego początku mnie zaskakiwała. Spodziewałem się podobnych warunków jak na Ukrainie: dziurawych dróg, rozpadających się moskwiczów i żiguli, a do tego kierowców z iście kozacką fantazją. Tymczasem droga okazała się całkiem niezła, a samochody, których co prawda było niewiele, to z reguły nie najgorzej prezentujące się auta zachodniej produkcji. I tylko brak przydrożnych barów oraz restauracji przypominał mi, że kraj rządzony przez Alaksandra Łukaszenkę nie nastawia się na turystykę. Przez ponad sto kilometrów nie widziałem żadnego miejsca, w którym można by zjeść obiad – na szczęście nigdy nie należałem do ludzi przejmujących się podobnymi drobiazgami. Moje białoruskie podróże miały być wędrówkami po polskich śladach, a nie po miejscowych knajpach. Bułka, kiełbasa i musztarda zakupione w przydrożnym sklepie (ceny jak w Polsce!) – i do przodu. Na wszelki wypadek przestrzegałem jednak wszystkich ograniczeń prędkości, uprzedzano mnie bowiem, że z miejscową drogówką nie ma żartów.
Szybko zrozumiałem, że handlarze na granicy mówili prawdę – wybór artykułów spożywczych był niewielki, a ceny (jak na tutejsze zarobki) astronomiczne. Tanie okazały się właściwie tylko papierosy i alkohol, natomiast opakowania miejscowych produktów żywnościowych mogły odstraszyć nawet najbardziej wygłodniałego turystę. Zaglądając do białoruskich sklepów, często odnosiłem wrażenie, że czas w tym kraju zatrzymał się w epoce Breżniewa – tutaj faktycznie mógł być popyt na polską żywność.
Ze wstydem przyznaję, że pierwsze przygody z białoruskimi funkcjonariuszami nie nauczyły mnie ostrożności. Gdy zatem w kwietniu 2016 roku wraz z Tymoteuszem dotarliśmy na przejście graniczne w Kuźnicy, po czterodniowej walce w konsulacie nadal miałem wisielczy humor. Przerażała mnie bowiem perspektywa dalszych afer, tym razem z pogranicznikami. Był wieczór, przed nami stał tylko jeden samochód, a mnie czekało wypełnianie kolejnych formularzy. Tymek – oczywiście – był z tego obowiązku zwolniony.
Grzecznie jednak podpisał dokumenty w miejscach, które mu wskazałem, i z zainteresowaniem rozglądał się po okolicy. Najwyraźniej uznał, że środowisko mu nie odpowiada, i miał coraz bardziej ponurą minę.
– Długo będziemy tu sterczeć? – jęknął.
– Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Przed nami jest tylko jeden samochód. To może w godzinę się uwiniemy.
Tymoteusz był jednak uparty. Ostatecznie jest ode mnie młodszy o kilkanaście lat – gdy zawalił się realny socjalizm, miał niewiele ponad 10 lat, więc niewiele z tego pamiętał. A może po prostu nie oglądał filmów Barei przed wyjazdem?
– Tymku – zacząłem tłumaczyć – wjeżdżamy do dziwnego kraju i pamiętaj, że ostatni, którzy tutaj szerzyli wartości europejskie, to „Bury” i „Łupaszka”.
Tego było za wiele dla mojego towarzysza. Rozejrzał się nerwowo dookoła i wysyczał:
– Człowieku, czyś ty zwariował? Przecież oni znają polski! Zaraz nas stąd wykopią na polską stronę.
Łącznie staliśmy godzinę, gdyż tyle trwało załatwianie wszystkich formalności. Wreszcie ruszyliśmy dalej. Do Grodna było od granicy kilka kilometrów, mieliśmy tam przenocować w hotelu Siemaszko, a po trzech dniach ruszyć dalej na wschód. Od razu też wyłączyłem transmisję danych w smartfonie, gdyż jej ceny są horrendalnie wysokie, i wydobyłem ze schowka nabyty specjalnie w tym celu odbiornik GPS. Niestety, zaraz pokazała się informacja, że nie można wyświetlić planu Grodna. Brak bowiem spisu ulic miasta.
– I po co właściwie ci to ustrojstwo? – zapytał podejrzliwie Tymoteusz.
– Właściwie nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Czyli tradycyjnie: koniec języka za przewodnika.
Hotel znaleźliśmy bez problemu – stał w samym centrum miasta, niedaleko dworca autobusowego. Budynek był nowoczesny, obsługa przemiła, ale pojawiła się też typowa postsowiecka bylejakość. Gmach miał trzy piętra, lecz nie przewidziano tam windy – podstawowego udogodnienia w cywilizowanym świecie, zwłaszcza w miejscu, gdzie łatwo przewidzieć, że użytkownicy raczej będą dźwigać bagaże.
Zawsze mam ze sobą co najmniej dwie ciężkie walizki. W jednej wożę wszystkie rzeczy, których kiedyś brakowało mi podczas licznych podróży. Zatem: czajnik, dwa przedłużacze, dwa ręczniki, nóż, dwa widelce, dwa talerze, deskę do krojenia, herbatę, kawę, klapki, lampkę nocną, mydło, szampon, chusteczki higieniczne, wentylator itd. Gdy w jakimś miejscu zauważałem niedobór – według mnie – niezbędnych sprzętów czy przedmiotów, po prostu natychmiast je nabywałem i wrzucałem do walizki, która zawsze czekała w bagażniku. W efekcie jest koszmarnie ciężka i do tego wcale nie ma rozmiaru samolotowej kabinówki. Ale dzięki temu jestem przygotowany na różne okazje.
Tym razem byłem jednak świeżo po kontuzji barku, zatem przepełniony empatią Tymoteusz zobowiązał się nosić za mnie bagaże. Uznałem, iż – jako nieznający rosyjskiego i nieposiadający prawa jazdy – rzeczywiście może wykonywać to wymagające zadanie. Siłą rzeczy mnie przypadły w udziale konwersacje z tubylcami oraz prowadzenie auta. No cóż, żeby był porządek, należy rozdzielić obowiązki… Jednak gdy Tymek usłyszał, że dostaliśmy pokój na czetwiertym etaże, a do tego niet elewatora, nie był zachwycony. Humoru nie poprawił mu nawet fakt, że w tym kraju – jak we wszystkich państwach postsowieckich – piętra liczy się łącznie z parterem. Klnąc pod nosem, ruszył z moimi dwiema walizkami i już po chwili postawił je na podłodze.
– Jeszcze raz nazwiesz mnie szerpą jak w Warszawie – zagroził – to sam będziesz to nosił.
Nie zamierzałem narażać się na podobne niedogodności i grzecznie pokiwałem głową. W pokoju szybko doprowadziliśmy się do porządku i byliśmy gotowi na spotkanie z Grodnem po zmroku. W recepcji poinformowano nas bowiem, że do późnych godzin nocnych w mieście działają trzy lokale, gdzie można dobrze zjeść i wypić.
Podczas podróży zawsze starałem się przestrzegać trzech zasad, które pomagają poznać specyfikę danego miejsca: jadam wyłącznie lokalne potrawy, piję wyłącznie lokalne piwo i palę wyłącznie lokalne produkty tytoniowe. Z ostatniej zasady niedawno zrezygnowałem, ale dwie pierwsze pozostały jak najbardziej aktualne. I właśnie z tego powodu utknęliśmy w pierwszym lokalu, gdyż zamówiłem babkę ziemniaczaną – jedno ze sztandarowych dań białoruskiej kuchni. Pieczenie takiej babki trwa z reguły minimum półtorej godziny, zatem czas oczekiwania wypełniliśmy testowaniem miejscowego piwa. A potem jakoś dziwnie nie chciało nam się już zmieniać lokalu...
Kuchnia białoruska w dużej mierze oparta jest na ziemniakach. To jadłospis bardzo kaloryczny i stosunkowo prosty. Nie zmienia to jednak faktu, że miejscowe potrawy są niezwykle smaczne i – jak to zwykle bywa z takimi daniami – niezbyt zdrowe dla organizmu.
Babkę ziemniaczaną przygotowuje się z tartych i odciśniętych kartofli z dodatkiem jajka, mąki, smażonego boczku i cebuli. Czasami jako jeden ze składników występuje też smażona, pokrojona w kostkę kiełbasa. Dobrze wymieszaną masę wykłada się na wysmarowaną tłuszczem blachę i piecze w temperaturze około 180 stopni Celsjusza. Babkę serwuje się pokrojoną na kawałki lub w małych, jednoporcjowych naczyniach. Do tego – kwaśna śmietana lub sos grzybowy.
Długo raczyliśmy się znakomitą babką ziemniaczaną i piwem z kija, które bez wątpienia było miejscowym produktem i w niczym nie przypominało mainstreamowej oferty zachodnich koncernów. Wróciliśmy do hotelu dobrze po północy. Po drodze wpadłem na pomnik jakiegoś osobnika, który przy bliższych oględzinach okazał się legendarnym bohaterem wojny domowej 1918 roku, Wasilijem Czapajewem. Tymoteusz niezwłocznie stanął obok czerwonego dowódcy, a ja uwieczniłem ich obu na fotografii. I nie przejmując się późną porą ani stawką za połączenia, rozesłałem do znajomych ememesy z adnotacją: „Czapajew i Tymek”, na wszelki wypadek dodając: „Czapajew z lewej”. Nazajutrz po śniadaniu mieliśmy ruszyć na zwiedzanie Grodna.
Z grodzieńskim pomnikiem Czapajewa wiąże się ciekawa historia, która wydarzyła się w ostatnich latach. Słynny bolszewik nigdy nie był w mieście nad Niemnem, a jego pomnik miał tu trafić jako ekwiwalent materiałów budowlanych z zakładów kamieniarskich na Ukrainie. Stanął przy ulicy, której nadano jego imię, ale niedługo po naszej wizycie zdemontowano go i przeniesiono do muzeum. Zresztą ulica już wcześniej dostała nowego patrona – białoruskiego poetę Michasia Wasilka.
Usunięcie monumentu spowodowało kategoryczną reakcję władz rosyjskich, które uznały ten czyn za walkę z sowieckimi pomnikami. Protestowała również bratanica Czapajewa, Marina, twierdząc, że pomnik został „zburzony młotkami”. W efekcie wyciągnięto go z muzeum i ustawiono na skwerze przy siedzibie białoruskiego OMON-u (wojsk specjalnych) w Grodnie. I wygląda na to, że pozostanie tam na dłużej1.
Gdyby sporządzono ranking najbardziej polskich miast, które po zakończeniu II wojny światowej pozostały poza granicami naszego kraju, to Grodno znalazłoby się zapewne w pierwszej trójce obok Lwowa i Wilna, gdyż przez stulecia uchodziło za ostoję polskości i na zawsze zapisało się w dziejach Rzeczypospolitej. Inna sprawa, że miały tu miejsce także wydarzenia wyjątkowo tragiczne dla historii naszego kraju.
Pierwsze informacje o mieście sięgają już XI stulecia, kiedy to u zbiegu Niemna i Horodniczanki istniał drewniano-ziemny gród należący do książąt z dynastii Rurykowiczów. Duży wpływ na jego rozwój miało położenie geograficzne, albowiem Grodno leżało na przecięciu szlaków handlowych łączących Ruś z Polską i wybrzeże Bałtyku z Morzem Czarnym. Niestety, taka lokalizacja miała również swoje wady, bo w pobliżu zamieszkiwali bitni Litwini i Jaćwingowie, co z reguły oznaczało poważne kłopoty.
W drugiej połowie XIII wieku Grodno opanowali książęta litewscy, a następnie pod jego wałami zaczęli się pojawiać Krzyżacy. I właściwie dopiero zwycięstwo pod Grunwaldem zapewniło miastu pokojową egzystencję.
Za właściwego założyciela Grodna uważa się wielkiego księcia Witolda, który nadał miastu prawo magdeburskie, wybudował gotycki zamek i kościół farny. Grodno rozwijało się w szybkim tempie, a polscy i litewscy władcy chętnie tu przebywali. Częstym gościem był Władysław Jagiełło, podobnie jak jego syn, Kazimierz Jagiellończyk. To właśnie za czasów jego panowania wprowadzono zasadę, że radą miejską kieruje na zmianę dwóch burmistrzów. Jeden z nich musiał być katolikiem, a drugi – wyznawcą prawosławia.
Z Grodnem związana jest również postać patrona Litwy, Świętego Kazimierza. Słynny z pobożności wnuk Jagiełły zapowiadał się na dobrego władcę, uważany był zresztą za następcę tronu. Niestety, zapadł na gruźlicę i zmarł w grodzieńskim zamku zaledwie w wieku 26 lat. Kanonizowano go w pierwszych latach XVII stulecia.
W 1522 roku po raz pierwszy zebrał się w Grodnie sejm litewski, a w 1558 roku na polecenie Zygmunta Augusta przeprowadzono dokładne pomiary miasta. Dzięki temu wiadomo, że w tym czasie znajdowało się tutaj 35 ulic i placów, przy których wznosiło się ponad 700 domów.
Dzisiejsze miasto zmienia się w szybkim tempie, co dla mnie jest szczególnie widoczne, bo pamiętam swój pierwszy pobyt tutaj na początku lat 90. Z przerażeniem obserwowałem wówczas zrujnowaną zabytkową zabudowę centrum i typowo sowieckie porządki. Dziurawe drogi i chodniki, tynk sypiący się z fasad domów, przewalające się śmieci. I charakterystyczne dla miast za Bugiem wrażenie tymczasowości oraz beznadziei.
Zmiany na lepsze przyniosły – paradoksalnie – rządy Alaksandra Łukaszenki. Bez wątpienia jest on dyktatorem, ale dzięki temu jego polecenia stają się obwiązującym prawem. I gdy uznał, że należy odrestaurować zamek w Nieświeżu czy centrum Grodna, do prac przystąpiono z dużym rozmachem. Dzisiaj można oglądać ich efekty, które – trzeba to uczciwie przyznać – naprawdę są znakomite.
Ale nawet Łukaszenka nie mógł poprawić wyglądu peryferyjnych dzielnic Grodna, toteż – jak dawniej – droga do centrum wiedzie przez obskurne blokowiska z wielkiej płyty. Jednakże jest tu dość czysto, a to już znacznie poprawia humor. Nie widać porzuconych, rdzewiejących fragmentów konstrukcji budowlanych, trawniki są zielone, a droga względnie równa. I nawet archaiczne dymiące ciężarówki i samochody dostawcze wydają się naturalnym elementem krajobrazu.
Współczesne Grodno liczy ponad 300 tysięcy mieszkańców, przeważają tutaj Białorusini (60 proc.), ale jedną czwartą ludności stanowią Polacy. W rzeczywistości naszych rodaków jest znacznie więcej – jak zwykle bowiem na wschód od Bugu tego rodzaju statystyki bywają mylące. Dzieci mieszanych małżeństw z reguły zalicza się do dominującej narodowości, a w wielu przypadkach z powodów zawodowych potomkowie Polaków wolą uważać się za Białorusinów.
II wojna światowa zmieniła stosunki etniczne w mieście. W 1939 roku w 60-tysięcznym Grodnie 60 proc. ludności stanowili Polacy, natomiast mniejszość żydowska liczyła około 37 proc. ogółu mieszkańców. Nielicznie reprezentowani byli Białorusini i Litwini (razem około 3 proc.), nie było w ogóle mniejszości rosyjskiej (teraz około 14 proc.). Jej obecność w dzisiejszym mieście to efekt akcji osiedleńczej władz radzieckich po zakończeniu II wojny światowej.
Żydów wymordowali hitlerowcy, większość Polaków wyjechała na zachód, ale miasto wciąż zachowało wiele z klimatu II Rzeczypospolitej, można tu odnaleźć sporo polskich śladów. I gdy podróżowaliśmy po Białorusi w 2016 roku, akurat trafiliśmy na czas, gdy reżim Łukaszenki zaczął się przyznawać do wieloetnicznej przeszłości miasta.
Grodno można zwiedzać na wiele sposobów, jednak wędrówkę śladami polskości warto rozpocząć od Starego Zamku, który jest szczególnym miejscem dla historii Rzeczypospolitej. To właśnie tutaj zmarli król Kazimierz Jagiellończyk i jego syn, Święty Kazimierz. Budowla była też ulubioną siedzibą Stefana Batorego.
Pierwszy (i jedyny) Madziar na polskim tronie większość dziesięcioletniego panowania spędził na wojnach z Moskwą, a z Grodna miał zdecydowanie bliżej na front. Jednocześnie starał się nie przebywać w Krakowie czy Warszawie, chcąc uniknąć bliższych kontaktów ze swoją żoną, Anną Jagiellonką. Ślub z ostatnią przedstawicielką Jagiellonów był warunkiem jego elekcji na tron Polski, więc po wypełnieniu obowiązków małżeńskich (spędzili razem raptem trzy noce) natychmiast wyjechał na Litwę. Starsza od niego o 10 lat partnerka (w chwili ślubu miała 53 lata), nieładna i niezbyt inteligentna, oczekiwała jednak więcej i podczas wizyt Stefana na Wawelu potrafiła spędzić całą noc przy drzwiach komnaty małżonka, czekając na jego powrót. Późne zamążpójście wywarło na nią zły wpływ (uważano, że „chłopa dopadła i gębę wysoko nosi”), nic zatem dziwnego, iż Batory wolał się trzymać od niej z daleka. A Grodno naprawdę lubił.
Król polecił przebudować zamek Witolda w stylu renesansowym, za prace odpowiadał włoski architekt Scoto z Parmy. Powstał okazały pałac z wystrojem godnym złotego wieku Rzeczypospolitej. To właśnie tutaj Batory przyjmował zagraniczne poselstwa i w jego czasach Grodno stało się główną siedzibą władzy politycznej państwa.
Niestety, król Stefan panował zbyt krótko. Ten najwybitniejszy z polskich władców elekcyjnych przez całe lata zmagał się z tajemniczą chorobą (zapewne było to wielotorbielowe zwyrodnienie nerek) i w grudniu 1582 roku zmarł w Grodnie. Jego następcy byli już ludźmi zupełnie innego pokroju, a Rzeczpospolita powoli traciła na znaczeniu.
Stary Zamek znajduje się na skarpie nad Niemnem i stojąc na jego dziedzińcu, trudno oprzeć się refleksji, że panowanie Stefana Batorego było najlepszym okresem w historii Grodna. Wielki władca znalazł tu swoje miejsce na ziemi, tu planował kolejne kampanie, zwłaszcza że wojna i polityka zawsze najbardziej go interesowały. Po jego śmierci skończyła się szczęśliwa passa Grodna, ucierpiał również Stary Zamek zniszczony przez Rosjan i Szwedów w połowie XVII stulecia. Odbudował go kanclerz litewski i starosta grodzieński Krzysztof Pac, ale gmach już nigdy nie powrócił do roli, jaką odgrywał w czasach Batorego. Wprawdzie zgodnie z obowiązującymi przepisami zbierał się tutaj co trzeci sejm Rzeczypospolitej (w tym celu powstały obszerne sale Izby Poselskiej i Senatu), ale były to już tylko okruchy dawnej świetności. Kolejne zniszczenia przyniosła wojna północna, a kilka lat później na skutek podmycia skarpy zawaliła się część murów. Po rozbiorach Rosjanie przekształcili budowlę w koszary.
Zawsze lubiłem rozważania z dziedziny historii alternatywnej i dywagacje, co by się stało, gdyby ktoś żył dłużej lub podjął inne decyzje. Na terenie Starego Zamku w Grodnie rozmawialiśmy z Tymoteuszem, jak potoczyłyby się losy Rzeczypospolitej Obojga Narodów, gdyby Stefan Batory cieszył się lepszym zdrowiem. Niestety, dziwnym trafem najlepsi władcy w dziejach naszego kraju umierali przedwcześnie, a miernoty żyły zbyt długo…
Niedaleko dawnej siedziby króla Stefana znajduje się Nowy Zamek powstały za czasów Augusta III z dynastii Wettynów. Wybudowano go w stylu rokokowym jako letnią rezydencję monarchy, tutaj również odbywały się posiedzenia sejmowe. Przy inwestycji pracowali najlepsi architekci epoki saskiej (Johann Friedrich Knöbel, Joachim Daniel Jauch, Carl Friedrich Pöppelmann), a rozbudowę gmachu prowadzono jeszcze w czasach Stanisława Augusta Poniatowskiego.
Nowy Zamek tragicznie zapisał się w naszych dziejach. Czasy saskie były okresem upadku Rzeczypospolitej, która stała się rosyjskim protektoratem. W 1772 roku miał miejsce pierwszy rozbiór, a przez następne 20 lat toczyła się walka o przetrwanie państwa obojga narodów. Niestety, fatalna sytuacja międzynarodowa zadecydowała o losach korony Stanisława Augusta. Rewolucja francuska wywołała zmiany na politycznej mapie Europy, caryca Katarzyna II zrezygnowała z utrzymywania zwierzchnictwa nad całością państwa polsko-litewskiego i zaczęła dążyć do jego likwidacji.
3 maja 1791 roku w Warszawie uchwalono konstytucję, która była ostatnią szansą dla Rzeczypospolitej. W jej obronie doszło do wojny z Rosją, której – mimo kilku sukcesów (Zieleńce, Dubienka) – nie można było wygrać. Przeciwnik miał ogromną przewagę militarną, a grupa najbardziej wpływowych magnatów zawiązała dla ocalenia „zagrożonej wolności” konfederację targowicką. W efekcie Katarzyna II po zwycięskiej wojnie zawarła porozumienie z Berlinem o kolejnym rozbiorze Polski, a wojska pruskie wkroczyły na teren naszego kraju.
W czerwcu 1793 roku na Nowym Zamku w Grodnie zebrał się ostatni sejm Rzeczypospolitej. Burzliwe obrady trwały do listopada, wielokrotnie przerywały je spory i burdy, interweniowało stacjonujące w mieście wojsko rosyjskie. Ostatecznie pod groźbą armat carskich „jednogłośnie” ratyfikowano porozumienia rozbiorowe i los Polski został przesądzony.
Nowy Zamek w Grodnie ponownie zapisał się na kartach historii naszego kraju dwa lata później, gdy na polecenie carycy zamieszkał tu Stanisław August. To właśnie tutaj 25 listopada 1795 roku (w rocznicę swojej koronacji) podpisał akt abdykacji będący ostatnim akordem likwidacji Rzeczypospolitej. Król bez korony mieszkał na zamku jeszcze przez dwa lata, a towarzyszył mu 200-osobowy dwór. Były władca jeździł konno nad Niemnem i przyjmował kochanki. Po śmierci Katarzyny II wyjechał do Petersburga, gdzie niebawem zmarł.
Grodno znalazło się pod rosyjskim panowaniem, a Nowy Zamek przekształcono w koszary i szpital. Rozgrabiono jego wyposażenie, zniszczono wystrój fasady i wnętrz. Za czasów II Rzeczypospolitej gmach był siedzibą szpitala wojskowego, a podczas ostatniej wojny został prawie całkowicie zniszczony.
Dzisiejsza budowla niemal w niczym nie przypomina dawnej rezydencji władców Polski. W oryginalnym kształcie przetrwała tylko piękna brama wjazdowa, Sowieci odbudowali bowiem gmach w duchu socrealizmu i zlokalizowali tu obwodowy komitet Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Obecnie budynki zajmuje Grodzieńskie Państwowe Muzeum Historyczno-Archeologiczne. Wprawdzie nie dorównuje swoimi zbiorami przedwojennej placówce, ale nawet obecnie można tu obejrzeć ciekawe eksponaty (między innymi oryginał testamentu Tadeusza Kościuszki). Zgromadzono również bogate zbiory rękopisów i starych map, a w miejscowej bibliotece znalazło się ponad 30 tysięcy tomów pochodzących z dawnych rezydencji ziemiańskich.
Grodzieńskie ślady po ostatnim władcy Polski nie ograniczają się jednak wyłącznie do Nowego Zamku. Podczas swojego panowania Stanisław August przebywał w mieście wielokrotnie, ale z reguły zatrzymywał się w tzw. Stanisławówce, czyli w pałacu wzniesionym specjalnie dla niego przez podskarbiego litewskiego Antoniego Tyzenhauza.
Przy tej postaci warto zatrzymać się dłużej, gdyż to właśnie jemu Grodno zawdzięcza swój okres rozwoju w drugiej połowie XVIII wieku. Tyzenhauz był przyjacielem Stanisława Augusta i jako zarządca ekonomii królewskiej na Litwie dobrze zasłużył się dla finansów władcy. W ciągu kilkunastu lat uruchomił w Grodnie 18 manufaktur zatrudniających prawie trzy tysiące pracowników. Produkowano tu pasy do kontuszy, tkaniny, odzież, a także broń, powozy i karty do gry. Założono kilka szkół zawodowych i artystycznych oraz placówkę kształcącą lekarzy weterynarii. Od 1776 roku wychodziły tutaj „Gazeta Grodzieńska” i „Rocznik Gospodarski”, a Tyzenhauz okazał się człowiekiem o niepospolitej energii.
Jego działalność nie ograniczała się wyłącznie do samego miasta – w Łosośnej (obecnie przedmieścia Grodna) powstały młyny, olejarnie, browary i huty. Tak więc nie bez powodu mawiano, iż pan podskarbi przekształcił te tereny w „małą Holandię” – obszar o kwitnącej gospodarce.
Rezydencja Stanisława Augusta znajduje się przy końcu dzisiejszej ulicy Timiriaziewa. Budowla powstała według projektu znanego architekta z Werony, Giuseppe de Sacca. Trudno jednak nazwać ją pałacem, albowiem był to cały zespół pałacowo-parkowy obejmujący około 80 budynków i kilkuhektarowy ogród.
Po upadku Rzeczypospolitej siedziba Poniatowskiego przeszła w prywatne ręce, a w połowie XIX stulecia zakupili ją Druccy-Lubeccy. W ich posiadaniu pozostała aż do 1939 roku, natomiast za sowieckich czasów stała się siedzibą szkoły rolniczej. Wtedy też w znacznym stopniu ją przebudowano, dodając drugą kondygnację i likwidując portyk. Mimo to do dzisiaj na elewacji od strony ogrodu przetrwały zwieńczone królewską koroną inicjały SAR (Stanislaus Augustus Rex). To widoczny ślad po ostatnim królu Rzeczypospolitej, który tak bardzo lubił przebywać w Grodnie…
Sukcesy gospodarcze nie przyniosły jednak Tyzenhauzowi szczęścia, spotkał go los typowy dla wizjonerów wyprzedzających swoją epokę. W efekcie rosyjskich intryg został zdymisjonowany, do jego upadku przyczynił się także kryzys gospodarczy. Oskarżono go o nadużycia oraz defraudacje i wyrokiem sądowym zajęto osobisty majątek. Ostatecznie śledztwo nie wykazało jednak dowodów winy, ale były królewski przyjaciel nie nacieszył się tym zbyt długo. Zmarł kilka miesięcy później, w marcu 1785 roku.
Wędrując po centrum miasta, trudno się skupić wyłącznie na zabytkowej zabudowie. Wprawdzie zwracaliśmy uwagę na pięknie odrestaurowane kamienice, ale dekoncentrowały nas wyjątkowo urodziwe mieszkanki grodu nad Niemnem. Chwilami odnosiliśmy wrażenie, że najpiękniejsze dziewczęta z całej Białorusi zebrały się właśnie w Grodnie – przyznaję uczciwie: czasami trudno było oderwać wzrok od ich twarzy i sylwetek. W większości wyglądały tak, jakby właśnie wybierały się na ważne spotkanie towarzyskie – były efektownie ubrane i niemal każda miała na nogach buty na szpilkach. Znacznie gorzej natomiast prezentowała się brzydsza część miejscowej młodzieży – wydawało się, że tutejsi mężczyźni zajmują się głównie konsumpcją piwa z plastikowych butelek. Szczególnie widoczne było to na skarpach nad Niemnem tłumnie odwiedzanych przez młodych ludzi.
Jeszcze do niedawna uważałem piwo w plastikowych butelkach za typowo postsowiecki wynalazek, a zakup napoju w dużych opakowaniach za coś uwłaczającego godności cywilizowanego człowieka. Zmieniłem jednak zdanie podczas pewnego pobytu na Słowacji, gdy okazało się, że takie piwo smakuje jednak podobnie jak to w szklanych opakowaniach i zdecydowanie przewyższa produkt w wersji puszkowej. Więc w czasie kolejnej wizyty na Białorusi nie zwracałem już uwagi na rodzaj opakowania.
Piwo białoruskie jest zresztą dobrej jakości, chociaż – uwaga! – można trafić na gatunki odpowiednie tylko dla „wyrafinowanych smakoszy”. Mowa choćby o nieśmiertelnym Żigulewskim z browaru w Lidzie, które ani trochę nie zmieniło się od czasów Związku Radzieckiego i nadal kwalifikuje się do wylania do studzienki ściekowej. Próbowałem je kilka razy i zawsze będę twierdził, że ten specjał nadaje się wyłącznie jako dodatek do koktajli oferowanych przez Wieniedikta Jerofiejewa w poemacie Moskwa–Pietuszki. A kolega, któremu przywiozłem butelkę tego trunku do Warszawy, podejrzewał, że chcę go otruć.
Kolejną porażką okazało się piwo o nazwie Bobrow Klasiczeskoje z browaru Syabar. Przeczytałem kiedyś, że ma kolor… „ciemnej uryny” i aromat „nażłopanego, spoconego mechanika”2. I muszę przyznać, że osoba, która tak określiła ten trunek, była nie lada znawcą. Należy unikać również piwa Brestskoje z browaru w Brześciu. Wodniste, o ohydnym smaku i niewielkiej zawartości alkoholu (3,7 proc.) doskonale sprawdzałoby się w roli stymulatora przy płukaniu żołądka. Nie potrafiłem zrozumieć, w jaki sposób ten napój dostał wyróżnienia czy medale, o czym producenci skrupulatnie informowali na etykiecie.
Ale browar w Brześciu produkuje również piwo o nazwie Biełowieżskoje – lekkie, całkiem smaczne, bez żadnych obrzydliwych dodatków. A zakład w Lidzie oprócz Żigulowskiego wytwarza także doskonałe Lidskoje o delikatnej goryczce i przyjemnym chmielowym aromacie. Natomiast pszeniczne Lidskoje Biełoje to już prawdziwy poemat – jest to piwo jasne, niefiltrowane, o ładnej pianie. Jak widać, w tym kraju każdy znajdzie coś dla siebie.
Chmielowy napój można tu kupić praktycznie wszędzie, ale miejscowym wynalazkiem są magazyny piwa. Dokonuje się tam zakupów, nalewając trunek prosto z kraników do przyniesionego przez siebie naczynia. Z reguły można wybierać między kilkunastoma gatunkami – zarówno miejscowymi, jak i zagranicznymi. Inna sprawa, że zdarzają się tam dziwne mutacje gatunków znanych z europejskich rynków. Ich podejrzanie niskie ceny sugerują, że w rachubę raczej nie wchodzi import, lecz produkcja na licencji albo po prostu zwykłe piwne piractwo.
Niestety, wraz z odnowieniem starówki w Grodnie zniknęły stamtąd typowe puby. Najwyraźniej miejscowe władze uznały, że nie przystoi, by młodzi Białorusini (a przy okazji turyści) nadużywali piwa w lokalach. Jako że nigdy nie lubiłem pić tego trunku w restauracji i do obiadu preferuję herbatę, to właściwie nie mieliśmy możliwości oficjalnej degustacji (nie licząc wieczoru z babką ziemniaczaną). W efekcie – by spokojnie napić się piwa w Grodnie – udaliśmy się nad Niemen, tak jak to robi tutejsza młodzież. A tam nawet bardziej pasowały plastikowe butelki…
Inną ciekawostką przypominającą, że Białoruś to jednak kraj pod dyktaturą, okazała się wizyta w kafejce internetowej. Chciałem sprawdzić swoją pocztę elektroniczną, gdyż hotelowe wi-fi praktycznie nie działało. Jednak by to zrobić, musiałem okazać paszport, a moje dane skrupulatnie spisano. Podobno ma to zapobiegać pedofilii i przemocy w sieci. W rzeczywistości chodzi raczej o kontrolę nad dostępem do internetu.
Jednym z najdziwniejszych miejsc w Grodnie jest plac Sowiecki (Radziecki), który do 1939 roku nosił imię Stefana Batorego. To właśnie tutaj stał pierwszy katolicki kościół w mieście – świątynia pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, nazywana farą Witoldową. Jej dzieje to historia miasta w pigułce, a znakomicie opisał je Tadeusz Łopalewski w swojej przedwojennej książce o tych terenach. Dlatego też warto jego relację przytoczyć w dłuższym fragmencie:
„Początkowo posiadała formy gotyku krzyżackiego, bo po drugiej stronie Niemna mieli wtedy Krzyżacy, chwilowi sojusznicy wielkiego księcia, swój gród, Neugarten. W drugiej fazie królowa Bona rozszerzyła tę świątynię i przebudowała ją, ozdabiając przy tym wnętrze renesansowymi freskami, dziś częściowo odsłoniętymi w prezbiterium. W trzeciej fazie, za rosyjskich rządów, prawosławni zajęli farę, szpecąc ją dodatkami w guście wschodnim; po pożarze w roku 1892 odbudowa całkowicie przekształciła nasz zabytek w cerkiew z cebulastymi kopułami. Wojna polsko-bolszewicka zmiotła te »upiększenia«, a władze polskie wkrótce po zawarciu pokoju przystąpiły do rekonstrukcji fary. Odsłonięte zostały potężne szkarpy gotyckie wspierające smukłą bryłę świątyni, tak charakterystyczne dla owej epoki architektonicznej; udatnie skomponowany został dach i pokrycie wieży, wreszcie jesienią 1936 roku kościół został ponownie konsekrowany i oddany na stałe garnizonowi grodzieńskiemu”3.
Niestety, to „na stałe” oznaczało w praktyce okres zaledwie trzech lat. Fara wraz z miastem trafiła w ręce Sowietów, a po II wojnie światowej przekształcono ją w magazyn. Budowla stopniowo niszczała, a w 1961 roku została wysadzona w powietrze. Nowi władcy Grodna doskonale wiedzieli, że najważniejsze są symbole, a kościół farny był przecież dowodem na polskie dzieje miasta.
Brak charakterystycznego budynku fary Witoldowej powoduje, że plac Sowiecki wywołuje mieszane uczucia. Zbyt dużo tu wolnej przestrzeni i niezagospodarowanego miejsca, albowiem oprócz kościoła wyburzono wiele zabytkowych kamienic. W zamian za to ustawiono typowo sowiecki pomnik – czołg z lufą skierowaną (jakżeby inaczej) na zachód. A do tego futurystyczny budynek teatru wyglądający jak skrzyżowanie chińskiej pagody ze statkiem kosmicznym. Dziwnymi drogami chodzą czasem fantazje architektów…
Na szczęście w tym miejscu zachowały się dwie inne świątynie związane od stuleci z dziejami Grodna. W południowej części placu wznosi się należący niegdyś do jezuitów kościół pod wezwaniem Świętego Franciszka Ksawerego. Już Stefan Batory chciał sprowadzić zakonników do Grodna, przeznaczając na budowę ich świątyni 10 tysięcy złotych. Ostatecznie inwestycję ukończono niemal sto lat później (konsekracja odbyła się w 1667 roku). Architektura budowli nawiązywała do macierzystej siedziby zakonu jezuitów – rzymskiego kościoła Il Gesù.
Jeszcze przed konsekracją umieszczono w świątyni słynący łaskami obraz Matki Boskiej Studenckiej (Kongregackiej) sprowadzony tutaj z Italii. W następnym stuleciu kościół przebudowano w stylu późnego baroku, a jego cenne wyposażenie zachowało się do dziś. Warto zwrócić uwagę na 12 ołtarzy, a szczególnie na ołtarz główny z połowy XVIII stulecia. Uważano go niegdyś za największy w Polsce – i faktycznie szczelnie wypełnia całe prezbiterium. W jego gigantycznej kolumnadzie umieszczono posągi Chrystusa, apostołów i patrona kościoła, łącznie ponad 20 rzeźb naturalnej wielkości. To bez wątpienia najwspanialszy przykład snycerki sakralnej na ziemiach Rzeczypospolitej.
Jak przystało na kościół na Kresach, budowla przechodziła różne koleje losu. Po kasacie zakonu jezuitów świątynia stała się farą, zaś zabudowania klasztorne przejęła Komisja Edukacji Narodowej.
Kościół przetrwał we względnie dobrym stanie do końca II wojny światowej, a Sowieci nie zdecydowali się na jego zamknięcie. Tym niemniej od 1960 roku nie zezwalali na prowadzenie tu posługi kapłańskiej, co jednak nie przeszkadzało wiernym w opiece nad świątynią. Miejscowi Polacy zbierali się na wspólne modlitwy, regularnie organizowano też procesje. W ten sposób zabezpieczono kościół przez dewastacją, a w 1988 roku, na fali przemian w Związku Radzieckim, po raz pierwszy od lat odbyło się tu oficjalne nabożeństwo. Obecnie msze święte odprawiane są po polsku, ale raz dziennie językiem liturgicznym staje się również białoruski. Kościół pełni teraz funkcję katedry diecezji grodzieńskiej. Podczas zwiedzania warto również zwrócić uwagę na klasycystyczny pomnik w formie obelisku wykonany u schyłku XIX stulecia na cześć Antoniego Tyzenhauza. Wielki wizjoner został jednak po latach doceniony przez swoich rodaków…
W pobliżu znajduje się jeszcze inny klejnot architektury miasta – pochodzący z początku XVII wieku kościół Bernardynów pod wezwaniem Znalezienia Krzyża Świętego. To trójnawowa bazylika o wydłużonym prezbiterium, która swój ostateczny kształt zawdzięcza przebudowie u schyłku następnego stulecia. W środku zachował się zespół 14 klasycyzujących ołtarzy oraz stiukowe kompozycje rzeźbiarskie: Czterej Ewangeliści i Święta Rodzina. W nawie bocznej znajduje się cudowny obraz Matki Boskiej Mesyńskiej przeniesiony tu z kościoła Brygidek. W świątyni umieszczono również tablicę na cześć najsłynniejszej obywatelki miasta – Elizy Orzeszkowej. Natomiast w pobliskich zabudowaniach klasztornych ma obecnie siedzibę seminarium duchowne.
Warto obejrzeć również kościół i klasztor Franciszkanów przy ulicy Gagarina. Ufundował go starosta upicki Eustachy Kurcz wraz z małżonką, a świątynię konsekrowano po ponad stu latach od chwili rozpoczęcia budowy (1744). Ta trójnawowa bazylika była nieprzerwanie czynna przez cały okres swojego istnienia, a w jej wnętrzach także zachowało się cenne wyposażenie. Drewniany barokowy ołtarz główny z kompozycjami rzeźbiarskimi Koronacja Najświętszej Marii Panny i Stygmatyzacja Świętego Franciszka oraz wspaniała rokokowa ambona z rzeźbami ewangelistów i postacią Michała Archanioła.
W pierwszej połowie XVII wieku sprowadzono do Grodna zakonnice reguły Świętej Brygidy. W 1642 roku na potrzeby zgromadzenia rozpoczęto budowę niewielkiego kościoła, który oddano do użytku dziewięć lat później i który do dzisiaj zachował swój pierwotny kształt. Ta późnorenesansowa budowla o dwukondygnacyjnej fasadzie (reprezentuje tak zwany renesans lubelski) mieści się przy dzisiejszej ulicy Karola Marksa (dawnej ulicy Brygidzkiej). Do świątyni przylegają zabudowania klasztorne, a całość zespołu otoczona jest murem z basztami i bramami wjazdowymi.
W 1842 roku władze carskie skasowały zakon, a od 1864 roku w kościele odprawiano nabożeństwa dla młodzieży gimnazjalnej. Brygidki powróciły w mury swojego klasztoru na początku ubiegłego stulecia, ale już w 1908 roku zabudowania przeszły w ręce sióstr nazaretanek. Jak można się domyślić, władze sowieckie zamknęły kościół i klasztor – w gmachu zainstalowano szpital psychiatryczny. Po upadku komunizmu nazaretanki odzyskały swoją własność. Szkoda tylko, że nie można zwiedzać ani klasztoru, ani pięknego ogrodu. Zakony rządzą się jednak swoimi prawami, które należy uszanować.
Najsłynniejszą obywatelką Grodna była niewątpliwie Eliza (Elżbieta) Orzeszkowa, która spędziła tu większą część swojego życia. Autorka Nad Niemnem pochodziła z ziemiańskiej rodziny osiadłej w pobliskiej Milkowszczyźnie, była córką adwokata, Benedykta Pawłowskiego.
W wieku 17 lat wydano ją za mąż za dwukrotnie od niej starszego właściciela majątku w Ludwinowie, Piotra Orzeszkę. Małżeństwo nie było udane, toteż pani Eliza realizowała się w działalności społecznej. W międzyczasie wybuchło powstanie styczniowe i przyszła pisarka przez pewien czas ukrywała w ludwinowskim dworze Romualda Traugutta. Zrobiła to wbrew woli męża, który miał do insurekcji bardzo umiarkowany stosunek. Ale to właśnie Piotr Orzeszko zapłacił wysoką cenę za postępowanie żony. Rosjanie dowiedzieli się od służby o pobycie Traugutta we dworze i właściciel majątku trafił na Syberię. Posiadłość skonfiskowano, a pani Eliza odmówiła wyjazdu do męża za Ural. Powróciła do rodzinnej Milkowszczyzny i rozpoczęła starania o unieważnienie małżeństwa. Jednocześnie nawiązała płomienny romans z lekarzem Zygmuntem Święcickim, co wzbudziło wielkie oburzenie w kręgach ziemiańskich.
Orzeszkowa próbowała samodzielnie prowadzić rodzinny majątek, nie miała jednak głowy do interesów. Inna sprawa, że lata po powstaniu styczniowym były dla polskich ziemian wyjątkowo trudne, gdyż represje rosyjskie i uwłaszczenie chłopów stworzyły nową sytuację ekonomiczną. W efekcie Eliza sprzedała majątek i przeniosła się do Grodna, gdzie niebawem uznano jej małżeństwo za nieważne.
Związek ze Święcickim nie miał przyszłości. Lekarz był wprawdzie kawalerem, ale nie zdecydował się na porzucenie intratnej posady w Mińsku. Planował zresztą karierę medyczną w Petersburgu i ostatecznie przeprowadził się nad Newę. W tym czasie pisarka związała się już z adwokatem, Stanisławem Nahorskim.
Ten romans wywołał jeszcze większy skandal, bo – choć Orzeszkowa była już osobą stanu wolnego – to jej wybranek wciąż pozostawał żonaty. Do tego nawet nie brał pod uwagę rozwiązania swojego małżeństwa – Leokadia Nahorska była bowiem chora psychicznie i właśnie z tego powodu małżonek zapowiedział, że nigdy jej nie opuści.
Związki ze Święcickim i Nahorskim bardzo pisarce zaszkodziły. Nie mieściły się w ówczesnych normach obyczajowych, toteż powszechnie uznano, że Orzeszkowa zachowuje się w sposób niegodny osoby ze środowiska ziemiańskiego. Na łamach czasopisma „Bluszcz” pojawiła się nawet opinia, że „kobieta, która rozwodzi się, ani szlachetną, ani utalentowaną być nie może”, i wróżono pisarce „najhaniebniejszą przyszłość”.
Autorka Nad Niemnem rzeczywiście złamała kilka podstawowych zakazów obyczajowych. Odważyła się porzucić męża zesłanego za udział w powstaniu styczniowym, podjęła również decyzję, by żyć i pracować na własny rachunek. A to, że jej życiowym partnerem został żonaty mężczyzna, w ogóle nie mieściło się w normach epoki. Takie rzeczy zdarzały się w środowiskach artystycznych, natomiast Orzeszkowa z racji urodzenia należała do eleganckiego towarzystwa.
Prawdziwy talent potrafi się jednak obronić, toteż imię pani Elizy otaczane jest dzisiaj czcią. Ulica Murawiowska, przy której mieszkała w Grodnie, nosi obecnie jej imię, tam też zlokalizowano izbę pamięci pisarki. Mieści się w drewnianym domu będącym kopią dawnego budynku, w którym Orzeszkowa spędziła ostatnie lata życia. W 1992 roku na jego ścianie umieszczono dwujęzyczną tablicę na cześć pisarki. Poza imieniem i nazwiskiem znajduje się tam adnotacja, która może wprawić w osłupienie – czytamy bowiem, że pani Eliza była… demokratką. Tego rodzaju określenie zapewne miało usprawiedliwić poświęcenie tablicy polskiej autorce. Przy tej samej ulicy znajduje się również pomnik Orzeszkowej – rzeźba pochodzi z 1929 roku i przed II wojną światową stała w parku miejskim.
Związek pisarki z Nahorskim układał się dość dobrze, chociaż pan mecenas nie był typem wiernego partnera. Mimo że nie przepadał za literaturą, wysoko cenił talent przyjaciółki. Męczyły go jednak dyskusje w gronie pisarzy, nie lubił również otoczenia Elizy, a szczególnie emancypantek i sawantek, które uważał za „skończone wariatki”. Wprawdzie często towarzyszył Orzeszkowej w podróżach do Warszawy, jednak starał się unikać spotkań literackich. A już najbardziej irytowały go wizyty u Marii Konopnickiej i jej życiowej partnerki, malarki Marii Dulębianki. Najwyraźniej panu mecenasowi brakowało tolerancji wobec kobiet kochających inaczej.
Orzeszkowa była osobą wyjątkowo konsekwentną i całkowicie podporządkowała swoje życie pisarstwu. To był jej świat – coś, co najbardziej ceniła i dla czego zrezygnowała z wielu atrakcji życiowych.
„Osiadłam tu przed dwudziestu laty – wspominała w 1888 roku – więc jeszcze w kwiecie młodości. Czas ten przeszedł mi bez cienia tego wszystkiego, co nazywa się sztuką, towarzystwem, zadowoleniem miłości własnej, rozrywką – bo bardzo rzadkie wycieczki do Warszawy, dwie krótkie podróże za granicę były tylko błyskawicami na szerokim, jednostajnym tle. Nie widywałam teatru, nie słuchałam muzyki, nie rozmawiałam o rzeczach najwięcej mnie obchodzących; słynne obrazy znam tylko z reprodukcji, słynnych artystów z imienia, dotąd jeszcze nie widziałam na własne oczy ani razu na przykład telefonu ani elektrycznego światła”4.
Pani Eliza całkowicie poświęciła się pracy i narzuciła sobie ostry reżim, którego starała się przestrzegać. Dobrze bowiem wiedziała, że – oczywiście – talent jest ważny, ale podstawę sukcesu stanowi wyłącznie ciężka, codzienna praca.
„Orzeszkowa starała się prowadzić u siebie życie systematyczne – wspominał jej znajomy, Franciszek Godlewski. – Budziła się o ósmej rano. Wypijała w łóżku herbatę z bułką, następnie ubierała się, przeglądała gazety i listy, krótko chodziła po salonie i jeżeli była w natchnieniu, zasiadała do pracy; jeżeli natchnienia brakło – załatwiała obfitą korespondencję. O godzinie pierwszej podawano drugie śniadanie składające się z potraw mięsnych. (…) Jeżeli pani Orzeszkowa była usposobiona do pisania – zapominała o godzinie śniadaniowej – przypominał jej wprawdzie o niej nastawiony budzik, ale często budzik wydzwonił godzinę, a pani Orzeszkowa pisała aż do obiadu. (…) Czas pomiędzy śniadaniem a obiadem, do którego zasiadano o piątej, był przeznaczony na czytanie, przejażdżki lub przechadzki po mieście, na przyjmowanie lub oddawanie wizyt oraz załatwianie spraw codziennych. Po obiedzie następował kilkunastominutowy spoczynek, potem znowu – pisanie do dziewiątej wieczór, aż do kolacji. Dzień kończył się głośnym czytaniem czasopism i gazet w jadalnym pokoju. (…) O dwunastej lub pierwszej gospodyni udawała się do sypialni, wszyscy się rozchodzili, naftowe lampy gasły w całym domu. Zdarzało się jednak, że w pracowni autorki świeciły długo w noc – o ile »pisało się dobrze«”5.
Chociaż Nahorski z Orzeszkową od lat mieszkali razem (dom przy Murawiowskiej był własnością prawnika), to jednak dopiero po ćwierćwieczu mogli zalegalizować swój konkubinat. W 1894 roku zmarła bowiem żona adwokata i kilka miesięcy później 53-letnia pani Eliza w końcu poślubiła 68-letniego partnera. Małżeństwo nie trwało jednak zbyt długo, bo dwa lata później, podczas imprezy imieninowej pisarki, adwokat doznał ataku serca i zmarł. Orzeszkowa nigdy więcej nie związała się na stałe z żadnym mężczyzną.
Do końca życia mieszkała w domu Nahorskiego, tutaj też powstały jej ostatnie utwory. W 1904 roku jej kandydaturę rozważał Komitet Noblowski Akademii Szwedzkiej – Orzeszkowa znalazła się w gronie pretendentów do nagrody literackiej (ostatecznie przyznano ją Henrykowi Sienkiewiczowi). Zmarła sześć lat później.
Niestety, pisarka nawet po śmierci została bohaterką skandalu. Proboszcz miejscowej parafii, ksiądz Juliusz Ellert, odmówił jej bowiem katolickiego pochówku – oficjalnie z powodu nieuczestniczenia w praktykach religijnych, prawdopodobnie jednak wpływ na decyzję kapłana miał niemoralny tryb życia Orzeszkowej. Ostatecznie interweniował biskup i pani Eliza spoczęła u boku męża na cmentarzu farnym w Grodnie. Ich grób zachował się do dziś i mieliśmy okazję go zobaczyć.
Nekropolia położona jest na trawiastym wzgórzu nad Niemnem. W jej centralnym punkcie stoi biała klasycystyczna kaplica z 1822 roku. Na jej murach umieszczono dwie niewielkie tablice – pierwsza z nich upamiętnia ofiary sowieckiego terroru, a druga obrońców Grodna z 1939 roku. Obie wmurowano na początku lat 90., gdy wydawało się, że Białoruś pójdzie drogą demokracji.
Cmentarz ma nieco inny charakter niż kresowe nekropolie, które zwiedzałem dotychczas. Uwagę zwraca kilka nagrobków w formie miniaturowych wież z kamieni polnych wzmocnionych zaprawą i zwieńczonych metalowymi krzyżami. Bardziej zresztą przypominają wiatraki niż grobowce. Napisów cyrylicą było mało, stosowano przede wszystkim alfabet łaciński. Dominował język polski, chociaż – co zrozumiałe – nie brakowało archaizmów. Stojąc jednak przed grobem niejakiego Kazimierza Antonowicza zmarłego w sierpniu 1910 roku, nie potrafiłem ukryć zaskoczenia. Imię i nazwisko zapisano cyrylicą, podano otczestwo (Osipowicz), ale poniżej czytałem już po polsku, że „stroskana żona” prosi o „pokój jego duszy”. Niewykluczone zresztą, że polskie napisy pojawiły się później, już po odzyskaniu niepodległości. Inna sprawa, że na grobie Orzeszkowej i Nahorskiego użyto wyłącznie języka polskiego, chociaż możliwe, że nagrobek pochodzi z okresu późniejszego.
Obecnie cmentarz oficjalnie jest zamknięty, odbywają się tu wyłącznie pochówki w grobach rodzinnych. Ale chyba nie do końca jest to prawdą, gdyż widziałem nowe mogiły przy ogrodzeniu cmentarnym niedaleko grobu Orzeszkowej i Nahorskiego.
„Ulice tego miasta (…) uderzają wyobraźnię swoją potężną wymową – opisywała Grodno Zofia Nałkowska. – Świat wschodu i świat zachodu zwierał się, zwalczał i nawzajem zazębiał w tym miejscu. Wieże gotyckie najstarszych tutejszych kościołów za sprawą dziejowych przemian pęczniały w kopuły bizantyjskie i znów przybierały pierwotny swój kształt strzelisty. Na wysokim niemeńskim brzegu stoi z dala widoczna, czarna od starości drewniana bożnica z dachem przedziwnie łamanym w trzy kondygnacje. A znów naprzeciw – w jednym z najpiękniejszych miejsc ziemi – tajemnicza prastara cerkiewka na Kołoży inkrustowana wpuszczonymi w czarną cegłę kolorowymi, ułożonymi w krzyże kaflami”6.
Zofia Nałkowska zamieszkała w Grodnie w 1924 roku, a przeprowadzka nad Niemen była skutkiem jej drugiego małżeństwa. Osiem lat wcześniej, w samym środku I wojny światowej, poznała bowiem kapitana I brygady Legionów, Jana Jura-Gorzechowskiego. Był on jedną z największych legend ruchu niepodległościowego, a szczególnie zasłynął w 1906 roku jako dowódca brawurowej akcji, podczas której uratowano z Pawiaka dziesięciu więźniów skazanych na karę śmierci. Akcja odbiła się w społeczeństwie szerokim echem, a Jur-Gorzechowski z dnia na dzień został bohaterem (oczywiście jego personalia ujawniono znacznie później).
Kilka miesięcy potem Jur wpadł w ręce Rosjan – miał jednak szczęście, bo został tylko wydalony z granic Rosji. W późniejszych latach działał w Związku Walki Czynnej, a pod koniec 1914 roku pełnił funkcję dowódcy żandarmerii w Legionach Piłsudskiego. Nominacja ta wiele wyjaśnia – Marszałek z reguły nie mylił się w sprawach personalnych. Gorzechowski miał psychikę żandarma, co później wielokrotnie się ujawniało.
Jur wywarł na Nałkowskiej nieprawdopodobne wrażenie. Pisarka preferująca dotychczas intelektualistów nagle zaczęła wspominać, że „kobieta jest nagrodą wojownika”, a „bohaterowi wolno być nawet dzikim i okrutnym”. Z dumą podkreślała, że życie jej mężczyzny już stało się legendą, a „dusza jego jest prosta, dzika i surowa”. Wiedziała, iż ukochany ma ręce splamione krwią, jednak wcale jej to nie przeszkadzało.
Związek Zofii i Jana polegał na niemal ciągłej rozłące – nie były to dobre czasy dla miłości. Trwała I wojna światowa, ważyła się sprawa niepodległości Polski. Niebawem miało dojść do kryzysu przysięgowego oraz internowania Piłsudskiego w Magdeburgu. Jego lojalnych podwładnych czekał taki sam los albo wcielenie do armii zaborczych. Ci, którzy zbiegli, ukrywali się, działając w strukturach nielegalnej Polskiej Organizacji Wojskowej.
W sierpniu 1917 roku Gorzechowski po raz ostatni spotkał się z Nałkowską, a następnie wszelki ślad po nim zaginął. Zofia nic nie wiedziała o jego losach, podejrzewała nawet, że oficer po prostu się nią znudził. A chociaż określał ich znajomość jako „straszliwą miłość”, to jednak rozłąka dyktowała pisarce jak najgorsze scenariusze:
„On nie umiał wcale wytłumaczyć – doszła do wniosku na początku listopada 1917 roku – dlaczego mię kochał, nic z tego, co było we mnie, nie przedstawiało dlań wartości. Nie znał się ani trochę na moim mózgu, podzielał mało moich gustów życiowych, nie bardzo nawet ulegał memu wpływowi”7.
Nałkowska wpadała w coraz większą depresję – 33-letnia kobieta „umierała z żalu, dusiła się od łez”. Przewidywała koniec ich związku i aż dziwne, że nie brała pod uwagę, iż Jurowi po prostu mogło się stać coś złego. Przypuszczała, że znalazł inną partnerkę, bardziej odpowiednią dla siebie. Utwierdziła ją w tym przekonaniu rozmowa ze wspólnymi znajomymi w Warszawie, którzy powiedzieli, że Gorzechowski był u nich kilka dni wcześniej. Jej jednak nie odwiedził…
„On, który wracając do Warszawy z objazdów, nie miał tyle woli, by wstąpić do domu, i wprost z pociągu przyjeżdżał do mnie z walizą, którą zostawiał w przedpokoju. On, który nie mógł wyjechać bez męki, bez wracania po dziesięć razy ze schodów, bez odkładania z godziny na godzinę. Który, gdy odjeżdżał ode mnie po raz ostatni w życiu, trzy razy przyjeżdżał przez Górki, by mię jeszcze pożegnać”8.
Tydzień po zanotowaniu tej refleksji w rękopisie jej Dziennika pojawił się kolejny tekst będący wzruszającym dowodem uczucia łączącego dwoje ludzi. Został skreślony zielonym atramentem ręką Gorzechowskiego:
„A ja przyjechałem i strasznie kocham. Janu”9.
Związek Nałkowskiej i Gorzechowskiego był doskonałym dowodem na to, że przeciwieństwa się przyciągają. Trudno bowiem o mniej podobne do siebie osobowości – salonowa intelektualistka i człowiek o mentalności policjanta… Jur stanowił intrygujący przykład ewolucji od rewolucjonisty do żandarma, choć pewnych cech charakteru nie można raczej nabyć, trzeba się z nimi urodzić.
„Kochała go – wspominała przyjaciółka pisarki Nadzieja Drucka – (…) imponował jej siłą wewnętrzną, chociaż skierowaną ku celom nie najszlachetniejszym. Na rzecz jego miłości zrezygnowała z siebie dawnej, z kontaktów ze światem warszawskim, a co najważniejsze ze swojej twórczości”10.
Pisarka nie ukrywała zachwytu nad konspiracyjną biografią ukochanego. Tłumaczyła się sama przed sobą, że to czysto kobiece odczucie – duma z poczynań swojego mężczyzny. Był dla niej przecież wojownikiem, a ona jego nagrodą…
Pobrali się w czerwcu 1922 roku. Kilkanaście dni później Jur otrzymał nominację na dowódcę 3 Dywizjonu Żandarmerii w Grodnie. Wyjechali do Wilna, po czym przenieśli się do Grodna. Była to dla pisarki niełatwa próba, gdyż miasto nad Niemnem nie mogło się równać z Warszawą. Na domiar złego Gorzechowski uznał, że Zofia powinna zostać typową oficerską żoną, i z romantycznego kochanka szybko przeistoczył się w domowego despotę.
„[Zofia] tęskniła za matką i siostrą – kontynuowała Drucka – chciała jechać do Warszawy, ale pan Jan nie godził się na jej nieobecność, był zazdrosny o każdą chwilę spędzoną nie z nim i nie w zasięgu jego wpływów”11.
Nałkowska wyszukiwała usprawiedliwienia dla tyranii męża, stwierdzając (nie pierwszy i nie ostatni raz), że „mężczyźni są tacy dziwni”. Ale wiedziała, że mąż „jest zazdrosny o powietrze, którym oddycha”.
Gorzechowski zdecydowanie sprzeciwiał się kontaktom żony z warszawskim środowiskiem literackim. Chciał ją odciąć od dawnego świata, więc gdy Zofia z przyjaciółką pewnego dnia oznajmiły, że pragną wyjechać na kilka dni do stolicy, doszło do awantury opisanej przez Drucką.
„– Nigdzie Zosia nie pojedzie, nie ma o tym mowy.
Zobaczyłam gwałtowny rumieniec na twarzy pani Zofii, zauważyłam, że ręce, w których trzymała wazon kwiatów, by je postawić na stole, drżą”12.
Na nic zdały się wyjaśnienia, że to tylko dwa, trzy dni, i że „gdy jest się sławnym, ma się obowiązki wobec młodszych kolegów”. Rzeczowe argumenty tylko rozwścieczyły Gorzechowskiego:
„– Nic mnie nie obchodzą koledzy mojej żony. Ona ma przede wszystkim obowiązki wobec mnie. Zosiu, mówiłem już, że się spieszę, kiedy wreszcie będzie ten obiad?”13.
W obecności męża pisarka sprawiała wrażenie „zgaszonej, smutnej, prawie zlęknionej”, na pytania o plany literackie zmieniała temat, potrafiła rozmawiać o projektowanym polowaniu, chociaż nie znosiła tej rozrywki. A Gorzechowski z rozmysłem „separował ją od świata literackiego, bagatelizował jej twórczość, robił wszystko, by zniechęcić ją do pisania”. Obniżając wartość intelektualną żony, starał się ją „podporządkować sobie bez reszty”.
W chórze głosów potępiających Jura nie mogło jednak zabraknąć opinii bardziej wyważonych. Ale nawet wówczas mąż Zofii bywał przedstawiany bardzo niejednoznacznie.
„Gorzechowski – wspominała pisarka Wanda Melcer – nie był intelektualistą, był jednak człowiekiem prostolinijnym i niegłupim, przy tym wielkiej odwagi, opromienionym wówczas szczególną sławą, (…) niewyczerpany temat legendy”14.
Nawet wizualnie pasował do stereotypu żołnierza – miał „małą głowę, surowy jakby szczekany sposób mówienia”, a do tego „prosto się trzymał” i wykonywał „dziarskie ruchy”.
Żołnierskiej postawy i wojskowego sposobu bycia nie należy jednak uważać za jego największe wady. Gorzechowski był także kobieciarzem, co zawsze stanowi problem w małżeństwie. Poza tym stosunek Jura do byłej żony i dzieci, które z nią miał, powinien dać Nałkowskiej dużo do myślenia:
„Miał żonę i dwóch synów – wyjaśniała Melcer – uzyskał rozwód i płacił alimenty, na co zresztą zwykle brakło mu czasu i ochoty”15.
Dochodziło więc do absurdalnych sytuacji, że to Nałkowska osobiście regulowała alimenty z własnych zarobków, a Jur tych wydatków nie zwracał, „mało dla tego rodzaju drobiazgów przejawiając zainteresowania”. Był konsekwentny – skoro dyskryminował literacką aktywność partnerki, nie dostrzegał również jej pieniędzy, nawet gdy płaciła jego zobowiązania. Gorzechowskiemu brakowało klasy, ale co zawinili mu jego synowie?
Wanda Melcer potrafiła dostrzec również lepsze cechy charakteru oficera, zauważając, że „wprawdzie nie rozumiał” sztuki żony, „ale mu imponowała”. Lecz czy mężczyzna przyzwyczajony do wydawania rozkazów będzie tolerował intelektualną przewagę partnerki?
„Irytowała go umysłowa wyższość Zofii, jej kultura i oczytanie, za którym nie miał zamiaru nadążać, jej myślowa i finansowa niezależność, z której przecież częściowo korzystał”16.
Chwilami powracało jednak dawne zauroczenie i wówczas małżonkowie znowu zachowywali się jak zakochana para niedostrzegająca otaczającego ją świata.
„Ma wiele sposobów – zanotowała pisarka w kwietniu 1924 roku – aby zakłócać mój spokój i »zatruwać mi życie«, ale ostatni raz, wracając z cudnych, ale też trochę ponurych Kąkoli, całowaliśmy się za plecami furmana tak, jakby to były pierwsze pocałunki – w ten ciepły, odurzający wieczór wiosenny”17.
A więc czy tajemnica zadziwiającej trwałości związku Zofii i Jana tkwiła w ich udanym życiu seksualnym? Pary dobrze dobrane pod tym względem potrafią być ze sobą zadziwiająco długo, wbrew wszelkim przeciwieństwom…
Wanda Melcer na swój sposób lubiła jednak Gorzechowskiego i z przyjemnością wspominała spędzany z nim czas, albowiem potrafił „być też miłym gospodarzem”, przejawiając typowo polską gościnność.
„Za powrotem wyciągnął jakieś nalewki własnej roboty, kazał piec cietrzewie i cyranki, które dziesięć dni temu ustrzelone, dostatecznie widać już skruszały – czułam się w Grodnie doskonale”18.
Niestety, nie mogła tego powiedzieć o sobie sama Nałkowska, która porównywała humory męża do zmian pogodowych i nie potrafiła przewidzieć jego nastrojów oraz zachowań. I chociaż przyznawała, że mąż jest „człowiekiem wrażliwym”, to jednak „porywczym i topiącym jakiś swój zawód w wielkich ilościach alkoholu”.
Najtrudniejszy okazał się jednak konflikt światopoglądowy. Gorzechowski już dawno przestał być rewolucjonistą i wyznawał zasady nieakceptowane przez swoją żonę. Stanisław Ziemak, kurator patronatu więziennego w Grodnie, był świadkiem pewnej charakterystycznej sceny sygnalizującej całkowitą odmienność poglądów państwa Gorzechowskich.
„Słyszał pan pewnie – pytała Zofia – że o świcie na stokach warszawskiej Cytadeli rozstrzelano Hübnera, Kniewskiego i Rutkowskiego. Prezydent Wojciechowski odmówił ułaskawienia…
– I dobrze zrobił! – wtrącił Gorzechowski. (…)
– Janku! – zawołała głośno pani Zofia. – Jak mogłeś takie słowa wypowiedzieć? Ty, były bojowiec?
– Więc co, twoim zdaniem, miał Wojciechowski zrobić? Stanąć w obronie zbrodniarzy? Osłonić przestępców, którzy zaprzedawszy się naszym wrogom, strzelali do dekonspiratora ich dywersyjnej roboty?
Wpatrzona zimnymi oczyma w twarz Gorzechowskiego pani Zofia rzekła doń zdławionym głosem:
– Zdumiewasz mnie!
Wzburzony pułkownik poderwał się z krzesła i bez słowa wyszedł z pokoju. (…)
– Widzi pan, co robi z ludźmi władza… – powiedziała pani Zofia. – Przed kilkunastu laty walczył jak i tamci. Dziś nazywa ich zbrodniarzami, choć wie, że byli ideowcami”19.
Dom, w którym Gorzechowscy mieszkali w Grodnie, zachował się do dziś. To niepozorny, mocno zniszczony parterowy budynek przy ulicy Akademickiej 15. Zaniedbana elewacja, pękające białe mury, na ścianie tablica na cześć Nałkowskiej umieszczona tu w 1989 roku. Gdy ostatni raz odwiedziłem to miasto, trwał właśnie remont budynku, a sama tablica przesłonięta siatką ochronną była niemal zupełnie niewidoczna. Ale najważniejsze, że miejscowe władze zdecydowały się na remont, bo jest to znaczące miejsce dla polskiej kultury. To właśnie tutaj pani Zofia pisała powieść psychologiczno-obyczajową Niedobra miłość – literacki obraz swojego związku z Gorzechowskim. Doświadczenia wówczas nabyte miała zresztą wykorzystać jeszcze wielokrotnie, a po premierze sztuki Dom kobiet jeden z krytyków zauważył, że dzięki temu utworowi wszyscy dowiedzieli się, jak „Jur nabijał całymi latami naszą Zosię w butelkę”.
Tablica na ścianie domu przy ulicy Akademickiej nie jest jedyną formą uhonorowania pobytu pisarki w mieście nad Niemnem. Przy katedrze polonistyki na Grodzieńskim Uniwersytecie Państwowym imienia Janki Kupały zorganizowano muzeum Nałkowskiej, jedyną tego rodzaju placówkę na świecie (muzeum w Wołominie poświęcone jest rodzinie Nałkowskich). Inna sprawa, że obiekt powstał w ostatnich latach istnienia Związku Radzieckiego i był to gest wobec miejscowych Polaków.
Pani Zofia mieszkała w Grodnie do 1927 roku i mimo problemów małżeńskich polubiła zarówno miasto, jak i jego okolice. Miała tu swoje ukochane miejsca, które zawsze odkrywała na nowo:
„Epoka Stanisława Augusta pozostawiła w wyglądzie miasta i jego charakterze ślady, które wyczuwa się na każdym kroku. Pałace i gaje podmiejskie, pełne tradycji i wspomnień, cały szereg budowli Tyzenhauza, pełne uroku mimo zniszczenia domki przy ulicy Orzeszkowej, gmach dawnej szkoły weterynarii, dziś siedziba Syndykatu Rolniczego, dawny kantor fabryczny podobny raczej do pałacu, przy ulicy Kościelnej, nieoczekiwanie ozdobiony kilkunastoletnim świerkiem rosnącym w murze na szczycie fasady”20.
O losach małżeństwa Gorzechowskich zadecydowało służbowe przeniesienie Jura do Brześcia. Zofia nie zgodziła się na wspólny wyjazd i wróciła do Warszawy. Niebawem też nastąpił koniec ich związku. Wprawdzie Nałkowska wiedziała, że mąż wciąż na nią czeka i „choć milczący i lojalny – przeżywa swoje rozczarowanie”, to jednak nie zmieniła decyzji. Jej światem była Warszawa i stołeczne środowisko literackie, natomiast Gorzechowski należał do ludzi, którzy „zaangażowali się w sprawę całym swym życiem i całą duszą”, a teraz – po odzyskaniu niepodległości – pozostał „tylko człowiek i jego gigantyczne, bezceremonialne, autokratyczne kaprysy”.
Wiele związków partnerskich dobrze funkcjonuje w obliczu różnych przeciwieństw losu. Rzadsze spotkania, sprawy absorbujące obie strony, długa rozłąka i tęsknota wzmacniają wzajemne uczucia. Tak właśnie było z Gorzechowskimi. Gdy jednak zaczęli żyć razem pod jednym dachem, okazało się, że pochodzą z różnych światów i w istocie niewiele ich łączy.
Inna sprawa, że tak naprawdę chyba nigdy nie mieli sobie wiele do powiedzenia. Po latach, w czasach fascynacji Karolem Szymanowskim, Zofia przyznawała, że konwersacje z kompozytorem są dla niej czymś niezwykłym po okresie życia „obok człowieka bez rozmowy”.
Rozwodu nigdy jednak nie przeprowadzono, toteż do śmierci Jura Gorzechowscy pozostali małżeństwem. Nałkowska przestała jednak używać nazwiska męża, choć wspólnych lat nigdy nie przekreśliła. Na zawsze też zapamiętała Grodno i jego krajobrazy. Za najpiękniejszy z nich uważała widok ze Starego Zamku:
„Taras zamkowego dziedzińca, niegdyś obronny murami i basztami, dziś szeroko otwarty w stronę zachodnią, wysunięty nad Niemen, od północy odcięty przepaścistym jarem Horodniczanki, panuje nad jedną z najpiękniejszych panoram Polski. Jest to miejsce nieopowiedzianego uroku. Głęboki, ciemny Niemen, w dole płynie na zachód okryty łodziami i tratwami i robi się białosrebrny na zakręcie. Widać na prawo daleko w głąb jego płynienie między osypiskami brzegów, czarniawe lasy, schodzące ku zboczom smugi wysadzanych drzewami szos, łagodne wzgórza polne aż po horyzont. Bliżej leży przedmieście drugiego brzegu z kościołem Franciszkanów i niezwykłą czarną bożnicą. Na lewo dwa mosty na Niemnie i trzeci zburzony, brzegi strome w ciemnej zieleni ogrodów i cmentarzy, a jeszcze dalej niezmierzona głębina pól przeciętych w jakimś miejscu rzędem ślicznych, starych, dziwnie rozgałęzionych topoli”21.
Widok ze Starego Zamku nadal zachwyca, chociaż obecnie szpecą go blokowiska. Mosty również są już inne, natomiast „przedmieście drugiego brzegu” ze starą drewnianą zabudową wciąż może się podobać. I właśnie ten widok miałem przed oczami, gdy po trzech dniach pobytu w Grodnie ruszaliśmy w kierunku Miru.
Dom Elizy Orzeszkowej w Grodnie (fot. Sławomir Koper)
Pomnik Elizy Orzeszkowej w Grodnie (fot. Wikipedia)
Odrestaurowany Stary Zamek w Grodnie (fot. Wikipedia/Liashko)
1 A. Białous, Grodno pozbyło się Czapajewa. Pomnik wbrew Moskwie nie wróci do przestrzeni publicznej, Pch24.pl/grodno-pozbylo-sie-czapajewa-pomnik-wbrew-moskwie-nie-wroci-do-przestrzeni-publicznej/, Rekomunizacja Grodna. Do miasta powrócił pomnik Czapajewa, Belsat.eu/pl/news/23-05-2022-rekomunizacja-grodna-do-miasta-wrocil-pomnik-czapajewa
2 Za: T. Gebel, Białoruś – sąsiad nieznany, Piwnepodroze.blogspot.com/2013/09/Bialorus.html
3 T. Łopalewski, Między Niemnem a Dźwiną. Ziemia wileńska i nowogródzka, Poznań 1938, s. 157–158.
4 Za: J. Detko, Eliza Orzeszkowa, Warszawa 1971, s. 27.
5 Za: ibidem, s. 27–28.
6 Z. Nałkowska, Widzenie bliskie i dalekie, Warszawa 1957, s. 139.
7 Z. Nałkowska, Dzienniki 1909–1918, Warszawa 1976, s. 469.
8Ibidem, s. 473.
9Ibidem.
10 Za: Wspomnienia o Zofii Nałkowskiej, red. W. Barcikowski, Warszawa 1965, s. 127–128.
11 Za: ibidem, s. 128.
12 Za: ibidem, s. 130.
13Ibidem.
14 Za: ibidem, s. 243.
15 Za: ibidem, s. 244.
16 Za: ibidem, s. 246.
17 Z. Nałkowska, Dzienniki 1918–1929, Warszawa 1980, s. 249.
18 Za: Wspomnienia…, s. 245.
19 Za: ibidem, s. 137–138.
20 Z. Nałkowska, Widzenie…, s. 309.
21Ibidem, s. 308–309.