Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszystko co Najważniejsze nr 69
Wydawca: Instytut Nowych Mediów
Kategoria: Czasopisma
Język: polski
Rok wydania: 2025
„Wszystko co Najważniejsze” – jedyny na polskim rynku wydawniczym miesięcznik bez tekstów dziennikarskich. W każdym numerze Czytelnicy znajdą ważne, kierunkowe teksty liderów opinii: intelektualistów, filozofów, historyków, strategów, polityków. Ukazujące się od 2013 r. pismo cechuje otwartość na nowe trendy, idee, tematy i autorów z różnych rejonów sceny politycznej. „Wszystko co Najważniejsze” jest pieczołowicie redagowane przez zespół, któremu przewodniczy prof. Michał KLEIBER. Teksty są ilustrowane portretami Autorów tworzonymi przez Fabiena CLAIREFONDA z „Le Figaro”. Redakcja przykłada wielką wagę do szacunku dla Czytelników, zachowując styl pism opinii z dawnych, najlepszych lat prasy drukowanej.
WcN 69 – spis treści
Prof. Michał KLEIBER, Édito (nr 69)
Nigel GOULD-DAVIES, Witajcie w epoce Donalda Trumpa
Agaton KOZIŃSKI, Drugi złoty wiek Polski. Mamy szansę. Wykorzystamy ją?
Prof. Andrzej NOWAK, Polskie wybory 2025 albo o niebezpieczeństwie nowej wojny trzydziestoletniej
Prof. Aleksander HALL, Czy jako naród jesteśmy przygotowani do nowych realiów świata?
Prof. Marek CICHOCKI, Polska w 2025 roku – unieruchomiona
Prof. Arkady RZEGOCKI, O konieczności poprawiania Rzeczypospolitej
Prof. Michał KLEIBER, Fatalne konsekwencje braku w Polsce trójpodziału władzy
Romano PRODI, Europa w uścisku rywalizacji Ameryki i Chin
Sohrab AHMARI, Odrodzenie jacksonizmu w epoce Trumpa
Prof. Kazimierz DADAK, Donald Trump. Co dalej z Ukrainą?
Prof. Chantal DELSOL, Francuski danse macabre nad trumną Le Pena
Jean-Marie LE PEN, O Polsce i kryzysie Unii
Prof. Serhij PŁOCHIJ, Dawid demokracji kontra Goliat autorytaryzmu
Prof. Marek KORNAT, Putin u władzy dzięki KGB od 25 lat
Prof. Piotr CZAUDERNA, Noc, która się nie kończy
Karol NAWROCKI, Testament Szoah
Prof. Jacek HOŁÓWKA, Polityczne nieporozumienia
Prof. Jerzy MIZIOŁEK, Polski rzymianin i jego arcydzieła
Prof. David FANNING, Czy w twórczości Wajnberga można dostrzec wpływy Chopina?
Prof. Peter TURCHIN, W Ameryce nastąpił bunt kontrelit
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 162
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W tym numerze naszego miesięcznika publikujemy artykuły dotyczące tematów wywołujących obecnie w mediach szerokie i często emocjonalne dyskusje. Oczywiście nawiązujemy do inauguracji prezydentury Donalda Trumpa, wskazując na olbrzymie znaczenie współpracy Stanów Zjednoczonych z Europą i akcentując związane z tym wyzwania stojące przed unijną dyplomacją.
Szeroko opisujemy sytuację w naszym kraju, wyrażając żal, że toczące się u nas debaty i burzliwa prezydencka kampania wyborcza zdominowały najważniejszą sprawę, czyli dyskusję nad działaniami zapewniającymi pomyślną przyszłość Polski w bliższej i dalszej perspektywie. Akcentujemy fundamentalne znaczenie niezależnej od podziałów politycznych silnej, solidarnej wspólnoty narodowej jako niezbędnego warunku zapewniającego nam stabilny rozwój i bezpieczeństwo. Podkreślając przypadającą 27 stycznia 80. rocznicę wyzwolenia obozu w Auschwitz, opisujemy dramaty, jakie miały miejsce w stworzonych przez niemieckich nazistów obozach koncentracyjnych.
Krytycznie odnosimy się do aktualnej sytuacji we Francji, przytaczając przykład obscenicznych zachowań w dniu pogrzebu Jean-Marie Le Pena. Zamieszczamy także artykuł tego zmarłego polityka, napisany parę lat temu specjalnie dla naszego pisma. Nie pomijamy oczywiście problemu wojny na Ukrainie, przypominając, że stawką nie jest tu wyłącznie przyszłość napadniętego kraju. Piszemy o rządzącym Rosją już 25 lat Władimirze Putinie i jego konsekwentnym dążeniu do odbudowy imperium sowieckiego. A także o wielkiej roli, jaką w tym kontekście mają do odegrania Stany Zjednoczone.
W części poświęconej kulturze piszemy o mało u nas znanym, XVIII-wiecznym polskim malarzu Tadeuszu Kuntze (Koniczu), który mieszkał w Rzymie, oraz o wpływie twórczości Fryderyka Chopina na innych kompozytorów.
Zapraszam do lektury!
Europa powinna pokazać, że zaangażowanie w sprawy Starego Kontynentu leży w amerykańskim interesie; że bezpieczeństwo i dobrobyt Europy są warunkiem jej własnego sukcesu
Analityk International Institute for Strategic Studies specjalizujący się w tematyce rosyjskiej. B. ambasador Wielkiej Brytanii na Białorusi. Autor „Tectonic Politics: Global Political Risk in an Age of Transformation”
Jaka Europa?
Europa z niepokojem oczekuje początków prezydentury Donalda Trumpa. Najbardziej obawia się, że Stany Zjednoczone odstąpią od swoich zobowiązań i wycofają zasoby z Ukrainy, a może nawet całego kontynentu. Jednak odpowiednio opracowana strategia dyplomatyczna ma szansę temu zapobiec. Europejscy przywódcy muszą udowodnić, że bezpieczeństwo Europy, w tym Ukrainy, oznacza istotne i długotrwałe korzyści dla USA. Na czym powinni oprzeć swoją argumentację?
Trump chce bezpiecznej i dobrze prosperującej Ameryki. Są to podstawowe potrzeby każdego państwa. Pod tym względem Trump nie różni się od żadnego z poprzednich prezydentów USA, a nawet żadnego z obecnych przywódców europejskich. Jednak sposób osiągnięcia tych celów będzie na pewno inny. Trump nie dba o wartości. Stawia na zmniejszanie zaangażowania Stanów Zjednoczonych w sprawy międzynarodowe, a politykę protekcjonistyczną przedkłada nad wolny handel. W metodach dyplomatycznych woli transakcje i „układy” od tworzenia zasad i pracy za pośrednictwem organizacji międzynarodowych.
Oznacza to, że Europa nie może już polegać na spoiwie wartości, instytucji i prawa, które umacniało stosunki transatlantyckie przez 80 lat. Obecnie, bardziej niż kiedykolwiek od lat 30. XX w., relacje te będą zależeć wyłącznie od siły wspólnych interesów. Europa powinna zatem pokazać, że zaangażowanie w sprawy Starego Kontynentu leży w amerykańskim interesie. Należy przekonać Amerykę, że bezpieczeństwo i dobrobyt Europy są warunkiem jej własnego sukcesu. Można to zrobić na cztery sposoby.
Po pierwsze, bezpieczna Europa to wartość gospodarcza dla Stanów Zjednoczonych. Stary Kontynent to największy partner handlowy Ameryki. Jest również głównym celem amerykańskich inwestycji. Wraz z Japonią Europa przoduje w inwestycjach kierowanych do Ameryki, które zapewniają miejsca pracy amerykańskim pracownikom. Choć Trump może naciskać Europę, by zmniejszyła swoją nadwyżkę handlową, nie należy zapominać, jak wiele Ameryka czerpie z dynamicznych relacji gospodarczych. Europa zagrożona przez Rosję lub pogrążona w chaosie po porażce Ukrainy nie byłaby w stanie ich zapewnić. Stany Zjednoczone nie mogą myśleć o zwiększeniu eksportu do Europy, jednocześnie porzucając ją na rzecz jej wrogów.
Po drugie, Europa musi zwiększyć swoje wydatki na obronność. Zarzut Trumpa, że Europa nie wywiązuje się z tego obowiązku, jest jedynie ostrzejszą wersją dawnych zimnowojennych kłótni o podział obciążeń sojuszniczych. Ameryka od dawna krytykuje Europę w tej kwestii. PKB Europy jest obecnie prawie porównywalne z amerykańskim, jednak państwa europejskie przeznaczają na obronność jedynie połowę tego, co Stany Zjednoczone, wciąż licząc na ich ochronę. Ameryka może słusznie domagać się większego wkładu w zamian za uznanie, że Europa ma kluczowe znaczenie dla dobrobytu USA. Nowy sekretarz generalny NATO Mark Rutte zdaje sobie z tego sprawę. Europa powinna posłuchać jego postulatów dotyczących zwiększenia wydatków i inteligentniejszych zamówień publicznych.
Po trzecie, Rosja jest nie tylko zagrożeniem dla Europy, ale również liderem koalicji państw działających na niekorzyść USA na całym świecie. Chiny, Iran i Korea Północna zaopatrują Rosję w strategiczne materiały wojenne, wsparcie ekonomiczne, informacje wywiadowcze oraz (w przypadku Korei Północnej) tysiące żołnierzy, wspomagając w ten sposób jej działania w Ukrainie. W zamian Rosja oferuje sojusznikom cenne wsparcie wojskowe, technologiczne, wywiadowcze i dyplomatyczne, które zmienia równowagę regionalną na korzyść przeciwników Ameryki. Część osób z otoczenia Trumpa uważa, że Stany Zjednoczone muszą wybrać pomiędzy konfrontacją z Rosją a konfrontacją z Chinami. To nieprawda. Silniejsza Rosja wzmocni Chiny i innych amerykańskich przeciwników zarówno pod względem materialnym, jak i w zakresie reputacji. I odwrotnie, relacje tych państw są obecnie tak bliskie i wzajemnie wspierające, że osłabienie jednego osłabi też drugie.
Po czwarte wreszcie, argument o powiązaniu zagrożeń działa w obie strony. Jeżeli Rosja jest problemem Ameryki i Europy, to samo dotyczy Chin. Na szczycie NATO w lipcu 2024 r. uznano, że to właśnie wsparcie Chin umożliwiło Rosji prowadzenie wojny w Ukrainie. Europa musi lepiej zintegrować aspekty gospodarcze i bezpieczeństwa ze swoją polityką wobec Chin. Powinna to zrobić nie tylko ze względu na bezpieczeństwo kontynentu, ale również po to, by zmniejszyć obawy USA dotyczące handlowego zaangażowania Europy w Pekinie.
Niektórym europejskim przywódcom takie podejście się nie spodoba. W kwietniu 2023 r. prezydent Francji Emmanuel Macron argumentował, że Europa powinna prowadzić niezależną politykę wobec Chin, nie zważając na obawy USA. Senator Marco Rubio skontrował go następującymi słowami: „Jeśli [Europa] nie zamierza opowiadać się po stronie USA w kwestii Tajwanu, to może my powinniśmy skupić się na Tajwanie i zagrożeniach ze strony Chin, a Ukrainę i Europę zostawić wam”. Ponieważ Rubio ma zostać sekretarzem stanu administracji Trumpa, Europa może być zmuszona bardziej dopasować swoją politykę wobec Chin do stanowiska USA, by zapewnić sobie ich wsparcie na własnym terenie.
Europejscy liderzy mogą zaproponować politykę kreatywną – „inteligentne umowy”, mówiąc językiem Trumpa – aby scementować interesy łączące obie strony i zabezpieczyć zarówno siebie, jak i Ukrainę. Jednym z pomysłów byłoby wspólne zajęcie 300 miliardów dolarów aktywów rosyjskiego banku centralnego zamrożonych w systemach finansowych G7 i wykorzystanie części tych środków na zakup amerykańskiej broni dla Ukrainy. Zwiększyłoby to bezpieczeństwo Europy, jednocześnie zasilając amerykańską gospodarkę. Byłby to również jasny sygnał dla innych państw, że agresja nie zostanie pozostawiona bez konsekwencji. Jak dotąd to Europa blokuje ten ruch, a nie Stany Zjednoczone. Tymczasem przejęcie aktywów agresora w celu ochrony obecnych i przyszłych ofiar jest strategicznie oczywistym posunięciem. Takie działanie odblokowałoby również możliwości bliższej współpracy obronno-przemysłowej. Ukraina poznała nowe oblicze wojny i zgromadziła ogromne zasoby sprawdzonych w boju pomysłów, innowacji oraz doświadczenia operacyjnego. Taka wiedza mogłaby przynieść nieocenione korzyści zarówno amerykańskim planistom wojskowym, jak i firmom zbrojeniowym.
Ameryka z kolei mogłaby przejąć rolę dostawcy skroplonego gazu ziemnego (LNG), którego import z Rosji jest obecnie rekordowo wysoki. Przewiduje się, że Trump zniesie zakaz administracji Bidena dotyczący nowych terminali eksportowych LNG, tworząc synergię bezpieczeństwa i dobrobytu. Idąc dalej, Europa mogłaby również zachęcić USA do sprzedaży większej ilości ropy naftowej. Pomimo embarga Europa nadal importuje rosyjskie produkty naftowe, głównie za pośrednictwem rafinerii indyjskich. Jeśli jednak Stany Zjednoczone sprzedadzą więcej ropy – nie tylko w Europie, ale i w innych częściach świata – może to zmniejszyć przychody z petrodolara, od których zależy Rosja. Jest to kolejny punkt styczny amerykańskiej gospodarki i europejskiego bezpieczeństwa.
Nowe realia nie będą dla Europy szczególnie komfortowe. Stosunki transatlantyckie będą bardziej pragmatyczne, mniej oparte na zasadach, a ekonomia polityczna zmieni się na korzyść Ameryki. Jest to jednak historyczna norma. Wartości zaczęły odgrywać rolę w polityce zagranicznej dopiero w minionym stuleciu – i to w nierównym stopniu. Wcześniej to właśnie wspólne interesy warunkowały politykę i stanowiły podstawę sojuszy, które zmieniały się wraz z sytuacją międzynarodową. W tym świetle hasło „Make America Great Again” to po prostu powrót do starego porządku. W zakresie polityki zagranicznej przyszłość Ameryki może przypominać przeszłość Europy.
Europa ma zatem do wykonania ważne dyplomatyczne zadanie – musi przekonać nową administrację USA, że silne relacje z Europą i zaangażowanie w jej sprawy najlepiej służą długoterminowym interesom Ameryki. Przemawiają za tym solidne przesłanki. Pytanie tylko, czy europejscy przywódcy potrafią zbudować przekonujące argumenty i umiejętnie je przekazać. Alternatywa – surowa forma „strategicznej autonomii” wymuszona na Europie przez wybory Stanów Zjednoczonych, nie jej własne – byłaby o wiele bardziej niebezpieczna.
Felieton na drugą stronę
Gdzie będzie Polska za 50 lat? To pytanie powinno być wspólnym mianownikiem wszystkich debat w przestrzeni publicznej. Można się emocjonować burzliwą kampanią wyborczą, ściskać kciuki za wybraną stronę sporu o praworządność, prowadzić zaciekłe dyskusje o tym, jak definiować prawa reprodukcyjne czy jaką prędkość powinny rozwijać pociągi – ale każda z tych spraw powinna być wtórna wobec pierwotnego pytania.
O przyszłości państw niezmiennie przesądzają bowiem starannie zaplanowana strategia, dobór odpowiednich narzędzi i konsekwencja w działaniu. Reszta to mgła i dymy. W sporcie najlepsi nie są ci, którzy najszybciej dobiegną do piłki, tylko ci, którzy najlepiej przewidują, gdzie ona spadnie. W rywalizacji międzynarodowej najwięcej osiągają nie te państwa, które najefektowniej prężą muskuły, tylko te, które umieją trafnie zdefiniować swoje cele i nie pozwolić konkurencji zablokować dążeń do nich. Pod tym względem świat jest niezmienny.
W polskiej debacie tej logiki nie słychać. Choć dyskusji u nas nie brakuje, to pytanie postawione na samym początku właściwie się nie pojawia. Planowanie strategiczne pozostaje cały czas dziedziną zastrzeżoną dla wąskiego grona specjalistów bez szerszego przełożenia. I nie zapowiada się, by z tej niszy udało się ten temat w przewidywalnej przyszłości wyciągnąć.
Ale jest jeden dokument strategiczny, do którego warto cały czas zaglądać. Chodzi o książkę George’a Friedmana Następne 100 lat. Ten ekspert w sprawach geopolityki, jeden z najbardziej znanych specjalistów od prognozowania przyszłości, przedstawił w niej wizję układu sił na świecie i jego zmian w XXI wieku. Jednym z głównych bohaterów tej książki jest Polska. Właśnie minęło 15 lat od daty publikacji – warto więc sprawdzić, w którym miejscu jesteśmy, na ile rzeczywistość zjechała z trajektorii, którą zarysował Friedman.
Na początku twarda reguła. Założyciel ośrodka Stratfor w swojej analizie wyszedł z założenia, że poszczególne narody i ich przywódcy dążą w pierwszej kolejności do realizacji własnych, samolubnych celów – i że w tym swoim narodowym egoizmie są racjonalni, a więc biorą pod uwagę ograniczenia, jakie nakłada na nich rzeczywistość. Friedman zawsze do wszelkiego rodzaju koncepcji w stylu „rules-based international order” (porządek świata oparty na wartościach) podchodził bardzo sceptycznie. Według Friedmana stosunki międzynarodowe to nie jest gra według zasad, tylko twarda, pełna fauli rywalizacja, rzadko kiedy o sumie zerowej. Każdy uczestnik dąży do maksymalizacji swoich celów, poruszając się w ograniczeniach, jakie nakładają na niego otoczenie polityczne oraz położenie geograficzne. „Charakter narodu jest w znacznym stopniu określony przez geografię” – pisze. Sztuka polega na właściwym zrozumieniu własnych możliwości i ograniczeń – oraz wyciśnięciu jak najlepszego rezultatu w takiej sytuacji. Geopolityczna brzytwa Ockhama.
Friedman stawia jasną tezę: od I wojny światowej USA są niekwestionowanym światowym liderem i w XXI w. będą się skupiać na obronie tej pozycji. Według niego w obecnym stuleciu nikt nie zdoła zakwestionować dominacji Ameryki. Głównym zadaniem Waszyngtonu będzie nie dopuścić do sytuacji, w której na świecie powstanie koalicja państw zdolna podważyć prymat USA. Do tego nie jest potrzebne zwycięstwo w wojnie. W większości przypadków wystarczy skuteczna dyplomacja. Gdy ona zawiedzie, wtedy można sięgnąć po rozwiązanie w postaci wojny zastępczej, która na tyle skutecznie zdestabilizuje rywali, by ci nie byli w stanie zagrażać amerykańskiej supremacji. Ameryka pozostanie bezpieczna – i niezagrożona w swoim globalnym przywództwie.
Następnie autor prowadzi nas przez cały świat, opisując poszczególne próby stworzenia koalicji chcącej rzucić USA na kolana i metody, jakimi Ameryka rozbraja te zagrożenia. To napięcie stanie się główną osią podziału na kontynencie, wszystkie inne zdarzenia i zjawiska staną się wobec niej drugorzędne. Ale także na drugim planie będzie się sporo dziać. Z naszej perspektywy kluczowa stanie się zmiana pozycji Polski. Według Friedmana w ciągu najbliższych 15–20 lat (licząc od 2025 r.) nasz kraj zacznie grać pierwsze skrzypce w Europie. Być może staniemy się nawet mocarstwem regionalnym. „Polska nie była wielką potęgą od XVI w. Ale kiedyś nią była – i znowu będzie” – twierdzi Friedman. I wskazuje na dwie przyczyny, które to umożliwią. Pierwsza to upadek Niemiec spowodowany wyczerpaniem się ich możliwości rozwojowych. Druga to rozpad Rosji. Niemal w jednym momencie rozsypią się państwa, które przez ostatnie stulecia blokowały rozwój (a długo także egzystencję) Polski. Droga dla naszego kraju, by wypłynąć na szerokie wody, nawiązać do wydarzeń znanych tylko z podręczników historii (rozdział Złoty wiek), stanie otworem.
Teza dla czytelników z kraju rozpiętego między Bugiem i Odrą atrakcyjna, nawet bardzo. Ale też w każdej tezie nie chodzi o to, co ona głosi, tylko jakimi argumentami jest uzasadniona. Przyjrzyjmy się więc wywodowi Friedmana – tym bardziej że nie jest on zbyt długi, sprowadza się do jednego kluczowego argumentu: sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Według autora USA zachowają status światowego lidera XXI w. Polska stanie się najważniejszym partnerem Ameryki w Europie (obok Wielkiej Brytanii – ale o tym państwie w analizie Friedmana zaskakująco mało; zostało ono zaliczone do grupy państw więdnących gospodarczo i tracących wpływy polityczne). Fakt, że Warszawa właściwie wybrała sobie partnera strategicznego i zachowała zaufanie do niego – mimo wielu mocnych testów tej więzi – da jej premię w postaci historycznego awansu w globalnej hierarchii. Jeśli ta wizja się ziści, to będziemy musieli znaleźć nowe określenie tego okresu – bo powiedzmy sobie szczerze, „drugi” albo „nowy złoty wiek” brzmi mało atrakcyjne.
Jaką drogę Polska przejdzie, by dojść do tak wysokiej pozycji? Wszystko zacznie się od błędów popełnionych przez Rosję. Według Friedmana dla Kremla na dłuższą metę nie do zniesienia będzie sytuacja, w której granica NATO znajduje się 150 km od Sankt Petersburga. Dlatego w pewnym momencie doprowadzi on do konfliktu z krajami bałtyckimi. W sukurs ruszy Polska wsparta przez USA. Dojdzie do potężnego starcia (Friedman nie precyzuje jego natury, choć wojny kinetycznej nie wyklucza), które ostatecznie Rosja przegra – a po tej porażce się rozpadnie. To otworzy krajom Europy Środkowej drogę do ekspansji na wschód. Jako że w części naszego kontynentu rozciągniętej między Morzem Bałtyckim i Czarnym Polska jest największa, zachowa też największą dynamikę gospodarczą (oraz siłę militarną), to szybko stanie się punktem odniesienia dla innych państw regionu. To sprawi, że w latach 30. XXI wieku zacznie się tworzyć w Europie Środkowej nowy twór, który Friedman określa „blokiem polskim”. Szybko sięgnie Bałkanów, gdyż Polsce będzie zależało na tym, by w jej strefie wpływów znalazły się porty na Morzu Śródziemnym. Tyle że wtedy dojdzie do zderzenia z inną wschodzącą potęgą – Turcją, której pozycja również gwałtownie wzrośnie po upadku Rosji. Dojdzie do tego w latach 40. obecnego stulecia. Turcja stworzy razem z Japonią i Niemcami koalicję państw, które będą dążyć do zakończenia globalnej supremacji USA. W 2050 r. Turcja i Niemcy jednocześnie uderzą na Polskę – ale Warszawa wsparta przez Waszyngton zdoła wyjść z tego starcia zwycięsko. Lata 60. XXI wieku staną się – w koncepcji Friedmana – jednym z najlepszych okresów w ponadtysiącletnich dziejach naszego państwa.
Brzmi surrealistycznie? Friedman podkreśla, że większość geopolitycznych prognoz robi takie wrażenie. Ale też od razu podrzuca porównanie. Początek XX w. i absolutna dominacja imperium brytyjskiego. W 1900 r. nikomu nawet nie przychodziło do głowy, że ówczesna belle époque może się skończyć – a przecież już 50 lat później tego imperium nie było, świat był po dwóch globalnych konfliktach, a supremację na świecie przejęły USA. Po prostu są dekady, gdy nie dzieje się nic, a potem są miesiące, w czasie których dzieją się dekady. Friedman twierdzi, że teraz czeka nas okres radykalnych zmian – a jednym z największych wygranych tego przesilenia okaże się Polska.
Tyle scenariusz. Napisany, przypomnę raz jeszcze, 15 lat temu. Można go już częściowo zweryfikować. Jak wypada ten test czasu? Friedman obstawiał, że Rosja uderzy na kraje bałtyckie w 2015 r. Wiemy, że tak się nie stało – ale wcale to nie znaczy, że autor się pomylił. Jego szacunki okazały się chybione w innym miejscu. Friedman przewidywał, że Kreml bez problemu przejmie kontrolę nad Białorusią i Ukrainą – a po podporządkowaniu sobie tych państw zaatakuje Łotwę. Wiemy, że Putin ruszył na Ukrainę w 2014 r., przejął Krym i fragment Donbasu, ale całej Ukrainy nie zwasalizował. Podjął próbę dokończenia tego zadania w 2022 r. – ale też już wiemy, że bezskutecznie. W chwili, gdy piszę te słowa, nie da się przewidzieć, jakim rezultatem zakończy się konflikt ukraińsko-rosyjski. Ale jeśli traktujemy prognozę przedstawioną w Następnych 100 latach jako punkt odniesienia, to cały czas rzeczywistość układa się dla nas korzystniej niż w tych przewidywaniach. Obecna wojna obnażyła wszystkie słabości Rosji wymienione przez Friedmana w książce (podobnie zresztą jak słabości Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii). Więcej, obecna wojna pokazała, że Rosja jest jeszcze słabsza, niż przedstawiały omawiane prognozy.
Gdy porównuje się te przewidywania z rozwojem zdarzeń w innych częściach globu, tam również widać, że świat porusza się z grubsza po trajektorii, którą naszkicował Friedman. Nie ma dziś żadnych przesłanek, by napisać, że jego książka to grafomania i bajkopisarstwo. Odwrotnie – należy gratulować autorowi przenikliwości, bo na razie wszystkie przewidziane przez niego trendy znajdują potwierdzenie w rzeczywistości.
I tu wracamy do wyjściowego pytania. Wiemy, że pojawia się ono w naszej debacie za rzadko. A przecież wcale nie można wykluczyć, że wydarzenia w naszej części Europy potoczą się zgodnie z przewidywaniami Friedmana. Warto o tym pamiętać i warto się zastanawiać, jak możemy pomóc swojej przyszłości. Bo tylko w ten sposób obecny kryzys może stać się dla nas nie zagrożeniem, tylko szansą.
Stawka tych wyborów będzie wielka. Zwiększy się możliwość utrwalenia odruchu wrogości wobec Ameryki, który w nowej wojnie trzydziestoletniej pogrąży już ostatecznie wspólnotę Zachodu
Historyk, sowietolog, członek Narodowej Rady Rozwoju. Wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego. Profesor zwyczajny w Instytucie Historii PAN. Laureat Nagrody im. Lecha Kaczyńskiego, kawaler Orderu Orła Białego. Ostatnio wydał „Powrót imperium zła. Ideologie współczesnej Rosji, ich twórcy i krytycy (1913–2023)”
Jaka Polska?
Nasze wybory w roku 2025 będą zapewne takie jak zawsze, tylko jeszcze bardziej. Co znaczy: „takie jak zawsze”? Codziennie dokonujemy wyborów w naszym życiu. Wciąż przypominają nam o tym reklamy typu: „Wybierz siebie – wybierz Coca colę”. Więc wybieramy – siebie, Coca colę, serial na Netflixie albo coś jeszcze, kogoś jeszcze. Wybieramy w konkurencji domagającej się wyboru, najczęściej przeciw komuś, czemuś innemu. Wybieramy to, bo nie cierpimy czegoś innego. W sprawach bardziej skomplikowanych niż wybór między kostką masła o złotówkę tańszą lub droższą wybieramy często bez dostatecznego rozeznania rzeczywistości, „na ślepo” albo – jeszcze częściej – w błogim przekonaniu, że nasza decyzja jest racjonalna, choć jedynym sprawdzianem owej „racjonalności” jest zestaw argumentów retorycznych i emocji, który podsuwa nam nasza medialno-towarzyska „bańka”. W tym sensie wybory prezydenckie na przykład, które czekają nas w Polsce zapewne w maju tego roku, nie są niczym wyjątkowym.
Ale będą one zapewne, chyba już to widzimy, „jeszcze bardziej” takie. To znaczy jakie? Oparte na generowaniu emocji raczej niż odpowiedzialnym przemyśleniu wszystkich „za” i „przeciw” w odniesieniu do danego kandydata. Emocje, podsuwane przez media, jakże często służą odizolowaniu nas, wyborców, od rzeczywistości, służą jej zaciemnianiu, a nie rozjaśnianiu. I tak najsilniejsze portale internetowe w Polsce – w ślad za politykami partii rządzącej – już przedstawiają kandydata opozycji jako „nazistę”, „mordercę prezydenta (Gdańska) Adamowicza”, „agenta wpływu Putina”. To, że czynią to w radykalnej sprzeczności z rzeczywistością, ze „staroświeckimi” faktami, wcale nie zmniejsza siły ich oddziaływania. Przeciwnie. Kłamać można coraz bardziej bezczelnie. Nawet słowo „bezczelnie” wydaje się tu jakby za małe, zbyt słabe. To jest już jakby histeryczne kłamstwo. Chodzi o wzbudzenie histerii i jej podtrzymywanie w odbiorcach. Chodzi o to, by jakakolwiek debata racjonalna stała się całkowicie niemożliwa. Stawką w tych wyborach staje się więc obrona kontaktu z rzeczywistością. Tą mierzoną np. inflacją, cenami żywności, gazu, prądu, sytuacją na rynku pracy, poczuciem bezpieczeństwa, ale także zgodnością (lub nie) programu ideologicznego forsowanego przez rząd np. w szkole – z naszym osobistym „wyborem na wieki” (wyborem świata zasadniczych dla nas wartości)…
Ale stawką w tych wyborach jest także obrona rzeczywistej treści pojęcia „demokracja”, której rdzeniem powinny być rządy większości, obrane na podstawie swobodnie wyrażonej woli wyborców. Jest też w nich geopolityczna, może nawet cywilizacyjna stawka najwyższego rzędu. I na niej chcę skupić tutaj uwagę.
Oto przez salony Europy przetacza się fala oburzenia i coraz głośniejszych przestróg przed „zagraniczną ingerencją w proces demokratyczny” krajów członkowskich. „Musimy przygotować się na chronienie naszego procesu demokratycznego, aby to Polacy wybrali nam prezydenta, a nie obcokrajowcy” – grzmi minister spraw zagranicznych Polski. I nie chodzi mu o Putina. Aluzja jest jasna: zagrożeniem dla wolności naszych wyborów jest Ameryka. Tak jak w tej piosence, śpiewanej w radio czasów Bolesława Bieruta ze szczególnie zjadliwą ironią: „To jest Ameryka, to słynne USA…”. To słynne USA, z których zresztą pochodzi nader zaangażowana politycznie małżonka naszego ministra.
Cieszący się bodaj najsłabszym mandatem poparcia obywateli ze wszystkich prezydentów Francji w XXI wieku (obecnie oscyluje ono między 18 a 20 proc.) Emmanuel Macron ustawia się w roli obrońcy Europy przed mediami społecznościowymi,