Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wszystko co Najważniejsze” – jedyny na polskim rynku wydawniczym miesięcznik bez tekstów dziennikarskich. W każdym numerze Czytelnicy znajdą ważne, kierunkowe teksty liderów opinii: intelektualistów, filozofów, historyków, strategów, polityków. Ukazujące się od 2013 r. pismo cechuje otwartość na nowe trendy, idee, tematy i autorów z różnych rejonów sceny politycznej. „Wszystko co Najważniejsze” jest pieczołowicie redagowane przez zespół, któremu przewodniczy prof. Michał KLEIBER. Teksty są ilustrowane portretami Autorów tworzonymi przez Fabiena CLAIREFONDA z „Le Figaro”. Redakcja przykłada wielką wagę do szacunku dla Czytelników, zachowując styl pism opinii z dawnych, najlepszych lat prasy drukowanej.
WcN 54 – spis treści
Jan ROKITA, Pamięć o Wołyniu
Michał KŁOSOWSKI, By wybaczyć, trzeba pokonać samych siebie
Emmanuel MACRON, Nie możemy być naiwni wobec Rosji
Mateusz MORAWIECKI, Serce Europy bije dzisiaj mocniej w Warszawie i Kijowie niż w Berlinie i Paryżu
Jake SULLIVAN, Ameryka nie słabnie
Prof. Konstantyn SIGOW, Dziesięć lekcji na przyszłość
Jacques ATTALI, Problem z przyszłością
Paweł KURTYKA, Patriotyzm a racja stanu. Sztafeta pokoleń
Mary EBERSTADT, Prof. Zbigniew STAWROWSKI, Bronisław WILDSTEIN, Źródła nadziei – przyszłość konserwatyzmu
Prof. Jacek HOŁÓWKA, Komputerowa kompulsja i wolna wola
Jim McDERMOTT, ChatGPT nie jest sztuczną inteligencją. To zwykłe złodziejstwo
Mathias RISSE, Potrzebujemy cierpliwości, elastyczności i inteligencji
Prof. Michał KLEIBER, Zdrowie pod najwyższą ochroną
Jędrzej STĘPIEŃ, Prawdziwa edukacja w erze technologii
Jean-Paul OURY, Czy wyliczyłeś już swój ślad węglowy?
Prof. Jean-François SOLNON, „Najjaśniejszy Panie, czemu uciekasz?” Polska przygoda Henryka Walezego
Grzegorz MICHALSKI, Przed nami stulecie Konkursu Chopinowskiego
Paul KINGSNORTH, Jesteśmy nowym rodzajem istoty – człowiekiem postreligijnym
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jan ROKITA
Pamięć o Wołyniu
Michał Kłosowski
By wybaczyć, trzeba pokonać samych siebie
Emmanuel MACRON
Nie możemy być naiwni wobec Rosji
Mateusz MORAWIECKI
Serce Europy bije dzisiaj mocniej w Warszawie i Kijowie niż w Berlinie i Paryżu
Jake SULLIVAN
Ameryka nie słabnie
Prof. Konstantyn SIGOW
Dziesięć lekcji na przyszłość
Jacques ATTALI
Problem z przyszłością
Paweł KURTYKA
Patriotyzm a racja stanu. Sztafeta pokoleń
Mary EBERSTADT, Prof. Zbigniew STAWROWSKI, Bronisław WILDSTEIN
Źródła nadziei – przyszłość konserwatyzmu
Prof. Jacek HOŁÓWKA
Komputerowa kompulsja i wolna wola
Jim McDERMOTT
ChatGPT nie jest sztuczną inteligencją. To zwykłe złodziejstwo
Mathias RISSE
Potrzebujemy cierpliwości, elastyczności i inteligencji
Prof. Michał KLEIBER
Zdrowie pod najwyższą ochroną
Jędrzej STĘPIEŃ
Prawdziwa edukacja w erze technologii
Jean-Paul OURY
Czy wyliczyłeś już swój ślad węglowy?
Prof. Jean-François SOLNON
„Najjaśniejszy Panie, czemu uciekasz?” Polska przygoda Henryka Walezego
Grzegorz MICHALSKI
Przed nami stulecie Konkursu Chopinowskiego
Paul KINGSNORTH
Jesteśmy nowym rodzajem istoty – człowiekiem postreligijnym
List Trzynastu wybitnych Ukraińców zaczynał się od szlachetnej „prośby o wybaczenie za popełnione zbrodnie i krzywdy”. Zwracali się do nas z prośbą, byśmy nazbyt pryncypialnie nie podejmowali „jakichkolwiek niewyważonych deklaracji politycznych” w kolejną rocznicę Rzezi Wołyńskiej
Filozof polityki, działacz opozycji solidarnościowej, poseł na Sejm w latach 1989–2007, dziś wykładowca akademicki
Osiemdziesiąt lat temu bojownicy Ukraińskiej Powstańczej Armii przystąpili do akcji masowego zabijania Polaków żyjących na Wołyniu. W krótkim czasie spalono setki polskich wsi, zabijając mężczyzn, kobiety i dzieci. Nowe badania historyczne, w tym zwłaszcza prowadzone z wielką dbałością o historyczny szczegół śledztwo IPN, nie pozostawiają wątpliwości, że w 1943 roku część spośród ówczesnych przywódców ukraińskich zaplanowała i zarządziła wykonanie czystki etnicznej na Polakach, zamieszkujących od stuleci na ukrainnych kresach. Plan ów był wzorowany nie na czym innym, jak na równolegle prowadzonym „ostatecznym rozwiązaniu” kwestii żydowskiej przez Niemców, a moment został wybrany z politycznym rozmysłem, gdy po Stalingradzie siły niemieckie znalazły się w rozsypce, ustępując z obszaru Ukrainy. Tak właśnie precyzował cel owej akcji, w znanym historykom rozkazie, dowódca UPA na Wołyń i Polesie – osławiony Kłym Sawur – nakazywał „wykorzystać dogodny moment odchodzenia wojsk niemieckich”, aby „przeprowadzić wielką akcję likwidacji polskiego elementu”.
Wiek XX aż niemal po sam swój koniec był dla Europy Środkowej i Wschodniej stuleciem demonów. Ale w ciągu tego demonicznego wieku Polacy i Ukraińcy zgotowali sobie jeszcze swoje własne pobratymcze piekło. Na samym początku stulecia wzięły w łeb wysiłki namiestnika Michała Bobrzyńskiego, dążącego do trwałego porozumienia Polaków i Ukraińców w Galicji (skądinąd sprawcami owego fiaska byli katoliccy biskupi, nierozumiejący się ni w ząb na polityce). Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać – krwawe walki o Lwów utrwaliły wrogość po obu stronach, ale wytworzyły też poruszającą patriotyczną legendę Orląt Lwowskich. Antysowieckie przymierze Piłsudskiego i Petlury było niczym błysk nadziei na przełamanie fatum wzajemnej wrogości, jednak okazało się iluzją, a Polska zdradziła przegranych i zrozpaczonych sojuszników. A potem nastała iście obłąkana polityka narodowościowa II RP na kresach, której efektami stały się pacyfikacje wsi przed wyborami brzeskimi, a w odwecie – terroryzm ukraińskich nacjonalistów. Wspominając Rzeź Wołyńską, trzeba pamiętać, że była ona kulminacją tego przeklętego ciągu XX-wiecznych zdarzeń. Na koniec był jeszcze krwawy epilog walk w Bieszczadach i zarządzona przez komunistów odwetowa akcja masowych deportacji ludności ukraińskiej. Po czym na niemal pół wieku nad Polakami i Ukraińcami zapadła sowiecka tyrania.
W dwa lata po zwycięstwie Majdanu, w przeddzień ówczesnej rocznicy Rzezi Wołyńskiej, otrzymaliśmy list „Do Pobratymców Polaków”, sygnowany przez trzynastu wybitnych Ukraińców. Byli pośród nich przywódcy Kościoła grecko-katolickiego – abp Światosław Szewczuk – i prawosławnego – ówczesny patriarcha Filaret – byli dwaj prezydenci ukraińscy oraz starannie dobrane grono uczonych z kręgu obywatelskiej elity zrodzonej na kijowskim Majdanie. List Trzynastu zaczynał się od szlachetnej „prośby o wybaczenie za popełnione zbrodnie i krzywdy”. Ale co ważniejsze, jego autorzy zwracali się do nas z prośbą, byśmy nazbyt pryncypialnie nie podejmowali „jakichkolwiek niewyważonych deklaracji politycznych” w kolejną rocznicę Rzezi Wołyńskiej, a to z tego powodu, iż Ukrainie brakuje ciągle historycznego czasu, aby móc mentalnie sprostać swojej własnej przeszłości. Trzynastu pisało: „Państwo ukraińskie stoi jeszcze przed zadaniem sformułowania swego całościowego stosunku (…) do własnej odpowiedzialności za przeszłość i przyszłość”.
Tamta prośba do dziś dnia dźwięczy mi w uszach, ilekroć zbliża się rocznica krwawej niedzieli 11 lipca, czyli Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa na Wołyniu. Niestety, w tamtym czasie prośba owa zawisła w próżni. Rok później, po prowokacjach fanatyków, których nie brakuje po obu stronach, wybuchła tzw. „wojna pomnikowa”, której tłem było upamiętnianie polskich i ukraińskich ofiar II wojny światowej. Kijów ze złością ogłosił zakaz „poszukiwań, ekshumacji i upamiętnień” polskich ofiar, na co szef polskiej dyplomacji zareagował pożałowania godnymi pogróżkami o blokadzie akcesji Ukrainy do Unii i NATO. Wyglądało na to, że charakterystyczny dla naszego czasu zmierzch idealistycznych marzeń o liberalnym i pokojowym świecie oraz brutalny „powrót historii” (wedle sławnego terminu ukutego przez Roberta Kagana) zepchnie znów oba nasze narody w odmęty pobratymczego piekła. A rzecz była tym bardziej dramatyczna, że działa się już w asyście huku rosyjskich haubic i moździerzy, które w „kotle debalcewskim” dziesiątkowały ukraińskich żołnierzy.
Tak się nie stało, a Opatrzność dała nam jeszcze jedną szansę. Konsekwentnie „prometejska” polska polityka, prowadzona od 24 lutego 2022 roku, a zwłaszcza spontaniczna reakcja Polaków na wojenne nieszczęścia, jakie spadły na naszych sąsiadów, zrodziły szczere poczucie polsko-ukraińskiego braterstwa. Zupełnie tak, jakby ponure wspomnienie o demonach XX wieku nagle ustępowało teraz starodawnej pamięci o naszej wspólnej dziejowej ojczyźnie. Ale demony tylko przysnęły, nie zostały przepędzone. A polsko-ukraińskie braterstwo jest zbyt świeżej daty, aby nie dawało się zniszczyć. Poznać to można było niedawno, gdy wybryk rzecznika polskiego MSZ, który poczuł w sobie powołanie do pouczania prezydenta Zełenskiego, co i jak ów winien powiedzieć w rocznicę Rzezi Wołyńskiej, rychło sprawił, że w sieci znów zaczęła się wylewać powstrzymywana dotąd przez wojnę brudna fala zadawnionej wrogości obu narodów.
Skrywana przez pokolenia, ale dlatego tym głębsza polska pamięć o strasznych zbrodniach, popełnionych niegdyś przez ukraińskich nacjonalistów, żyje w sercach milionów Polaków. I łudziłby się ktoś, kto by mniemał, iż ulotniła się z dnia na dzień wraz z rosyjską napaścią na Ukrainę. Nie zniknęło także kształtowane przez trzy stulecia ukraińskie poczucie krzywdy i upokorzenia przez Polskę, które tak łatwo ożywić pouczeniami, jak Ukraińcy mają rozumieć własną historię. Urażona duma narodu świeżo powracającego do historii Europy, i to powracającego w skrajnie dramatycznych okolicznościach, łatwo może odnowić resentyment „polskich panów”, którzy nigdy nie byli w stanie pozbyć się lekceważenia dla sienkiewiczowskiej kozackiej „czerni”. Nawet tak liberalna, proeuropejska i rozmiłowana w polskiej kulturze pisarka, jak Oksana Zabużko, po tamtych sprzed kilku lat pożałowania godnych pogróżkach szefa polskiego MSZ uznała za konieczne odwołać się do zadawnionego kompleksu polskiego. „Idzie tu o całkowitą podległość” – mówiła – „niech będzie w sensie symbolicznym: polski dwór i ukraińska czerń; wiadomo, kto przed kim zdejmuje czapkę. Nie macie pojęcia, jak to drażni”.
Tak, to prawda, co pisali do nas w roku 2016 sygnatariusze Listu Trzynastu. Ukraina potrzebuje historycznego czasu dla zmierzenia się ze swoją przeszłością. W końcu kiedyż miała to uczynić, skoro do podmiotowego życia zaczęła się budzić dopiero po pomarańczowej rewolucji, by wkrótce ugrzęznąć w głębokim kryzysie politycznym i narodzić się dopiero na dobre w krwawych zmaganiach kijowskiego Majdanu i heroicznej obronie przed rosyjską inwazją. W przyszłości łatwiejsze będzie pewnie zbliżenie polskich i ukraińskich ocen historii, bo też jest już dziś cała rzesza współczesnych bohaterów Ukrainy, których z jednaką czcią i my będziemy wspominać, jako obrońców „naszej i waszej wolności”. Odejdzie zatem w przeszłość owo ciążące nad wspólną pamięcią fatum, wedle którego ci, którzy byli wielkimi zbrodniarzami (jak choćby wspomniany Kłym Sawur), jednocześnie ginęli z rąk sowieckich jako ostatni heroiczni obrońcy wolnej Ukrainy.
Ale podkreślmy: celem jest zbliżenie wspólnych ocen przeszłości, a nie jakiś konstruktywistyczny koncept ujednolicenia pamięci obu narodów. Nie ma powodu, byśmy mieli kiedykolwiek nakłaniać Ukraińców do przyjęcia polskiego punktu widzenia na przeszłość albo na siłę pisać jakieś wspólne podręczniki historii. Ta wiara, że w ogóle można niczym plastelinę lepić na nowo wspólną pamięć różnych narodów – to jeden z naiwnych, pseudoliberalnych przesądów współczesności. Idzie tylko o to, aby móc godziwie oddać hołd niewinnym ofiarom czystki etnicznej na Wołyniu – po to, by móc ostatecznie zamknąć tamten rozdział historii. Dla Polaków Rzeź Wołyńska pozostanie na zawsze zbrodnią potworną i niepojętą, dla której nie sposób znaleźć usprawiedliwienia w żadnej zadawnionej niesprawiedliwości czy krzywdzie, jaką wyrządziliśmy Ukraińcom. I zapewne nie jest aż tak odległy czas, w którym Ukraińcy staną się na tyle silnym i okrzepłym w historii narodem, że poczują, iż dla tamtej zbrodni nie potrzebują już szukać żadnych tłumaczeń ani okoliczności łagodzących.
Felieton na drugą stronę
Czas goi rany. Nawet te powstające latami, przez wieki odsłonięte albo ukryte. Okazuje się bowiem, że nie ma wśród ludzi nic bardziej trwałego niż żal. Stracone szanse, od dawna niewyrównane rachunki krzywd, tragedie, które ciągną się przez pokolenia, przelana krew. Wołanie o pomstę do nieba.
Wiele było takich spraw między narodami Europy Środkowo-Wschodniej. Nie bez przyczyny w końcu Timothy Snyder nazwał naszą część świata „skrwawionymi ziemiami”. Kiedy na Zachodzie kwitła w miarę uporządkowana cywilizacja, rozwijała się kultura, a w operach Paryża czy Berlina rozbrzmiewały koncerty Mozarta, Beethovena, to między Bałtykiem a Morzem Czarnym rozgrywały się dramaty, jakich mało w dziejach świata: sąsiad sąsiadowi czynił krzywdę, wbrew wszelkim prawidłom i przykazaniom, a zamiast muzyki – po pustych polach i lasach niósł się krzyk rozpaczy, a częściej jeszcze szczęk broni i odgłosy wystrzałów. Nasza część świata zbyt często padała ofiarą rywalizacji i walk, zbyt często była krainą przelanej krwi. A najgorsze, że niewiele z tych problemów rozwiązano. Rozliczne sprawy pozostały zamiecione pod dywan wbrew słowom proroków wszystkich czasów – wygodne dla wrogów, niezrozumiałe dla sąsiadów, trudne dla nas samych. Wciąż słychać echa dawnych waśni, zaczyn kolejnych wojen. I od nowa – to samo.
Sztuka wybaczania to rzecz trudna. Aby wybaczyć, trzeba przecież wznieść się wyżej, ale też by wybaczyć, trzeba zrozumieć grzechy i winy, które zawsze są, były i będą – po każdej ze stron. Niezależnie od tego, jak świetlaną wizję cywilizacji się przedstawia i promuje, niezależnie od odpowiedzi udzielanych przez wyrocznie z Delf czy cyfrowe z Doliny Krzemowej. Polska dotknięta została jednak czymś niezwykłym. Zarówno z jednej, jak i z drugiej strony jednej monety możemy dostrzec własne cienie, odbicie własnych twarzy. Dziwne? Tak, bo to zupełnie inaczej niż w pozostałych częściach świata, które z tożsamością nie mają tak wiele problemów. Nie możemy od tego odbicia uciec; nie wolno się go wystraszyć. Należy się z nim zmierzyć, samym sobie spojrzeć w oczy. Zdołamy?
Ucieczka to w końcu częsta postawa. Strach i obawy zajmują miejsce nadziei, przejmują kontrolę i chcą wskazywać kierunek. Łatwo budzą resentymenty i wywołują duchy przeszłości. Sąsiad sąsiadowi wilkiem, od lat. Taka pamięć przeważnie prowadzi do zguby, a co najmniej do zagubienia. To całkiem łatwe – zagubić się, pozostając tam, gdzie się było. Stajemy okrakiem w miejscu znanym i pewnym, bo czasem tak po prostu wygodnie. Niech inni nas omijają. My pamiętamy i nie cofniemy się o krok.
Ale w końcu też nie może być wybaczenia bez zadośćuczynienia, bez przyznania się do wyrządzonych krzywd. Pamięć to jedno, ale ten mentalny poziom wybaczania jest najistotniejszy i najtrudniejszy. Jak bowiem wyciągać rękę, nadstawiać drugi policzek, kiedy wiemy, że znowu zaboli, bo znamy to z doświadczenia? Ta świadomość jest najtrudniejsza, stąd też heroizm takiej postawy. W hierarchii dóbr najpierw trzeba zadbać o samego siebie, dopiero potem o innych. Jak w samolocie – maseczkę najpierw zakładamy sobie, a później innym; najpierw rodzice, potem dzieci. Jeśli umiemy odmienić tę logikę, dzieją się cuda, naprawiane są krzywdy. Ale nie zawsze jest to możliwe. Okazuje się, że podobnie funkcjonują społeczeństwa. Jeśli znajdują się w nich długo skrywane emocje, żal czy wątpliwości – prędzej czy później wybuchną. Do tego najczęściej nie w porę. Jedyna możliwość: nadstawić drugi policzek. Aby wybaczyć, coś musi obumrzeć, jakaś część nas samych musi odejść.
Bardzo ważny jest przy tym czas. Snując delikatne nici pojednania i pokoju, trzeba brać pod uwagę to, że nie da się wszystkiego osiągnąć od razu, nagle. Konieczne jest, by to, co istotne, dojrzało, aby jakoś samo wewnętrznie się zbudowało, powoli. Czas goi rany – dopiero po latach można zdobyć się na refleksję i spojrzeć na sprawy z dystansu. Ale co, jeśli czasu nieustannie nam brakuje?
Łudzimy się nadzieją, że wszystko będzie dobrze. I oczywiście, w końcu będzie. Zawsze tak jest. Ale mając na uwadze chociażby kwestię przyszłego pokoju w naszej części Europy – tej zachodniej przecież raczej nic nie grozi – trzeba patrzeć realistycznie. Wszyscy znamy dowcip o dwóch pociągach, w tym samym czasie jadących z Paryża do Moskwy i z Moskwy do Paryża. Oba jednocześnie zatrzymują się w Warszawie. I dla każdego z pasażerów, nieważne, czy tych z Moskwy, czy tych z Paryża, stolica Polski jawi się jako inny świat: trochę obcy, trochę własny, ale też autonomiczny. Pasażerowie z obu pociągów sądzą, że dotarli już do celu.
To prawda, nasza część świata jest autonomiczna, ma własną historię, swoje dzieje, bohaterów i dramaty. Ale czy narosłe po obu stronach emocje, wzmagane wojenną propagandą, pozwolą nam kiedyś usiąść przy jednym stole? Wątpliwe, choć trzeba w to wierzyć. To jedyne, co pozostaje. Nawet jeśli chęć zemsty i rewanżu przeważa, nawet jeśli słychać kolejne hasła, że tamtych trzeba bić. Bo faktycznie czasem trzeba. Ale wierzyć też należy, że się wszystko ułoży, nawet wtedy, gdy kolejne wystrzały grzmią na horyzoncie. Od zwycięstwa do klęski blisko, od rozejmu do sprawiedliwości daleko.
Wybaczać – to nie jest postawa naiwna, to nie jest postawa pacyfistyczna. Znamy przecież z historii przykłady pokojów sprawiedliwych, wiodących do pojednania i do wybaczenia. Oby takich było więcej! Ale są historie pokojów niesprawiedliwych, zawieszenia broni za wszelką cenę, które później prowadziły do większego jeszcze przelewu krwi. Jak bumerang wraca tu kwestia pokoju wersalskiego, który uspokoił Europę zaledwie na dwadzieścia lat. Nie rozwiązał nic, co powinno być wówczas rozwiązane, jedynie pozwolił kupić czas po to, aby Europa i świat stały się wkrótce świadkami jeszcze większego barbarzyństwa i jeszcze większej tragedii. Jak do tego doszło? To powinno być obowiązkowym tematem wszystkich seminariów dyplomatycznych, memento przy każdym działaniu na arenie międzynarodowej. Tak jak czas leczy rany, historia jest nauczycielką życia. Trzeba umieć wyciągnąć z niej naukę, wyprowadzić wnioski, nauczyć się czegokolwiek.
Pokój i pojednanie to bowiem więcej niż zapisy na kolejnych stronach, krzywe podpisy na dokumentach czy reguły powtarzane od wieków. To wewnętrzne tło emocji i myśli. Obserwując obecną erozję systemu bezpieczeństwa i międzynarodowych gwarancji, możemy dostrzec, że na szczęście jeszcze wszystkie strony unikają rozważań ostatecznych. Ale jak długo? Kolejne kroki są już wyraźnie widoczne; kolejne granice – także te werbalne – są przekraczane, padają słowa, które nie powinny być wypowiadane. W końcu także język stał się narzędziem walki. Podobno tak było zawsze, ale chyba jednak nie w takiej skali. Media społecznościowe, globalna agora, na której słyszany jest ten, kto krzyczy najgłośniej – wcale nie najmądrzej – są jakoś odpowiedzialne. Nasze otoczenie nie jest neutralne; żal i złość zaś są jak najbardziej prawdziwe. Prawdziwą drogą do pokoju jest środowisko myślenia.
Takich sfer, w których toczy się konflikt, jest coraz więcej. Nie jest łatwo z nich uciec, nawet jeśli czerwcowa aura koi. Może czas wyłączyć smartfon i iść na cyfrowy detoks? Tylko że wówczas pozostanie to, co już mamy w głowach. Ale też nie jest sztuką wspięcie się na wysoką wieżę i wyłącznie obserwowanie. Są momenty, w których pokój i pojednanie wymagają działania, konkretu. Największymi sprzymierzeńcami wojny są opieszałość, tchórzostwo i ucieczka. Natomiast ochroną przed nią są odwaga, pójście głębiej, spojrzenie bez lęku.
Są więc konflikty, w przypadku których ważne jest, aby po prostu działać, podnieść głowę. Tylko to doprowadzi do pojednania – na sprawiedliwych warunkach. Przykładem mogą być Polska i nasza otwartość na uchodźców z Ukrainy, coś, co daje szanse, aby przekreślić lata niesnasek i problemów, lata konfliktów i negatywnego nastawiania jednych do drugich. Może to też wytrącić z rąk wspólnych wrogów ich dotychczas najpotężniejszy oręż: podział. „Nie ostoi się bowiem domostwo wewnętrznie skłócone”, jak mówi Pismo. Nasz dom jest zaś większy, niż sądzimy.
Poza walką medialną są też konflikty rzeczywiste, od których nie da się uciec, wywodzące się z rachunku krzywd i win. Przede wszystkim – ograniczające widzenie. Nie ma ich na zdjęciach, nie widać ich w mediach społecznościowych. Są głęboko w nas, w ludziach, mentalności, także w języku, w traktowaniu się nawzajem nie z wyrozumiałością, ale z jakimś nieporozumieniem, przymrużeniem oka, złośliwością i dystansem, w ciągłym wracaniu do tego, co było. Nawet jeśli są one głęboko ukryte w naszych umysłach, to prędzej czy później pozwolimy im się uzewnętrznić, jeśli nie poświęcimy się lepszej, większej sprawie.
Sprawą pokoju jest bowiem stan ducha. Ostateczne przebaczenie bez warunków, bez „ale” i bez wracania do tego, co było. Choć oczywiście nie ma ucieczki przed konfrontacją – czy to z sobą, czy z drugim, czy nawet z całym światem. Ale taka walka nigdy nie będzie zwycięska, jeśli najpierw nie zapanuje pokój wewnętrzny. Ten, którego nikt nie jest w stanie zburzyć. Prawdziwy pokój jest możliwy dopiero wówczas, kiedy wiemy, co zrobić z własnym gniewem, resentymentem i wzburzeniem; kiedy jesteśmy w stanie powiedzieć: „Wybaczam” – bez względu na wszystko. Albo przynajmniej – kiedy wiemy, że te emocje są, i kiedy wiemy, gdzie są. I że nie możemy ich zamykać, unikać czy uznawać za mało ważne. To pierwszy – a może i ostatni – krok.
Ale pokój jest też darem i zadaniem. Darem od nas z samych siebie, kiedy jesteśmy w stanie oddać tę część nas samych, która krzyczy, pragnąc zadośćuczynienia czy wręcz rewanżu – za krzywdy przeszłości. Zostawić to, wyciągnąć wnioski, nauczyć się siebie i innych – to podstawa. I to jest właśnie element zadania albo inaczej – zadaniowania samych siebie w kierunku pokoju. Bo czasem wybaczenie nie wystarczy – trzeba też opanować tę część nas samych, która wciąż chce walczyć. Oczywiście trzeba walczyć, ale są momenty, w których walka z innymi nie przyniesie rozwiązania. Najpierw trzeba pokonać samego siebie.
Głośne wystąpienie prezydenta Francji w Bratysławie, w którym mówił o wojnie na Ukrainie, o Rosji, Europie Środkowej i bezpieczeństwie Zachodu. Przez część polskich mediów jego przesłanie zostało wypaczone. Tym bardziej warte jest lektury
Prezydent Republiki Francuskiej
Odkąd GLOBSEC otworzył swoje podwoje w 2008 roku, gośćmi Bratislava Forum było wielu przywódców i polityków. Jeśli się nie mylę, nie było tu jeszcze prezydenta Francji. To bez wątpienia niestosowność. Dziś byłaby tym większa, że teraz właśnie, gdy Rosja zaatakowała Ukrainę, w tym regionie w dużej mierze rozgrywa się przyszłość naszego kontynentu. Moja nieobecność tutaj byłaby tym bardziej niestosowna, że jesteśmy u zarania okresu podsumowującego ogrom naszych strategicznych wyzwań, czego wyrazem będą rozpoczynający się jutro szczyt Europejskiej Wspólnoty Politycznej w Kiszyniowie, następnie ważny dla przyszłości Unii szczyt Rady Europejskiej i w końcu szczyt NATO w Wilnie. Ta agenda skłania mnie do podzielenia się z Państwem refleksją nad chwilą, jaką na płaszczyźnie geopolitycznej przeżywa Europa.
Mija niemal 20 lat od momentu, w którym Unia otworzyła swoje drzwi Słowacji i innym krajom, które wyzwoliły się z sowieckiego jarzma. Nie było to wówczas po prostu rozszerzenie Unii, ale powrót do naszej rodziny tych, od których zbyt długo byliśmy oddzieleni. Nie uważam bowiem, aby istniało coś takiego jak Europa Zachodnia i Europa Wschodnia czy też stara Europa i nowa Europa. Trwanie w takim przekonaniu byłoby podtrzymywaniem sztucznej granicy narzucanej nam przez Związek Radziecki przez dziesięciolecia.
Jest tylko jedna Europa. Jeden splot przemieszanych historii i różnic, które scala pragnienie geograficznej i geopolitycznej jedności, ale w głębi także potrzeba budowania wspólnej opowieści. Sądzę, że to właśnie łączy nas w tym projekcie, nie tłamsząc naszych tożsamości i odrębnych projektów narodowych, lecz pozwalając nam sprzęgać je ze sobą w opowieść, która je wszystkie przekracza.
Przypomnijmy sobie w tym kontekście ostatnie słowa dyrektora Węgierskiej Agencji Prasowej, które padły kilka minut przed atakiem radzieckiej artylerii w listopadzie 1956 roku: „Zginiemy za Węgry i Europę”. Nasz kontynent przedzielała kurtyna, ale już wtedy w grze była właśnie jego jedność. Tamte wydarzenia zapowiadały dziesięciolecia przymusowego odseparowania, dziesięciolecia „Zachodu porwanego”, że posłużę się pięknym określeniem Milana Kundery.
Wyznam, że nawet po wejściu Słowacji i wielu innych krajów do Unii nie zawsze wsłuchiwaliśmy się wystarczająco w Wasz głos, wzywający do uznania Waszej bolesnej historii i pamięci. Niektórzy mówili Wam wtedy, że tracicie okazję, aby siedzieć cicho. Uważam, że także my czasami traciliśmy okazję, aby słuchać. Ten czas jest już za nami, a ten głos powinien być głosem nas wszystkich. Moje przesłanie jest zatem proste. W chwili, w której żyjemy, nie możemy pozwolić, aby Zachód został porwany po raz drugi. Nie pozwolimy, aby Europa została porwana po raz drugi.
Gdy wojna toczy się u naszych bram, wyzwania są duże. I rzeczywiście agresja na Ukrainę jest skrajną emanacją kontestacji naszej europejskiej jedności, kontestacji doświadczanej przez nas w ciągu ostatnich piętnastu lat. Piętnastu lat rosyjskich prób naruszenia filarów bezpieczeństwa w Europie i kształtowania go według własnych zasad.
Etapy tego procesu są znane: wystąpienie Władimira Putina w Monachium w 2007, agresja na Gruzję w 2008 i na Ukrainę w 2014 roku, kolejna agresja na Ukrainę w 2022 roku oraz pełzające zwasalizowanie Białorusi. To, czego domaga się Rosja i co skodyfikowała w projektach traktatów, którymi wymachiwała w przeddzień inwazji, to osłabienie i neutralizacja Ukrainy oraz zagrożenie bezpieczeństwa całej wielkiej części Europy w zamian za nic nieznaczące i trudno weryfikowalne zobowiązania.
Musimy przyznać, że nie spotkało się to z odpowiedzią na poziomie europejskim i że nie wyłoniła się architektura, która za pośrednictwem OBWE czy innych projektów branych w tamtym czasie pod uwagę, zabezpieczyłaby nas przed tymi agresywnymi posunięciami. Co się zaś tyczy odpowiedzi NATO, była ona w zasadzie albo zbyt opieszała, albo niewystarczająca. Perspektywa, jaką otwarto przed Ukrainą oraz Gruzją, wystawiła oba te kraje na zemstę Rosji, jednocześnie nie zapewniając im ochrony, gdyż oferowane gwarancje były o wiele za słabe. Brakowało nam spójności. Gwarancje, jakie dawaliśmy niektórym krajom u naszych granic, były niewystarczające. Nie podjęliśmy z Rosją dialogu, który nam samym zapewniłby bezpieczeństwo. Scedowaliśmy to w gruncie rzeczy na NATO, co zapewne nie było najlepszym sposobem, aby osiągnąć zamierzony cel. A równocześnie nie uwolniliśmy się od zależności od Rosji, zwłaszcza w zakresie energetyki. Wręcz odwrotnie, raczej je wzmocniliśmy. Potrzeba nam przenikliwości wobec nas samych. Nie byliśmy spójni w naszym podejściu.
Jestem świadomy doświadczenia wielu z Was w czasach sowieckich,