Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wszystko co Najważniejsze” – jedyny na polskim rynku wydawniczym miesięcznik bez tekstów dziennikarskich. W każdym numerze Czytelnicy znajdą ważne, kierunkowe teksty liderów opinii: intelektualistów, filozofów, historyków, strategów, polityków. Ukazujące się od 2013 r. pismo cechuje otwartość na nowe trendy, idee, tematy i autorów z różnych rejonów sceny politycznej. „Wszystko co Najważniejsze” jest pieczołowicie redagowane przez zespół, któremu przewodniczy prof. Michał KLEIBER. Teksty są ilustrowane portretami Autorów tworzonymi przez Fabiena CLAIREFONDA z „Le Figaro”. Redakcja przykłada wielką wagę do szacunku dla Czytelników, zachowując styl pism opinii z dawnych, najlepszych lat prasy drukowanej.
WcN 47 – spis treści
Prof. Michał KLEIBER, Édito (nr 47)
Eryk MISTEWICZ, Siedem lat „kolędowania”
Prof. Branko MILANOVIĆ, Kto dziś rządzi światem?
Nicolas TENZER, Pokój ma dziś twarz wroga
Prof. Michał KLEIBER, Ostatni argument Rosji
Prof. Jacek HOŁÓWKA, Jest nadzieja – końca świata nie będzie
Prof. Andriej KOLESNIKOW, Putin pisze na nowo historię, to on wskazuje bohaterów
Aleksandr GURJANOW, Pięć źródeł wiedzy o Katyniu
Prof. Wojciech ROSZKOWSKI, O wolności w Europie między Rosją a Niemcami
Mateusz MORAWIECKI, Niepodległa Polska jako fundament bezpieczeństwa Zachodu
Prof. Julian CRIBB, Nadchodzi katastrofocen
Alessio TERZI, W jaki sposób historia może pomóc nam uniknąć katastrofy klimatycznej
Prof. Jeff JARVIS, Jaki internet po Elonie Musku?
Prof. Pierre MANENT, Europy zmagania z wiarą
Prof. Simon GOLDHILL, Co klasycy dali chrześcijaństwu?
Prof. Nassim Nicholas TALEB, O chrześcijaństwie
Prof. Joseph BLANKHOLM, Jednym z dobrych sposobów na zrozumienie religii jest rozłożenie jej na części
Prof. Jerzy MIZIOŁEK, Warszawa jako nowy Rzym
Rachel Naomi KUDO, Kruchy i nieśmiertelny
Sohrab AHMARI, Czy Bóg potrzebuje polityki?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 163
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prof. Michał KLEIBER
Édito (nr 47)
Eryk MISTEWICZ
Siedem lat „kolędowania”
Prof. Branko MILANOVIĆ
Kto dziś rządzi światem?
Nicolas TENZER
Pokój ma dziś twarz wroga
Prof. Michał KLEIBER
Ostatni argument Rosji
Prof. Jacek HOŁÓWKA
Jest nadzieja – końca świata nie będzie
Prof. Andriej KOLESNIKOW
Putin pisze na nowo historię, to on wskazuje bohaterów
Aleksandr GURJANOW
Pięć źródeł wiedzy o Katyniu
Prof. Wojciech ROSZKOWSKI
O wolności w Europie między Rosją a Niemcami
Mateusz MORAWIECKI
Niepodległa Polska jako fundament bezpieczeństwa Zachodu
Prof. Julian CRIBB
Nadchodzi katastrofocen
Alessio TERZI
W jaki sposób historia może pomóc nam uniknąć katastrofy klimatycznej
Prof. Jeff JARVIS
Jaki internet po Elonie Musku?
Prof. Pierre MANENT
Europy zmagania z wiarą
Prof. Simon GOLDHILL
Co klasycy dali chrześcijaństwu?
Prof. Nassim Nicholas TALEB
O chrześcijaństwie
Prof. Joseph BLANKHOLM
Jednym z dobrych sposobów na zrozumienie religii jest rozłożenie jej na części
Prof. Jerzy MIZIOŁEK
Warszawa jako nowy Rzym
Rachel Naomi KUDO
Kruchy i nieśmiertelny
Sohrab AHMARI
Czy Bóg potrzebuje polityki?
Stopka redakcyjna
Ten numer naszego miesięcznika rozpoczynamy od krytycznej analizy polityki ONZ w ważnych sprawach dzisiejszego świata – dobitnym przykładem nieskuteczności ONZ jest jej praktycznie niewidoczna rola w działaniach na rzecz zażegnania konfliktu na Ukrainie. Dramatowi tej wojny poświęcamy kolejny raz znaczną część bieżącego numeru. Analizujemy politykę Rosji, wskazując na wieloletnie błędy Zachodu w reakcjach na jej agresywne posunięcia. Krytycznie analizujemy również politykę Niemiec wobec Rosji, które mimo werbalnie artykułowanego przebudzenia w sprawie zagrożeń są w swej polityce ciągle dalekie od powszechnie oczekiwanego zakresu pomocy w walce z agresorem. Pisząc o realności sięgnięcia przez Rosję po broń jądrową, wskazujemy na fakt, że jej użycie z pewnością tylko przyspieszyłoby klęskę Moskwy. Mocno podkreślamy także geopolityczne znaczenie działań naszego kraju w walce z rosyjskim najeźdźcą.
Dwa ciekawe teksty dotyczą problematyki ochrony środowiska i zmian klimatycznych. Z kolei w kontekście ambicji Elona Muska planującego wprowadzenie istotnych zmian w zakupionym przez niego portalu piszemy o ważnych problemach przyszłości mediów społecznościowych.
Informujemy o rozwoju naszego projektu „Opowiadamy Polskę Światu” – w siódmym roku jego realizacji. Najnowsze edycje projektu przyniosły współpracę z kolejnymi redakcjami zainteresowanymi artykułami z Polski, w tym „The Chicago Tribune” i globalnym, amerykańskim „Newsweekiem”.
W oczekiwaniu na zbliżające się Święta Bożego Narodzenia część numeru poświęcamy problematyce historii chrześcijaństwa oraz znaczeniu religii we współczesnym świecie, szczególnie w Europie.
Wojna 1939–1945 dziś rysowana jest (coraz grubszą kreską) z pełną świadomością zatracania prawdy historycznej. Z obsadzaniem w roli antysemitów, kolaborantów, faszystów i nazistów, słowem: sprawców tej wojny, takich nacji, jakie będą zbieżne z aktualnymi potrzebami
Felieton na drugą stronę
Poranny lot Air France z Paryża do Warszawy, kilkanaście godzin po wybuchu rakiety na Lubelszczyźnie. Do Polski wybiera się tym samolotem kilka ekip telewizyjnych z pełnym ekwipunkiem. Dziennikarze z Francji zostali wysłani, aby relacjonować napięcie, które może doprowadzić do poszerzenia działań wojennych Rosji na teren państwa NATO. Gdybym nie wiózł kilkudziesięciu egzemplarzy dziennika „L’Opinion” z „Dossier Pologne”, ze wspólną produkcją redakcji „L’Opinion” i „Wszystko co Najważniejsze”, musiałbym im długo tłumaczyć tło tej wojny, polskie stanowisko, pomoc, jakiej udzielamy Ukrainie i Ukraińcom; musiałbym odpowiadać na pytanie o stan polskiej gospodarki, o historię „krajów między Rosją a Niemcami”. Oczywiście, chętnie bym to zrobił – jak zawsze. Jednak dzięki „Dossier Pologne”, które ukazało się w całej Francji kilka dni wcześniej (weekend 10–13 listopada 2022 r.), mogłem dziennikarzom zmierzającym do Polski wręczyć dobrze przemyślaną, profesjonalnie przygotowaną całostkę w ich języku. Z tekstami premiera Mateusza MORAWIECKIEGO (tekst publikujemy na s. 11 tego numeru „Wszystko co Najważniejsze”), profesorów Piotra GLIŃSKIEGO, Wojciecha ROSZKOWSKIEGO, Aleksandra SURDEJA, a także Karola NAWROCKIEGO, Arkadiusza MULARCZYKA, Piotra ARAKA. Szczególnie ten ostatni artykuł, podsumowujący wysiłek państwa i społeczeństwa polskiego na rzecz pomocy Ukrainie i Ukraińcom, okazał się dla dziennikarzy bardzo pomocny. Czego dowód znalazłem już tego samego dnia w głównych wieczornych wiadomościach francuskiej telewizji.
Moc projektu „Opowiadamy Polskę Światu” widać właśnie w takich momentach. Gdy widoczny jest wpływ tego, co piszemy, co tłumaczymy, co publikujemy wspólnie z naszymi partnerami – redakcjami współpracującymi z całego świata. Gdy teksty trafiają do odbiorców i rozbudzają w nich ciekawość naszym krajem, zwiększają poziom zrozumienia dla tego, jacy jesteśmy, jak i dlaczego tak, a nie inaczej reagujemy, dlaczego tak wysoko cenimy sobie takie wartości, jak wolność, solidarność, demokracja. Gdy inspirują powstawanie kolejnych publikacji, wystąpień polityków i prac naukowców, książek. Gdy zmieniają percepcję Polski i innych krajów regionu, utrudniając działania tym, którzy zawsze, gdy tylko znajdą ku temu sposobność, przypisują nam niecne intencje.
Pamiętam początki projektu, siedem lat temu. I „kolędowanie” od redakcji do redakcji, spotykanie się z dziennikarzami, redaktorami naczelnymi, wydawcami, próby zrozumienia, jakie teksty z Polski, na jakie tematy, jakich autorów mogłyby znaleźć ich uznanie i szansę na publikacje na ich łamach. Przez te lata wypracowaliśmy wspólnie model wymiany międzyredakcyjnej, w którym my uzyskujemy dla Czytelników „Wszystko co Najważniejsze” dostęp do najciekawszych tekstów zagranicznych redakcji, a redakcje w świecie – od Caracas w Wenezueli po koreański Seul – otrzymują przygotowane w naszej redakcji w Warszawie i biurze w Paryżu materiały dotyczące ważnych dla Polski i Europy Centralnej wydarzeń i tematów.
W ciągu siedmiu lat realizacji „Opowiadamy Polskę Światu” powstała solidna sieć. Centralne miejsce zajmuje w międzyredakcyjnej współpracy zaufanie. Bez niego nic nie byłoby możliwe. Dziennikarze, szefowie dzienników, tygodników i portali wiedzą, że nie będziemy im proponowali tępej propagandy. Rozumieją, że na sprawy polskie patrzymy z polskiej (a coraz częściej środkowoeuropejskiej) perspektywy, co też uznają za wartość tego projektu. Coraz częściej wspólnie z nimi wypracowujemy tematykę sekcji dotyczących Polski czy Europy Centralnej w ich tytułach, odpowiadamy na konkretne zapotrzebowanie tematyczne redakcji współpracujących. Takim oczywistym tematem była pandemia i to, jak Polska przechodziła trudny kryzysowy czas, jak wspierała małe i średnie przedsiębiorstwa (okazało się, że system tarcz był w Polsce jednym z bardziej aktywnych w porównaniu z rozwiązaniami na świecie), a od lutego tego roku głównymi tematami zainteresowania są oczywiście Rosja, Ukraina, historia państw „między Rosją a Niemcami”. Chęć zrozumienia rosyjskiego imperializmu i przyczyn, dla których kraje naszego regionu nie są w stanie podzielić fascynacji Rosją Francuzów, Hiszpanów, Włochów czy też Niemców. W „Le Figaro” uznanie zdobył tekst porównujący Katyń, Ostaszków, Starobielsk do Buczy i Mariupola. W amerykańskim „Newsweeku” – zdecydowanie napisane ostrzeżenie płynące z Polski przed rosyjskim imperializmem. W „The Chicago Tribune” – dobrze opisana historia II wojny światowej, z której Niemcy się nie rozliczyły. Z ważnym przesłaniem w czasie wojny na Ukrainie o konieczności dochodzenia po jej zakończeniu słusznych reparacji od Rosji.
Oczywistości znane każdemu Polakowi wciąż nie są znane w świecie. Wychodzą błędy i zaniedbania ostatnich trzydziestu lat. Brak sprawnych (często wręcz podstawowych) narzędzi oddziaływania na liderów opinii w świecie. Niewłaściwe skalibrowanie priorytetów państwa polskiego w zakresie promocji Polski. Niechęć instytucji do współpracy, przy jednocześnie ich wielości, rozproszeniu środków i braku elementarnej synergii między nimi. Wymagające dziś mozolnego tworzenia często od podstaw strategii narracyjnych i sprawnych, efektywnych narzędzi budowy wizerunku Polski za granicą. Oczywiście, to wszystko powstaje, dzieje się. Ale też prawdą jest, że dziś w opowiadaniu o bitwie o Anglię w czasie II wojny światowej sprawniejsi są od nas Czesi, o to zaś, kto przyczynił się do rozszyfrowania Enigmy, rywalizują z nami i Hiszpanie, i Francuzi, i Brytyjczycy. Narracje niepilnowane przejmować będą inni.
Finansowana przez niemiecki MSZ fundacja promuje w świecie bitwę pod Monte Cassino i pozytywną w niej rolę niemieckich żołnierzy. Liberation Route Europe, szlak kulturowy certyfikowany przez Radę Europy, promuje klasztor na Monte Cassino. W jego opisie zupełnie pominięto wątek bohaterskiej walki polskich żołnierzy. Autorzy podkreślają natomiast znamienną rolę żołnierzy niemieckich, którym to zawdzięczamy uratowanie prawie półtora tysiąca cennych manuskryptów w trakcie „destruktywnej ofensywy wojsk aliantów”. Liberation Route Europe jest finansowane przez ministerstwo spraw zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec oraz niemiecką ambasadę w Holandii. I znów – narracje niepilnowane przejmują inni. Wojna 1939–1945 także rysowana jest (coraz grubszą kreską) w świadomości świata z pełnym przyzwoleniem na zatracanie prawdy historycznej. Zmieniając wektory tej wojny. Obsadzając w roli antysemitów, kolaborantów, faszystów i nazistów, słowem: sprawców tej wojny, takie nacje, jakie zbieżne będą z aktualnymi potrzebami. Za nic mając prawdę historyczną. Bez napotkania właściwie żadnej zdecydowanej kontrreakcji świata.
Także dlatego utrzymanie pamięci o polskiej historii jest jednym z najważniejszych wyzwań, stojących przed nami w najbliższych latach. Wciąż obserwujemy olbrzymie zdziwienie dziennikarzy zagranicznych, gdy poznają historię rtm. Pileckiego, rodziny Ulmów, systemowego niszczenia polskiej inteligencji przez Niemców i Rosję. Nie, nie wiedzieli, że Niemcy karali śmiercią Polaków pomagających Żydom (a jednocześnie, że najwięcej drzewek w Yad Vashem honoruje Polaków), bo przecież nigdzie na świecie podczas wojny Niemcy nie wprowadzili tak restrykcyjnych kar. Nie mają często nawet świadomości, że w Warszawie były dwa powstania. Dopytują, jak to możliwe, że Rosjanie stali po drugiej stronie Wisły i nie wsparli walczących powstańców, patrząc na agonię miasta i dramat jego mieszkańców. Nie rozumieją, dlaczego mimo takich ofiar i takiego bohaterstwa polskich żołnierzy na wszystkich frontach II wojny światowej nie tylko polski żołnierz nie brał udziału w defiladzie zwycięstwa w Londynie; dlaczego nie dostaliśmy udziału w postaci strefy okupacyjnej pokonanych Niemiec; dlaczego wręcz trafiliśmy na dekady w orbitę wpływów Rosji (w odróżnieniu od Francji, która w ciągu ośmiu miesięcy na przełomie lat 1944 i 1945 z kraju rządu Vichy stała się jednym z pięciu beneficjentów tej wojny, o czym w numerze 46 „Wszystko co Najważniejsze” pisał prof. Marek KORNAT). Dopiero teraz dziennikarze z mediów na świecie dowiadują się, że i w Niemczech, i w Rosji są dzieła sztuki, które wciąż nie wróciły do polskich muzeów. Dopiero teraz dowiadują się, że sprawcy milionów ludzkich dramatów, śmierci, zniszczenia i grabieży nie są zainteresowani naprawieniem spowodowanych szkód. Dla młodych dziennikarzy, z którymi o tym rozmawiamy i z którymi wymieniamy wiadomości, to jednak szok i niedowierzanie. Przekonanie, że „tak nie powinno być”. I oczywiście zamówienie tekstu u nas na ten temat.
I nie wiem, skąd wzięło się przekonanie, że polskie historie nie są ciekawe, że trudno nimi będzie zainteresować świat. Przy czym oczywiście nie chodzi wyłącznie o tematykę historyczną, choć w dużym stopniu dzięki historii ostatnich 200 lat możemy łatwiej opisać teraźniejszość regionu. Regionu „między Rosją a Niemcami” czy też, jak słychać coraz częściej, „między dwoma imperializmami”. Z wyostrzoną uwagą traktując jednocześnie i historię, i geografię.
1 650 000 000, jeden miliard sześćset pięćdziesiąt milionów (dane: raport monitoringu publikacji przygotowany przez PAP), to zasięg tekstów publikowanych przez nas we wrześniu 2022 r. w ponad 70 krajach świata. Są to m.in. teksty o polskich reparacjach, o 17 września, o dewastacji Polski i jej cofnięciu w rozwoju za sprawą podporządkowania wpływom sowieckim. Teksty uznane za ciekawe przez „Le Figaro”, „L’Opinion”, „Le Soir”, „The Chicago Tribune”, „Newsweek”, „El Mundo”, „La Repubblica”, „Il Messaggero”, „Echo”, „El Debate”, „Observador”, „The Japan Times”, „The Spectator” i wiele, wiele innych. Słowem: przez największe i najpoważniejsze gazety na świecie, docierające do czytelników pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. Mapka na stronie 11 tego numeru „Wszystko co Najważniejsze” pokazuje media, w których od 2019 r. publikujemy nasze teksty. Najnowsze wydanie projektu, wokół Narodowego Święta Niepodległości 11 listopada, z kolejnymi tekstami i po raz kolejny z imponującą liczbą publikacji (edycja jeszcze trwa), powiększyło naszą mapkę m.in. o Boliwię, Ghanę, Nigerię. Są już na mapie i Nowa Zelandia, i Timor Wschodni, brakuje tylko Grenlandii. Mam nadzieję, że i tam z polską opowieścią dotrzemy.
Nieprawdą jest, że Polacy nie potrafią ze sobą współpracować – to kolejny wniosek z realizacji tego projektu. Być może dlatego, że nie ma w tym projekcie – wbrew pozorom – polityki. Jest racja stanu, jest interes państwa polskiego, nie ma politykierstwa, partyjniactwa, podobnie zresztą jak na łamach „Wszystko co Najważniejsze”. Każdy więc może dołożyć do „Opowiadamy Polskę Światu” swoją cegiełkę, swoje zaangażowanie, swoje kontakty, swoją troskę o to, aby każdego dnia Polska była w świecie postrzegana coraz lepiej. Polska dyplomacja, Polonia, polscy księża, absolwenci najlepszych uczelni, stanowiący miejscowe elity, służą nam ogromną pomocą w rozwoju projektu. Niesłabnącego wsparcia udzielają Kancelaria Prezydenta RP, Kancelaria Prezesa Ministrów, Centrum Informacyjne Rządu, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Instytut Pamięci Narodowej, Polska Fundacja Narodowa, Polska Agencja Prasowa. Synergia działań jest wielką wartością tego projektu. Opowiadamy Polskę wspólnie. Dziękujemy za zaufanie. I idziemy dalej.
ONZ jako organizacja bezpieczeństwa zbiorowego, której podstawowym obowiązkiem jest ochrona integralności terytorialnej jej członków, nie wywiązała się z tej roli – najpotężniejsze państwa po prostu ją ignorują
Serbsko-amerykański ekonomista. Profesor City University of New York. Autor przełomowych prac o podziale dochodów i nierównościach
Zgromadzenie Ogólne ONZ zakończyło doroczną sesję spotkaniem w Nowym Jorku. Uczestniczyło w nim więcej głów państw i rządów niż kiedykolwiek wcześniej. Każdy wygłosił przemówienie – dla większości delegacji ograniczone do 15 minut. Natężenie ruchu drogowego w Nowym Jorku przez cały tydzień było ogromne, ponieważ delegaci przemieszczali się między hotelami i restauracjami.
ONZ wydaje się więc całkiem żywa. Jednak w najważniejszej obecnie dla świata sprawie – trwającego już ósmy miesiąc piekła wojny pomiędzy dwoma krajami o łącznej populacji 200 milionów, z których jeden posiada potężny arsenał broni jądrowej i grozi jej użyciem – ONZ pozostaje wyłącznie obserwatorem.
Sekretarz generalny ONZ António Guterres rzadko zabiera głos. Puste frazesy to jedyne, co ma do powiedzenia w głównej kwestii, która była powodem założenia Ligi Narodów, a później Organizacji Narodów Zjednoczonych, tj. w kwestii utrzymania pokoju na świecie. Guterresowi udało się odbyć jedną podróż do Kijowa i jedną do Moskwy. To wszystko.
Wielu twierdzi, że wielkie mocarstwa blokują sekretarza generalnego i sekretariat ONZ, ponieważ pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa może zawetować każdą decyzję, która im się nie podoba. To prawda. Mimo to sekretarz generalny posiada moc sprawczą. Może użyć autorytetu moralnego.
Może, niezależnie od wielkich mocarstw, próbować doprowadzić walczące strony do stołu negocjacyjnego. Może wskazać datę, kiedy „zainteresowane strony” mają wysłać swoich delegatów do Genewy, i tam na nich czekać. Jeśli przedstawiciele którejś ze stron się nie pojawią lub go zignorują, przynajmniej dowiemy się, kto chce kontynuować wojnę, a kto nie. Sekretarz generalny ONZ jest jedynym niepaństwowym graczem, który posiada tego rodzaju autorytet moralny. Technicznie rzecz biorąc, świat powierzył mu zadanie zachowania pokoju – a przynajmniej próbę jego zrealizowania. Wygląda jednak na to, że sekretarz generalny poniósł w tym obszarze sromotną porażkę.
Nie jest to jednak wyłącznie wina Guterresa. Początki upadku ONZ sięgają trzydziestu lat wstecz, czyli końca zimnej wojny. Można wskazać trzy czynniki, które sprawiły, że obecnie Organizacja Narodów Zjednoczonych jest, zdaje się, słabsza niż choćby wcześniejsza Liga Narodów.
Po zakończeniu zimnej wojny Stany Zjednoczone znalazły się w pozycji hiperpotęgi i nie chciały być skrępowane żadnymi niepotrzebnymi globalnymi zasadami. W związku z tym nie powstały żadne nowe organizacje regionalne, a tym bardziej globalne, z wyjątkiem raczej mało znaczącego Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Stanowi to kontrast z wydarzeniami po pierwszej i drugiej wojnie światowej, gdy powstały odpowiednio Liga Narodów, a potem ONZ.
Ponadto zasady ONZ były otwarcie łamane. Po zakończeniu zimnej wojny USA i ich sojusznicy zaatakowali bez zezwolenia ONZ pięć krajów na czterech kontynentach: Panamę, Serbię, Afganistan, Irak (druga wojna) i Libię (w przypadku Libii istniała rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ, ale jej mandat dotyczący ochrony ludności cywilnej wygasł z powodu obalenia reżimu). Francja, Wielka Brytania i inni członkowie Rady Bezpieczeństwa dysponujący wetem dołożyli cegiełkę do większości naruszeń Karty Narodów Zjednoczonych, nawet jeśli się weźmie pod uwagę to, że Francja odmówiła przystąpienia do wojny przeciwko Irakowi. Z kolei Rosja zaatakowała Gruzję i Ukrainę (tę ostatnią dwukrotnie).
Tak więc czterej stali członkowie Rady w sumie złamali postanowienia Karty osiem razy. ONZ jako organizacja bezpieczeństwa zbiorowego, której podstawowym obowiązkiem jest ochrona integralności terytorialnej jej członków, nie wywiązała się z tej roli – najpotężniejsze państwa po prostu ją ignorują.
Ze względu na przysługujące tym państwom prawo weta wobec zalecenia Rady Bezpieczeństwa dla Zgromadzenia Ogólnego w tej sprawie muszą one być jednomyślne przy wyborze sekretarza generalnego. Współdziałając, państwa te doprowadziły zatem do tego, że na stanowisko sekretarza wybierano coraz bardziej marionetkowe postaci. Butrus Butrus Ghali nigdy nie został wybrany na drugą kadencję. Kofi Annan, Ban Ki-moon czy Guterres byli o wiele bardziej elastyczni: po prostu znikali, gdy w grę wchodziły sprawy wojny i pokoju.
Chyba nic nie ilustruje lepiej – ani w sposób bardziej absurdalny – typu osoby, którą wybiera się na stanowisko sekretarza generalnego, niż incydent w Iraku w 2007 roku, kiedy to w pobliżu miejsca, gdzie Ban Ki-moon i premier Iraku Nuri al-Maliki prowadzili konferencję prasową, wybuchła bomba. Podczas gdy Maliki pozostał niewzruszony wobec odgłosu eksplozji, Ban Ki-moon niemal schował się pod mównicą i szybko pobiegł do wyjścia.
W przeciwieństwie do Daga Hammarskjölda, który zginął podczas próby mediacji w konflikcie w Kongu w 1961 roku, wydaje się, że ostatni sekretarze generalni sądzą, że ich obowiązki polegają głównie na chodzeniu na przyjęcia koktajlowe. Nie zdają sobie sprawy, że kandydując na urząd wymagający obecności w strefach wojny, zaakceptowali również ryzyko, które się z tym wiąże.
Drugi powód obecnego upadku ONZ i organizacji międzynarodowej ma charakter ideologiczny. Zgodnie ze światopoglądem neoliberalizmu i „końca historii”, które tak silnie zdominowały lata 90. i pierwszą dekadę XXI wieku, zajmowanie się pokojem na świecie nie było już najpilniejszym zadaniem ONZ. Nowi ideolodzy, wspomagani przez mnożące się organizacje pozarządowe (a także pseudopozarządowe), rozszerzyli misję ONZ na wiele pobocznych kwestii, w które instytucja ta nigdy nie powinna była się angażować i które powinny pozostać w gestii innych organów rządowych i pozarządowych.
Wiele z tych nowych mandatów jest całkowicie pozbawionych znaczenia. Poproszono mnie o doradztwo w sprawie dziesiątego Celu Zrównoważonego Rozwoju, czyli zmniejszenia nierówności. Nie zrobiłem tego. Uznałem, że cel ten nie ma sensu, nie da się go monitorować i składa się on z pobożnych życzeń, często wzajemnie sprzecznych – o czym każdy czytelnik dziesięciu zadań celu „mniej nierówności” może się łatwo przekonać.
Trzeci powód ma charakter finansowy. W miarę jak mandat ONZ, Banku Światowego i innych instytucji międzynarodowych poszerzał się, obejmując praktycznie wszystko, co można sobie wyobrazić, stało się oczywiste, że środki zapewniane przez rządy są niewystarczające. Poskutkowało to włączeniem się do akcji organizacji pozarządowych, miliarderów i darczyńców z sektora prywatnego. W wyniku różnych działań, które w momencie tworzenia ONZ były nie do pomyślenia, prywatne interesy po prostu przeniknęły do organizacji stworzonych przez państwa i zaczęły dyktować nową agendę.
Widziałem to na własne oczy w dziale badań Banku Światowego, kiedy fundacja Billa Gatesa i inni darczyńcy nagle zaczęli decydować o tym, co jest priorytetem, i dążyć do jego realizacji. Być może ich cele same w sobie były chwalebne, ale powinni byli zająć się ich realizacją samodzielnie. Uzależnianie organizacji międzypaństwowej od kaprysów i zachcianek miliarderów jest jak powierzenie sektora edukacji publicznej najbogatszym amerykańskim korporacjom z rankingu Fortune 500.
Taki stan rzeczy ma jeszcze inny negatywny skutek. Naukowcy i ekonomiści krajowi w instytucjach takich jak Bank Światowy poświęcają większość czasu na uganianie się za prywatnymi darczyńcami. Skuteczność w zdobywaniu funduszy zapewniało im silną pozycję w instytucji. W ten sposób zamiast być dobrymi badaczami lub dobrymi ekonomistami zatrudnili zewnętrznych badaczy do wykonywania swoich podstawowych zadań, a sami stali się menedżerami funduszy. Wiedza instytucjonalna uległa rozproszeniu. Zresztą odnosi się to do wielu innych instytucji międzynarodowych.
W ten sposób cały aparat oenzetowski podupadł, a ludzkość znalazła się w sytuacji, w której szef jedynej instytucji międzynarodowej, którą powołano w celu utrzymania pokoju, stał się widzem mającym taki sam wpływ na sprawy wojny i pokoju jak każdy inny z 8 miliardów mieszkańców naszej planety.
© Social Europe
Istnieją konkretne powody przemawiające za tym, że Hitler, Stalin i Putin nie są przywódcami, z którymi można by zawrzeć pokój, zachowując się racjonalnie, strategicznie i moralnie
Prezes Centre d’étude et de réflexion pour l’action politique (CERAP), ekspert w sprawach geostrategicznych i analizy ryzyka politycznego. Autor oficjalnych raportów dla rządu Francji oraz 21 książek
W niedzielę, dwa tygodnie temu, rozmawiałem w swoim biurze z europejskim analitykiem ds. bezpieczeństwa pracującym dla dużej międzynarodowej organizacji. Pod koniec rozmowy, której tematem, jak łatwo się domyślić, była przede wszystkim wojna prowadzona przez Rosję przeciw Ukrainie, analityk ów zadał mi następujące pytanie: „Patrzysz na to wszystko z optymizmem?”. „Umiarkowanym” – odpowiedziałem.
Powody do optymizmu są dobrze znane – inteligencja, geniusz strategiczny i odwaga sił ukraińskich, coraz większe dostawy coraz lepszej broni, wspólny front państw demokratycznych, siła narodu ukraińskiego, ciągłe postępy na froncie i niebywała wręcz sprawność ukraińskich władz zarówno na szczeblu centralnym, jak i lokalnym. Jeżeli dodamy do tego rozbicie rosyjskiej armii, która nie jest w stanie znacząco poprawić swojej sytuacji w ciągu kolejnych kilku miesięcy, ba, kilku lat, trzeba stwierdzić, że Kreml nie może już tej wojny wygrać.
Mimo to pozostaję optymistą umiarkowanym, i to nie z powodu przestępczych, tchórzliwych ataków wymierzonych w ukraińskich cywili i infrastrukturę ani też nie z powodu dostaw irańskich dronów do Rosji. Nie martwią mnie również możliwe ograniczenia działań wojskowych tak brawurowo prowadzonych przez Kijów – wiemy, że do odbicia pozostaje jeszcze 110 tysięcy kilometrów kwadratowych i że nie uda się tego dokonać bez jeszcze większych dostaw broni, jeżeli straty ukraińskiej armii mają być ograniczone do minimum. Tym, co chłodzi mój optymizm, jest nieprzyjemny wiatr od strony zachodnich demokracji.
Nie mam tu na myśli działających w Europie i Stanach Zjednoczonych pudeł rezonansowych Kremla, choć mają one pewien wpływ na społeczeństwo, czego nie można lekceważyć w czasach rosnących kosztów energii i napięć powodowanych przez inflację. Dziś trudniej im bronić Moskwy i powielać jej najbardziej brutalną narrację, ale był czas, kiedy nawoływały do ograniczenia czy wręcz zablokowania dostaw broni na Ukrainę, uzasadniając to w sposób chyba bardziej podły niż otwarte poparcie dla Rosji – podszytą hipokryzją i przybraną w humanitarne szaty obawą, że przedłuży to wojnę i, jak mieli czelność twierdzić, cierpienia Ukraińców. Ostrzegano również, powtarzając zgrany argument rosyjskiej propagandy, przed ryzykiem wciągnięcia państw zachodnich w długą wojnę jako „państw sojuszniczych”, co, jak ostatnio wykazywałem, jest pojęciem o wątpliwej wartości. Ponieważ początkowa taktyka „rezonatorów” sprawdziła się tylko w niewielkim stopniu, obecnie podnoszą argument o potrzebie jak najszybszego zakończenia wojny, rozpoczęcia negocjacji i zaprzestania dalszego rozlewu krwi. Nie wspominają przy tym oczywiście o popełnianych przez Rosjan masowych zbrodniach ani o powszechnych prześladowaniach ludności na ziemiach kontrolowanych przez Moskwę.
Realny problem polega na tym, że taka narracja zaczyna się znów szerzyć (o ile kiedykolwiek zupełnie zniknęła) przede wszystkim wśród przywódców politycznych, którzy zapewniają o swoim poparciu dla Ukrainy, bezwarunkowo potępiają zbrodnie reżimu Putina i konkretnie pomagają Ukraińcom, zapewniając im broń i pomoc humanitarną. Prawdę mówiąc, jej podstępne tony nie są czymś zupełnie nowym. Słyszałem je już po 24 lutego z ust niektórych dyplomatów, którzy nie tyle wyrażali swoje własne zdanie, ile powtarzali opinie zasłyszane w najbliższych kręgach poszczególnych szefów rządów i państw.
To wrażenie dążenia do pokoju za wszelką cenę wzmocniły ostatnie wydarzenia, kiedy to przedstawiciele skrajnie lewicowego skrzydła partii demokratycznej wezwali prezydenta Bidena do podjęcia na nowo dialogu z Putinem, wycofując się z tego apelu niecałe 48 godzin po jego ogłoszeniu, a prezydent Francji Emmanuel Macron wygłosił kilka zawoalowanych wystąpień, w szczególności prosząc papieża, aby ten przekonał Bidena do większego zaangażowania na rzecz Ukrainy, co miałoby się w pierwszym rzędzie objawiać „powrotem do stołu negocjacyjnego”.
Właśnie takie podejście, które nazywam „ideologią pokoju” i które zatruło poprzedni wiek, należy podać w wątpliwość. Chodzi o to, aby zrozumieć, jakie niesie ze sobą konsekwencje dla przyszłej organizacji świata i jakże dojmująco aktualnej sytuacji Ukrainy.
Historia ideologii pokoju sięga daleko w przeszłość. W XX w. popierały ją ruchy, którym przyświecały szczere cele dające się podzielić na kilka kategorii.
Pierwsza z nich, polegająca na instrumentalizacji pacyfizmu dla celów politycznych, była szeroko praktykowana przez sprzyjającą nazistowskim Niemcom skrajną prawicę, kiedy stało się jasne, że Hitler ma zamiar rozpętać konflikt, który znamy dzisiaj jako drugą wojnę światową. Najbardziej oczywistym symbolem takiego podejścia był artykuł pod tytułem Umierać za Gdańsk?, opublikowany 4 maja 1939 r. we francuskiej gazecie „L’Œuvre”. W artykule tym Marcel Déat, socjalistyczny poseł i przyszły kolaborant współpracujący z nazistowskimi okupantami, wzywał do niehonorowania układów wiążących Francję i Polskę i niepodejmowania walki w obronie tej ostatniej. Podczas zimnej wojny w krajach zachodnich rozkwitały wspierane zazwyczaj przez Sowietów „ruchy na rzecz pokoju”, które ochoczo i jednostronnie potępiały Stany Zjednoczone, ale nie Związek Radziecki. W środku europejskiego kryzysu rakietowego, kiedy sowieckie rakiety SS 20 zagroziły bezpośrednio Europie, w ówczesnych Niemczech Zachodnich karierę robiło hasło „Lieber rot als tot” („Lepiej być czerwonym niż martwym”). Ten konkretny ruch pacyfistyczny spotkał się z ostrą reakcją prezydenta Francji François Mitterranda, który 13 października 1983 powiedział w Brukseli: „Na zachodzie pacyfizm, na wschodzie rakiety”. Takie samo podejście można dzisiaj jednak odnaleźć w wypowiedziach zarówno dużej części zachodniej skrajnej prawicy, która popiera Moskwę, jak i sporej grupy radykalnych liderów lewicowych, nazywanych często „betonem”. Druga kategoria celów, na którą wróg ma mniejszą szansę wpłynąć, opiera się na przeświadczeniu, że dyplomacja zawsze zwycięży, bez względu na układ sił i ideologię przyświecającą walczącym stronom.
Przekonanie to może prowadzić do zajęcia dwóch przeciwstawnych stanowisk, których skutki są jednak podobne. Z jednej strony, tak jak w przededniu drugiej wojny światowej, mocarstwa mogą przymykać oko na zbrojenia w potencjalnie niebezpiecznym państwie i nie reagować na nie – czy to poprzez działania odstraszające, kiedy nie jest jeszcze na to za późno, czy też zbrojąc się samemu. Przypomnienie tych dwóch możliwości przywołuje całą historię okresu bezpośrednio poprzedzającego totalną wojnę Hitlera. Z drugiej strony, mocarstwa demokratyczne mogą mieć przewagę militarną, przynajmniej w broni konwencjonalnej, ale nie skorzystać z niej, aby odstraszyć mocarstwo agresywne wtedy, kiedy jest to jak najbardziej możliwe – tak wyglądał nasz stosunek do Rosji Putina. Właśnie porażka pewnej dyplomatycznej ideologii, której założenia nie są bynajmniej podzielane przez wszystkich dyplomatów, stoi za pasywnością Zachodu w Gruzji w 2008 roku, Syrii w roku 2013 (atak gazowy w Ghucie) i później po upadku państwa w roku 2015 (rozmieszczenie wojsk rosyjskich i popełniane bezpośrednio przez nie zbrodnie przeciwko ludzkości, szczególnie w Aleppo) oraz Ukrainie od roku 2014. Bezpośrednią konsekwencją niepodejmowania interwencji są też porozumienia Mińsk II, które są nie tylko niewykonalne, ale również upokarzające dla Ukrainy.
W latach 1933–1939 oraz podczas zimnej wojny mocarstwa demokratyczne nie zwracały uwagi na specyficzny charakter ideologii, którą kierował się wróg. Nie chcę tutaj oczywiście porównywać ideologii Hitlera z ideologią reżimów radzieckich, pomijając masowe zbrodnie popełniane po obydwu stronach. Mocarstwa nie uwzględniły hitlerowskiej ideologii, zakładającej zagładę europejskich Żydów i nie zrozumiały, że była ona najbardziej podstawowym czy wręcz najbardziej osobistym powodem rozpoczęcia wojny. Być może w tamtym czasie absolutny horror i zło Holocaustu były dosłownie niewyobrażalne. Mimo wszystko można było jednak zauważyć, że niemiecki kanclerz zamierza rozpętać wojnę totalną. Stalin toczył wprawdzie krwawą wojnę ze swoim własnym narodem i narodami, które uważał za „swoje” – co w pewnej mierze kontynuowali późniejsi przywódcy Związku Radzieckiego – ale nie planował całkowitej zagłady świata. Polityka wywierania nacisku i sprawowania kontroli nad wieloma potencjalnie „bratnimi” krajami ZSRR stworzyła realne niebezpieczeństwo konfliktu nuklearnego, o którego skali dziś już się nie pamięta. Jakkolwiek absurdalna, ówczesna ideologia miała jednak jakieś pozory racjonalności. Największa tragedia polega dziś na tym, że przywódcy zachodni, mądrzejsi ponoć o doświadczenia zdobyte w XX w. (nie będę tego rozwijał bardziej szczegółowo, bo robiłem to już wielokrotnie), nie zadali sobie trudu, aby zgłębić ideologię, którą kieruje się Putin, i zrozumieć, że jego projekt jest czysto ideologiczny i nie można go sprowadzić do klasycznej formy imperializmu.
Inaczej rzecz ujmując, istnieją konkretne powody przemawiające za tym, że Hitler, Stalin i Putin nie są przywódcami, z którymi można by zawrzeć pokój, zachowując się racjonalnie, strategicznie i moralnie. Istnieje w końcu trzecia kategoria celów, odrobinę bardziej skomplikowana. U jej podstaw leży oparta na dwóch założeniach koncepcja, która jest równie nieprecyzyjna na poziomie strategicznym, co godna potępienia na poziomie moralnym. Zgodnie z pierwszym założeniem wszelka wojna pomiędzy wielkimi mocarstwami, kiedy tylko przejdzie z fazy wojny zastępczej w wojnę bezpośrednią lub prawie bezpośrednią, niesie ze sobą ryzyko konfliktu jądrowego, na które nikt nie może sobie pozwolić. Drugi aksjomat, o którym rzadko mówi się wprost, zakłada, że lepiej jest pozwolić wrogiemu mocarstwu odnieść jakieś zwycięstwo (uznać zajęcie terytorium, odstąpić od karania za zbrodnie wojenne) niż ryzykować, że konflikt się rozszerzy. Podsumowując, ten trzeci rodzaj pacyfizmu, który może oczywiście występować w połączeniu z pierwszymi dwoma, nie opiera się na odrzuceniu wszelkiej reakcji na agresję, ale na przekonaniu, że reakcja taka zawsze niesie zbyt wielkie ryzyko, jeżeli dany konflikt nie jest ściśle regionalny. Nie trzeba dodawać, że takiej narracji towarzyszą często względy propagandowe.
Pacyfizm tego typu – nazwijmy go „pacyfizmem relatywnym” w odróżnieniu od „pacyfizmu absolutnego”, choć prowadzi w zasadzie do takich samych skutków pomimo swojego rzekomego wyrafinowania – był często stosowany w odniesieniu do rosyjskich napaści w ciągu ostatnich 23 lat.
Na początku grał strachem, który, jak wiadomo, jest ulubioną bronią kremlowskiej propagandy. Nawet jeżeli uznamy, że o strachu można mówić w przypadku Ukrainy (choć jest to hipoteza, którą obaliłem już przy innej okazji), argument ten był na pewno nie do utrzymania w przypadku Gruzji i Syrii. Powoływanie się na ryzyko „eskalacji” nie miało żadnego umocowania w rzeczywistości i powinno przestać być stosowane w odniesieniu do Rosji Putina tak samo jak pojęcie „prowokacji”.
Ponadto przekonanie o tym, że musimy za wszelką cenę powstrzymać się przed użyciem broni odstraszającej, w tym przypadku konwencjonalnej, natychmiast po ataku na sojusznika – co oznaczałoby zbrojną interwencję państw NATO w obronie Ukrainy, bez względu na to, że nie jest ona członkiem Sojuszu – znacznie osłabia nasz potencjał odstraszania. Z drugiej strony nie musi to obniżać progu odstraszania nuklearnego, co należy tutaj odróżnić.
Dodajmy na koniec, że ten rodzaj pacyfizmu jest zarówno cyniczny, jak i głupi ze strategicznego punktu widzenia. Nie reagując na rosyjskie zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciw ludzkości przez 23 lata, przechodząc do porządku dziennego nad setkami tysięcy zabitych cywilów oraz godząc się de facto na aneksję kolejnych ziem przez Moskwę, pomimo powtarzanych bardziej na pokaz wezwań do poszanowania prawa, którym rzadko towarzyszą konkretne działania, Zachód obniżył rangę prawa międzynarodowego. Niestety, zrobił coś jeszcze. Akceptując stosowaną przez Kreml taktykę salami, dowiódł braku strategicznych kompetencji, co tylko zwiększyło zagrożenie dla państw demokratycznych i wzmocniło wroga.
Oczywiście trudno jest mówić o powszechności pacyfizmu w obliczu jedności Zachodu po 24 lutego 2022 r. i podjętej, choć spóźnionej, decyzji o dozbrajaniu Ukrainy. Trzeba jednak powiedzieć, że brak woli po stronie państw zachodnich, aby doprowadzić sprawy do końca i pokonać Rosję – co w innym tekście nazwałem filozofią półśrodków – oraz utrzymująca się pokusa, aby z reżimem Putina jakoś się ułożyć, nawet po wygranej Ukrainy, wskazują na to, że pacyfistyczna ideologia jest cały czas obecna.
Na ideologię pokoju, którą nadal przesiąknięta jest przestrzeń publiczna, składają się znane i raczej ogólne elementy, ale pojawiają się też elementy nowe i specyficzne. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać zaskakujące, ale ma to pewien związek z sukcesami ukraińskiej armii. Otóż niektóre zachodnie stolice zachowują się tak, jakby bały się porażki Putina, jakby świat bez rzekomo potężnej Rosji wydawał im się większym złem niż powrót do opartego na prawie porządku, do którego doprowadziłoby zarówno zwycięstwo Ukrainy, jak i usunięcie rosyjskiego zagrożenia w wielu częściach świata. Rządy te nie potrafią sobie wyobrazić przyszłości przypominającej kapitulację Niemiec w roku 1945, chociaż okoliczności i warunki takiego rozwiązania byłyby dziś z pewnością inne. Wiele z nich przyjęło chyba za pewnik to, że Rosja jest mocarstwem, któremu „nie wolno pozwolić przegrać”.
Co równie dziwne, mówiąc o pokoju, skupiają się raczej na formie niż na treści. Wyobrażają sobie dyskusje, układ pokojowy i formalne dokumenty, jakich w historii ludzkości sporządzono tysiące, nie zastanawiając się jednak, jak konkretnie miałby taki trwały pokój wyglądać. Pogrążeni w czymś w rodzaju intelektualnego lenistwa zakładają, że ustalenia pokojowe będą obejmowały mocarstwa w ich obecnym kształcie, i nawet nie starają się wyobrazić sobie świata, w którym jedno z tych mocarstw straci swój niszczycielski potencjał. W ten sposób ponownie zapominają o naturze rosyjskiego reżimu, wmawiając sobie, że jakimś cudem zacznie on szanować postanowienia traktatów, do których się zobowiązał, co w ciągu ostatniego dwudziestolecia raczej nie miało miejsca.
Zachowują się tak, jakby odrzucali samą myśl o innym układzie sił, w ramach którego skutecznym gwarantem pokoju w Europie byłaby Ukraina, a nie Rosja, która nie będzie miała na to zresztą najmniejszej ochoty, dopóki nie upadnie tamtejszy reżim. Wciąż wydaje im się, że potrafią wprzęgnąć Moskwę w „strukturę bezpieczeństwa”, której byłaby częścią, pozostając mimo to zawsze na zewnątrz. Można odnieść wrażenie, że chcą zrezygnować ze zgromadzonych środków projekcji siły, tak jakby samo oświadczenie o gotowości do ich użycia było wystarczająco odstraszające, nawet jeżeli brakuje mu wiarygodności. Krótko mówiąc, nadal patrzą na Ukrainę z góry, czasem nawet podejrzliwie, choć w tym przypadku to Rosja Putina jest państwem upadłym i stwarzającym zagrożenie. Oficjalnie zajmują moralnie właściwe stanowisko, uznając bohaterstwo narodu ukraińskiego, oddając hołd ukraińskim ofiarom i potępiając rosyjskie zbrodnie wojenne, ale postępują tak, jakby ostatecznie interesowała ich nie Ukraina, lecz Rosja.