Wybór. Przetrwać niewyobrażalne i żyć - Dr Edith Eva Eger - ebook

Wybór. Przetrwać niewyobrażalne i żyć ebook

Dr Edith Eva Eger,

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

16 osób interesuje się tą książką

Opis

W 1944 roku szesnastoletnia Edith Eger została wywieziona do Auschwitz. Przetrwała, bo doktor Józef Mengele lubił patrzeć na jej taniec. Gdy obóz został w końcu wyzwolony, Edith, u skraju sił, została wyciągnięta ze stosu ciał.

Dziś dzieli się swoimi doświadczeniami z Holokaustu i jest uznaną na świecie psycholożką. Wśród jej pacjentów znajdują się ofiary przemocy i żołnierze cierpiący na zespół stresu pourazowego. Doktor Eger wyjaśnia, czemu umysł może stać się naszym więzieniem i pokazuje, jak możemy dokonać wyboru wolności.

Wybór zawiera w sobie siłę przekazu Człowieka w poszukiwaniu sensu Viktora E. Frankla, jest jednak książką zupełnie wyjątkową. Zmienia podejście do życia. Ciepła, pełna empatii i nieskończenie mądra, stanowi głęboką analizę ludzkiej duszy i jej zdolności do uzdrowienia.

„Życie doktor Eger odkrywa przed nami naszą zdolność przetrwania nawet najstraszniejszego z koszmarów i pokazuje, jak wykorzystać cierpienie, by nieść pomoc innym. Edith odnalazła wolność i przebaczenie i pokazuje nam, jak sami też możemy tego dokonać”.

Desmond Tutu

„Trudno wyobrazić sobie ważniejszą książkę na czasy, w których żyjemy”.

The Bookseller

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 436

Oceny
4,8 (175 ocen)
152
17
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczytanamatka_z_gabryskami

Nie oderwiesz się od lektury

Dzisiaj pragnę zwrócić waszą uwagę na kolejną trudną, a zarazem niezwykle wartościową pozycje, która skupia się na wydarzeniach z czasów || wojny światowej, a mowa o obozie w Auschwitz. ~"WYBÓR. PRZETRWAĆ NIEWYOBRAŻALNE I ŻYĆ" to powieść znanej psycholożki, węgierskiej żydówki, Edith Evy Eger która przeżyła obóz koncentracyjny w Auschwitz i na własnej skórze odczuła jego wpływ na ludzie życie. ~ W 1944 roku młodziutka Edith Eger musi pożegnać się ze swoim życiem, rodziną, miłością, pasją i tak trafia do obozu zagłady. Istnego piekła na ziemi, które już na zawsze odbiło swe piętno w postrzeganiu barbarzyńskiej codzienności. Każdy z upływających dni to ciągła walka ze strachem, cierpieniem i ogromną tęsknotą za cząstką normalności co nie pozwala przekreślić wiary o rychłe ocalenie. Kobieta uchodzi z życiem, tylko dzięki swojemu talentowi - tańcu, który bardzo spodobał się Józefowi Mengele. Po wyzwoleniu obozu Edith, będąca na skraju wyczerpania cudem zostaje wyciągnięta z ogromnego sto...
10
MartaEK

Nie oderwiesz się od lektury

nie znałam tej Osoby.! a warto poznać szczegółowe opisy z życia EEE. i osobowy kontakt z twórcą logoterapii Franklem polecam !!!.
00
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Obezwładniająca! To najpiękniejsza książka, jaką czytałam. Niezłomność autorki jest godna podziwu.
00
Matoszek123

Nie oderwiesz się od lektury

porażająca
00
Anhowi

Nie oderwiesz się od lektury

Koniecznie! Książka wyjątkowa. Z tych, co to po przeczytaniu ebooka, jest decyzja kupna papierowej wersji.
00

Popularność




Phi­lip G. Zim­bardo

Przedmowa

Phi­lip G. Zim­bardo, psy­cho­log i eme­ry­to­wany pro­fe­sor Uni­wer­sy­tetu Stan­forda, jest twórcą słyn­nego stan­fordz­kiego eks­pe­ry­mentu wię­zien­nego (1971) i auto­rem wielu zna­ko­mi­tych publi­ka­cji, w tym best­sel­lera „New York Timesa” Efekt Lucy­fera. Dla­czego dobrzy ludzie czy­nią zło?1(2007), pozy­cji uho­no­ro­wa­nej nagrodą lite­racką im. Wil­liama Jamesa za naj­lep­szą książkę z dzie­dziny psy­cho­lo­gii. Jest też zało­ży­cie­lem i pre­ze­sem Heroic Ima­gi­na­tion Pro­ject.

Pew­nej wio­sny dr Edith Eva Eger na zapro­sze­nie głów­nego psy­chia­try ame­ry­kań­skich sił lądo­wych wsia­dła na pokład pozba­wio­nego okien odrzu­towca bojo­wego, zmie­rza­ją­cego ku jed­nemu naj­więk­szych okrę­tów wojen­nych świata, lot­ni­skowca USS Nimitz, sta­cjo­nu­ją­cego w pew­nej odle­gło­ści od kali­for­nij­skiego wybrzeża. Samo­lot zanur­ko­wał w kie­runku krót­kiego, zale­d­wie stu­pięć­dzie­się­cio­me­tro­wego pasa star­to­wego i wylą­do­wał z trza­skiem, zaha­cza­jąc ogra­nicz­ni­kiem na ogo­nie o kabel, który zapo­biegł jego wpad­nię­ciu do oce­anu. Dr Eger, jedyną kobietę na pokła­dzie, zapro­wa­dzono do kabiny kapi­tana lot­ni­skowca. Jaka była jej misja? Miała nauczyć pię­ciu­set mło­dych mary­na­rzy, jak radzić sobie z prze­ciw­no­ściami losu, traumą i cha­osem wojny.

Dr Eger już nie­zli­czoną ilość razy wystę­po­wała w roli eks­pertki kli­nicz­nej, która leczy żoł­nie­rzy, rów­nież tych z jed­no­stek spe­cjal­nych, cier­pią­cych na zespół stresu poura­zo­wego i ura­zowe uszko­dze­nia mózgu. Jak to moż­liwe, że ta łagodna kobieta, która już się docze­kała pra­wnu­ków, potrafi pomóc tak wielu żoł­nie­rzom wyle­czyć się z tkwią­cej w nich głę­boko traumy spo­wo­do­wa­nej bru­tal­no­ścią wojny?

Zanim pozna­łem dr Eger oso­bi­ście, zadzwo­ni­łem do niej, by zapro­po­no­wać jej wygło­sze­nie wykładu na moich zaję­ciach z psy­cho­lo­gii kon­troli umy­słu na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda. Jej wiek i akcent spra­wiły, że wyobra­ża­łem ją sobie jako sta­ro­świecką babu­nię z chu­stą zawią­zaną pod brodą. Gdy zwra­cała się do moich stu­den­tów, zoba­czy­łem na wła­sne oczy jej moc uzdra­wia­nia. Bił od niej blask pro­mien­nego uśmie­chu, błysz­czą­cych kol­czy­ków i pło­mien­nie zło­ci­stych wło­sów. Ubrana od stóp do głów, jak powie­działa mi póź­niej żona, w stroje Cha­nel, swoje prze­ra­ża­jące i wstrzą­sa­jące opo­wie­ści o prze­trwa­niu nazi­stow­skiego obozu śmierci prze­ty­kała humo­rem, zacho­wu­jąc opty­mi­styczną i zadziorną postawę, a jej obec­ność i cie­pło mogę opi­sać tylko jako czy­stą świa­tłość.

Życie dr Eger było pełne mroku. Gdy miała zale­d­wie kil­ka­na­ście lat, została więź­niem w Auschwitz. Mimo tor­tur, głodu i cią­głego zagro­że­nia uni­ce­stwie­niem, zacho­wała wol­ność umy­słu i wol­ność ducha. Nie zła­mała jej potwor­ność tego, czego doświad­czyła. Dodało jej to raczej odwagi i ją wzmoc­niło. Tak naprawdę jej mądrość pocho­dzi z głębi naj­bar­dziej dru­zgo­cą­cych momen­tów w jej życiu.

Dr Eger potrafi poma­gać innym, bo sama prze­była drogę od traumy do zwy­cię­stwa. Po tym, jak doznała ludz­kiego okru­cień­stwa, odkryła, jak wyko­rzy­stać to swoje doświad­cze­nie, by doda­wać siły innym ludziom – od per­so­nelu woj­sko­wego, jak w przy­padku mary­na­rzy na USS Nimitz, po pary zabie­ga­jące o roz­pa­le­nie na nowo intym­no­ści w ich związku; od ludzi zanie­dby­wa­nych lub wyko­rzy­sty­wa­nych po cier­pią­cych z powodu uza­leż­nie­nia lub cho­roby; od tych, któ­rzy stra­cili uko­cha­nych, po tych, któ­rzy stra­cili nadzieję. A nas wszyst­kich, cier­pią­cych z powodu roz­cza­ro­wań i wyzwań sta­wia­nych przez życie, jej prze­sła­nie inspi­ruje do tego, byśmy doko­ny­wali wła­snych wybo­rów, aby uwol­nić się od cier­pie­nia – odna­leźć naszą wła­sną wewnętrzną świa­tłość.

Na zakoń­cze­nie jej wykładu wszy­scy obecni, trzy­stu moich stu­den­tów, pode­rwali się do spon­ta­nicz­nej owa­cji na sto­jąco. Następ­nie co naj­mniej setka mło­dych kobiet i męż­czyzn oto­czyła małe podium i wszy­scy cze­kali na swoją kolej, by uści­skać tę nie­zwy­kłą kobietę i jej podzię­ko­wać. Przez całe dzie­się­cio­le­cia mojej pracy aka­de­mic­kiej nie widzia­łem ni­gdy tak sil­nie zain­spi­ro­wa­nej grupy stu­den­tów.

Pod­czas dwu­dzie­stu lat mojej współ­pracy i podróży z Edie nauczy­łem się, że na całym świe­cie taka wła­śnie będzie reak­cja każ­dej publicz­no­ści, do któ­rej się zwróci. Od Hero Round Table we Flint w sta­nie Michi­gan, gdzie mówi­li­śmy do grupy mło­dych ludzi w mie­ście zma­ga­ją­cym się z wyso­kim ubó­stwem, pięć­dzie­się­cio­pro­cen­to­wym bez­ro­bo­ciem i pogłę­bia­ją­cym się kon­flik­tem raso­wym, po Buda­peszt, mia­sto, w któ­rym zgi­nęło wielu krew­nych Edie, w któ­rym mówiła do ludzi pró­bu­ją­cych wydo­stać się z destruk­cyj­nej prze­szło­ści – wszę­dzie tam raz po raz widzia­łem to samo: obec­ność Edie doko­ny­wała w ludziach prze­miany.

W tej książce dr Eger prze­plata histo­rię prze­mian swo­ich pacjen­tów z wła­sną, nie­da­jącą się zapo­mnieć histo­rią prze­trwa­nia Auschwitz. Choć ta ostat­nia jest tak samo przej­mu­jąca i dra­ma­tyczna jak wszyst­kie inne, które dotąd opo­wie­dziano, to jed­nak nie tylko ona spra­wiła, że żar­li­wie chcia­łem podzie­lić się tą książką ze świa­tem. Cho­dzi o to, że Edie wyko­rzy­stała swoje wła­sne doświad­cze­nia, żeby pomóc wielu ludziom odkryć praw­dziwą wol­ność. Jej książka jest zatem czymś wię­cej niż tylko kolej­nymi wspo­mnie­niami o Shoah, nie kwe­stio­nu­jąc tego, jak ważne dla upa­mięt­nia­nia prze­szło­ści są te opo­wie­ści. Jej celem jest bowiem nic innego, jak pomóc nam wydo­stać się z wię­zie­nia naszego wła­snego umy­słu. Każdy z nas w pewien spo­sób jest swoim wła­snym więź­niem, a misją Edie jest wła­śnie pomóc nam uświa­do­mić sobie, że tak samo, jak możemy być dla sie­bie samych wię­zien­nymi straż­ni­kami, tak samo możemy też być swo­imi wyzwo­li­cie­lami.

Pod­czas przed­sta­wia­nia Edie mło­dej publicz­no­ści czę­sto nazywa się ją „Anną Frank, która nie umarła”, bo Edie i Anna ode­brały podobne wycho­wa­nie i były w podob­nym wieku, gdy wywie­ziono je do obo­zów. Pomimo okru­cień­stwa i prze­śla­do­wań, któ­rych doznały, obie te młode kobiety uosa­biają nie­win­ność i współ­czu­cie, pozwa­la­jące wie­rzyć w ele­men­tarną dobroć ludz­kich istot. Oczy­wi­ście, gdy Anna Frank pisała swój dzien­nik, dopiero miała doświad­czyć okru­cień­stwa życia obo­zo­wego, co spra­wia, że prze­my­śle­nia Edie jako tej, która prze­żyła, i jako leka­rza prak­tyka (i pra­babci!), są szcze­gól­nie poru­sza­jące i prze­ko­nu­jące.

Jak więk­szość waż­nych ksią­żek o Holo­kau­ście, książka dr Eger odkrywa zarówno naj­ciem­niej­szą stronę zła, jak i nie­złomną siłę ludz­kiego ducha w obli­czu zła. Ale czyni jesz­cze coś innego. Można w niej zauwa­żyć spore podo­bień­stwo do innych wspo­mnień o Shoah, cho­ciażby kla­sycz­nego już utworu Vik­tora Fran­kla pt. Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu2. Dr Eger dzieli z Fran­klem głę­bię i ogrom wie­dzy o czło­wie­czeń­stwie, ale dodaje do tego cie­pło i intym­ność wie­lo­let­niej kli­ni­cystki. Vik­tor Frankl przed­sta­wił psy­cho­lo­gię więź­niów, któ­rzy byli z nim w Auschwitz. Dr Eger daje nam z kolei psy­cho­lo­gię wol­no­ści.

W mojej wła­snej pracy przez długi czas bada­łem psy­cho­lo­giczne pod­stawy nega­tyw­nych form wpływu spo­łecz­nego. Usi­ło­wa­łem zro­zu­mieć mecha­ni­zmy, na sku­tek któ­rych dopa­so­wu­jemy się, jeste­śmy posłuszni oraz pozo­sta­jemy w sytu­acjach, w któ­rych pokój i spra­wie­dli­wość można by osią­gnąć tylko wtedy, jeśli wybra­li­by­śmy inną drogę: dzia­ła­nie hero­iczne. Edie pomo­gła mi odkryć, że hero­izm nie jest wyłącz­nie domeną tych, któ­rzy doko­nują wyjąt­ko­wych czy­nów lub podej­mują impul­syw­nie ryzyko, by ochro­nić sie­bie lub innych – choć doko­nała też i tego. Hero­izm to raczej nasta­wie­nie umy­słu lub suma naszych oso­bi­stych i spo­łecz­nych nawy­ków. To spo­sób bycia. I szcze­gólny spo­sób widze­nia samych sie­bie. Bycie boha­te­rem wymaga podej­mo­wa­nia sku­tecz­nego dzia­ła­nia w klu­czo­wych momen­tach naszego życia, aktyw­nych prób prze­ciw­sta­wie­nia się nie­spra­wie­dli­wo­ści lub doko­na­nia pozy­tyw­nej zmiany w świe­cie. Bycie boha­te­rem wymaga ogrom­nej moral­nej odwagi. Każdy z nas ma w sobie wewnętrz­nego boha­tera, który czeka, by zna­leźć dla sie­bie spo­sób wyrazu. Wszy­scy jeste­śmy „tre­nu­ją­cymi boha­terami”. Naszym tre­nin­giem boha­ter­stwa jest życie, codzienne oko­licz­no­ści zapra­sza­jące nas do prak­ty­ko­wa­nia nawy­ków boha­ter­stwa, takich jak: codzienne akty życz­li­wo­ści; pro­mie­nio­wa­nie współ­czu­ciem, zaczy­na­jąc od współ­czu­cia dla samego sie­bie; wydo­by­wa­nie tego, co naj­lep­sze z innych i nas samych; pod­trzy­my­wa­nie miło­ści nawet w naj­bar­dziej wyma­ga­ją­cych związ­kach; cie­sze­nie się i uży­wa­nie mocy naszej men­tal­nej wol­no­ści. Edie to boha­terka – i to podwójna, ponie­waż uczy każ­dego z nas, jak mamy się roz­wi­jać i two­rzyć pełną sensu, i trwałą prze­mianę w nas samych, w naszych związ­kach i w naszym świe­cie.

Dwa lata temu pole­cia­łem z Edie do Buda­pesztu, gdzie miesz­kała jej sio­stra, gdy nazi­ści roz­po­częli obławy na węgier­skich Żydów. Odwie­dzi­li­śmy syna­gogę, któ­rej dzie­dzi­niec służy za upa­mięt­nie­nie Holo­kau­stu. Na jej ścia­nach wiszą foto­gra­fie sprzed wojny, z cza­sów wojen­nych i powojen­nych. Poszli­śmy też zoba­czyć pomnik Buty na brzegu Dunaju, odda­jący cześć ludziom – a byli wśród nich także człon­ko­wie rodziny Edie – któ­rzy zostali zabici w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej przez węgier­skich faszy­stów strza­ło­krzy­żow­ców. Bez­bron­nym ludziom kazano sta­nąć na brzegu rzeki i zdjąć buty, po czym ich zastrze­lono, a ich spa­da­jące do wody ciała odpły­wały z prą­dem rzeki. Czu­łem wtedy prze­szłość nama­cal­nie.

Tego dnia Edie sta­wała się coraz bar­dziej mil­cząca. Zasta­na­wia­łem się, czy wie­czo­rem po tej emo­cjo­nal­nej podróży, która na pewno przy­wo­łała bole­sne wspo­mnie­nia, nie będzie jej trudno mówić do publicz­no­ści zło­żo­nej z sze­ściu­set osób. Ale gdy weszła na scenę, nie zaczęła od opo­wie­ści o stra­chu, trau­mie czy gro­zie, które wspo­mnie­nia tego dnia uczy­niły aż zanadto rze­czy­wi­stymi. Zaczęła od opo­wie­ści o życz­li­wo­ści, aktach codzien­nego hero­izmu, które, jak nam przy­po­mniała, przy­da­rzają się nawet w pie­kle.

– Czy to nie zdu­mie­wa­jące? – zapy­tała. – Naj­gor­sze wydo­bywa z nas to, co naj­lep­sze.

Przy końcu jej wystą­pie­nia, które zamknęła swoim zna­kiem fir­mo­wym, czyli wyso­kim wyko­pem w górę, jak w bale­cie, Edie zawo­łała:

– Dobrze, a teraz wszy­scy zatań­czą!

Publicz­ność zerwała się na nogi. Setki ludzi wbie­gło na scenę. Nie grała muzyka. Ale tań­czy­li­śmy. Tań­czy­li­śmy i śpie­wa­li­śmy, śmia­li­śmy się i obej­mo­wa­li­śmy w nie­da­ją­cej się z niczym porów­nać cele­bra­cji życia.

Dr Eger to jedna z male­ją­cego grona oca­la­łych, któ­rzy oso­bi­ście mogą dać świa­dec­two grozy obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Jej książka opo­wiada o pie­kle i trau­mie, którą prze­żyli ona i inny oca­lali, zarówno w cza­sie wojny, jak też po jej zakoń­cze­niu. Daje także uni­wer­salne prze­sła­nie o nadziei i szan­sie dla wszyst­kich tych, któ­rzy pró­bują uwol­nić się od bólu i cier­pie­nia. Czy­tel­nicy, czy to uwię­zieni w złych mał­żeń­stwach, destruk­cyj­nych rodzi­nach, w znie­na­wi­dzo­nej pracy, czy też owi­nięci dru­tem kol­cza­stym samo­ogra­ni­cza­ją­cych prze­ko­nań, będą­cych pułapką dla ich wła­snych umy­słów, dowie­dzą się z tej książki, że tak naprawdę mogą wybrać radość i wol­ność bez względu na oko­licz­no­ści.

Wybór to wyjąt­kowa kro­nika boha­ter­stwa i wra­ca­nia do zdro­wia, wytrzy­ma­ło­ści i współ­czu­cia, prze­trwa­nia z god­no­ścią, men­tal­nej nie­ustę­pli­wo­ści i moral­nej odwagi. Inspi­ru­jące przy­padki, opi­sane przez dr Eger, i jej nie­zwy­kła oso­bi­sta histo­ria to lek­cja dla nas wszyst­kich, jak uzdro­wić wła­sne życie.

San Fran­ci­sco, Kali­for­nia

sty­czeń 2017

Część I

Więzienie

Wpro­wa­dze­nie

Miałam swój sekret, a on miał mnie

Nie wie­dzia­łam, że pod koszulą chowa nała­do­waną broń, a jed­nak gdy pew­nego let­niego dnia 1980 roku kapi­tan Jason Ful­ler wszedł do mojego gabi­netu w El Paso, ści­snęło mnie w żołądku i poczu­łam ukłu­cie w karku. Wojna nauczyła mnie wyczu­wać nie­bez­pie­czeń­stwo, zanim w ogóle zdo­łam zro­zu­mieć, dla­czego się boję.

Jason był wysoki, miał szczu­płą syl­wetkę spor­towca, ale ciało tak sztywne, że bar­dziej niż czło­wieka przy­po­mi­nał figurę z drewna. Jego nie­bie­skie oczy patrzyły nie­obec­nym wzro­kiem, miał nie­ru­chome szczęki i nic nie mówił – być może nie był w sta­nie. Pokie­ro­wa­łam go na białą kozetkę. Usiadł sztywno, wci­ska­jąc pię­ści w kolana. Widzia­łam go pierw­szy raz w życiu i nie mia­łam poję­cia, co wywo­łało u niego stan kata­to­niczny. Sie­dział tuż obok, jego ból był nie­mal nama­calny, a jed­no­cze­śnie jakby on sam prze­by­wał, zagu­biony, gdzieś naprawdę daleko stąd. Wyda­wało się, że nie widzi nawet Tess, mojego srebr­nego pudla, suczki, która stała na bacz­ność obok mojego biurka, jakby była drugą żywą sta­tuą w pokoju.

Wzię­łam głę­boki oddech i w myślach szu­ka­łam spo­sobu, jak roz­po­cząć. Cza­sem pierw­szą sesję zaczy­nam od tego, że się przed­sta­wiam, opo­wia­dam tro­chę o sobie i podej­ściu, które sto­suję. Cza­sem od razu prze­cho­dzę do iden­ty­fi­ka­cji i ana­lizy emo­cji, które przy­wio­dły pacjenta do mojego gabi­netu. Czu­łam, że w przy­padku Jasona naj­waż­niej­sze było to, żeby nie przy­tło­czyć go zbyt dużą ilo­ścią infor­ma­cji ani zbyt szybko nie popro­sić o to, by się odsło­nił. Był cał­ko­wi­cie zamknięty w sobie. Musia­łam zna­leźć spo­sób, by zapew­nić mu poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, tak by był skłonny zary­zy­ko­wać i uka­zać mi to, czego tak pil­nie strzegł w swoim wnę­trzu.

Musia­łam też kon­tro­lo­wać sys­tem ostrze­gaw­czy mojego ciała, tak by poczu­cie zagro­że­nia nie prze­wa­żyło nad zdol­no­ścią nie­sie­nia pomocy.

– Jak mogę panu pomóc? – zapy­ta­łam.

Nie odpo­wie­dział. Nie mru­gnął nawet okiem. Przy­po­mi­nał boha­tera z mitu albo ludo­wej baśni, któ­rego ktoś zamie­nił w kamień. Jakież zaklę­cie mogłoby go uwol­nić?

– Dla­czego teraz? – kon­ty­nu­owa­łam. To była moja tajna broń. Pyta­nie, które zawsze sta­wiam pacjen­tom pod­czas pierw­szej wizyty. Muszę się dowie­dzieć, co zmo­ty­wo­wało ich do zmiany. Dla­czego wła­śnie dzi­siaj chcą zacząć ze mną pra­co­wać? Czym różni się ten dzień od wczo­raj­szego albo od ubie­głego tygo­dnia lub ubie­głego roku? Czym różni się dziś od jutra? Cza­sem pcha nas ból, a cza­sem przy­ciąga nadzieja. „Dla­czego teraz?” nie jest zwy­kłym pyta­niem – to pyta­nie o wszystko.

Jedno z jego oczu szybko się zamknęło. Ale nic nie odpo­wie­dział.

– Pro­szę mi powie­dzieć, dla­czego pan tu jest – zachę­ci­łam go raz jesz­cze.

Ale on dalej nic nie mówił.

Moje ciało spięło się pod falą nie­pew­no­ści i świa­do­mo­ści, w jak deli­kat­nym i waż­nym punk­cie się zna­leź­li­śmy – dwoje ludzi, twa­rzą w twarz, oboje wraż­liwi, oboje podej­mu­jący ryzyko wysiłku nazwa­nia swo­jego bólu i zna­le­zie­nia na niego reme­dium. Jason nie przy­szedł z ofi­cjal­nym skie­ro­wa­niem. Naj­wy­raź­niej wybrał się do mojego gabi­netu sam, z wła­snego wyboru. Wiem jed­nak z doświad­cze­nia – i kli­nicz­nego, i oso­bi­stego – że nawet jeśli ktoś posta­nowi się wyle­czyć, mimo to może na­dal przez lata pozo­stać ska­mie­niały.

Wziąw­szy pod uwagę powagę jego symp­to­mów, gdyby nie udało mi się do niego dotrzeć, jedyną alter­na­tywą byłoby pole­ce­nie go mojemu kole­dze po fachu, głów­nemu psy­chia­trze w Wil­liam Beau­mont Army Medi­cal Cen­ter, gdzie robi­łam dok­to­rat. Dr Harold Kol­mer zdia­gno­zo­wałby u niego kata­to­nię, zamknął go w szpi­talu i praw­do­po­dob­nie prze­pi­sał jakiś lek prze­ciw­p­sy­cho­tyczny, na przy­kład Hal­dol. Wyobra­zi­łam sobie Jasona w szpi­tal­nej koszuli noc­nej, z tym jego prze­szklo­nym wzro­kiem, z cia­łem już teraz tak spię­tym, szar­pa­nym spa­zmami mię­śni, będą­cych czę­sto skut­kiem ubocz­nym leków na psy­chozę. Pole­gam bez zastrze­żeń na wie­dzy moich kole­gów psy­chia­trów i jestem wdzięczna za leki ratu­jące życie. Nie lubię jed­nak od razu prze­cho­dzić do hospi­ta­li­za­cji, jeśli ist­nieje naj­mniej­sza szansa powo­dze­nia tera­pii. Oba­wia­łam się, że jeśli zare­ko­men­duję hospi­ta­li­za­cję, Jason zmieni jeden typ odrę­twie­nia na inny, ska­mie­niałe członki na bez­wolne ruchy dys­ki­nezy – nie­sko­or­dy­no­wany taniec powta­rza­nych tików i ruchów, gdy układ ner­wowy wysyła sygnał ruchu do ciała bez pozwo­le­nia mózgu. Jego ból, nie­za­leż­nie od przy­czyny, może i dałby się uśmie­rzyć lekami, ale to nie zała­twi­łoby sprawy. Może poczułby się lepiej albo po pro­stu czuł mniej – ten stan czę­sto mylimy z poprawą samo­po­czu­cia – ale nie zostałby wyle­czony.

„Co teraz?” – zasta­na­wia­łam się, gdy w cięż­kiej ciszy cią­gnęły się kolejne minuty, a Jason sie­dział nie­ru­chomo na mojej kozetce. Z wła­snego wyboru, a jed­nak wciąż uwię­ziony. Mia­łam tylko godzinę. Jedną szansę. Czy uda mi się do niego dotrzeć? Czy potra­fię zdu­sić w nim skłon­ność do uży­cia prze­mocy, którą wyczu­wa­łam rów­nie sil­nie jak podmuch kli­ma­ty­za­cji na skó­rze? Czy potra­fię pomóc mu dostrzec, że nie­za­leż­nie od jego pro­ble­mów czy rodzaju bólu, już teraz trzyma w ręku klucz do wła­snej wol­no­ści? Nie mogłam wów­czas wie­dzieć, że gdyby nie udało mi się wła­śnie tego dnia nawią­zać kon­taktu z Jaso­nem, cze­kałby go los znacz­nie gor­szy niż szpi­tal, a mia­no­wi­cie życie w praw­dzi­wym wię­zie­niu, praw­do­po­dob­nie z wyro­kiem kary śmierci. Wtedy wie­dzia­łam tylko, że muszę spró­bo­wać.

Obser­wu­jąc Jasona, byłam prze­ko­nana, że nie dotrę do niego, posłu­gu­jąc się języ­kiem uczuć. Potrze­bo­wa­łam języka, w któ­rym woj­skowy czuje się znacz­nie wygod­niej, który jest mu o wiele lepiej znany. Będę wyda­wać roz­kazy. Czu­łam, że jedyną nadzieją na odblo­ko­wa­nie tego męż­czy­zny jest pobu­dze­nie obiegu krwi w jego ciele.

– Idziemy na spa­cer – powie­dzia­łam. Nie popro­si­łam. Roz­ka­za­łam. – Kapi­ta­nie, bie­rzemy Tess do parku – teraz.

Jason przez chwilę wyglą­dał na spa­ni­ko­wa­nego. Oto obcy czło­wiek, kobieta mówiąca z wyraź­nym węgier­skim akcen­tem, mówi mu, co ma robić. Widzia­łam, jak się roz­gląda i zasta­na­wia: „Jak można stąd uciec?”. Ale to był dobry żoł­nierz. Wstał.

– Tak jest, pro­szę pani – powie­dział. – Tak, pro­szę pani.

Wkrótce udało mi się odkryć źró­dło traumy Jasona, a on zro­zu­miał, że, mimo oczy­wi­stych róż­nic mię­dzy nami, mie­li­śmy ze sobą wiele wspól­nego. Oboje wie­dzie­li­śmy, co to prze­moc. I oboje wie­dzie­li­śmy, jak to jest być ska­mie­nia­łym. Ja rów­nież nosi­łam w sobie ranę, żal tak głę­boki, że przez wiele lat nie byłam w sta­nie o nim mówić, z nikim.

Moja prze­szłość wciąż mnie prze­śla­do­wała – nie­po­ko­jące, przy­pra­wia­jące o zawrót głowy uczu­cie za każ­dym razem, gdy sły­sza­łam syreny, cięż­kie kroki albo krzy­czą­cych męż­czyzn. To wła­śnie, jak się dowie­dzia­łam, jest trauma: nie­mal cią­głe wra­że­nie, że coś jest nie tak albo że sta­nie się coś strasz­nego, odru­chowy strach w ciele, każący mi ucie­kać, szu­kać schro­nie­nia, scho­wać się przed ata­ku­ją­cym zewsząd nie­bez­pie­czeń­stwem. Moja trauma wciąż potrafi się obu­dzić pod wpły­wem nie­istot­nych bodź­ców. Nagły widok cze­goś, jakiś szcze­gólny zapach, potra­fią zabrać mnie z powro­tem do prze­szło­ści. Kiedy pozna­łam kapi­tana Ful­lera, minęło ponad trzy­dzie­ści lat od chwili, gdy zosta­łam wyzwo­lona z obozu zagłady. Dziś od tam­tych dni dzieli mnie ponad sie­dem­dzie­siąt lat. Nie da się zapo­mnieć ani zmie­nić tego, co się stało. Jed­nak z cza­sem zro­zu­mia­łam, że mogę wybrać, jak reago­wać na prze­szłość. Mogę być zała­mana albo mogę mieć nadzieję – mogę być w depre­sji albo mogę być szczę­śliwa. Zawsze mamy wybór, szansę prze­ję­cia kon­troli. „Jestem tutaj, to jest teraz” – nauczy­łam się powta­rzać sobie, dopóki uczu­cie paniki nie zaczy­nało ustę­po­wać.

Zdro­wo­roz­sąd­kowa mądrość głosi, że jeśli coś cię męczy albo wywo­łuje lęk, po pro­stu powi­nie­neś odwró­cić głowę. Nie ana­li­zuj tego. Nie zapusz­czaj się tam. Dla­tego ucie­kamy od traum i nie­szczęść z prze­szło­ści albo od aktu­al­nych nie­do­god­no­ści czy kon­flik­tów. Przez dużą część doro­słego życia byłam prze­ko­nana, że warun­kiem prze­trwa­nia w teraź­niej­szo­ści jest trzy­ma­nie prze­szło­ści na dystans, odcię­cie się od niej. W pierw­szych latach życia jako imi­grantka w Bal­ti­more, w latach 50. XX wieku, nie wie­dzia­łam, jak wyma­wia się Auschwitz po angiel­sku. Nawet gdy­bym wie­działa, nie chcia­ła­bym nikomu mówić, że tam byłam. Nie chcia­łam lito­ści. Nie chcia­łam, żeby kto­kol­wiek wie­dział.

Chcia­łam po pro­stu być praw­dziwą Ame­ry­kanką. Mówić po angiel­sku bez akcentu. Ukryć się przed prze­szło­ścią. Pra­gnąc zbu­do­wać poczu­cie przy­na­leż­no­ści, bojąc się, że prze­szłość mnie pochło­nie, wkła­da­łam sporo wysiłku w ukry­wa­nie bólu. Nie wie­dzia­łam jesz­cze, że moje mil­cze­nie i potrzeba akcep­ta­cji, zako­rze­nione w stra­chu, były spo­so­bem ucieczki od sie­bie samej. Że decy­du­jąc się na to, by przez dzie­się­cio­le­cia po tym, jak skoń­czyło się rze­czy­wi­ste wię­zie­nie, nie spoj­rzeć w twarz prze­szło­ści i sobie samej, wciąż wybie­ra­łam znie­wo­le­nie. Mia­łam swój sekret, a on miał mnie.

Kapi­tan w sta­nie kata­to­nii, sie­dzący bez ruchu na mojej kozetce, przy­po­mniał mi to, co w końcu udało mi się odkryć: że gdy na siłę ukry­wamy nasze prawdy i nasze opo­wie­ści, to te sekrety same w sobie mogą stać się trau­mami, naszym wła­snym wię­zie­niem. Gdy odma­wiamy sobie moż­li­wo­ści zaak­cep­to­wa­nia źró­deł bólu, nie uśmie­rzamy go. Jest nam tylko trud­niej się od niego wyzwo­lić, jakby strze­gły go ceglane mury i sta­lowe pręty. Jeśli nie pozwo­limy sobie na opła­ka­nie naszych strat, ran i roz­cza­ro­wań, będziemy ska­zani na cią­głe ich prze­ży­wa­nie.

Wol­ność to umie­jęt­ność zmie­rze­nia się z tym, co się stało. Wol­ność ozna­cza, że zbie­ramy się na odwagę, by zbu­rzyć wię­zie­nie, cegła po cegle.

Oba­wiam się, że złe rze­czy zda­rzają się wszyst­kim. Tego nie zmie­nimy. Spójrz­cie na swój akt uro­dze­nia – czy jest tam napi­sane, że życie będzie pro­ste? Nie jest. Tak wielu z nas pozo­staje jed­nak w pułapce traumy czy smutku, nie potra­fimy w pełni doświad­czać życia. To możemy zmie­nić.

Nie­dawno, cze­ka­jąc na lot powrotny do domu do San Diego, sie­dzia­łam na lot­ni­sku Ken­nedy’ego i przy­pa­try­wa­łam się twa­rzom prze­cho­dzą­cych obok mnie nie­zna­jo­mych. To, co ujrza­łam, głę­boko mnie poru­szyło. Zoba­czy­łam nudę, gniew, napię­cie, zmar­twie­nie, zagu­bie­nie, znie­chę­ce­nie, roz­cza­ro­wa­nie, smu­tek i, co naj­bar­dziej nie­po­ko­jące, pustkę. Ogrom­nie zasmu­ciło mnie to, że widzia­łam tak nie­wiele rado­ści i śmie­chu. Nawet naj­nud­niej­sze chwile w życiu są szansą na doświad­cze­nie nadziei, pogody ducha, szczę­ścia. Pro­za­iczne życie to prze­cież też życie. Tak samo jak życie bole­sne i życie stre­su­jące. Dla­czego tak czę­sto trudno nam czuć, że żyjemy, albo dla­czego sami dystan­su­jemy się od życia peł­nią życia? Dla­czego oży­wie­nie życia jest dla nas tak dużym wyzwa­niem?

Jeśli ktoś spyta mnie o naj­częst­szą dia­gnozę osób, które leczę, nie odpo­wiem, że to depre­sja czy stres poura­zowy, choć dole­gli­wo­ści te zda­rzały się aż nazbyt czę­sto wśród tych, któ­rych zna­łam, kocha­łam i pro­wa­dzi­łam ku wol­no­ści. Odpo­wiem, że tym, co nam naj­czę­ściej doskwiera, jest głód. Jeste­śmy głodni. Głodni akcep­ta­cji, uwagi, uczuć. Głodni wol­no­ści życia w pełni, głodni pozna­nia sie­bie samych naprawdę i głodni tego, by być sobą.

Moje wła­sne poszu­ki­wa­nia wol­no­ści i lata doświad­czeń jako psy­cho­lożki kli­nicz­nej nauczyły mnie, że cier­pie­nie jest zja­wi­skiem powszech­nym. Ale bycie ofiarą to kwe­stia wyboru. Ist­nieje róż­nica mię­dzy opre­sją a syn­dro­mem ofiary. W pew­nym momen­cie życia nie­wąt­pli­wie dotknie nas jakaś przy­pa­dłość, nie­szczę­ście lub ktoś nas wyko­rzy­sta; będzie to spo­wo­do­wane przez oko­licz­no­ści, ludzi czy insty­tu­cje, nad któ­rymi nie mamy żad­nej kon­troli lub mamy jej nie­wiele. Takie jest życie. Sta­jemy się ofiarą zja­wisk i sytu­acji, które pocho­dzą z zewnątrz. To może być prze­śla­dowca z podwórka, wście­ka­jący się szef, mał­żo­nek, który bije, nie­wierna kochanka, dys­kry­mi­nu­jące prze­pisy i wypa­dek, na sku­tek któ­rego wylą­du­jemy w szpi­talu.

W prze­ci­wień­stwie do tego syn­drom ofiary ma źró­dła wewnątrz nas. Nikt inny nie zrobi z czło­wieka ofiary – tylko on sam. Sta­jemy się ofia­rami nie dla­tego, że coś nam się przy­da­rza, ale dla­tego, że chcemy nimi być. Roz­wi­jamy w sobie men­tal­ność ofiary – spo­sób myśle­nia, który jest sztywny, który szuka win­nych, jest pesy­mi­styczny, tkwi w prze­szło­ści, który nie wyba­cza, jest odwe­towy i nie ma zdro­wych ogra­ni­czeń czy barier. Gdy decy­du­jemy się na pozo­sta­nie w gra­ni­cach umy­sło­wo­ści ofiary, sta­jemy się swo­imi wła­snymi straż­ni­kami wię­zien­nymi.

Chcę powie­dzieć wyraź­nie jedną rzecz. Mówiąc o ofia­rach i oca­la­łych, nie winię ofiar, gdyż wiele spo­śród nich nie miało żad­nych szans. Ni­gdy nie mogła­bym obwi­niać tych, któ­rych wysłano pro­sto do komór gazo­wych, albo tych, któ­rzy umarli na swo­ich pry­czach, a nawet tych, któ­rzy rzu­cili się na ogro­dze­nia z drutu kol­cza­stego pod napię­ciem. Opła­kuję wszyst­kich ludzi ska­za­nych na prze­moc i wynisz­cze­nie. Żyję po to, by w obli­czu tru­dów życia pokie­ro­wać pozo­sta­łych ku wzmoc­nie­niu.

Chcę rów­nież powie­dzieć, że nie ist­nieje hie­rar­chia cier­pie­nia. Nic nie uczyni mojego bólu gor­szym czy lep­szym od waszego, nie ma wykresu, na któ­rym możemy zazna­czyć waż­ność jed­nego smutku wzglę­dem innego. Ludzie mówią do mnie: „Jest mi obec­nie dość ciężko w życiu, ale nie mam prawa się skar­żyć – to prze­cież nie Auschwitz”.

Tego rodzaju porów­na­nia mogą spra­wić, że będziemy pomniej­szać wła­sne cier­pie­nie. Bycie oca­la­łym, „żyją­cym w pełni”, wymaga cał­ko­wi­tej akcep­ta­cji tego, co było, i tego, co jest. Jeśli pomniej­szamy nasz ból albo karzemy sie­bie za to, że czu­jemy się zagu­bieni, osa­mot­nieni albo prze­stra­szeni wyzwa­niami życia, nawet jeśli komuś innemu mogą się one wydać cał­ko­wi­cie nie­istotne, to wów­czas doko­nu­jemy wyboru, by pozo­stać ofiarą. Nie dostrze­gamy wła­snych decy­zji. Oce­niamy sie­bie samych. Nie chcę, żeby­ście po wysłu­cha­niu mojej histo­rii powie­dzieli: „Moje cier­pie­nie jest mniej istotne”.

Chcę, żeby­ście poznali moją histo­rię i powie­dzieli: „Jeśli ona dała radę, to ja też mogę!”.

Pew­nego ranka przy­ję­łam dwie pacjentki, jedną po dru­giej. Obie były mat­kami po czter­dzie­stce. Córka pierw­szej z nich umie­rała na hemo­fi­lię. Przez więk­szą część wizyty kobieta pła­kała, pyta­jąc Boga, dla­czego zabiera jej dziecko. Było mi jej bar­dzo żal – poświę­ciła się cał­ko­wi­cie opiece nad córką i czuła się po pro­stu zdru­zgo­tana nie­uchron­nie zbli­ża­jącą się stratą. Była wście­kła, zroz­pa­czona i nie była wcale pewna, czy da radę prze­trwać ten ból.

Kolejna pacjentka przy­szła do mnie nie pro­sto ze szpi­tala, lecz z klubu gol­fo­wego. Była roz­ża­lona, bo wła­śnie dostar­czono jej nowego cadil­laca, który był w nie takim, jak miał być, odcie­niu żółci. Jej pro­blem wyda­wał się na pozór błahy, zwłasz­cza w porów­na­niu z cier­pie­niem mojej poprzed­niej pacjentki, któ­rej dziecko umie­rało. Wie­dzia­łam o niej jed­nak na tyle dużo, żeby zro­zu­mieć, że łzy roz­cza­ro­wa­nia z powodu koloru samo­chodu były tak naprawdę łzami roz­cza­ro­wa­nia z powodu waż­niej­szych spraw w jej życiu, które nie poszły tak, jak chciała – mał­żeń­stwa, w któ­rym była samotna; syna, któ­rego wyrzu­cono z kolej­nej szkoły; aspi­ra­cji do kariery, którą porzu­ciła, żeby być do dys­po­zy­cji męża i dziecka. Małe nie­po­koje w naszym życiu czę­sto odzwier­cie­dlają więk­sze straty. Na pozór nie­zna­czące zmar­twie­nia są wyra­zem głęb­szego bólu.

Tam­tego dnia uzmy­sło­wi­łam sobie, jak wiele wspól­nego mają te dwie pacjentki, które wyda­wały się tak od sie­bie różne – jak wiele wspól­nego mają ze sobą i ze wszyst­kimi ludźmi. Obie reago­wały na sytu­ację, nad którą nie miały kon­troli, a która cał­ko­wi­cie roz­mi­nęła się z ich ocze­ki­wa­niami. Obie cier­piały, bo zda­rzyło się nie to, czego pra­gnęły. Pró­bo­wały pogo­dzić to, co było, z tym, co powinno było być. Ból każ­dej z nich był praw­dziwy. Każda z kobiet była w środku ludz­kiego dra­matu – wielu z nas znaj­duje się w sytu­acjach, któ­rych się nie spo­dzie­wa­li­śmy, i nie czu­jemy się gotowi, by sobie z nimi pora­dzić. Obie zasłu­gi­wały na moje współ­czu­cie. Obie miały poten­cjał, by się wyle­czyć. Obie kobiety, tak jak każdy z nas, miały wybór postawy i dzia­ła­nia, które mogły zmie­nić je z ofiar w oca­lałe, nawet jeśli oko­licz­no­ści, z któ­rymi się zma­gały, nie ule­gną zmia­nie. Oca­lali nie mają czasu pytać: dla­czego ja? Dla oca­la­łych jedy­nym istot­nym pyta­niem jest: co teraz?

Nie­za­leż­nie od tego, czy prze­ży­wa­cie wła­śnie świt, połu­dnie, czy też późny wie­czór życia, czy wie­cie, co to głę­bo­kie cier­pie­nie, czy też dopiero od nie­dawna zaczy­na­cie zma­gać się z losem, czy pierw­szy raz się zako­chu­je­cie, czy też tra­ci­cie part­nera, który umiera ze sta­ro­ści, czy docho­dzi­cie do sie­bie po czymś, co zmie­niło wasz bieg życia, czy też szu­ka­cie małej poprawy, która mogłaby wnieść nieco wię­cej rado­ści do waszego życia, bar­dzo chcia­ła­bym wam pomóc odkryć, jak uciec z obozu kon­cen­tra­cyj­nego waszego wła­snego umy­słu i jak stać się osobą, którą zamie­rza­li­ście być. Chcia­ła­bym wam pomóc doświad­czyć wol­no­ści od prze­szło­ści, wol­no­ści od pora­żek i obaw, wol­no­ści od gniewu i błę­dów, wol­no­ści od żalu i nie­prze­pra­co­wa­nej żałoby, a także wol­no­ści do cie­sze­nia się pełną, bogatą ucztą życia. Nie mamy moż­li­wo­ści wyboru życia bez cier­pie­nia. Ale możemy wybrać wol­ność, uwol­nić się od prze­szło­ści, nie­za­leż­nie od tego, co nam się przy­da­rza, i chwy­tać to, co moż­liwe. Zapra­szam was do pod­ję­cia decy­zji o wybo­rze wol­no­ści.

Tak jak chałka, którą moja matka pie­kła na piąt­kową kola­cję, książka ta ma trzy pasma: moją opo­wieść o prze­trwa­niu, moją opo­wieść o odzy­ski­wa­niu zdro­wia i opo­wie­ści o wspa­nia­łych ludziach, któ­rych mia­łam zaszczyt pro­wa­dzić na dro­dze do wol­no­ści. Prze­ka­za­łam tu moje doświad­cze­nia zgod­nie z tym, co pamię­tam. Opo­wie­ści o pacjen­tach dokład­nie odzwier­cie­dlają jądro ich doświad­czeń, zmie­ni­łam jed­nak wszyst­kie nazwi­ska i szcze­góły doty­czące toż­sa­mo­ści, a w niektó­rych przy­pad­kach stwo­rzy­łam postaci zło­żone z doświad­czeń kilku pacjen­tów sto­ją­cych w obli­czu podob­nych wyzwań. Cała książka jest opo­wie­ścią o wybo­rach, tych dużych i tych małych, wybo­rach, które mogą pro­wa­dzić nas od traumy do triumfu, od mroku do świa­tła, z wię­zie­nia ku wol­no­ści.

Roz­dział 1

Cztery pytania

Gdy­bym miała spro­wa­dzić całe moje życie do jed­nej chwili, jed­nego obrazu, to wygląda on tak: trzy kobiety w ciem­nych weł­nia­nych płasz­czach cze­kają, trzy­ma­jąc się pod ręce, sto­jąc na wydep­ta­nej ziemi dzie­dzińca. Są wykoń­czone. Mają zaku­rzone buty. Stoją w dłu­giej kolejce.

Te trzy kobiety to moja matka, moja sio­stra Magda i ja. To nasza ostat­nia wspólna chwila. Nie wiemy o tym. Nie chcemy w ogóle brać tego pod uwagę. A może jeste­śmy zbyt zmę­czone, by w ogóle zasta­na­wiać się nad tym, co nas czeka. To moment oddzie­le­nia – matki od córek, dotych­cza­so­wego życia od tego, które nadej­dzie. A jed­nak dopiero z per­spek­tywy czasu można nadać mu to zna­cze­nie.

Widzę nas trzy od tyłu, jak­bym była następna w kolejce. Dla­czego noszę w pamięci tył głowy matki, a nie jej twarz? Dłu­gie włosy ma mister­nie sple­cione i spięte na czubku głowy. Jasno­brą­zowe loki Magdy się­gają jej ramion. Moje ciemne włosy scho­wane są pod sza­lem. Matka stoi w środku, a Magda i ja pochy­lamy się w jej stronę. Nie da się stwier­dzić, czy to my pod­trzy­mu­jemy ją w pozy­cji pio­no­wej, czy też jest odwrot­nie, to jej siła jest fila­rem wspie­ra­ją­cym Magdę i mnie.

Ten moment to próg, po prze­kro­cze­niu któ­rego dozna­łam w życiu ogrom­nych strat. Przez sie­dem­dzie­siąt lat wciąż od nowa wra­ca­łam do tego obrazu naszych trzech postaci. Bada­łam go, tak jak­bym przy wystar­cza­jąco dokład­nej ana­li­zie mogła odzy­skać coś cen­nego. Jak­bym mogła odzy­skać życie sprzed tam­tej chwili, życie poprze­dza­jące stratę. Jakby to było moż­liwe.

Wra­cam, żeby pozo­stać chwilę dłu­żej w tam­tym cza­sie, gdy trzy­mamy się pod ręce i przy­na­le­żymy do sie­bie. Widzę nasze pochy­lone ramiona. Kurz pokry­wa­jący skraje naszych płasz­czy. Moja matka. Moja sio­stra. Ja.

Wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa to czę­sto migawki, krót­kie chwile czy spo­tka­nia, które, zebrane razem, two­rzą album z wycin­kami z naszego życia. To wszystko, co mamy, żeby zro­zu­mieć opo­wieść, którą pra­gniemy sobie samym opo­wie­dzieć o tym, kim jeste­śmy.

Moje naj­in­tym­niej­sze wspo­mnie­nie o matce, też z czasu, zanim nas roz­dzie­lono, choć je pie­lę­gnuję, jest pełne smutku i poczu­cia straty. Jeste­śmy same w kuchni, ona owija resztki strucli, którą wcze­śniej upie­kła – widzia­łam, jak for­mo­wała cia­sto ręką i ukła­dała niczym cięż­kie płótno na stole w jadalni.

– Poczy­taj mi – mówi, a ja przy­no­szę z jej sto­lika noc­nego zaczy­tany egzem­plarz Prze­mi­nęło z wia­trem. Już raz kie­dyś go prze­czy­ta­ły­śmy. Teraz zaczy­namy od początku. Zatrzy­muję się na tajem­ni­czym napi­sie, po angiel­sku, na stro­nie tytu­ło­wej tłu­ma­cze­nia. To pismo odręczne męż­czy­zny, ale nie mojego ojca. Matka powie­działa tylko, że książka była pre­zen­tem od czło­wieka, któ­rego poznała, kiedy pra­co­wała w mini­ster­stwie spraw zagra­nicz­nych, zanim spo­tkała ojca.

Sie­dzimy na krze­słach przy pie­cyku. Choć mam dopiero dzie­więć lat, tę powieść dla doro­słych czy­tam płyn­nie.

– Cie­szę się, że jesteś mądra, bo urodą nie grze­szysz – powta­rzała mi matka, łącząc kom­ple­ment z kry­tyką. Cza­sem jest dla mnie surowa. Ale doce­niam tę chwilę. Gdy razem czy­tamy, nie muszę się nią z nikim dzie­lić. Zagłę­biam się w sło­wach, opo­wie­ści i uczu­ciu, że jestem z nią sama na całym świe­cie. Pod koniec wojny Scar­lett wraca do Tary, gdzie dowia­duje się, że jej matka nie żyje, a ojciec pogrą­żony jest w żało­bie. „Bóg mi świad­kiem – mówi Scar­lett – że ni­gdy wię­cej głodna nie będę”3. Moja matka zamyka oczy i opiera głowę o opar­cie krze­sła. Chcę jej usiąść na kola­nach. Chcę oprzeć głowę na jej piersi. Chcę, żeby ustami dotknęła moich wło­sów.

– Tara… – mówi. – Ame­ryka. To miej­sce, które warto zoba­czyć.

Chcia­ła­bym, żeby moje imię wypo­wia­dała z takim samym uczu­ciem, z jakim wyma­wia nazwę kraju, w któ­rym ni­gdy nie była. Wszyst­kie zapa­chy kuchni mojej matki to dla mnie dra­ma­tyczne połą­cze­nie głodu i uczty – zawsze, nawet pod­czas uczty, poja­wia się tęsk­nota. Nie wiem, czy jest jej, czy moja, czy też nasza wspólna.

Sie­dzimy, a mię­dzy nami pło­nie ogień.

– Kiedy byłam w twoim wieku… – zaczyna.

Teraz, gdy mówi, boję się poru­szyć; boję się, że jeśli to zro­bię, ona zamilk­nie.

– Kiedy byłam w twoim wieku, młod­sze rodzeń­stwo spało razem, a ja i matka spa­ły­śmy w jed­nym łóżku. Pew­nego ranka obu­dzi­łam się, bo wołał mnie ojciec: „Ilonka, obudź matkę, nie zro­biła jesz­cze śnia­da­nia i nie przy­go­to­wała mi ubra­nia”. Odwró­ci­łam się do leżą­cej obok mnie pod koł­drą matki. Ale ona się nie ruszała. Nie żyła.

Ni­gdy wcze­śniej mi tego nie opo­wia­dała. Chcę poznać każdy szcze­gół tej chwili, gdy córka budzi się obok matki, którą wła­śnie stra­ciła. Jed­no­cze­śnie pra­gnę odwró­cić wzrok. Myśle­nie o tym jest zbyt prze­ra­ża­jące.

– Tam­tego popo­łu­dnia, gdy ją pocho­wali, myśla­łam, że zło­żyli ją do ziemi żywą. Wie­czo­rem ojciec powie­dział, żebym przy­go­to­wała rodzinną kola­cję. Tak też zro­bi­łam.

Chcę usły­szeć dal­szy ciąg tej histo­rii. Cze­kam na morał, który pojawi się na koniec, albo na pocie­sze­nie.

– Czas spać – mówi tylko matka. Pochyla się, by zebrać popiół spod pie­cyka.

W kory­ta­rzu za naszymi drzwiami sły­chać kroki. Czuję zapach tyto­niu ojca, jesz­cze zanim sły­szę brzęk klu­czy w zamku.

– Dro­gie panie – woła – jesz­cze nie śpi­cie?

Wcho­dzi do kuchni w swo­ich błysz­czą­cych butach i ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze, z sze­ro­kim uśmie­chem i małym worecz­kiem w dłoni. Wrę­cza mi go i gło­śno całuje mnie w czoło.

– Znów wygra­łem – chwali się.

Zawsze gdy gra z przy­ja­ciółmi w karty lub bilard, dzieli się ze mną wygraną. Dziś przy­niósł cia­steczko z różo­wym wzor­kiem. Gdy­bym była moją sio­strą Magdą, matka, która zawsze mar­twi się jej wagą, wyrwa­łaby mi łakoć, ale w moją stronę kiwa głową, pozwa­la­jąc mi zjeść ciastko.

Teraz stoi, rusza od pie­cyka w kie­runku zlewu. Ojciec zatrzy­muje ją, pod­nosi jej dłoń, by okrę­cić ją wokół sie­bie – matka pozwala mu to zro­bić, ale jest przy tym sztywna i się nie uśmie­cha. Ojciec przy­ciąga ją, obej­muje, jedną rękę kła­dzie jej na ple­cach, drugą przy­kłada do piersi. Matka odpy­cha go.

– Twoja matka jest mną roz­cza­ro­wana – mówi ojciec pół­szep­tem, gdy wycho­dzimy z kuchni. Czy chce, żeby usły­szała, czy też jest to sekret prze­zna­czony tylko dla mnie? Tak czy ina­czej, zapi­suję to w pamięci do prze­my­śle­nia póź­niej. A jed­nak roz­go­ry­cze­nie w jego gło­sie wywo­łuje we mnie lęk.

– Co wie­czór chcia­łaby cho­dzić do opery, pro­wa­dzić wykwintne życie kosmo­po­litki. A ja jestem tylko zwy­kłym kraw­cem. Kraw­cem, który gra w bilard.

Prze­grany ton głosu ojca nie­po­koi mnie. Ojciec jest w naszym mie­ście dobrze znany i lubiany. Zabawny, uśmiech­nięty, pełen życia, zawsze wydaje się w dobrym nastroju. W jego towa­rzy­stwie jest wesoło. Spo­tyka się z licz­nymi przy­ja­ciółmi. Uwiel­bia jeść (zwłasz­cza szynkę; cza­sem prze­myca ją do naszego koszer­nego gospo­dar­stwa domo­wego i zjada nad gazetą, w którą była zawi­nięta, wpy­cha­jąc mi do ust kawałki zabro­nio­nej wie­przo­winy i zno­sząc oskar­że­nia matki, że kiep­ski z niego wzór do naśla­do­wa­nia). Jego zakład kra­wiecki zdo­był dwa złote medale. Nie jest zwy­kłym rze­mieśl­ni­kiem, który szyje równe szwy i doko­nuje pro­stych prze­ró­bek. Jest mistrzem kra­wiec­twa. Tak poznał matkę – przy­szła do jego zakładu, bo potrze­bo­wała sukni, a on cie­szył się wielką renomą. Pra­gnął zostać leka­rzem, nie kraw­cem, lecz ojciec mu to odra­dził, i to roz­cza­ro­wa­nie sobą samym cza­sem powraca.

– Nie jesteś zwy­czaj­nym kraw­cem, tato – zapew­niam go. – Jesteś naj­lep­szym kraw­cem!

– A ty będziesz naj­le­piej ubraną panną w całych Koszy­cach – mówi, kle­piąc mnie po gło­wie. – Masz świetną figurę, ubra­nia dobrze na tobie leżą.

Wydaje się, że się pozbie­rał. Zepchnął swoje roz­cza­ro­wa­nie z powro­tem w cień. Docho­dzimy do drzwi sypialni, którą dzielę z Magdą i naszą śred­nią sio­strą Klarą. Tam widzę Magdę; udaje, że odra­bia zada­nie domowe, a Klara wyciera kala­fo­nię ze swo­ich skrzy­piec. Przez chwilę sto­imy z ojcem przy drzwiach, żadne z nas nie chce jesz­cze odejść.

– Wiesz, chcia­łem, żebyś była chłop­cem – mówi ojciec. – Gdy się uro­dzi­łaś, to trza­sną­łem drzwiami, taki byłem wście­kły, że mam kolejną córkę. Ale teraz tylko z tobą mogę poroz­ma­wiać. – Całuje mnie w czoło.

Uwiel­biam, gdy ojciec obda­rza mnie uwagą. Tak jak w przy­padku matki, jest ona cenna… ale i nie­trwała. Jakby to, czy jestem warta ich miło­ści, miało mniej­szy zwią­zek ze mną samą, a więk­szy z ich samot­no­ścią. Jakby moja toż­sa­mość nie wyni­kała z tego, kim jestem czy co mam, a była jedy­nie miarą tego, czego bra­kuje każ­demu z moich rodzi­ców.

– Dobra­noc, Dicuka – mówi w końcu ojciec. Używa imie­nia, które wymy­śliła dla mnie matka. Dicu–ka. Te nic nie­zna­czące sylaby brzmią przy­jem­nie w moich uszach.

– Powiedz sio­strom, że czas gasić świa­tło.

Gdy wcho­dzę do pokoju, Magda i Klara witają mnie pio­senką, którą dla mnie uło­żyły. Wymy­śliły ją, kiedy mia­łam trzy latka i na sku­tek źle wyko­na­nego zabiegu zaczęło mi zezo­wać jedno oko.

– Jesteś taka brzydka, wątła taka – śpie­wają. – Męża ni­gdy nie znaj­dziesz.

Od tam­tego wypadku, cho­dząc, opusz­czam głowę, żeby nie widzieć, jak ktoś patrzy na moją znie­kształ­coną twarz. Nie wiem jesz­cze, że pro­blem nie polega na tym, iż sio­stry prze­śla­dują mnie zło­śliwą pio­senką, ale na tym, że im wie­rzę. Jestem tak prze­ko­nana o tym, że jestem gor­sza, iż ni­gdy nie przed­sta­wiam się ludziom z imie­nia. Ni­gdy nie mówię: jestem Edie. Klara jest cudow­nym dziec­kiem skrzy­piec. Gdy miała pięć lat, nauczyła się grać kon­cert skrzyp­cowy Men­dels­sohna. Jestem sio­strą Klary – mówię.

Ale dzi­siaj dowie­dzia­łam się cze­goś szcze­gól­nego.

– Mama naszej mamy umarła, kiedy mama miała dokład­nie tyle lat, co ja – mówię im. Jestem tak pewna, że tylko ja o tym wiem, iż nie przy­cho­dzi mi do głowy, że dla moich sióstr to żadna nowina, że dowie­dzia­łam się ostat­nia, a nie pierw­sza.

– Żar­tu­jesz – mówi Magda z tak wyraź­nym sar­ka­zmem w gło­sie, że nawet ja go odczy­tuję. Ma pięt­na­ście lat, duży biust, zmy­słowe usta, pofa­lo­wane włosy. Gdy były­śmy młod­sze, poka­zy­wała mi, jak wrzu­cać z okna naszego pokoju wino­grona do fili­ża­nek z kawą osób sie­dzą­cych na tara­sie na dole. Z jej inspi­ra­cji wkrótce wymy­ślę wła­sne zabawy. Ale wtedy stawki będą już inne. Razem z kole­żanką będę pod­cho­dzić do chłop­ców w szkole albo na ulicy.

– Spo­tkajmy się o czwar­tej na placu pod zega­rem – będziemy do nich świer­go­tać, trze­po­cząc rzę­sami. Oni przyjdą, zawsze będą przy­cho­dzić, cza­sem oszo­ło­mieni, cza­sem nie­śmiali, cza­sem pewni sie­bie, pełni ocze­ki­wań. W bez­piecz­nym punk­cie obser­wa­cyj­nym – w moim pokoju – moja przy­ja­ciółka i ja będziemy stać w oknie i patrzeć, jak chłopcy nad­cho­dzą.

– Nie drocz się tak – rzuca teraz Klara do Magdy. Jest od niej młod­sza, ale wtrąca się, by mnie ochro­nić.

– To zdję­cie, które wisi nad pia­ni­nem, wiesz które? – zwraca się do mnie. – To, do któ­rego mama zawsze mówi. Jest na nim jej matka.

Znam zdję­cie, o któ­rym mówi. Patrzę na nie codzien­nie, odkąd się uro­dzi­łam.

– Pomóż mi, pomóż – szep­cze matka w stronę por­tretu, odku­rza­jąc pia­nino czy wycie­ra­jąc pod­łogę. Czuję zakło­po­ta­nie, ponie­waż ni­gdy nie zapy­ta­łam matki ani nikogo innego, kto jest na tym zdję­ciu. Jestem roz­cza­ro­wana, że infor­ma­cja, którą posia­dłam, nie nadaje mi spe­cjal­nego sta­tusu u sióstr.

Jestem przy­zwy­cza­jona do bycia tą cichą, nie­wi­dzialną sio­strą. Nie zdaję sobie sprawy, że Magda może mieć dosyć gra­nia roli klauna, a Klara może nie zno­sić bycia cudow­nym dziec­kiem. Ani na sekundę nie wolno jej prze­stać być nie­zwy­kłą, ina­czej może wszystko stra­cić – podziw, do któ­rego przy­wy­kła, całą swoją toż­sa­mość. Magda i ja musimy pra­co­wać, by coś dostać, i ni­gdy nie mamy pew­no­ści, że będzie tego wystar­cza­jąco dużo. Klara musi się mar­twić, że w każ­dej chwili może popeł­nić kar­dy­nalny błąd i straci wszystko. Gra na skrzyp­cach od trze­ciego roku życia, odkąd jestem na świe­cie. Dopiero znacz­nie póź­niej uświa­do­mię sobie, jakim kosz­tem osią­gnęła swój suk­ces – zre­zy­gno­wała z dzie­ciń­stwa. Ni­gdy nie widzia­łam, żeby bawiła się lal­kami. Zamiast tego stała przy otwar­tym oknie, gdzie ćwi­czyła grę na skrzyp­cach, i dopóty nie osią­gnęła satys­fak­cji, dopóki nie przy­cią­gnęła uwagi prze­chod­niów, któ­rzy sta­wali się świad­kami jej talentu.

– Czy mama kocha tatę? – pytam teraz sióstr. Dystans mię­dzy rodzi­cami, smutne wyzna­nia, które od nich usły­sza­łam, przy­po­mi­nają mi, że ni­gdy nie widzia­łam, aby się wystro­ili i razem gdzieś wyszli.

– Co to za pyta­nie? – mówi Klara. Choć zaprze­cza moim wąt­pli­wo­ściom, wydaje mi się, że w jej oczach widzę nić poro­zu­mie­nia. Ni­gdy wię­cej o tym nie poroz­ma­wiamy, choć ja będę pró­bo­wać. Całe lata zaj­mie mi zro­zu­mie­nie tego, co moje sio­stry muszą już wie­dzieć – że to, co nazy­wamy miło­ścią, jest czę­sto czymś warun­ko­wym, nagrodą za dobre wyko­na­nie tego, na co się uma­wia­cie.

Gdy zakła­damy koszule nocne i kła­dziemy się do łóżka, odwra­cam myśli od mar­twie­nia się o rodzi­ców i kie­ruję je na mojego nauczy­ciela baletu i jego żonę, na uczu­cie, któ­rego doznaję, gdy prze­ska­ku­jąc po dwa lub trzy schodki naraz, wbie­gam do stu­dia, zrzu­cam szkolne ubra­nia i zakła­dam try­kot oraz raj­stopy. Uczę się baletu, odkąd skoń­czy­łam pięć lat, a matka zorien­to­wała się, że nie jestem muzy­kiem i mam inny talent. Wła­śnie dzi­siaj ćwi­czy­li­śmy szpa­gat. Nasz balet­mistrz przy­po­mniał nam, że siła i ela­stycz­ność są nie­ro­ze­rwalne, że aby jeden mię­sień mógł się napiąć, drugi musi się roz­prę­żyć. Aby dojść do roz­cią­gło­ści i gib­ko­ści, musimy mieć silny krę­go­słup.

Instruk­cje te prze­cho­wuję w gło­wie jak modli­twę. Scho­dzę w dół, krę­go­słup pro­sty, mię­śnie brzu­cha napięte, nogi roz­cią­gają się na zewnątrz. Wiem, jak oddy­chać, zwłasz­cza gdy czuję, że utknę­łam. Widzę moje ciało roz­cią­gające się jak struny na skrzyp­cach mojej sio­stry, odnaj­du­jące dokład­nie miej­sce napię­cia, dzięki któ­remu gra cały instru­ment. I jestem na dole. W peł­nym szpa­ga­cie. Udało się.

– Brawo! – Mój mistrz klasz­cze w dło­nie. – Nie zmie­niaj pozy­cji. – Pod­nosi mnie z pod­łogi ponad swoją głowę. Trudno jest utrzy­mać nogi cał­ko­wi­cie wypro­sto­wane bez pod­łoża, na któ­rym można się oprzeć, ale przez chwilę czuję się jak zło­żona w ofie­rze. Czuję się jak czy­ste świa­tło.

– Editke – mówi nauczy­ciel – wszelka eks­taza w twoim życiu będzie się brała z wnę­trza.

Wiele lat minie, zanim w pełni zro­zu­miem, co ma na myśli. Teraz wiem tylko, że umiem oddy­chać, obra­cać się, robić wyrzuty i skłony. Gdy moje mię­śnie roz­cią­gają się i wzmac­niają, każdy ruch, każda poza zdaje się wołać: „To ja, to ja, to ja. Jestem mną. Jestem kimś”.

Pamięć to święta zie­mia. Ale zara­zem udrę­czona. To miej­sce, w któ­rym gniew, wina i smu­tek krążą niczym wygłod­niałe ptaki wygrze­bu­jące resztki wciąż z tych samych sta­rych kości. To miej­sce, dokąd się udaję w poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi na pyta­nie, na które nie ma odpo­wie­dzi: dla­czego oca­la­łam?

Mam sie­dem lat, moi rodzice urzą­dzają wie­czorne przy­ję­cie. Wysy­łają mnie, żebym napeł­niła dzba­nek wodą. Z kuchni sły­szę, jak żar­tują:

– Ją mogli­śmy sobie daro­wać.

Myślę, że chcą powie­dzieć, że zanim się poja­wi­łam, rodzina była już kom­pletna. Mieli córkę, która grała na pia­ni­nie, i drugą, która grała na skrzyp­cach. Ja jestem nie­po­trzebna, nie­wy­star­cza­jąco dobra, nie ma dla mnie miej­sca, tak myślę. W taki wła­śnie spo­sób błęd­nie inter­pre­tu­jemy fakty z naszego życia, czy­nimy zało­że­nia i nie spraw­dzamy ich; tak wymy­ślamy sobie jakąś histo­rię, którą następ­nie powta­rzamy, wzmac­nia­jąc te ele­menty we wła­snym wnę­trzu, o któ­rych ist­nie­niu już jeste­śmy prze­ko­nani.

Pew­nego dnia, gdy mam osiem lat, posta­na­wiam uciec. Spraw­dzę, czy to prawda, że jestem zbędna, nie­wi­dzialna. Zoba­czę, czy moi rodzice w ogóle zauważą, że mnie nie ma. Zamiast iść do szkoły, wsia­dam do tro­lej­busu, który jedzie do moich dziad­ków. Wie­rzę, że oni – ojciec i maco­cha mojej matki – ukryją mnie u sie­bie. Toczą nie­koń­czące się boje z matką, sta­jąc po stro­nie Magdy, i wkła­dają cia­steczka do szu­flady jej szafy. Czuję się z nimi bez­piecz­nie, choć pozwa­lają na rze­czy zaka­zane. Trzy­mają się za ręce, moi rodzice ni­gdy tego nie robią. W ich miło­ści nie ma nic na pokaz, nie trzeba niczego uda­wać, żeby wkraść się w ich łaski. Są uoso­bie­niem kom­fortu – zapach antry­kotu i pie­czo­nej fasoli, chałki, czu­lentu, gęstego gula­szu, który bab­cia nie­sie w sza­bas do pie­karni, żeby tam go upiec, gdyż zgod­nie z orto­dok­syjną prak­tyką nie wolno wtedy korzy­stać z wła­snego pieca.

Dziad­ko­wie bar­dzo się cie­szą na mój widok. To cudowny pora­nek. Sie­dzę w kuchni, jem orze­chowe bułeczki. Ale potem roz­lega się dzwo­nek u drzwi. Mój dzia­dek idzie otwo­rzyć. Chwilę póź­niej szyb­kim kro­kiem wcho­dzi do kuchni. Ma pro­blemy ze słu­chem, dla­tego słowa ostrze­że­nia wypo­wiada zbyt gło­śno.

– Cho­waj się, Dicuka! – krzy­czy. – Twoja matka tu jest!

Pró­bu­jąc mnie ochro­nić, wydaje mnie.

Naj­bar­dziej ude­rza mnie wyraz twa­rzy mojej matki w momen­cie, gdy zauważa mnie w kuchni dziad­ków. Nie jest po pro­stu zasko­czona, że tam jestem, ale wygląda, jakby zasko­czył ją w ogóle fakt mojego ist­nie­nia. Jak­bym nie była tym kimś, kim chcia­łaby czy ocze­ki­wała, bym była.

Ni­gdy nie będę piękna. Matka posta­wiła tę sprawę jasno, ale w dzie­sią­tym roku mojego życia spra­wia, że nie będę już musiała cho­wać twa­rzy. Dok­tor Klein w Buda­pesz­cie naprawi moje zezu­jące oko. W pociągu jem cze­ko­ladę i cie­szę się uwagą matki, którą mam na wyłącz­ność.

– Klein jest sławny – mówi – był pierw­szym, który wyko­nał ope­ra­cję na oku bez znie­czu­le­nia.

Tak pochło­nął mnie roman­tyzm podróży, że nie zdaję sobie sprawy, iż to ostrze­że­nie. Ni­gdy nie wpa­dłam na to, że ope­ra­cja będzie boleć. Aż do chwili, gdy zawład­nął mną ból. Matka i krewni, któ­rzy pomo­gli nam nawią­zać kon­takt ze słyn­nym dok­to­rem Kle­inem, przy­trzy­mują moje wierz­ga­jące ciało na stole. Uczu­cie, że ludzie, któ­rzy mnie kochają, unie­moż­li­wiają mi poru­sza­nie się, jest gor­sze niż ból, ogromny, nie­skoń­czony. Dopiero póź­niej, długo potem, kiedy się oka­zało, że ope­ra­cja się udała, jestem w sta­nie spoj­rzeć na tę scenę oczami mojej matki: jak wiele cier­pie­nia musiało jej spra­wić moje wła­sne.

Naj­szczę­śliw­sza jestem w samot­no­ści, kiedy mogę scho­wać się do swo­jego wewnętrz­nego świata. Gdy mam trzy­na­ście lat, pew­nego ranka w dro­dze do szkoły, pry­wat­nego gim­na­zjum, ćwi­czę kroki do układu Nad pięk­nym modrym Duna­jem, z któ­rym moja grupa bale­towa wystąpi na festi­walu nad rzeką. Potem górę bie­rze kre­atyw­ność i odla­tuję w nowym, wła­snym tańcu, w któ­rym wyobra­żam sobie, jak spo­tkali się moi rodzice. Odtwa­rzam role ich obojga. Matka wcho­dzi do pokoju, ojciec bła­znuje, uda­jąc nie­do­wie­rza­nie, gdy ją zauważa. Ona obraca się prę­dzej, pod­ska­kuje wyżej. Cały łuk mojego ciała staje się rado­snym śmie­chem. Ni­gdy nie widzia­łam matki ura­do­wa­nej, ni­gdy nie sły­sza­łam, by śmiała się naprawdę szcze­rze, ale we wła­snym ciele czuję nie­ogra­ni­czone źró­dło jej szczę­ścia.

Gdy jestem już w szkole, oka­zuje się, że zni­kły pie­nią­dze, które dał mi ojciec na opła­ce­nie cze­snego za cały kwar­tał. W tanecz­nym zatra­ce­niu musia­łam je zgu­bić. Spraw­dzam każdą kie­szeń i fałdę w ubra­niu, ale pie­nię­dzy nie ma. Przez cały dzień strach przed ujaw­nie­niem tego ojcu jest jak palący lód w żołądku. W domu, gdy ojciec pod­nosi na mnie pię­ści, nie jest w sta­nie na mnie patrzeć. To pierw­szy raz, kiedy bije mnie czy któ­rą­kol­wiek z nas. Gdy skoń­czył, nie powie­dział ani słowa. Tej nocy, leżąc w łóżku, pra­gnę umrzeć, żeby ojciec musiał cier­pieć z powodu tego, co mi zro­bił. A potem pra­gnę, żeby on umarł.

Czy te wspo­mnie­nia niosą ze sobą wyobra­że­nie o mojej sile? Czy też o mojej krzyw­dzie? Być może dzie­ciń­stwo każ­dego z nas jest obsza­rem, na któ­rym usi­łu­jemy okre­ślić, na ile się liczymy, a na ile jeste­śmy nie­ważni; swego rodzaju mapą, na któ­rej stu­diu­jemy wymiary i gra­nice wła­snej war­to­ści.

Być może każde życie polega na ana­li­zie rze­czy, któ­rych nie mamy, a któ­rych pra­gniemy, i tych, które mamy, a któ­rych wole­li­by­śmy nie mieć.

Wiele dzie­się­cio­leci zabrało mi, zanim odkry­łam, że mogę podejść do wła­snego życia, zada­jąc inne pyta­nie. Nie: dla­czego prze­ży­łam? Ale: co mogę zro­bić z życiem, które mi dano?

Zwy­kłe ludz­kie dra­maty mojej rodziny były dodat­kowo zagma­twane z powodu gra­nic i wojen. Przed pierw­szą wojną świa­tową region Sło­wa­cji, w któ­rym się uro­dzi­łam i wycho­wa­łam, sta­no­wił część Austro-Węgier. Dzie­sięć lat przed moimi naro­dzi­nami, w 1918 roku, wojna, a potem posta­no­wie­nia trak­tatu wer­sal­skiego, na nowo nary­so­wały mapę Europy i utwo­rzyły nowe pań­stwo. Cze­cho­sło­wa­cja została skle­cona z rol­ni­czej Sło­wa­cji, kraju mojej rodziny, który był etnicz­nie węgier­ski i sło­wacki; bar­dziej prze­my­sło­wych obsza­rów Czech i Moraw, które były etnicz­nie cze­skie; oraz pod­kar­pac­kiej Rusi, obszaru sta­no­wią­cego teraz część Ukra­iny. Wraz z utwo­rze­niem Cze­cho­sło­wa­cji moje mia­sto – węgier­ska Kassa – prze­obra­ziło się w czechosło­wackie Koszyce. A moja rodzina stała się podwójną mniej­szo­ścią. Byli­śmy etnicz­nymi Węgrami miesz­ka­ją­cymi wśród cze­skiej więk­szo­ści, a do tego byli­śmy Żydami.

Choć Żydzi miesz­kali na Sło­wa­cji od XI wieku, dopiero w 1840 roku pozwo­lono im osie­dlić się w Kas­sie. Nawet wów­czas jed­nak wła­dze mia­sta, przy wspar­ciu chrze­ści­jań­skich gil­dii han­dlo­wych, utrud­niały życie żydow­skim rodzi­nom, które chciały tam osiąść. Mimo to na prze­ło­mie wie­ków w Kas­sie funk­cjo­no­wała jedna z naj­więk­szych w Euro­pie wspól­not żydow­skich. W odróż­nie­niu od innych państw środ­ko­wo­eu­ro­pej­skich, na przy­kład Pol­ski, Węgry nie izo­lo­wały Żydów (to dla­tego moja rodzina mówiła wyłącz­nie po węgier­sku, a nie w jidysz). Nie byli­śmy pod­da­wani segre­ga­cji i mie­li­śmy sporo moż­li­wo­ści na polu edu­ka­cyj­nym, zawo­do­wym czy kul­tu­ral­nym. Mimo to wciąż spo­ty­ka­li­śmy się z uprze­dze­niami, zarówno tymi ledwo dostrze­gal­nymi, jak i bez­po­śred­nimi. Anty­se­mi­ty­zmu nie wymy­ślili nazi­ści. Dora­sta­jąc, przy­swo­iłam sobie pewne poczu­cie niż­szo­ści i prze­ko­na­nie, że bez­piecz­niej jest nie przy­zna­wać się, że jestem Żydówką, że lepiej się zasy­mi­lo­wać, wmie­szać w tłum, ni­gdy się nie wyróż­niać. Trudno było w takiej sytu­acji odna­leźć wła­sną toż­sa­mość i poczu­cie przy­na­leż­no­ści. A potem w 1938 roku Węgry ponow­nie zaanek­to­wały Koszyce, a my poczu­li­śmy, jakby dom znów stał się domem.

Moja matka stoi na naszym bal­ko­nie w pałacu Andrássy’ego – sta­rym gma­chu prze­bu­do­wa­nym na budy­nek miesz­kalny. Do balu­strady przy­mo­co­wała orien­talny dywan. Nie dla­tego, że sprząta. Świę­tuje. Admi­rał Miklós Hor­thy, Jego Naj­ja­śniej­sza Mość Regent Kró­le­stwa Węgier, przy­bywa dziś, by for­mal­nie przy­wi­tać nasze mia­sto w swoim kraju. Rozu­miem pod­nie­ce­nie i dumę moich rodzi­ców. Przy­na­le­żymy! Dziś ja także witam Hor­thy’ego. Wyko­nuję taniec. Mam na sobie węgier­ski strój – odważny kwie­ci­sty haft na jasnej weł­nia­nej kami­zelce i spód­nicy, falu­jącą bluzkę z bia­łymi ręka­wami, wstążki, koronki, czer­wone kozaki. Gdy wyko­nuję nad rzeką szpa­gat w pio­nie, Hor­thy bije brawo. Obej­muje tan­ce­rzy. Obej­muje mnie.

– Dicuka, chcia­ła­bym być blon­dynką, tak jak Klara – szep­cze Magda przed snem.

Wciąż jesz­cze lata dzielą nas od godziny poli­cyj­nej i dys­kry­mi­nu­ją­cych ustaw, ale parada Hor­thy’ego jest pierw­szym aktem tego, co ma nadejść. Oby­wa­tel­stwo węgier­skie z jed­nej strony dało nam poczu­cie przy­na­leż­no­ści, z dru­giej zaś wyklu­cze­nia. Jeste­śmy bar­dzo szczę­śliwi, że możemy mówić wła­snym języ­kiem, że jeste­śmy akcep­to­wani jako Węgrzy, ale ta akcep­ta­cja jest uwa­run­ko­wana asy­mi­la­cją. Sąsie­dzi twier­dzą, że tylko etniczni Węgrzy, któ­rzy nie są Żydami, powinni móc nosić tra­dy­cyjne stroje.

– Lepiej się nie ujaw­niaj, że jesteś Żydówką – ostrzega mnie moja sio­stra Magda. – Bo ludzie będą chcieli ode­brać ci twoje piękne ubra­nia.

Magda jest pier­wo­rodna, tłu­ma­czy mi świat. Podaje szcze­góły, czę­sto nie­po­ko­jące, które ana­li­zuję i nad któ­rymi się zasta­na­wiam. W 1939 roku, gdy nie­mieccy nazi­ści najeż­dżają Pol­skę, węgier­scy nazi­ści – strza­ło­krzy­żowcy – zaj­mują miesz­ka­nie pod nami w budynku pałacu Andrássy’ego. Plują na Magdę. Eks­mi­tują nas. Prze­no­simy się do nowego miesz­ka­nia przy ulicy Lajosa Kos­su­tha 6, ale to boczna uliczka, nie główna, co nega­tyw­nie wpływa na sytu­ację zakładu mojego ojca. Miesz­ka­nie jest dostępne, bo jego poprzedni loka­to­rzy, inna żydow­ska rodzina, wyje­chali do Ame­ryki Połu­dnio­wej. Sły­sze­li­śmy o kolej­nych żydow­skich rodzi­nach, które opusz­czają Węgry. Sio­stra ojca, Matylda, wyje­chała już wiele lat temu. Mieszka w Nowym Jorku, w miej­scu zwa­nym Bronks, dziel­nicy żydow­skich imi­gran­tów. Wydaje się, że jej życie w Ame­ryce pod­lega więk­szym ogra­ni­cze­niom niż nasze tutaj. Nie roz­ma­wiamy o wyjeź­dzie.

Nawet w 1940 roku, kiedy mam trzy­na­ście lat, a strza­ło­krzy­żowcy zaczy­nają zatrzy­my­wać żydow­skich męż­czyzn w Kas­sie i wysy­łać ich do obozu pracy przy­mu­so­wej, wciąż nam się wydaje, że wojna dzieje się gdzieś daleko. Nie zabie­rają mojego ojca. Przy­naj­mniej nie od razu. Naszą ochroną jest wypar­cie. Nie zwra­camy uwagi na to, co się dzieje, by móc dalej żyć nor­mal­nie, nie­zau­wa­żeni. W swo­ich gło­wach wciąż możemy się zapew­niać, że świat jest bez­pieczny. Możemy pozo­sta­wać nie­wi­doczni dla krzywdy.

Ale pew­nego dnia w czerwcu 1941 roku, gdy Magda jest poza domem, na rowe­rze, zaczy­nają wyć syreny. Przy­spie­sza, by zna­leźć schro­nie­nie kawa­łek dalej, w domu dziad­ków, lecz oka­zuje się, że połowy domu już nie ma. Dzięki Bogu dzia­dek i bab­cia prze­żyli, ale wła­ści­cielka miesz­ka­nia, które wynaj­mo­wali, już nie. To był poje­dyn­czy atak, jedna dziel­nica zrów­nana z zie­mią jed­nym bom­bar­do­wa­niem. Mówią nam, że za znisz­cze­nia i śmierć odpo­wia­dają Rosja­nie. Nikt w to nie wie­rzy, nikt jed­nak nie może temu zaprze­czyć. W jed­nej chwili czu­jemy, że mamy szczę­ście, ale też, że jeste­śmy nara­żeni na nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie­za­prze­czalne jest tylko to, że w miej­scu, w któ­rym wcze­śniej stał dom, leży stos pokru­szo­nych cegieł. Znisz­cze­nie i nie­obec­ność – to staje się prawdą. Węgry przy­łą­czają się do Nie­miec, bio­rąc udział w Ope­ra­cji Bar­ba­rossa. Najeż­dżamy Rosję.

Mniej wię­cej w tym cza­sie zosta­li­śmy zmu­szeni do nosze­nia żół­tej gwiazdy. Sztuczka polega na tym, żeby ją ukryć pod płasz­czem. Ale nawet gdy jej nie widać, czuję się, jak­bym zro­biła coś złego, coś zasłu­gu­ją­cego na karę. Na czym polega mój nie­wy­ba­czalny grzech? Matka stale słu­cha radia. Gdy urzą­dzamy sobie pik­nik nad rzeką, ojciec opo­wiada, jak to było być jeń­cem wojen­nym w Rosji pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej. Wiem, że to doświad­cze­nie, ta trauma, choć wów­czas nie znam tego okre­śle­nia, ma zwią­zek z jedze­niem przez niego wie­przo­winy, z dystan­sem wobec reli­gii. Wiem, że wojna jest źró­dłem jego nie­po­ko­jów. Ale ta obecna wojna wciąż dzieje się gdzieś indziej. Mogę ją igno­ro­wać i tak wła­śnie robię.

Po szkole spę­dzam pięć godzin w stu­diu bale­to­wym i zaczy­nam też ćwi­czyć gim­na­stykę. Choć począt­kowo jest to ćwi­cze­nie uzu­peł­nia­jące do baletu, z cza­sem staje się rów­nie silną pasją, tak samo ważną sztuką. Zapi­suję się do klubu książki zało­żo­nego przez dziew­czyny z mojego pry­wat­nego gim­na­zjum i uczniów z sąsied­niej pry­wat­nej szkoły dla chłop­ców. Czy­tamy Marię Anto­ninę Ste­fana Zwe­iga. Roz­ma­wiamy o tym, że autor pisze o histo­rii od wewnątrz, z per­spek­tywy jed­nej osoby. W klu­bie jest chło­piec o imie­niu Eryk, który pew­nego dnia zwraca na mnie uwagę. Widzę, że wpa­truje się we mnie za każ­dym razem, gdy zabie­ram głos. Jest wysoki, ma piegi i rudawe włosy. Wyobra­żam sobie Wer­sal. Buduar Marii Anto­niny. Fan­ta­zjuję, że spo­ty­kam się tam z Ery­kiem. Nie wiem nic o sek­sie, ale jestem roman­tyczna. Widzę, że mnie zauwa­żył, i zasta­na­wiam się, jak wyglą­da­łyby nasze dzieci? Czy też mia­łyby piegi? Po dys­ku­sji Eryk pod­cho­dzi do mnie. Bar­dzo ład­nie pach­nie, jak świeże powie­trze, jak łąka na brze­gach rzeki Hornád, dokąd wkrótce będziemy cho­dzić na spa­cery.

Nasz zwią­zek od początku jest tre­ściwy i poważny. Roz­ma­wiamy o lite­ra­tu­rze. Roz­ma­wiamy o Pale­sty­nie (jest zago­rza­łym syjo­ni­stą). To nie są czasy bez­tro­skich ran­dek, nasza więź to nie przy­pad­kowe zauro­cze­nie, szcze­niacka miłość. To jest miłość w obli­czu wojny. Żydom wyzna­czono godzinę poli­cyjną, ale pew­nego wie­czoru wymy­kamy się z domów, nie zało­żyw­szy naszych żół­tych gwiazd. Cze­kamy w kolejce do kasy kina. W ciem­no­ści odnaj­du­jemy nasze miej­sca. To ame­ry­kań­ski film z Bette Davis. Póź­niej dowia­duję się, że jego tytuł po angiel­sku brzmi Now, Voy­ager, ale na Węgrzech to Utazás a múltból, „Podróż do prze­szło­ści” (po pol­sku – Trzy kame­lie, przyp. red.). Bette Davies gra nie­za­mężną kobietę znaj­du­jącą się pod wpły­wem ter­ro­ry­zu­ją­cej ją, wład­czej matki. Pró­buje odna­leźć sie­bie i odzy­skać wol­ność, ale kry­tyka ze strony matki wciąż pozba­wia ją pew­no­ści sie­bie. Eryk odczy­tuje to jako poli­tyczną meta­forę samo­sta­no­wie­nia i poczu­cia wła­snej war­to­ści. Ja widzę tu nawią­za­nie do postaci mojej matki i Magdy – matka uwiel­bia Eryka, lecz Magdę kry­ty­kuje za rand­ko­wa­nie; mnie błaga, żebym zja­dła wię­cej, a Mag­dzie odma­wia dokładki; zazwy­czaj jest cicha i zanu­rzona we wła­snych myślach, ale wobec Magdy wybu­cha gnie­wem, a ta złość, choć nie jest skie­ro­wana prze­ciwko mnie, rów­nie mocno mnie prze­raża.

Potyczki rodzinne, zbli­ża­jący się front walki z Rosją – nie wiemy już, czego dalej się spo­dzie­wać. W ciem­no­ści cha­osu i nie­pew­no­ści Eryk i ja roz­pa­lamy wła­sne świa­tło. Każ­dego dnia, gdy nasza wol­ność i zakres wyboru są coraz bar­dziej ogra­ni­czane, pla­nu­jemy naszą przy­szłość. Nasz zwią­zek jest jak most, przez który możemy przejść od aktu­al­nych zmar­twień ku przy­szłym rado­ściom. Plany, namięt­ność, obiet­nica. Być może to zawie­ru­cha wokół nas stwa­rza prze­strzeń na wię­cej zaan­ga­żo­wa­nia, a mniej wąt­pli­wo­ści. Nikt inny nie wie, co przy­nie­sie jutro, tylko my. Mamy sie­bie i przy­szłość, wspólne życie, które widzimy tak wyraź­nie jak nasze sple­cione dło­nie. Pew­nego sierp­nio­wego dnia 1943 roku idziemy nad rzekę. On ma ze sobą apa­rat i pstryka zdję­cie, jak robię szpa­gat w tra­wie, w kostiu­mie kąpie­lo­wym. Wyobra­żam sobie, jak pew­nego dnia poka­żemy tę foto­gra­fię naszym dzie­ciom, opo­wia­da­jąc o tym, jak pro­mienna była nasza miłość i zaan­ga­żo­wa­nie.

Gdy tego dnia wra­cam do domu, nie ma ojca. Zabrali go do obozu pracy przy­mu­so­wej. Jest kraw­cem, jest apo­li­tyczny. Komuż może zagra­żać? Dla­czego stał się celem? Czy ma jakie­goś wroga? Matka o wielu rze­czach mi nie mówi. Czy dla­tego, że po pro­stu nie wie? Czy też chce mnie ochro­nić? A może chroni sie­bie? Nie mówi otwar­cie o tym, co ją mar­twi, ale pod­czas tych dłu­gich mie­sięcy nie­obec­no­ści ojca czuję, jak bar­dzo jest smutna i prze­stra­szona. Widzę, jak stara się przy­go­to­wać kilka posił­ków z jed­nego kur­czaka. Ma migreny. Przyj­mu­jemy loka­tora, żeby zre­kom­pen­so­wać utratę docho­dów. To wła­ści­ciel sklepu znaj­du­ją­cego się po dru­giej stro­nie ulicy. Prze­sia­duję u niego godzi­nami tylko dla­tego, że jego obec­ność działa na mnie kojąco.

Magda, która prak­tycz­nie jest teraz doro­sła i nie cho­dzi już do szkoły, jakimś spo­so­bem dowia­duje się, gdzie jest ojciec, i go odwie­dza. Widzi, jak chwieje się pod cię­ża­rem stołu, który musi prze­nieść z miej­sca na miej­sce. Z odwie­dzin zdra­dza mi tylko ten jeden szcze­gół. Nie wiem, do jakiej pracy zmu­szany jest ojciec; nie wiem, jak długo jesz­cze będzie uwię­ziony. Noszę w sobie dwa jego obrazy: na jed­nym jest taki, jakim zna­łam go całe życie – w ustach ma papie­rosa, wokół szyi cen­ty­metr kra­wiecki, w ręku mydełko do ozna­cza­nia wykro­jów na kawałku dro­giej tka­niny, oczy mu błysz­czą, za chwilę zacznie śpie­wać albo opo­wie dow­cip. I teraz ten nowy: pod­nosi stół, który jest zbyt ciężki, w miej­scu bez nazwy, na ziemi niczy­jej.

W dniu szes­na­stych uro­dzin nie idę do szkoły z powodu prze­zię­bie­nia. Eryk przy­cho­dzi do nas z szes­na­stoma różami i po raz pierw­szy mnie całuje. Jestem szczę­śliwa, a jed­no­cze­śnie smutna. Na czym mogę się oprzeć? Co prze­trwa? Zdję­cie, które Eryk zro­bił mi nad rzeką, daję przy­ja­ciółce. Nie pamię­tam dla­czego. Żeby było bez­pieczne? Nie prze­czu­wa­łam, że wkrótce mnie tam nie będzie, że wyjadę na długo przed kolej­nymi uro­dzinami. A jed­nak skądś musia­łam wie­dzieć, że trzeba, by ktoś zacho­wał dowody mojego życia, że będę potrze­bo­wać dowo­dów wła­snego ist­nie­nia, by roz­sie­wać je wokół jak ziarna.

Jakoś wcze­sną wio­sną, po sied­miu czy ośmiu mie­sią­cach pracy przy­mu­so­wej w obo­zie, ojciec wraca. To łaska, został wypusz­czony aku­rat przed Pas­chą, która będzie za tydzień czy dwa. Tak przy­naj­mniej sądzimy. Ponow­nie zakłada na szyję cen­ty­metr, bie­rze mydełko kra­wiec­kie do ręki. Nie mówi o tym, gdzie był.

Kilka tygo­dni po jego powro­cie sie­dzę na nie­bie­skiej macie w sali gim­na­stycz­nej, roz­grze­wam się, wycią­gam dło­nie do pal­ców, napi­nam stopy, roz­cią­gam nogi, ręce, szyję i plecy. Znów czuję się sobą. Nie jestem już tym zezo­wa­tym chu­chrem, które boi się wypo­wie­dzieć wła­sne imię. Nie jestem córką, która mar­twi się o rodzinę. Jestem artystką i spor­tow­cem, moje ciało jest silne i gib­kie. Nie mam urody Magdy ani talentu Klary, ale mam zwinne, pełne wyrazu, roz­kwi­ta­jące ciało, i tak naprawdę tylko ono jest mi potrzebne w życiu. Moje tre­ningi, moje umie­jęt­no­ści – przede mną nie­zmie­rzone pole moż­li­wo­ści. Naj­lepsi w kla­sie gim­na­stycz­nej utwo­rzyli zespół tre­nu­jący do olim­piady. Igrzy­ska w 1944 roku zostały odwo­łane z powodu wojny, ale dzięki temu zysku­jemy wię­cej czasu na przy­go­to­wa­nia do zawo­dów.

Zamy­kam oczy i wycią­gam dło­nie i ciało, robiąc skłon do przodu. Przy­ja­ciółka trąca mnie pal­cem, pod­no­szę głowę i widzę, że w moją stronę idzie nasza tre­nerka. Wszyst­kie tro­chę się w niej kochamy. Nie jest to sek­su­alne zauro­cze­nie. To uwiel­bie­nie dla boha­terki. Cza­sem spe­cjal­nie wra­camy z tre­ningu dłuż­szą drogą, by przejść obok jej domu, gdzie zwal­niamy, jak tylko się da, w nadziei, że uda nam się dostrzec przez okno choć zarys jej ciała. Jeste­śmy zazdro­sne o to, czego nie wiemy o jej życiu. Obiet­nica udziału w igrzy­skach, gdy wojna wresz­cie się skoń­czy, spra­wia, że w dużym stop­niu czer­pię poczu­cie sensu ze wspar­cia i wiary we mnie ze strony tre­nerki. Jeśli tylko uda mi się przy­swoić wszystko, czego mnie uczy, jeśli nie zawiodę jej zaufa­nia, to cze­kają mnie wspa­niałe chwile.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Phi­lip G. Zim­bardo, Efekt Lucy­fera. Dla­czego dobrzy ludzie czy­nią zło?, przeł. Anna Cybulko, Joanna Kowal­czew­ska, Józef Radzicki, PWN, War­szawa 2017. [wróć]

Vik­tor E. Frankl, Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu, przeł. Alek­san­dra Wol­nicka, Czarna Owca, War­szawa 2011. [wróć]

Mar­ga­ret Mit­chell, Prze­mi­nęło z wia­trem, przeł. Celina Wie­niew­ska, Czy­tel­nik, War­szawa 1991, t. 2, s. 97. [wróć]