Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszystko co Najważniejsze nr 65
Wydawca: Instytut Nowych Mediów
Kategoria: Czasopisma
Język: polski
Rok wydania: 2024
„Wszystko co Najważniejsze” – jedyny na polskim rynku wydawniczym miesięcznik bez tekstów dziennikarskich. W każdym numerze Czytelnicy znajdą ważne, kierunkowe teksty liderów opinii: intelektualistów, filozofów, historyków, strategów, polityków. Ukazujące się od 2013 r. pismo cechuje otwartość na nowe trendy, idee, tematy i autorów z różnych rejonów sceny politycznej. „Wszystko co Najważniejsze” jest pieczołowicie redagowane przez zespół, któremu przewodniczy prof. Michał KLEIBER. Teksty są ilustrowane portretami Autorów tworzonymi przez Fabiena CLAIREFONDA z „Le Figaro”. Redakcja przykłada wielką wagę do szacunku dla Czytelników, zachowując styl pism opinii z dawnych, najlepszych lat prasy drukowanej.
WcN 65 – spis treści
Prof. Michał KLEIBER, Édito (nr 65)
Michał STRĄK, Kto rządzi Polską?
Andrzej KRAJEWSKI, Granice do obrony
Bruno LE MAIRE, Francuska droga
Prof. Chantal DELSOL, Eutanazja – żadnych ograniczeń
Jan WRÓBEL, Spór o nauczanie historii
Jan ROKITA, Nieudana ucieczka od władzy
Prof. Andrzej NOWAK, Nie przegraliśmy tej wojny. Mamy powody do dumy, nie do kompleksów
Prof. Marek KORNAT, Polska w 1939 r. wybrała rozwiązanie kosztowne. Ale każda inna możliwość byłaby tylko gorsza
Mateusz MATYSZKOWICZ, Perwersyjna miłość do dwóch Rosji
Prof. Jacek HOŁÓWKA, Wokizm. Ideologia i propaganda
Jan ŚLIWA, Królewna Śnieżka prowadzi lud na barykady
Prof. Michał KLEIBER, Technologie cyfrowe a nierówności społeczne
Ashoka MODY, Indie odchodzą od demokracji
Dzwinka MATIJASZ, Życie toczy się dalej
Parag KHANNA, Entropia znanego porządku świata
Prof. Jerzy MIZIOŁEK, Rzym w Warszawie. Powrót obrazów Bellotta
Anastasia BELINA, Jak mazurki Chopina oczarowały Szwedów
Édouard BALLADUR, Spór o duszę Europy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 168
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prof. Michał KLEIBER
Édito (nr 65)
Michał STRĄK
Kto rządzi Polską?
Andrzej Krajewski
Granice do obrony
Bruno LE MAIRE
Francuska droga
Prof. Chantal DELSOL
Eutanazja – żadnych ograniczeń
Jan WRÓBEL
Spór o nauczanie historii
Jan ROKITA
Nieudana ucieczka od władzy
Prof. Andrzej NOWAK
Nie przegraliśmy tej wojny. Mamy powody do dumy, nie do kompleksów
Prof. Marek KORNAT
Polska w 1939 r. wybrała rozwiązanie kosztowne. Ale każda inna możliwość byłaby tylko gorsza
Mateusz MATYSZKOWICZ
Perwersyjna miłość do dwóch Rosji
Prof. Jacek HOŁÓWKA
Wokizm. Ideologia i propaganda
Jan ŚLIWA
Królewna Śnieżka prowadzi lud na barykady
Prof. Michał KLEIBER
Technologie cyfrowe a nierówności społeczne
Ashoka MODY
Indie odchodzą od demokracji
Dzwinka MATIJASZ
Życie toczy się dalej
Parag KHANNA
Entropia znanego porządku świata
Prof. Jerzy MIZIOŁEK
Rzym w Warszawie. Powrót obrazów Bellotta
Anastasia BELINA
Jak mazurki Chopina oczarowały Szwedów
Édouard BALLADUR
Spór o duszę Europy
Ten numer „Wszystko co Najważniejsze” rozpoczyna analiza słabości naszej polityki i niedostatku środowisk i organizacji działających w poczuciu odpowiedzialności za trwałe dobro całego naszego społeczeństwa, a nie tylko za koniunkturalne interesy jego części.
Przyglądamy się Europie i Francji. Krytycznie odnosimy się do polityki niektórych państw Zachodu od dawna minimalizujących dramatyczne konsekwencje polityki Rosji. Gdy żadna z głównych potęg światowych, jak się wydaje, nie jest dzisiaj w stanie zdominować globalnego systemu politycznego, przyszłość świata jawi się jako rozproszony krajobraz kształtowany przez ponadnarodowe sieci mobilnego kapitału, technologii i działań innowacyjnych.
Były premier Francji pisze o konieczności zmian w funkcjonowaniu Unii Europejskiej, przytaczając wśród swych uwag także kontrowersyjne poglądy o potrzebie ograniczenia suwerenności państw członkowskich na rzecz prawdziwie skutecznego działania Wspólnoty.
Świat coraz bardziej skupiony jest na Stanach Zjednoczonych. Interesują nas także Indie. Zwracamy uwagę na odchodzenie tego najludniejszego państwa świata od standardów demokracji i jego zwrot pod rządami Modiego w kierunku autokracji.
Analizujemy tworzącą się wokół nas epokę woke, gender, feminizmu, inkluzywności i wielostronnej różnorodności. W części poświęconej kulturze opisujemy nowy nabytek Zamku Królewskiego w Warszawie w postaci dwu słynnych obrazów Bernarda Bellotta oraz fascynację świata Fryderykiem Chopinem.
Kto w 2024 r. jest gospodarzem Polski? O kim można powiedzieć, że jego słowa i czyny podyktowane są dobrem Polski? Kto w śmiertelnym zwarciu Platformy i PiS jest naprawdę bliżej Polski?
Doktor nauk politycznych. Poseł na Sejm II kadencji. Minister-Szef Urzędu Rady Ministrów w latach 1993–1995. Od 2003 r. dyrektor Biblioteki Publicznej m.st. Warszawy – Biblioteki Głównej Województwa Mazowieckiego
Gdzie jest gospodarz?
Okres PRL, poza wieloma wadami, miał jedną co najmniej zaletę: Polacy wiedzieli, kto odpowiada za kraj. Potrafili odpowiedzieć na pytania: Kto jest gospodarzem państwa, a kto zagranicznym patronem gospodarza? Kogo winić za błędy, a kogo za porażki?
Polacy znali też źródło alternatywnej prawdy o tym, co dla Polski jest dobre, a co złe. Krzewicielem tej wiedzy był Kościół katolicki ze swoimi wielkimi hierarchami. Te dwie prawdy nie były tożsame, występowały obok siebie albo zderzały się ze sobą. Najostrzej starły się w latach 60. w związku z listem biskupów polskich do biskupów niemieckich. To był czas, kiedy w odbiorze społecznym racje obu stron się równoważyły.
Gospodarz czerpał siłę z rozstrzygnięć, jakie zapadły w Jałcie i Poczdamie, Kościół – z pozycji, jaką od wieków zajmował w rodzinach i społecznościach lokalnych oraz w ogólnokrajowych miejscach kultu. Gospodarz dominował w mediach, Kościół w parafiach i diecezjach.
Gospodarz i jego zagraniczny patron nie budzili w narodzie entuzjazmu, a niektórzy mieli powody, by szczerze ich nienawidzić. Adresat niezadowolenia i negatywnych uczuć był powszechnie znany, ale nie budził wykluczających się nawzajem emocji. Za kierowniczą rolę partii i przyjaźń z Wielkim Bratem trzeba było płacić odpowiedzialnością za kraj i naród. Kiedy w latach 80. gospodarza zmogły trudy rządzenia, przyszedł czas na porozumienia gdańskie, a w ślad za nimi na serię innych porozumień między rządzącymi i zakładową Solidarnością. A kiedy zagraniczny patron przestał wspierać gospodarza swoją siłą i międzynarodowym autorytetem, naród – w wyborach 1989 r. – podważył jedynowładztwo. Otworzył wrota dla innych gospodarzy.
Zmiana po stronie gospodarza wywołała skutki po stronie alternatywnych źródeł wiedzy o tym, co dla Polski jest dobre, a co złe. Zmieniły się także pozycja i rola Kościoła, który przestał być źródłem spójnej, alternatywnej wiedzy o Polsce. Stał się jedną ze stron w wewnętrznych bojach i podbojach.
Co to wszystko oznacza dla Polski Anno Domini 2024? Czy istnieje partia, organizacja społeczna, środowisko społeczne lub gospodarcze, które czują się odpowiedzialne za cały kraj i naród i którym większość Polaków odpowiedzialność tę przypisuje? Za całą Polskę, a nie za jej mniejszy lub większy kawałek? Za pozycję w Europie i świecie, a nie za koniunkturalne przyjaźnie i antagonizmy. Czy istnieje człowiek, którego myśli, słowa i czyny – zdaniem Polaków – są podyktowane dobrem Polski, państwa, narodu, społeczeństwa? Przez szereg lat taką rolę odgrywał i tak był postrzegany Jan Paweł II. Ale od 2005 r. już go nie ma. Nie pozostawił też depozytariusza – osoby czy instytucji – uznawanego powszechnie za kontynuatora jego politycznego testamentu. Kult religijny świętego nie idzie w parze z respektem dla polityka. A przecież Karol Wojtyła był nie tylko Ojcem Świętym, ale także światowego formatu politykiem.
Nie pełni tej roli Solidarność. Ostała się tym, czym była u źródeł – związkiem zawodowym, jednym z kilku związków czyniących swoją powinność wobec pracowników, pracodawców i państwa.
Do wyborów w 1993 r. pod hasłem „Polsce potrzebny jest dobry gospodarz” wystartowało PSL. Stuletnia partia dała w ten sposób wyraz przekonaniu, że gospodarz gdzieś się zapodział, że trzeba go szukać i znaleźć. PSL wyborów nie wygrało. Uzyskało jednak wynik, dzięki któremu premierem został młody lider ugrupowania, rolnik spod Pacyny. Waldemar Pawlak rządził zbyt krótko, by można rzetelnie ocenić, czy był dobrym gospodarzem. Rządził krótko, ale nie naród go obalił. Zakwestionowały go tzw. elity. Koalicja, której składu i patronów nikt nigdy publicznie nie opisał.
Do moich obowiązków jako szefa URM w tamtym rządzie należało m.in. witanie i odprowadzanie na lotnisko odwiedzających Polskę premierów. Zapamiętałem z tego czasu krótką rozmowę z premierem Wiktorem Czernomyrdinem w drodze na Okęcie. Los Pawlaka, mój także, był już wówczas przesądzony. Czernomyrdin wiedział o tym. W czasie krótkiej rozmowy odniosłem wrażenie, jakby tłumaczył się z tego, co się wkrótce stanie. Tłumaczył, że Pawlak jest młody i dymisja nie kończy jego obecności w polityce. Gdy na początku 1995 r. rozpoczęły się awantury, Pawlak zachował się jak na gospodarza przystało – ustąpił ze stanowiska, by w kraju zapanował spokój.
Kto w 2024 r. jest gospodarzem Polski? O kim można powiedzieć, że jego słowa i czyny podyktowane są dobrem Polski? Kto w śmiertelnym zwarciu Platformy i PiS jest naprawdę bliżej Polski?
Piotr S. Wandycz, autor książki Cena wolności. Historia Europy Środkowo-Wschodniej od średniowiecza do współczesności (2003) przytacza interesującą opinię amerykańskich autorów, Juana J. Linza i Alfreda Stepana, na temat tego, jakie środowiska wpływają na kształt demokracji. Naukowcy, którzy swoje poglądy ogłosili w 1996 r. (J.J. Linz, A. Stepan, Problems of democratic transition and consolidation: southern Europe, South America, and post-communist Europe, John Hopkins University Press 1996; ta na pewno interesująca i ważna książka nie została dotąd przetłumaczona i wydana w Polsce; można ją znaleźć jedynie w kilku bibliotekach naukowych), wyróżniają: wolne i aktywne społeczeństwo obywatelskie, środowiska prawnicze, biurokrację, zinstytucjonalizowaną społeczność gospodarczą.
Upraszczając nieco ten model, można powiedzieć, że w demokratycznym kraju kluczową rolę odgrywają dwa środowiska oraz dwie instytucje: obywatele i przedsiębiorcy zorganizowani do aktywności społecznej oraz artykułowania swoich interesów, a także biurokracja (powiedziałbym raczej – administracja publiczna) oraz sądy i cały wymiar sprawiedliwości.
Intrygujący jest fakt, że Linz i Stepan nie umieścili na tej liście polityków zorganizowanych w partiach politycznych. Domyślam się, że zdaniem tych socjologów partie polityczne z samej swej istoty nie myślą o całości. Formułują i realizują programy, które wyrażają interesy różnych grup społecznych, gałęzi gospodarki itp., a przede wszystkim interesy samych partii i ich członków. Gdzie zatem znajduje się fundamentalna różnica między PRL i III RP? W PRL jedna partia brała na siebie odpowiedzialność za całość, a od wyborców oczekiwała przyzwolenia na sprawowanie władzy. W trzeciej III RP funkcjonuje szereg – często kanapowych – partii, z których żadna nie myśli o państwie jako całości, a 5 proc. poparcia daje im prawo do zasiadania w Sejmie i reprezentowania interesów cząstkowych. W sytuacjach skrajnych takie małe partie decydują o losach rządów i państwa.
Wbrew teorii o trójpodziale władzy państwo demokratyczne funkcjonuje dobrze, jeżeli obywatele i przedsiębiorcy artykułują wobec władzy swoje interesy. Działania przedsiębiorców i obywateli są skuteczne, gdy administracja publiczna – w porozumieniu z ich organizacjami – przekłada te interesy na programy działania władzy ustawodawczej i wykonawczej, a wymiar sprawiedliwości pilnuje z kolei, by realne działania były zgodne z wydawanym w powyższy sposób prawem. Przekładanie interesów na programy i prawo umożliwia odpowiednio zorganizowana administracja publiczna oraz właściwie przygotowana służba cywilna: urzędnicy – wykształceni, zmotywowani i niezależni od zmieniających się ekip partyjnych.
Projekt reformy centrum, przygotowany za wiedzą i przyzwoleniem premiera Donalda Tuska, opublikowany w mojej książce I jak tu Polską rządzić?, uwzględniał ten wymóg. Jedną z najważniejszą funkcji departamentów polityki, przewidzianych dla wszystkich ministerstw, miała być współpraca z interesariuszami – gromadzenie opinii osób zainteresowanych oraz prezentowanie ich w całym procesie legislacyjnym.
Konstrukcja ta mogła być stosowana w poprzednim ustroju. Przed 1989 r. także istnieli obywatele i przedsiębiorcy, funkcjonowały administracja publiczna i wymiar sprawiedliwości. Ich relacje określała jednak „przewodnia siła narodu” – PZPR w specyficznym związku z ZSL i SD oraz ugrupowaniami chrześcijańskimi. Partia brała samodzielną odpowiedzialność za kształt tych relacji. Wewnątrz PZPR organem, który odpowiadał za całość, był Pierwszy Sekretarz i Biuro Polityczne KC PZPR.
Kiedy w relacjach obywateli i przedsiębiorców, administracji i wymiaru sprawiedliwości pojawiały się konflikty, odpowiedzialność za ich rozwiązywanie spadała na PZPR. Gdy liczba nierozwiązanych konfliktów przekroczyła bliżej niezdefiniowaną granicę, system się zawalił. Wówczas też zmienił się ustrój polityczny państwa. To wszystko mamy już za sobą. Co więcej, jesteśmy dumni, że tak się stało, a w dodatku bez rozlewu krwi. W ślad za tym pojawiło się jednak pytanie: Kto dzisiaj jest gospodarzem? I gdzie ten gospodarz się znajduje?
Nieżyjący już ambasador Stanisław Ciosek opowiedział mi kiedyś, że w Moskwie wszystkie budynki po KC KPZR przejęła administracja prezydencka. Widomy znak tego, że w Rosji realna władza pozostała „na tym samym miejscu”, zmienili się tylko lokatorzy budynków. I reguły, wedle których działają.
A jak w Polsce potoczyły się losy siedziby KC PZPR – budynku na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu? Znamienne było to, że Polacy w języku potocznym nie nazywali go z rosyjska Kremlem, ale z amerykańska – Białym Domem.
Losy polskiego Białego Domu to temat na odrębne opracowanie. Jak wiadomo, budynek przejął Urząd Rady Ministrów. Premier Tadeusz Mazowiecki utworzył w nim Centrum Bankowo-Finansowe, które – na mocy jego decyzji – podpisało umowę z Uniwersytetem Warszawskim na finansowanie budowy biblioteki, słynnej BUW. Obecnie byłym Domem Partii zarządza spółka akcyjna, której udziałowcami są fundusz inwestycyjny oraz Fundacja Uniwersytetu Warszawskiego.
Przeznaczenie środków z wynajmu budynku należącego do państwa na budowę siedziby BUW było szlachetnym celem, a jego realizacja była potrzebna. Ale czy nowy gmach biblioteki to zadanie wówczas najpilniejsze? I czy jego finansowanie powinno pochodzić z tego źródła?
Dlaczego polski Biały Dom nie przeszedł na własność Sejmu – najwyższego organu władzy w państwie demokratycznym? Nie przejął go także uwolniony od opieki partii rząd ani prezydent jako głowa państwa. Nie zajęły go też partie polityczne odgrywające kluczową rolę w nowym systemie.
Każdy, kto znał i zna warunki, w jakich pracowali i pracują parlamentarzyści, może zapytać, dlaczego za zasadniczą zmianą funkcji Wysokiej Izby nie poszła zmiana warunków materialnych, w jakich przychodzi funkcjonować posłom i senatorom. Dlaczego na potrzeby nowych organizacji nie zostały wykorzystane zasoby materialne, jakie państwo komunistyczne stworzyło dla swoich najwyższych władz?
Odnoszę wrażenie, że budowniczowie III RP – także ci przy Okrągłym Stole – skupili uwagę na tym, co ma zniknąć z pozostałości po PRL. Zapomnieli natomiast o tym, co trzeba zachować, by państwo w nowym ustroju mogło sprawnie funkcjonować. Sądzę, że twórcy III RP nie zadali sobie pytań: Kto po Biurze Politycznym KC PZPR przejmie obowiązki i prawa gospodarza Polski? Kto będzie określał relacje między obywatelami i przedsiębiorcami, między administracją publiczną i wymiarem sprawiedliwości? Między obywatelami i przedsiębiorcami po jednej stronie, a administracją publiczną i wymiarem sprawiedliwości po drugiej? W okresie PRL gospodarz był dobrze wywianowany, a w latach 50. Dom Partii był jednym z najnowocześniejszych budynków użyteczności publicznej w Polsce.
W latach 70., w czasach głębokiego socjalizmu, rozmawiałem z córką hrabiego, który stracił majątek na Wschodzie. Zapytałem ją, co najbardziej bolało jej ojca? Czego nie mógł odżałować? Odpowiedziała, że ojciec ubolewał nie tyle nad utraconym majątkiem, ile nad tym, że to wszystko zostało zmarnowane, że nikomu już nie służy.
Bronisław Łagowski, filozof, historyk idei, eseista, podaje inny przykład. Cytowany przez niego w książce Duch i bezduszność III Rzeczpospolitej (Kraków 2007) książę Krzysztof Radziwiłł napisał w swoich pamiętnikach: „Przyszłość tych, którzy w ten czy inny sposób gospodarują na niegdyś moich morgach, tak samo mnie obchodzi, jak gdyby to byli moi prawni spadkobiercy”. Łagowski komentuje: „Był to niezwykły obszarnik, ale mógłbym wymienić jeszcze co najmniej kilku znanych mi byłych ziemian mających podobny stosunek do zaszłej rewolucji”. Myślę, że nie chodziło tu tylko o stosunek do rewolucji. Książę Radziwiłł miał duszę gospodarza i jak gospodarz patrzył na tych, którzy gospodarowali na jego niegdyś ziemiach.
We Francji mieszka kobieta, potomek rodu Zamoyskich. Ktoś z jej znajomych zapytał ją, dlaczego nie jedzie do Polski i nie stara się odzyskać swojej własności. Kobieta odpowiedziała: „Nie pojadę i nie będę starała się o zwrot rodowych majątków. Kiedyś moja rodzina troszczyła się o te majątki i czerpała z tego pożytki. Teraz kto inny troszczy się i kto inny czerpie z tego pożytki”. Ta pani także ma duszę gospodarza.
Zbigniew Komorowski, ten od Bakomy, twierdzi, że największą wadą współczesnych elit jest to, że nie wiedzą, czym jest własność. Ta obserwacja nie zaskoczyła mnie. Przecież w okresie PRL ani PZPR, ani Solidarność nie zrzeszały właścicieli, i to je łączy. Zrzeszały pracowników najemnych. Właścicieli zrzeszało ZSL. Może dlatego po 1989 r. Solidarność pokonała PZPR, a Solidarność RI przegrała z PSL, spadkobiercą ZSL?
Dlaczego zatem elity polityczne, wyrosłe z PZPR i Solidarności, miałyby wiedzieć, czym jest własność? Skąd miałyby czerpać wzorce zachowań gospodarza? Sławne na cały kraj słowa premier Beaty Szydło: „Bo im się należało”, nie były zawołaniem premiera-gospodarza. Jeśli się należało, nie powinno być utajnione. A jeśli było utajnione, to nie do końca „się należało”.
Do podobnych refleksji skłania awantura wokół wynagrodzeń w NBP. Marek Belka, były premier i prezes NBP, w okresie PRL działacz ZSMP i PZPR, napisał: „W Narodowym Banku Polskim zarabia się i zarabiać się powinno dobrze. Narodowy Bank Polski jest w trochę innej rzeczywistości niż spora część administracji publicznej. Widełki płacowe są wyższe, gdyż finanse NBP powinno odnosić się do sytuacji w bankach komercyjnych. W sektorze bankowym wynagrodzenia i tak są zdecydowanie wyższe”. Wynagrodzenia u sąsiadów jako punkt wyjścia do ustalania poziomu własnych wynagrodzeń? Tak nie myśli prawdziwy gospodarz.
Nie wszyscy „bankierzy” podzielają taki pogląd. Cezary Stypułkowski, prezes mBanku, powiedział w wywiadzie dla Grzegorza Sroczyńskiego: „Nasz bank jest instytucją, która ma 123 mld zł sumy bilansowej, 72 mld depozytów, a akcjonariusze zaangażowali tu kapitał rzędu 17 mld zł. Osobie, której powierzają odpowiedzialność za ten majątek, tyle gotowi są płacić. Moja pensja w jakimś stopniu odzwierciedla skomplikowaną odpowiedzialność, która towarzyszy zarządzaniu bankiem”.
Opinia Belki nie różni się w swej istocie od emocjonalnego zawołania Szydło. A kwoty, o których mówi Belka, są znacznie wyższe. Oboje zdają się mówić: bierzemy dużo, bo dużo nam się należy – z tytułu wykonanej pracy (jak u Szydło) albo dlatego, że u sąsiadów płacą jeszcze więcej (jak u Belki). Stypułkowski rozumuje inaczej: zarabiam bardzo dużo, bo właściciele majątku powierzonego mojej pieczy odnoszą korzyść i tak wyceniają moją pracę. Nie bardzo tylko rozumiem, dlaczego porównuje się z piłkarzami – pracownikami najemnymi, a nie gospodarzami.
Troska i pożytek – tak można określić istotę własności. Troszczę się o swój albo publiczny dobytek i odnoszę z tego tytułu korzyść. Takie podejście dziedziczyły elity wyrosłe ze środowisk rolników indywidualnych, rzemieślników, wolnych zawodów. Ale takie elity grają dziś role drugoplanowe. Gwiazdami są potomkowie pracowników najemnych.
W PRL – co było odstępstwem od komunistycznej doktryny – tylko w rolnictwie, rzemiośle i wolnych zawodach mogła istnieć prywatna własność. Nawet mieszkania mieliśmy spółdzielcze albo komunalne. Prywatni właściciele stanowili „prywatną inicjatywę”, byli „badylarzami”. Określenia te nie dodawały splendoru, są jednak dowodem na to, że w PRL było – wprawdzie niehonorowe – miejsce także dla „normalnej” gospodarki. W lepszej lub gorszej kondycji ta gospodarka przetrwała do naszych czasów. W jednej z książek zauważył to zresztą laureat Nagrody Nobla, Amerykanin Joseph E. Stiglitz, i uznał za jeden z naszych poważnych atutów w okresie transformacji.
W 30. rocznicę czerwcowego przełomu nadal aktualne są zatem pytania: Kto po PZPR przejął obowiązki i prawa gospodarza? Kto jako gospodarz troszczy się o Polskę? A kto czerpie pożytki? Kto wreszcie myśli o Polsce jako organicznej całości?
Dochodzimy do pytań o daleko idących konsekwencjach. Polska nie ma gospodarza, bo aplikują do tej roli organy państwa kształtowane przez partie zwyciężające w wyborach. Koncepcja służby cywilnej zawarta w projekcie ustawy o służbie cywilnej – ostatniej ustawy skierowanej do Sejmu przez premiera Waldemara Pawlaka, została poharatana w Sejmie przez Sojusz Lewicy Demokratycznej i Unię Demokratyczną, a w rządzie przez moich następców – Marka Borowskiego i Leszka Millera. Błędów tych nie naprawił premier Jerzy Buzek.
Z kolei środowiska, na których – wedle koncepcji Linza i Stepana – spoczywa odpowiedzialność za całość, skupiają swoją uwagę na interesach cząstkowych. Zrzeszają się w związkach albo w organizacjach zawodowych. Aktywizują się, gdy zagrożone są ich grupowe interesy. W ostatnich latach taką postawę w sposób najbardziej widoczny demonstrowały środowiska sędziowskie.
Administracja centralna skutecznie broni swoich ministerialnych „zardzewiałych fortec”. Problemy, z jakimi borykamy się dzisiaj, nie różnią się istotnie od tych, które rząd Waldemara Pawlaka próbował rozwiązywać w 1994 r. Później, w latach 2009–2011, z mojej inicjatywy w Bibliotece na Koszykowej zbierał się zespół, który – za wiedzą premiera Donalda Tuska i wicepremiera Waldemara Pawlaka – przygotował koncepcję reformy centrum. Bezpośrednio po wyborach w 2011 r. premier Tusk deklarował zamiar przeprowadzenia reformy, ale sprawa szybko ucichła. Do tej pory nie wiem, jakie były powody tej rezygnacji.
W cytowanym wyżej wywiadzie ciekawe uwagi przedstawił Cezary Stypułkowski – na początku lat 80. bliski współpracownik prof. Władysława Baki. Zwrócił on uwagę na dwie bardzo ważne kwestie:machina państwa jest zardzewiała, oraz: najbardziej dynamiczne i kreatywne środowiska gospodarcze wyłączone są z myślenia o długofalowych problemach kraju.
Machina państwa jest zardzewiała, bo w okresie III RP zabrakło woli, by przeprowadzić całościową reformę centrum. Wiele zrobiono w latach 1993–1997. Ale premierowi Cimoszewiczowi zabrakło woli, a może odwagi, by sprawy dokończyć i zmienić sposób funkcjonowania ministerstw. W kadencji 1997–2001 nie zrobił tego premier Jerzy Buzek. Podobnie było w 2011 r., kiedy to premier Tusk nie zdecydował się wdrożyć reformy centrum.
Z wywiadu nie wynika, niestety, by środowiska gospodarcze szczególnie mocno przeżywały ten stan. I może to dziwić o tyle, że zagraniczne i krajowe korporacje są powiązane z firmami zagranicznymi z krajów, w których długofalowe strategie i współudział dobrze zorganizowanych środowisk gospodarczych w rządzeniu państwem wygląda zupełnie inaczej.
Swego czasu z dużym zainteresowaniem odnotowywałem informacje o zamiarze premiera Morawieckiego uchwalenia ustawy o Komisji Wspólnej Rządu i Przedsiębiorców. Odwołując się do moich ministerialnych i poselskich doświadczeń, żałowałem, że rząd nie wykorzystał do tego celu art. 13 ustawy o Radzie Ministrów. Taką komisję można było utworzyć rozporządzeniem Rady Ministrów. Pod presją organizacji zrzeszających przedsiębiorców i związków zawodowych rząd zaniechał nad nią prac.
W 1997 r. pojawiły się pierwsze, a w latach 2001 i 2005 kolejne oznaki duopolu władzy. Oznaczało to, że rolę gospodarza miałyby odtąd pełnić przemiennie dwie partie pozostające wobec siebie w „totalnej opozycji”. W 1997 r. na plan pierwszy wysunął się duet SLD i AWS, a od 2005 r. – PO i PiS. W tym samym czasie marginalizowała się pozycja partii współtworzących koalicje rządowe (PSL w rządach Józefa Oleksego, Włodzimierza Cimoszewicza i Leszka Millera, UW w rządzie Jerzego Buzka, LPR i Samoobrony w rządzie Jarosława Kaczyńskiego). Partie, które w latach 90. grały pierwsze skrzypce, w drugim dziesięcioleciu XXI w. znalazły się na dalekim planie, a niektóre wypadły z parlamentu.
Po 1997 r., kiedy rozpoczynała działalność telewizja TVN, a Mariusz Walter zapowiedział rywalizację z TVP w programach informacyjnych, media, zwłaszcza telewizje (TVP oraz TVN, bo Polsat przez szereg lat nie mieszał się do polityki), stały się wielkimi graczami na scenie politycznej. Informacje i publicystykę polityczną uznano za jeden z najważniejszych obszarów przeznaczonych pod reklamy. To, co miało być obszarem naszej wolności, stawało się źródłem dochodów oraz polem politycznego i intelektualnego zniewolenia telewidzów. Wolność słowa dla właścicieli mediów i dziennikarzy stała się niewolą dla odbiorców ich przekazów. W konsekwencji w zachowaniach politycznych społeczeństwa – manipulowanego przez polityków partii dominujących na scenie politycznej oraz przez skomercjalizowane media – coraz większą rolę odgrywały czynniki emocjonalne. Coraz mniejsze znaczenie ma natomiast postępowanie, które wynika z realnych, rozpoznawanych i artykułowanych interesów różnych grup społecznych. Pozytywnymi i negatywnymi bohaterami zbiorowej wyobraźni stają się zarówno posłowie do Sejmu uczestniczący w programach publicystycznych, jak i dziennikarze pokazujący tych polityków oraz aktorzy z oper mydlanych, sportowcy i celebryci. Nawet hierarchowie kościelni zeszli ze swoich tronów i zasilają szeregi „ludzi z telewizji”.
Państwo – funkcjonujące pod intelektualnym i politycznym dyktatem bohaterów zbiorowej wyobraźni – nie może być efektywnym regulatorem procesów gospodarczych ani skutecznym egzekutorem interesów najsłabszych grup społecznych. Takie państwo może być źródłem bałaganu i chaosu, a nie ładu i porządku. Tak kierowane państwo może odnosić sukcesy dopóty, dopóki nie zawadza silniejszym sąsiadom, a bałagan i chaos służy nowym „sojusznikom”. Tak w istocie wyglądała sytuacja w okresie trzech rozbiorów. Polska została rozebrana nie dlatego, że zaborcy byli okrutni. Straciliśmy niepodległość, bo kraj był w rozkładzie. Każdy z rozbiorów zatwierdzał ówczesny sejm.
Może się wydawać, że nakreślony tu szaro-czarny obraz rządzenia Polską jest sprzeczny z osiągnięciami III RP. Jeśli rządzenie pozostawia wiele do życzenia, to skąd sukcesy? Nie można zapominać, że zmiana pozycji geopolitycznej, wejście do NATO i UE były potrzebne nie tylko Polsce. Z chwilą rozpadu ZSRR powstał przymus nie tylko po stronie Polski. Dawne kraje demokracji ludowej stały się czymś w rodzaju mienia poradzieckiego. Ten „majątek” ktoś musiał zagospodarować. Gdyby nie zrobiły tego UE i NATO, wcześniej czy później „swoim mieniem” zajęłaby się Rosja.
Sukcesy gospodarcze – powód do dumy kolejnych ekip rządowych – miały i mają ciągle źródło w zmianie stosunków własnościowych, napływie kapitałów z zagranicy, otwarciu rynków zachodnich oraz w dopływie środków budżetowych z UE. To z tego źródła finansowano wielkie działania infrastrukturalne, inwestycje i zakupy inwestycyjne w szeroko rozumianych usługach społecznych oraz modernizację gospodarstw rolnych.
Dlaczego w roku 2015 – mimo takich sukcesów – partia „ciepłej wody w kranie” przegrała wybory? Przegrała, bo zmarginalizowani zostali zarówno szeroko rozumiani przedsiębiorcy, jak i ci Polacy, którzy nie odnaleźli dla siebie godnego miejsca na rynku pracy.
PO przegrała wybory, ale prezes Jarosław Kaczyński także popełniał błąd, sądząc, że 36 proc. poparcia przy 50 proc. frekwencji w wyborach czyni z PiS depozytariusza interesów i emocji całego narodu. Kaczyński powinien był pamiętać, że przy ordynacji rozdzielającej mandaty proporcjonalnie do uzyskanych głosów PiS otrzymałoby nie 236, lecz 170 mandatów. Najwięcej, ale nie tyle, by samodzielnie stworzyć rząd. A ordynację, dzięki której PiS przekroczyło próg, uchwalił Sejm, w którym Porozumienie Centrum miało tylko 44 posłów. Ta ordynacja miała służyć Unii Demokratycznej. Dlatego – być może – w 1993 r. prezydent Wałęsa rozwiązał Sejm, przez co umożliwił powrót lewicy. Beneficjentem tego błędu był SLD, a półtora roku także PSL.
W roku 2015 „totalna opozycja” popełniła jeszcze większy błąd, przyjmując, że głównym dowodem na siłę opozycji nie jest frontalna krytyka partii rządzącej i nieskuteczne wnioski o odwołanie kolejnych ministrów. Wybory parlamentarne 15 października 2023 potwierdzają taką analizę. Platforma Obywatelska po raz kolejny uzyskała wynik gorszy niż PiS. Zwycięzcą w tych wyborach okazała się de facto Trzecia Droga, nowy podmiot na scenie politycznej. A posłowie Platformy Obywatelskiej zręcznie zawłaszczyli zwycięstwo.
Wróćmy jeszcze do zadanego w tytule pytania. Co trzeba zrobić, by w III RP pojawił się nowy gospodarz? Są dwa warunki.
Pierwszy to koalicja rządowa dysponująca większością konstytucyjną. Drugi to kancelaria prezydenta, w której znajdzie się miejsce dla polityków związanych z najsilniejszymi partiami zasiadającymi w Sejmie.
Duopol Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej – przy wielu zaletach dla obu tych partii – ma fundamentalną słabość: źródłem ich siły jest wykluczający je nawzajem konflikt. Powoduje to, że nie mogą one znaleźć się w tej samej koalicji rządowej. W konsekwencji nie jest możliwe stworzenie koalicji mającej większość konstytucyjną. Tylko raz – w roku 1993, na skutek błędu popełnionego przez partie prawicowe – dwie najsilniejsze partie osiągnęły wynik bardzo bliski tej granicy. Koalicja SLD-PSL przy minimalnym poparciu Unii Demokratycznej albo Unii Pracy taką koalicję mogły stworzyć. Taka możliwość pojawiła się tylko raz, w roku 1997 – roku uchwalenia nowej konstytucji. W konstytucji tej zlikwidowano – co uważam za błąd – stanowiska ministrów stanu istniejące w kancelarii prezydenta Jaruzelskiego. Na stanowiska te byli powołani trzej ministrowie – członkowie PZPR, PSL i Solidarności. Ja znalazłem się w kancelarii na stanowisku dyrektora gabinetu ministra stanu Józefa Kozioła, wywodzącego się z PSL. Mogłem zatem z bliska obserwować funkcjonowanie tak zorganizowanej kancelarii, a także już z dystansu – kancelariom kolejnych prezydentów zabrakło takich stanowisk. W kancelarii prezydenta Jaruzelskiego trzej ministrowie stanu wraz z kilkuosobowymi gabinetami otwierali kancelarię i samego prezydenta na trzy środowiska parlamentarne.
Nie natknąłem się na opracowanie na temat składu osobowego kancelarii kolejnych prezydentów i roli, jaką odgrywali politycy z partii innych niż partia, która wystawiała ich jako kandydatów w wyborach powszechnych. Nie pamiętam, by był tam członek partii opozycyjnej.
Powoływanie prezydenta w wyborach powszechnych nie wzmocniło siły i prestiżu społecznego stanowiska głowy państwa. Każdy z kolejnych prezydentów był powiązany (bo formalnie nie był uzależniony) z jedną z największych formacji parlamentarnych, co prowadziło do większego uzależnienia od partii desygnującej na to stanowisko. Prezydentura Andrzeja Dudy (ale nie tylko ona) dostarcza wielu przykładów konfliktów zarówno z Prawem i Sprawiedliwością, jak i z Platformą Obywatelską. W warunkach pogłębiającego się coraz ostrzej skonfliktowanego duopolu prezydent znajduje się między młotem a kowadłem. Coraz mniej miejsca pozostaje dla roli ojca narodu albo, skromniej to ujmując, dla roli gospodarza demokratycznego państwa.
Felieton na drugą stronę
To, ile zmieni śmierć pierwszego polskiego żołnierza broniącego wschodnich granic Polski, będzie najlepszym testem, czy III RP ma w sobie instynkt przetrwania. Do tej pory objawiał się on bardzo rzadko. Atak na polską granicę w wojnie hybrydowej, jaką Kreml rozpoczął z II Rzeczpospolitą sto lat temu, wyglądał następująco. Wiosną 1924 r. pierwsze grupy uzbrojonych dywersantów zaczęły niepostrzeżenie przedzierać się ze Związku Radzieckiego w głąb Polski. Małe oddziały napadały na urzędy, posterunki policji, polskie osady. Po czym wycofywały się na drugą stronę granicy.
W centrali OGPU na Łubiance wiedziano dzięki zdrajcom, co może Polaków zaboleć. Szef instytucji zajmującej się wywiadem, kontrwywiadem i akcjami specjalnymi Feliks Dzierżyński dobrał sobie jako najbliższych współpracowników bardzo zdolnych – przewerbowanych oficerów Wojska Polskiego – Ignacego Sosnowskiego i Wiktora Steckiewicza. Uderzano też w nieprzypadkowym momencie. W Polsce upadł prawicowy rząd Wincentego Witosa, a ponadpartyjny gabinet fachowców Władysława Grabskiego zmagał się z hiperinflacją. W każdej chwili mógł utracić poparcie parlamentu, co oznaczałoby głęboki kryzys polityczny, zwłaszcza przy śmiertelnej wrogości, jaka panowała między endecją a lewicą. Tymczasem słabo uzbrojona Straż Graniczna bała się podejmować walkę z liczniejszymi grupami dywersantów.
Wkrótce liczba ataków przekroczyła setkę i premier Grabski 16 kwietnia 1924 r. wydał dekret nakazujący Ministerstwu Spraw Wojskowych we współpracy z MSW przejąć obronę granicy wschodniej. Dowodzenie operacją scedowano na inspektora Armii „Wilno” gen. Edwarda Rydza-Śmigłego. Po czym okazało się, że policja i Straż Graniczna wymigują się od wykonywania rozkazów generała, gdy tylko te im nie pasują. Z kolei Rydzowi brakowało podstaw prawnych do ich wyegzekwowania. Chaos się pogłębiał, a sowieccy dywersanci, którym doradzali polscy renegaci, robili się coraz bardziej bezczelni. W liście datowanym na 5 sierpnia 1924 r. minister spraw wojskowych gen. Władysław Sikorski ostrzegał Grabskiego: „Słabość po naszej stronie w zwalczaniu zdecydowanej i planowanej przeciw Polsce akcji bolszewików, prowadzonej, tak w kraju, jak i na wschodnim pograniczu, przynieść nam może katastrofalne następstwa”. Dzień wcześniej duży oddział dywersantów opanował nocą miasteczko Stołpce. Zabito siedmiu policjantów z miejscowego posterunku, uwolniono więźniów z aresztu, obrabowano sklepy, zastrzelono kilku cywili. Na koniec napastnicy uszli bezkarnie za granicę. Po tym szokującym incydencie prezydent Stanisław Wojciechowski zaprosił na specjalną naradę do Spały rząd i generałów. Po dwóch dniach analizowania przyczyn zupełnego braku skuteczności oddziałów wojskowych i policyjnych – w dużej przecież liczbie skierowanych na granicę – opracowano plan ratunkowy. Polegał on na powołaniu do życia specjalnej jednostki, łączącej uprawnienia wojska, policji, straży granicznej i służb wywiadowczych. Jej jedynym zadaniem miało stać się uszczelnienie granicy ze Związkiem Radzieckim. Korpus Ochrony Pogranicza utworzono wręcz błyskawicznie. Między specjalnym rozkazem ministra spraw wojskowych wydanym 12 września 1924 r. a wejściem do akcji pierwszych oddziałów KOP upłynęło zaledwie 6 tygodni!
Nowa formacja zaskoczyła przeciwnika olbrzymią determinacją w działaniu, idącą w parze ze skutecznością. Po stoczeniu kilkuset potyczek, wybiciu lub wyłapaniu większości grup dywersyjnych w lecie 1925 r. zapadła na Kremlu decyzja o zakończeniu wojny hybrydowej z Polską. Stało się tak, ponieważ utracono nadzieję na osiągnięcie docelowego efektu, jakim winien być głęboki kryzys polityczny w Warszawie, otwierający następnie możność wzniecenia antypolskiego powstania na Kresach. Taka skuteczność operacyjna KOP-u wynikała z kilku jego atutów. Po pierwsze, dużej autonomii dowództwa. Wiedziało ono, że jego zadaniem jest zapewnienie szczelność granicy, a jak to zostaje osiągnięte, decyduje szef KOP-u oraz znający na wylot swój teren oficerowie Korpusu. Po drugie, dobre uzbrojenie m.in. w broń maszynową i artylerię oraz równie dobre wyszkolenie. Ponadto istotna była własna służba wywiadowcza, koncentrująca swe działania na rozwijaniu sieci współpracowników wzdłuż granicy, informujących o tym, co się na niej dzieje. Starano się pozyskiwać źródła informacji także po stronie sowieckiej. Należy jeszcze dodać umocowanie prawne, dające możność prowadzenia operacji zarówno o charakterze wojskowym, jak i policyjnym w pasie przygranicznym. W zaledwie kilka lat Korpus Ochrony Pogranicza zapracował sobie na opinię formacji elitarnej, budzącej powszechny respekt, ponieważ skutecznie zniechęcał sowieckie służby do agresywnych poczynań na granicy. Minęło prawie sto lat, po upływie których Polacy powinni być dużo mądrzejsi o nabyte przez przodków doświadczenia. Mamy teraz następującą sekwencję zdarzeń.
Latem 2021 r. pod patronatem białoruskiego KGB i, jak wiele na to wskazuje, na zlecenie Kremla zaczyna się ściąganie z Biskiego i Środkowego Wschodu oraz z Afryki wszystkich chętnych, którzy chcą przedostać się do Europy. Oferuje się im potrzebne wsparcie, by mogli rozpocząć szturmowanie polskiej granicy. W tym samym czasie Rosja rozpoczyna koncentrację swoich wojsk przy granicy z Ukrainą, szykując się do inwazji i likwidacji państwa stojącego na drodze do odbudowy namiastki sowieckiego imperium. Polska też stoi na tej drodze, ale na szczęście troszkę dalej. Sytuacja staje się niewesoła. Jak zatem wygląda polski instynkt przetrwania na początku wojny hybrydowej, będącej jednym z elementów zaplanowanej przez Władimira Putina ekspansji? Notabene obejmującej tereny, które zaledwie trzydzieści pięć lat temu znajdowały się pod kontrolą Moskwy. Otóż szturm migrantów nie przyniósł w III RP odruchów jednoczenia się dla obrony przed zewnętrznym zagrożeniem. Choć sprokurowało go mocarstwo, które ma na sumieniu już dwukrotne zniszczenie Polski – pierwszy raz pod koniec XVIII w., a potem w 1939 r. Poza tym owo mocarstwo kilkakrotnie przetrzebiło polskie elity intelektualne, polityczne i finansowe, zazwyczaj posyłając je na Syberię, skąd już nie wracały, lub po prostu fundując im kulę w potylicę.
Otóż wszczęcie wojny hybrydowej przez mocarstwo, którego wojska z regularnością szwajcarskiego zegarka wysyłały do piachu spory procent mieszkańców Kraju nad Wisłą przez ostatnie trzysta lat (tak od III wojny północnej), przeszło w tymże kraju wręcz niezauważone. Od razu bowiem stało się elementem nieustannie trwającej w III RP kampanii wyborczej. Zjednoczona Prawica demonstracyjnie rzuciła się do obrony granic, reagując, zdawać by się mogło, jak rządzący, którzy faktycznie dobrze diagnozują zagrożenie. Wzniesiono nawet metalową zaporę, fajnie wyglądającą na zdjęciach. Podobnie fajnie, jak konferencje prasowe premiera Morawieckiego i ministra Błaszczaka. Tylko gdyby nie te szczegóły.
Od października 2021 r. do 15 października 2023 r. upłynęło dużo czasu. Można do tego dodać jeszcze siedem miesięcy rządów Donalda Tuska. Zastanówmy się, które ze służb mundurowych rzuconych do ochrony granicy mają do tego kompetencje podczas wojny hybrydowej. Przecież nie ma jasności nawet w najprostszych kwestiach. Nie tylko w sprawie użycia broni palnej, ale i gazu, paralizatorów, broni gładkolufowej do miotania gumowych pocisków, polewaczek do rozpraszani tłumu etc. Patrole graniczne do dziś nie otrzymały nawet samochodów opancerzonych. Żołnierzom nie zapewniano godziwych kwater, o odpowiednio zabezpieczonych przed atakiem obozach wojskowych już nie wspominając. Czy istnieje jakieś rozpoznanie wywiadowcze?
Kto ma ochotę, ten może sobie przez zaporę porzucać w polskich mundurowych konarami drzew, kamieniami, butelkami, może postrzelać z kuszy, a w końcu zadźgać polskiego żołnierza nożem. I wszystko bezkarnie. Dzięki Bogu, że białoruska KGB ani jej patroni z Moskwy nie zdecydowali się jeszcze użyczyć imigrantom karabinów snajperskich, żeby migranci np. z Czeczeni mogli postrzelać sobie do bezbronnych Polaków. Przed dwa lata rządów Zjednoczonej Prawicy i ponad pół roku obecnej koalicji nie udało się zamienić radosnej improwizacji w profesjonalną ochronę własnego kraju.
Sto lat temu, gdy zdiagnozowano przyczyny porażek, zorganizowanie takiej ochrony zajęło zaledwie sześć tygodni. Owszem, wówczas ludzie będący na szczytach władzy angażowali się wcześniej w walkę o niepodległość, uczestniczyli w I wojnie światowej, odpierali inwazję bolszewickiej Rosji. Doświadczenia życiowe nauczyły ich prostej prawdy, że jeśli śmiertelny wróg rusza do ataku, należy się bronić z całych sił i z wielką determinacją, bo inaczej kraj i jego mieszkańcy stają w obliczu zagłady. To były zupełnie inne elity, bo wcześniej doświadczyły czasów, gdy zabijanie ludzi było straszną codziennością. To zaś wymusza zdolność do zdecydowanych posunięć. Podobnie było zupełnie inne polskie społeczeństwo. Jednak te fakty nie tłumaczą, dlaczego zamożne państwo ze sporym potencjałem pozostaje wobec narastającego od prawie trzech lat zagrożenia dziecinnie bezradne.