Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W 1944 roku szesnastoletnia Edith Eger została wywieziona do Auschwitz. Przetrwała, bo doktor Józef Mengele lubił patrzeć na jej taniec. Gdy obóz został w końcu wyzwolony, Edith, u skraju sił, została wyciągnięta ze stosu ciał.
Dziś dzieli się swoimi doświadczeniami z Holokaustu i jest uznaną na świecie psycholożką. Wśród jej pacjentów znajdują się ofiary przemocy i żołnierze cierpiący na zespół stresu pourazowego. Doktor Eger wyjaśnia, czemu umysł może stać się naszym więzieniem i pokazuje, jak możemy dokonać wyboru wolności.
Wybór zawiera w sobie siłę przekazu Człowieka w poszukiwaniu sensu Viktora E. Frankla, jest jednak książką zupełnie wyjątkową. Zmienia podejście do życia. Ciepła, pełna empatii i nieskończenie mądra, stanowi głęboką analizę ludzkiej duszy i jej zdolności do uzdrowienia.
„Życie doktor Eger odkrywa przed nami naszą zdolność przetrwania nawet najstraszniejszego z koszmarów i pokazuje, jak wykorzystać cierpienie, by nieść pomoc innym. Edith odnalazła wolność i przebaczenie i pokazuje nam, jak sami też możemy tego dokonać”.
Desmond Tutu
„Trudno wyobrazić sobie ważniejszą książkę na czasy, w których żyjemy”.
The Bookseller
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 436
Philip G. Zimbardo
Philip G. Zimbardo, psycholog i emerytowany profesor Uniwersytetu Stanforda, jest twórcą słynnego stanfordzkiego eksperymentu więziennego (1971) i autorem wielu znakomitych publikacji, w tym bestsellera „New York Timesa” Efekt Lucyfera. Dlaczego dobrzy ludzie czynią zło?1(2007), pozycji uhonorowanej nagrodą literacką im. Williama Jamesa za najlepszą książkę z dziedziny psychologii. Jest też założycielem i prezesem Heroic Imagination Project.
Pewnej wiosny dr Edith Eva Eger na zaproszenie głównego psychiatry amerykańskich sił lądowych wsiadła na pokład pozbawionego okien odrzutowca bojowego, zmierzającego ku jednemu największych okrętów wojennych świata, lotniskowca USS Nimitz, stacjonującego w pewnej odległości od kalifornijskiego wybrzeża. Samolot zanurkował w kierunku krótkiego, zaledwie stupięćdziesięciometrowego pasa startowego i wylądował z trzaskiem, zahaczając ogranicznikiem na ogonie o kabel, który zapobiegł jego wpadnięciu do oceanu. Dr Eger, jedyną kobietę na pokładzie, zaprowadzono do kabiny kapitana lotniskowca. Jaka była jej misja? Miała nauczyć pięciuset młodych marynarzy, jak radzić sobie z przeciwnościami losu, traumą i chaosem wojny.
Dr Eger już niezliczoną ilość razy występowała w roli ekspertki klinicznej, która leczy żołnierzy, również tych z jednostek specjalnych, cierpiących na zespół stresu pourazowego i urazowe uszkodzenia mózgu. Jak to możliwe, że ta łagodna kobieta, która już się doczekała prawnuków, potrafi pomóc tak wielu żołnierzom wyleczyć się z tkwiącej w nich głęboko traumy spowodowanej brutalnością wojny?
Zanim poznałem dr Eger osobiście, zadzwoniłem do niej, by zaproponować jej wygłoszenie wykładu na moich zajęciach z psychologii kontroli umysłu na Uniwersytecie Stanforda. Jej wiek i akcent sprawiły, że wyobrażałem ją sobie jako staroświecką babunię z chustą zawiązaną pod brodą. Gdy zwracała się do moich studentów, zobaczyłem na własne oczy jej moc uzdrawiania. Bił od niej blask promiennego uśmiechu, błyszczących kolczyków i płomiennie złocistych włosów. Ubrana od stóp do głów, jak powiedziała mi później żona, w stroje Chanel, swoje przerażające i wstrząsające opowieści o przetrwaniu nazistowskiego obozu śmierci przetykała humorem, zachowując optymistyczną i zadziorną postawę, a jej obecność i ciepło mogę opisać tylko jako czystą światłość.
Życie dr Eger było pełne mroku. Gdy miała zaledwie kilkanaście lat, została więźniem w Auschwitz. Mimo tortur, głodu i ciągłego zagrożenia unicestwieniem, zachowała wolność umysłu i wolność ducha. Nie złamała jej potworność tego, czego doświadczyła. Dodało jej to raczej odwagi i ją wzmocniło. Tak naprawdę jej mądrość pochodzi z głębi najbardziej druzgocących momentów w jej życiu.
Dr Eger potrafi pomagać innym, bo sama przebyła drogę od traumy do zwycięstwa. Po tym, jak doznała ludzkiego okrucieństwa, odkryła, jak wykorzystać to swoje doświadczenie, by dodawać siły innym ludziom – od personelu wojskowego, jak w przypadku marynarzy na USS Nimitz, po pary zabiegające o rozpalenie na nowo intymności w ich związku; od ludzi zaniedbywanych lub wykorzystywanych po cierpiących z powodu uzależnienia lub choroby; od tych, którzy stracili ukochanych, po tych, którzy stracili nadzieję. A nas wszystkich, cierpiących z powodu rozczarowań i wyzwań stawianych przez życie, jej przesłanie inspiruje do tego, byśmy dokonywali własnych wyborów, aby uwolnić się od cierpienia – odnaleźć naszą własną wewnętrzną światłość.
Na zakończenie jej wykładu wszyscy obecni, trzystu moich studentów, poderwali się do spontanicznej owacji na stojąco. Następnie co najmniej setka młodych kobiet i mężczyzn otoczyła małe podium i wszyscy czekali na swoją kolej, by uściskać tę niezwykłą kobietę i jej podziękować. Przez całe dziesięciolecia mojej pracy akademickiej nie widziałem nigdy tak silnie zainspirowanej grupy studentów.
Podczas dwudziestu lat mojej współpracy i podróży z Edie nauczyłem się, że na całym świecie taka właśnie będzie reakcja każdej publiczności, do której się zwróci. Od Hero Round Table we Flint w stanie Michigan, gdzie mówiliśmy do grupy młodych ludzi w mieście zmagającym się z wysokim ubóstwem, pięćdziesięcioprocentowym bezrobociem i pogłębiającym się konfliktem rasowym, po Budapeszt, miasto, w którym zginęło wielu krewnych Edie, w którym mówiła do ludzi próbujących wydostać się z destrukcyjnej przeszłości – wszędzie tam raz po raz widziałem to samo: obecność Edie dokonywała w ludziach przemiany.
W tej książce dr Eger przeplata historię przemian swoich pacjentów z własną, niedającą się zapomnieć historią przetrwania Auschwitz. Choć ta ostatnia jest tak samo przejmująca i dramatyczna jak wszystkie inne, które dotąd opowiedziano, to jednak nie tylko ona sprawiła, że żarliwie chciałem podzielić się tą książką ze światem. Chodzi o to, że Edie wykorzystała swoje własne doświadczenia, żeby pomóc wielu ludziom odkryć prawdziwą wolność. Jej książka jest zatem czymś więcej niż tylko kolejnymi wspomnieniami o Shoah, nie kwestionując tego, jak ważne dla upamiętniania przeszłości są te opowieści. Jej celem jest bowiem nic innego, jak pomóc nam wydostać się z więzienia naszego własnego umysłu. Każdy z nas w pewien sposób jest swoim własnym więźniem, a misją Edie jest właśnie pomóc nam uświadomić sobie, że tak samo, jak możemy być dla siebie samych więziennymi strażnikami, tak samo możemy też być swoimi wyzwolicielami.
Podczas przedstawiania Edie młodej publiczności często nazywa się ją „Anną Frank, która nie umarła”, bo Edie i Anna odebrały podobne wychowanie i były w podobnym wieku, gdy wywieziono je do obozów. Pomimo okrucieństwa i prześladowań, których doznały, obie te młode kobiety uosabiają niewinność i współczucie, pozwalające wierzyć w elementarną dobroć ludzkich istot. Oczywiście, gdy Anna Frank pisała swój dziennik, dopiero miała doświadczyć okrucieństwa życia obozowego, co sprawia, że przemyślenia Edie jako tej, która przeżyła, i jako lekarza praktyka (i prababci!), są szczególnie poruszające i przekonujące.
Jak większość ważnych książek o Holokauście, książka dr Eger odkrywa zarówno najciemniejszą stronę zła, jak i niezłomną siłę ludzkiego ducha w obliczu zła. Ale czyni jeszcze coś innego. Można w niej zauważyć spore podobieństwo do innych wspomnień o Shoah, chociażby klasycznego już utworu Viktora Frankla pt. Człowiek w poszukiwaniu sensu2. Dr Eger dzieli z Franklem głębię i ogrom wiedzy o człowieczeństwie, ale dodaje do tego ciepło i intymność wieloletniej klinicystki. Viktor Frankl przedstawił psychologię więźniów, którzy byli z nim w Auschwitz. Dr Eger daje nam z kolei psychologię wolności.
W mojej własnej pracy przez długi czas badałem psychologiczne podstawy negatywnych form wpływu społecznego. Usiłowałem zrozumieć mechanizmy, na skutek których dopasowujemy się, jesteśmy posłuszni oraz pozostajemy w sytuacjach, w których pokój i sprawiedliwość można by osiągnąć tylko wtedy, jeśli wybralibyśmy inną drogę: działanie heroiczne. Edie pomogła mi odkryć, że heroizm nie jest wyłącznie domeną tych, którzy dokonują wyjątkowych czynów lub podejmują impulsywnie ryzyko, by ochronić siebie lub innych – choć dokonała też i tego. Heroizm to raczej nastawienie umysłu lub suma naszych osobistych i społecznych nawyków. To sposób bycia. I szczególny sposób widzenia samych siebie. Bycie bohaterem wymaga podejmowania skutecznego działania w kluczowych momentach naszego życia, aktywnych prób przeciwstawienia się niesprawiedliwości lub dokonania pozytywnej zmiany w świecie. Bycie bohaterem wymaga ogromnej moralnej odwagi. Każdy z nas ma w sobie wewnętrznego bohatera, który czeka, by znaleźć dla siebie sposób wyrazu. Wszyscy jesteśmy „trenującymi bohaterami”. Naszym treningiem bohaterstwa jest życie, codzienne okoliczności zapraszające nas do praktykowania nawyków bohaterstwa, takich jak: codzienne akty życzliwości; promieniowanie współczuciem, zaczynając od współczucia dla samego siebie; wydobywanie tego, co najlepsze z innych i nas samych; podtrzymywanie miłości nawet w najbardziej wymagających związkach; cieszenie się i używanie mocy naszej mentalnej wolności. Edie to bohaterka – i to podwójna, ponieważ uczy każdego z nas, jak mamy się rozwijać i tworzyć pełną sensu, i trwałą przemianę w nas samych, w naszych związkach i w naszym świecie.
Dwa lata temu poleciałem z Edie do Budapesztu, gdzie mieszkała jej siostra, gdy naziści rozpoczęli obławy na węgierskich Żydów. Odwiedziliśmy synagogę, której dziedziniec służy za upamiętnienie Holokaustu. Na jej ścianach wiszą fotografie sprzed wojny, z czasów wojennych i powojennych. Poszliśmy też zobaczyć pomnik Buty na brzegu Dunaju, oddający cześć ludziom – a byli wśród nich także członkowie rodziny Edie – którzy zostali zabici w czasie drugiej wojny światowej przez węgierskich faszystów strzałokrzyżowców. Bezbronnym ludziom kazano stanąć na brzegu rzeki i zdjąć buty, po czym ich zastrzelono, a ich spadające do wody ciała odpływały z prądem rzeki. Czułem wtedy przeszłość namacalnie.
Tego dnia Edie stawała się coraz bardziej milcząca. Zastanawiałem się, czy wieczorem po tej emocjonalnej podróży, która na pewno przywołała bolesne wspomnienia, nie będzie jej trudno mówić do publiczności złożonej z sześciuset osób. Ale gdy weszła na scenę, nie zaczęła od opowieści o strachu, traumie czy grozie, które wspomnienia tego dnia uczyniły aż zanadto rzeczywistymi. Zaczęła od opowieści o życzliwości, aktach codziennego heroizmu, które, jak nam przypomniała, przydarzają się nawet w piekle.
– Czy to nie zdumiewające? – zapytała. – Najgorsze wydobywa z nas to, co najlepsze.
Przy końcu jej wystąpienia, które zamknęła swoim znakiem firmowym, czyli wysokim wykopem w górę, jak w balecie, Edie zawołała:
– Dobrze, a teraz wszyscy zatańczą!
Publiczność zerwała się na nogi. Setki ludzi wbiegło na scenę. Nie grała muzyka. Ale tańczyliśmy. Tańczyliśmy i śpiewaliśmy, śmialiśmy się i obejmowaliśmy w niedającej się z niczym porównać celebracji życia.
Dr Eger to jedna z malejącego grona ocalałych, którzy osobiście mogą dać świadectwo grozy obozów koncentracyjnych. Jej książka opowiada o piekle i traumie, którą przeżyli ona i inny ocalali, zarówno w czasie wojny, jak też po jej zakończeniu. Daje także uniwersalne przesłanie o nadziei i szansie dla wszystkich tych, którzy próbują uwolnić się od bólu i cierpienia. Czytelnicy, czy to uwięzieni w złych małżeństwach, destrukcyjnych rodzinach, w znienawidzonej pracy, czy też owinięci drutem kolczastym samoograniczających przekonań, będących pułapką dla ich własnych umysłów, dowiedzą się z tej książki, że tak naprawdę mogą wybrać radość i wolność bez względu na okoliczności.
Wybór to wyjątkowa kronika bohaterstwa i wracania do zdrowia, wytrzymałości i współczucia, przetrwania z godnością, mentalnej nieustępliwości i moralnej odwagi. Inspirujące przypadki, opisane przez dr Eger, i jej niezwykła osobista historia to lekcja dla nas wszystkich, jak uzdrowić własne życie.
San Francisco, Kalifornia
styczeń 2017
Część I
Wprowadzenie
Nie wiedziałam, że pod koszulą chowa naładowaną broń, a jednak gdy pewnego letniego dnia 1980 roku kapitan Jason Fuller wszedł do mojego gabinetu w El Paso, ścisnęło mnie w żołądku i poczułam ukłucie w karku. Wojna nauczyła mnie wyczuwać niebezpieczeństwo, zanim w ogóle zdołam zrozumieć, dlaczego się boję.
Jason był wysoki, miał szczupłą sylwetkę sportowca, ale ciało tak sztywne, że bardziej niż człowieka przypominał figurę z drewna. Jego niebieskie oczy patrzyły nieobecnym wzrokiem, miał nieruchome szczęki i nic nie mówił – być może nie był w stanie. Pokierowałam go na białą kozetkę. Usiadł sztywno, wciskając pięści w kolana. Widziałam go pierwszy raz w życiu i nie miałam pojęcia, co wywołało u niego stan katatoniczny. Siedział tuż obok, jego ból był niemal namacalny, a jednocześnie jakby on sam przebywał, zagubiony, gdzieś naprawdę daleko stąd. Wydawało się, że nie widzi nawet Tess, mojego srebrnego pudla, suczki, która stała na baczność obok mojego biurka, jakby była drugą żywą statuą w pokoju.
Wzięłam głęboki oddech i w myślach szukałam sposobu, jak rozpocząć. Czasem pierwszą sesję zaczynam od tego, że się przedstawiam, opowiadam trochę o sobie i podejściu, które stosuję. Czasem od razu przechodzę do identyfikacji i analizy emocji, które przywiodły pacjenta do mojego gabinetu. Czułam, że w przypadku Jasona najważniejsze było to, żeby nie przytłoczyć go zbyt dużą ilością informacji ani zbyt szybko nie poprosić o to, by się odsłonił. Był całkowicie zamknięty w sobie. Musiałam znaleźć sposób, by zapewnić mu poczucie bezpieczeństwa, tak by był skłonny zaryzykować i ukazać mi to, czego tak pilnie strzegł w swoim wnętrzu.
Musiałam też kontrolować system ostrzegawczy mojego ciała, tak by poczucie zagrożenia nie przeważyło nad zdolnością niesienia pomocy.
– Jak mogę panu pomóc? – zapytałam.
Nie odpowiedział. Nie mrugnął nawet okiem. Przypominał bohatera z mitu albo ludowej baśni, którego ktoś zamienił w kamień. Jakież zaklęcie mogłoby go uwolnić?
– Dlaczego teraz? – kontynuowałam. To była moja tajna broń. Pytanie, które zawsze stawiam pacjentom podczas pierwszej wizyty. Muszę się dowiedzieć, co zmotywowało ich do zmiany. Dlaczego właśnie dzisiaj chcą zacząć ze mną pracować? Czym różni się ten dzień od wczorajszego albo od ubiegłego tygodnia lub ubiegłego roku? Czym różni się dziś od jutra? Czasem pcha nas ból, a czasem przyciąga nadzieja. „Dlaczego teraz?” nie jest zwykłym pytaniem – to pytanie o wszystko.
Jedno z jego oczu szybko się zamknęło. Ale nic nie odpowiedział.
– Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan tu jest – zachęciłam go raz jeszcze.
Ale on dalej nic nie mówił.
Moje ciało spięło się pod falą niepewności i świadomości, w jak delikatnym i ważnym punkcie się znaleźliśmy – dwoje ludzi, twarzą w twarz, oboje wrażliwi, oboje podejmujący ryzyko wysiłku nazwania swojego bólu i znalezienia na niego remedium. Jason nie przyszedł z oficjalnym skierowaniem. Najwyraźniej wybrał się do mojego gabinetu sam, z własnego wyboru. Wiem jednak z doświadczenia – i klinicznego, i osobistego – że nawet jeśli ktoś postanowi się wyleczyć, mimo to może nadal przez lata pozostać skamieniały.
Wziąwszy pod uwagę powagę jego symptomów, gdyby nie udało mi się do niego dotrzeć, jedyną alternatywą byłoby polecenie go mojemu koledze po fachu, głównemu psychiatrze w William Beaumont Army Medical Center, gdzie robiłam doktorat. Dr Harold Kolmer zdiagnozowałby u niego katatonię, zamknął go w szpitalu i prawdopodobnie przepisał jakiś lek przeciwpsychotyczny, na przykład Haldol. Wyobraziłam sobie Jasona w szpitalnej koszuli nocnej, z tym jego przeszklonym wzrokiem, z ciałem już teraz tak spiętym, szarpanym spazmami mięśni, będących często skutkiem ubocznym leków na psychozę. Polegam bez zastrzeżeń na wiedzy moich kolegów psychiatrów i jestem wdzięczna za leki ratujące życie. Nie lubię jednak od razu przechodzić do hospitalizacji, jeśli istnieje najmniejsza szansa powodzenia terapii. Obawiałam się, że jeśli zarekomenduję hospitalizację, Jason zmieni jeden typ odrętwienia na inny, skamieniałe członki na bezwolne ruchy dyskinezy – nieskoordynowany taniec powtarzanych tików i ruchów, gdy układ nerwowy wysyła sygnał ruchu do ciała bez pozwolenia mózgu. Jego ból, niezależnie od przyczyny, może i dałby się uśmierzyć lekami, ale to nie załatwiłoby sprawy. Może poczułby się lepiej albo po prostu czuł mniej – ten stan często mylimy z poprawą samopoczucia – ale nie zostałby wyleczony.
„Co teraz?” – zastanawiałam się, gdy w ciężkiej ciszy ciągnęły się kolejne minuty, a Jason siedział nieruchomo na mojej kozetce. Z własnego wyboru, a jednak wciąż uwięziony. Miałam tylko godzinę. Jedną szansę. Czy uda mi się do niego dotrzeć? Czy potrafię zdusić w nim skłonność do użycia przemocy, którą wyczuwałam równie silnie jak podmuch klimatyzacji na skórze? Czy potrafię pomóc mu dostrzec, że niezależnie od jego problemów czy rodzaju bólu, już teraz trzyma w ręku klucz do własnej wolności? Nie mogłam wówczas wiedzieć, że gdyby nie udało mi się właśnie tego dnia nawiązać kontaktu z Jasonem, czekałby go los znacznie gorszy niż szpital, a mianowicie życie w prawdziwym więzieniu, prawdopodobnie z wyrokiem kary śmierci. Wtedy wiedziałam tylko, że muszę spróbować.
Obserwując Jasona, byłam przekonana, że nie dotrę do niego, posługując się językiem uczuć. Potrzebowałam języka, w którym wojskowy czuje się znacznie wygodniej, który jest mu o wiele lepiej znany. Będę wydawać rozkazy. Czułam, że jedyną nadzieją na odblokowanie tego mężczyzny jest pobudzenie obiegu krwi w jego ciele.
– Idziemy na spacer – powiedziałam. Nie poprosiłam. Rozkazałam. – Kapitanie, bierzemy Tess do parku – teraz.
Jason przez chwilę wyglądał na spanikowanego. Oto obcy człowiek, kobieta mówiąca z wyraźnym węgierskim akcentem, mówi mu, co ma robić. Widziałam, jak się rozgląda i zastanawia: „Jak można stąd uciec?”. Ale to był dobry żołnierz. Wstał.
– Tak jest, proszę pani – powiedział. – Tak, proszę pani.
Wkrótce udało mi się odkryć źródło traumy Jasona, a on zrozumiał, że, mimo oczywistych różnic między nami, mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Oboje wiedzieliśmy, co to przemoc. I oboje wiedzieliśmy, jak to jest być skamieniałym. Ja również nosiłam w sobie ranę, żal tak głęboki, że przez wiele lat nie byłam w stanie o nim mówić, z nikim.
Moja przeszłość wciąż mnie prześladowała – niepokojące, przyprawiające o zawrót głowy uczucie za każdym razem, gdy słyszałam syreny, ciężkie kroki albo krzyczących mężczyzn. To właśnie, jak się dowiedziałam, jest trauma: niemal ciągłe wrażenie, że coś jest nie tak albo że stanie się coś strasznego, odruchowy strach w ciele, każący mi uciekać, szukać schronienia, schować się przed atakującym zewsząd niebezpieczeństwem. Moja trauma wciąż potrafi się obudzić pod wpływem nieistotnych bodźców. Nagły widok czegoś, jakiś szczególny zapach, potrafią zabrać mnie z powrotem do przeszłości. Kiedy poznałam kapitana Fullera, minęło ponad trzydzieści lat od chwili, gdy zostałam wyzwolona z obozu zagłady. Dziś od tamtych dni dzieli mnie ponad siedemdziesiąt lat. Nie da się zapomnieć ani zmienić tego, co się stało. Jednak z czasem zrozumiałam, że mogę wybrać, jak reagować na przeszłość. Mogę być załamana albo mogę mieć nadzieję – mogę być w depresji albo mogę być szczęśliwa. Zawsze mamy wybór, szansę przejęcia kontroli. „Jestem tutaj, to jest teraz” – nauczyłam się powtarzać sobie, dopóki uczucie paniki nie zaczynało ustępować.
Zdroworozsądkowa mądrość głosi, że jeśli coś cię męczy albo wywołuje lęk, po prostu powinieneś odwrócić głowę. Nie analizuj tego. Nie zapuszczaj się tam. Dlatego uciekamy od traum i nieszczęść z przeszłości albo od aktualnych niedogodności czy konfliktów. Przez dużą część dorosłego życia byłam przekonana, że warunkiem przetrwania w teraźniejszości jest trzymanie przeszłości na dystans, odcięcie się od niej. W pierwszych latach życia jako imigrantka w Baltimore, w latach 50. XX wieku, nie wiedziałam, jak wymawia się Auschwitz po angielsku. Nawet gdybym wiedziała, nie chciałabym nikomu mówić, że tam byłam. Nie chciałam litości. Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział.
Chciałam po prostu być prawdziwą Amerykanką. Mówić po angielsku bez akcentu. Ukryć się przed przeszłością. Pragnąc zbudować poczucie przynależności, bojąc się, że przeszłość mnie pochłonie, wkładałam sporo wysiłku w ukrywanie bólu. Nie wiedziałam jeszcze, że moje milczenie i potrzeba akceptacji, zakorzenione w strachu, były sposobem ucieczki od siebie samej. Że decydując się na to, by przez dziesięciolecia po tym, jak skończyło się rzeczywiste więzienie, nie spojrzeć w twarz przeszłości i sobie samej, wciąż wybierałam zniewolenie. Miałam swój sekret, a on miał mnie.
Kapitan w stanie katatonii, siedzący bez ruchu na mojej kozetce, przypomniał mi to, co w końcu udało mi się odkryć: że gdy na siłę ukrywamy nasze prawdy i nasze opowieści, to te sekrety same w sobie mogą stać się traumami, naszym własnym więzieniem. Gdy odmawiamy sobie możliwości zaakceptowania źródeł bólu, nie uśmierzamy go. Jest nam tylko trudniej się od niego wyzwolić, jakby strzegły go ceglane mury i stalowe pręty. Jeśli nie pozwolimy sobie na opłakanie naszych strat, ran i rozczarowań, będziemy skazani na ciągłe ich przeżywanie.
Wolność to umiejętność zmierzenia się z tym, co się stało. Wolność oznacza, że zbieramy się na odwagę, by zburzyć więzienie, cegła po cegle.
Obawiam się, że złe rzeczy zdarzają się wszystkim. Tego nie zmienimy. Spójrzcie na swój akt urodzenia – czy jest tam napisane, że życie będzie proste? Nie jest. Tak wielu z nas pozostaje jednak w pułapce traumy czy smutku, nie potrafimy w pełni doświadczać życia. To możemy zmienić.
Niedawno, czekając na lot powrotny do domu do San Diego, siedziałam na lotnisku Kennedy’ego i przypatrywałam się twarzom przechodzących obok mnie nieznajomych. To, co ujrzałam, głęboko mnie poruszyło. Zobaczyłam nudę, gniew, napięcie, zmartwienie, zagubienie, zniechęcenie, rozczarowanie, smutek i, co najbardziej niepokojące, pustkę. Ogromnie zasmuciło mnie to, że widziałam tak niewiele radości i śmiechu. Nawet najnudniejsze chwile w życiu są szansą na doświadczenie nadziei, pogody ducha, szczęścia. Prozaiczne życie to przecież też życie. Tak samo jak życie bolesne i życie stresujące. Dlaczego tak często trudno nam czuć, że żyjemy, albo dlaczego sami dystansujemy się od życia pełnią życia? Dlaczego ożywienie życia jest dla nas tak dużym wyzwaniem?
Jeśli ktoś spyta mnie o najczęstszą diagnozę osób, które leczę, nie odpowiem, że to depresja czy stres pourazowy, choć dolegliwości te zdarzały się aż nazbyt często wśród tych, których znałam, kochałam i prowadziłam ku wolności. Odpowiem, że tym, co nam najczęściej doskwiera, jest głód. Jesteśmy głodni. Głodni akceptacji, uwagi, uczuć. Głodni wolności życia w pełni, głodni poznania siebie samych naprawdę i głodni tego, by być sobą.
Moje własne poszukiwania wolności i lata doświadczeń jako psycholożki klinicznej nauczyły mnie, że cierpienie jest zjawiskiem powszechnym. Ale bycie ofiarą to kwestia wyboru. Istnieje różnica między opresją a syndromem ofiary. W pewnym momencie życia niewątpliwie dotknie nas jakaś przypadłość, nieszczęście lub ktoś nas wykorzysta; będzie to spowodowane przez okoliczności, ludzi czy instytucje, nad którymi nie mamy żadnej kontroli lub mamy jej niewiele. Takie jest życie. Stajemy się ofiarą zjawisk i sytuacji, które pochodzą z zewnątrz. To może być prześladowca z podwórka, wściekający się szef, małżonek, który bije, niewierna kochanka, dyskryminujące przepisy i wypadek, na skutek którego wylądujemy w szpitalu.
W przeciwieństwie do tego syndrom ofiary ma źródła wewnątrz nas. Nikt inny nie zrobi z człowieka ofiary – tylko on sam. Stajemy się ofiarami nie dlatego, że coś nam się przydarza, ale dlatego, że chcemy nimi być. Rozwijamy w sobie mentalność ofiary – sposób myślenia, który jest sztywny, który szuka winnych, jest pesymistyczny, tkwi w przeszłości, który nie wybacza, jest odwetowy i nie ma zdrowych ograniczeń czy barier. Gdy decydujemy się na pozostanie w granicach umysłowości ofiary, stajemy się swoimi własnymi strażnikami więziennymi.
Chcę powiedzieć wyraźnie jedną rzecz. Mówiąc o ofiarach i ocalałych, nie winię ofiar, gdyż wiele spośród nich nie miało żadnych szans. Nigdy nie mogłabym obwiniać tych, których wysłano prosto do komór gazowych, albo tych, którzy umarli na swoich pryczach, a nawet tych, którzy rzucili się na ogrodzenia z drutu kolczastego pod napięciem. Opłakuję wszystkich ludzi skazanych na przemoc i wyniszczenie. Żyję po to, by w obliczu trudów życia pokierować pozostałych ku wzmocnieniu.
Chcę również powiedzieć, że nie istnieje hierarchia cierpienia. Nic nie uczyni mojego bólu gorszym czy lepszym od waszego, nie ma wykresu, na którym możemy zaznaczyć ważność jednego smutku względem innego. Ludzie mówią do mnie: „Jest mi obecnie dość ciężko w życiu, ale nie mam prawa się skarżyć – to przecież nie Auschwitz”.
Tego rodzaju porównania mogą sprawić, że będziemy pomniejszać własne cierpienie. Bycie ocalałym, „żyjącym w pełni”, wymaga całkowitej akceptacji tego, co było, i tego, co jest. Jeśli pomniejszamy nasz ból albo karzemy siebie za to, że czujemy się zagubieni, osamotnieni albo przestraszeni wyzwaniami życia, nawet jeśli komuś innemu mogą się one wydać całkowicie nieistotne, to wówczas dokonujemy wyboru, by pozostać ofiarą. Nie dostrzegamy własnych decyzji. Oceniamy siebie samych. Nie chcę, żebyście po wysłuchaniu mojej historii powiedzieli: „Moje cierpienie jest mniej istotne”.
Chcę, żebyście poznali moją historię i powiedzieli: „Jeśli ona dała radę, to ja też mogę!”.
Pewnego ranka przyjęłam dwie pacjentki, jedną po drugiej. Obie były matkami po czterdziestce. Córka pierwszej z nich umierała na hemofilię. Przez większą część wizyty kobieta płakała, pytając Boga, dlaczego zabiera jej dziecko. Było mi jej bardzo żal – poświęciła się całkowicie opiece nad córką i czuła się po prostu zdruzgotana nieuchronnie zbliżającą się stratą. Była wściekła, zrozpaczona i nie była wcale pewna, czy da radę przetrwać ten ból.
Kolejna pacjentka przyszła do mnie nie prosto ze szpitala, lecz z klubu golfowego. Była rozżalona, bo właśnie dostarczono jej nowego cadillaca, który był w nie takim, jak miał być, odcieniu żółci. Jej problem wydawał się na pozór błahy, zwłaszcza w porównaniu z cierpieniem mojej poprzedniej pacjentki, której dziecko umierało. Wiedziałam o niej jednak na tyle dużo, żeby zrozumieć, że łzy rozczarowania z powodu koloru samochodu były tak naprawdę łzami rozczarowania z powodu ważniejszych spraw w jej życiu, które nie poszły tak, jak chciała – małżeństwa, w którym była samotna; syna, którego wyrzucono z kolejnej szkoły; aspiracji do kariery, którą porzuciła, żeby być do dyspozycji męża i dziecka. Małe niepokoje w naszym życiu często odzwierciedlają większe straty. Na pozór nieznaczące zmartwienia są wyrazem głębszego bólu.
Tamtego dnia uzmysłowiłam sobie, jak wiele wspólnego mają te dwie pacjentki, które wydawały się tak od siebie różne – jak wiele wspólnego mają ze sobą i ze wszystkimi ludźmi. Obie reagowały na sytuację, nad którą nie miały kontroli, a która całkowicie rozminęła się z ich oczekiwaniami. Obie cierpiały, bo zdarzyło się nie to, czego pragnęły. Próbowały pogodzić to, co było, z tym, co powinno było być. Ból każdej z nich był prawdziwy. Każda z kobiet była w środku ludzkiego dramatu – wielu z nas znajduje się w sytuacjach, których się nie spodziewaliśmy, i nie czujemy się gotowi, by sobie z nimi poradzić. Obie zasługiwały na moje współczucie. Obie miały potencjał, by się wyleczyć. Obie kobiety, tak jak każdy z nas, miały wybór postawy i działania, które mogły zmienić je z ofiar w ocalałe, nawet jeśli okoliczności, z którymi się zmagały, nie ulegną zmianie. Ocalali nie mają czasu pytać: dlaczego ja? Dla ocalałych jedynym istotnym pytaniem jest: co teraz?
Niezależnie od tego, czy przeżywacie właśnie świt, południe, czy też późny wieczór życia, czy wiecie, co to głębokie cierpienie, czy też dopiero od niedawna zaczynacie zmagać się z losem, czy pierwszy raz się zakochujecie, czy też tracicie partnera, który umiera ze starości, czy dochodzicie do siebie po czymś, co zmieniło wasz bieg życia, czy też szukacie małej poprawy, która mogłaby wnieść nieco więcej radości do waszego życia, bardzo chciałabym wam pomóc odkryć, jak uciec z obozu koncentracyjnego waszego własnego umysłu i jak stać się osobą, którą zamierzaliście być. Chciałabym wam pomóc doświadczyć wolności od przeszłości, wolności od porażek i obaw, wolności od gniewu i błędów, wolności od żalu i nieprzepracowanej żałoby, a także wolności do cieszenia się pełną, bogatą ucztą życia. Nie mamy możliwości wyboru życia bez cierpienia. Ale możemy wybrać wolność, uwolnić się od przeszłości, niezależnie od tego, co nam się przydarza, i chwytać to, co możliwe. Zapraszam was do podjęcia decyzji o wyborze wolności.
Tak jak chałka, którą moja matka piekła na piątkową kolację, książka ta ma trzy pasma: moją opowieść o przetrwaniu, moją opowieść o odzyskiwaniu zdrowia i opowieści o wspaniałych ludziach, których miałam zaszczyt prowadzić na drodze do wolności. Przekazałam tu moje doświadczenia zgodnie z tym, co pamiętam. Opowieści o pacjentach dokładnie odzwierciedlają jądro ich doświadczeń, zmieniłam jednak wszystkie nazwiska i szczegóły dotyczące tożsamości, a w niektórych przypadkach stworzyłam postaci złożone z doświadczeń kilku pacjentów stojących w obliczu podobnych wyzwań. Cała książka jest opowieścią o wyborach, tych dużych i tych małych, wyborach, które mogą prowadzić nas od traumy do triumfu, od mroku do światła, z więzienia ku wolności.
Rozdział 1
Gdybym miała sprowadzić całe moje życie do jednej chwili, jednego obrazu, to wygląda on tak: trzy kobiety w ciemnych wełnianych płaszczach czekają, trzymając się pod ręce, stojąc na wydeptanej ziemi dziedzińca. Są wykończone. Mają zakurzone buty. Stoją w długiej kolejce.
Te trzy kobiety to moja matka, moja siostra Magda i ja. To nasza ostatnia wspólna chwila. Nie wiemy o tym. Nie chcemy w ogóle brać tego pod uwagę. A może jesteśmy zbyt zmęczone, by w ogóle zastanawiać się nad tym, co nas czeka. To moment oddzielenia – matki od córek, dotychczasowego życia od tego, które nadejdzie. A jednak dopiero z perspektywy czasu można nadać mu to znaczenie.
Widzę nas trzy od tyłu, jakbym była następna w kolejce. Dlaczego noszę w pamięci tył głowy matki, a nie jej twarz? Długie włosy ma misternie splecione i spięte na czubku głowy. Jasnobrązowe loki Magdy sięgają jej ramion. Moje ciemne włosy schowane są pod szalem. Matka stoi w środku, a Magda i ja pochylamy się w jej stronę. Nie da się stwierdzić, czy to my podtrzymujemy ją w pozycji pionowej, czy też jest odwrotnie, to jej siła jest filarem wspierającym Magdę i mnie.
Ten moment to próg, po przekroczeniu którego doznałam w życiu ogromnych strat. Przez siedemdziesiąt lat wciąż od nowa wracałam do tego obrazu naszych trzech postaci. Badałam go, tak jakbym przy wystarczająco dokładnej analizie mogła odzyskać coś cennego. Jakbym mogła odzyskać życie sprzed tamtej chwili, życie poprzedzające stratę. Jakby to było możliwe.
Wracam, żeby pozostać chwilę dłużej w tamtym czasie, gdy trzymamy się pod ręce i przynależymy do siebie. Widzę nasze pochylone ramiona. Kurz pokrywający skraje naszych płaszczy. Moja matka. Moja siostra. Ja.
Wspomnienia z dzieciństwa to często migawki, krótkie chwile czy spotkania, które, zebrane razem, tworzą album z wycinkami z naszego życia. To wszystko, co mamy, żeby zrozumieć opowieść, którą pragniemy sobie samym opowiedzieć o tym, kim jesteśmy.
Moje najintymniejsze wspomnienie o matce, też z czasu, zanim nas rozdzielono, choć je pielęgnuję, jest pełne smutku i poczucia straty. Jesteśmy same w kuchni, ona owija resztki strucli, którą wcześniej upiekła – widziałam, jak formowała ciasto ręką i układała niczym ciężkie płótno na stole w jadalni.
– Poczytaj mi – mówi, a ja przynoszę z jej stolika nocnego zaczytany egzemplarz Przeminęło z wiatrem. Już raz kiedyś go przeczytałyśmy. Teraz zaczynamy od początku. Zatrzymuję się na tajemniczym napisie, po angielsku, na stronie tytułowej tłumaczenia. To pismo odręczne mężczyzny, ale nie mojego ojca. Matka powiedziała tylko, że książka była prezentem od człowieka, którego poznała, kiedy pracowała w ministerstwie spraw zagranicznych, zanim spotkała ojca.
Siedzimy na krzesłach przy piecyku. Choć mam dopiero dziewięć lat, tę powieść dla dorosłych czytam płynnie.
– Cieszę się, że jesteś mądra, bo urodą nie grzeszysz – powtarzała mi matka, łącząc komplement z krytyką. Czasem jest dla mnie surowa. Ale doceniam tę chwilę. Gdy razem czytamy, nie muszę się nią z nikim dzielić. Zagłębiam się w słowach, opowieści i uczuciu, że jestem z nią sama na całym świecie. Pod koniec wojny Scarlett wraca do Tary, gdzie dowiaduje się, że jej matka nie żyje, a ojciec pogrążony jest w żałobie. „Bóg mi świadkiem – mówi Scarlett – że nigdy więcej głodna nie będę”3. Moja matka zamyka oczy i opiera głowę o oparcie krzesła. Chcę jej usiąść na kolanach. Chcę oprzeć głowę na jej piersi. Chcę, żeby ustami dotknęła moich włosów.
– Tara… – mówi. – Ameryka. To miejsce, które warto zobaczyć.
Chciałabym, żeby moje imię wypowiadała z takim samym uczuciem, z jakim wymawia nazwę kraju, w którym nigdy nie była. Wszystkie zapachy kuchni mojej matki to dla mnie dramatyczne połączenie głodu i uczty – zawsze, nawet podczas uczty, pojawia się tęsknota. Nie wiem, czy jest jej, czy moja, czy też nasza wspólna.
Siedzimy, a między nami płonie ogień.
– Kiedy byłam w twoim wieku… – zaczyna.
Teraz, gdy mówi, boję się poruszyć; boję się, że jeśli to zrobię, ona zamilknie.
– Kiedy byłam w twoim wieku, młodsze rodzeństwo spało razem, a ja i matka spałyśmy w jednym łóżku. Pewnego ranka obudziłam się, bo wołał mnie ojciec: „Ilonka, obudź matkę, nie zrobiła jeszcze śniadania i nie przygotowała mi ubrania”. Odwróciłam się do leżącej obok mnie pod kołdrą matki. Ale ona się nie ruszała. Nie żyła.
Nigdy wcześniej mi tego nie opowiadała. Chcę poznać każdy szczegół tej chwili, gdy córka budzi się obok matki, którą właśnie straciła. Jednocześnie pragnę odwrócić wzrok. Myślenie o tym jest zbyt przerażające.
– Tamtego popołudnia, gdy ją pochowali, myślałam, że złożyli ją do ziemi żywą. Wieczorem ojciec powiedział, żebym przygotowała rodzinną kolację. Tak też zrobiłam.
Chcę usłyszeć dalszy ciąg tej historii. Czekam na morał, który pojawi się na koniec, albo na pocieszenie.
– Czas spać – mówi tylko matka. Pochyla się, by zebrać popiół spod piecyka.
W korytarzu za naszymi drzwiami słychać kroki. Czuję zapach tytoniu ojca, jeszcze zanim słyszę brzęk kluczy w zamku.
– Drogie panie – woła – jeszcze nie śpicie?
Wchodzi do kuchni w swoich błyszczących butach i eleganckim garniturze, z szerokim uśmiechem i małym woreczkiem w dłoni. Wręcza mi go i głośno całuje mnie w czoło.
– Znów wygrałem – chwali się.
Zawsze gdy gra z przyjaciółmi w karty lub bilard, dzieli się ze mną wygraną. Dziś przyniósł ciasteczko z różowym wzorkiem. Gdybym była moją siostrą Magdą, matka, która zawsze martwi się jej wagą, wyrwałaby mi łakoć, ale w moją stronę kiwa głową, pozwalając mi zjeść ciastko.
Teraz stoi, rusza od piecyka w kierunku zlewu. Ojciec zatrzymuje ją, podnosi jej dłoń, by okręcić ją wokół siebie – matka pozwala mu to zrobić, ale jest przy tym sztywna i się nie uśmiecha. Ojciec przyciąga ją, obejmuje, jedną rękę kładzie jej na plecach, drugą przykłada do piersi. Matka odpycha go.
– Twoja matka jest mną rozczarowana – mówi ojciec półszeptem, gdy wychodzimy z kuchni. Czy chce, żeby usłyszała, czy też jest to sekret przeznaczony tylko dla mnie? Tak czy inaczej, zapisuję to w pamięci do przemyślenia później. A jednak rozgoryczenie w jego głosie wywołuje we mnie lęk.
– Co wieczór chciałaby chodzić do opery, prowadzić wykwintne życie kosmopolitki. A ja jestem tylko zwykłym krawcem. Krawcem, który gra w bilard.
Przegrany ton głosu ojca niepokoi mnie. Ojciec jest w naszym mieście dobrze znany i lubiany. Zabawny, uśmiechnięty, pełen życia, zawsze wydaje się w dobrym nastroju. W jego towarzystwie jest wesoło. Spotyka się z licznymi przyjaciółmi. Uwielbia jeść (zwłaszcza szynkę; czasem przemyca ją do naszego koszernego gospodarstwa domowego i zjada nad gazetą, w którą była zawinięta, wpychając mi do ust kawałki zabronionej wieprzowiny i znosząc oskarżenia matki, że kiepski z niego wzór do naśladowania). Jego zakład krawiecki zdobył dwa złote medale. Nie jest zwykłym rzemieślnikiem, który szyje równe szwy i dokonuje prostych przeróbek. Jest mistrzem krawiectwa. Tak poznał matkę – przyszła do jego zakładu, bo potrzebowała sukni, a on cieszył się wielką renomą. Pragnął zostać lekarzem, nie krawcem, lecz ojciec mu to odradził, i to rozczarowanie sobą samym czasem powraca.
– Nie jesteś zwyczajnym krawcem, tato – zapewniam go. – Jesteś najlepszym krawcem!
– A ty będziesz najlepiej ubraną panną w całych Koszycach – mówi, klepiąc mnie po głowie. – Masz świetną figurę, ubrania dobrze na tobie leżą.
Wydaje się, że się pozbierał. Zepchnął swoje rozczarowanie z powrotem w cień. Dochodzimy do drzwi sypialni, którą dzielę z Magdą i naszą średnią siostrą Klarą. Tam widzę Magdę; udaje, że odrabia zadanie domowe, a Klara wyciera kalafonię ze swoich skrzypiec. Przez chwilę stoimy z ojcem przy drzwiach, żadne z nas nie chce jeszcze odejść.
– Wiesz, chciałem, żebyś była chłopcem – mówi ojciec. – Gdy się urodziłaś, to trzasnąłem drzwiami, taki byłem wściekły, że mam kolejną córkę. Ale teraz tylko z tobą mogę porozmawiać. – Całuje mnie w czoło.
Uwielbiam, gdy ojciec obdarza mnie uwagą. Tak jak w przypadku matki, jest ona cenna… ale i nietrwała. Jakby to, czy jestem warta ich miłości, miało mniejszy związek ze mną samą, a większy z ich samotnością. Jakby moja tożsamość nie wynikała z tego, kim jestem czy co mam, a była jedynie miarą tego, czego brakuje każdemu z moich rodziców.
– Dobranoc, Dicuka – mówi w końcu ojciec. Używa imienia, które wymyśliła dla mnie matka. Dicu–ka. Te nic nieznaczące sylaby brzmią przyjemnie w moich uszach.
– Powiedz siostrom, że czas gasić światło.
Gdy wchodzę do pokoju, Magda i Klara witają mnie piosenką, którą dla mnie ułożyły. Wymyśliły ją, kiedy miałam trzy latka i na skutek źle wykonanego zabiegu zaczęło mi zezować jedno oko.
– Jesteś taka brzydka, wątła taka – śpiewają. – Męża nigdy nie znajdziesz.
Od tamtego wypadku, chodząc, opuszczam głowę, żeby nie widzieć, jak ktoś patrzy na moją zniekształconą twarz. Nie wiem jeszcze, że problem nie polega na tym, iż siostry prześladują mnie złośliwą piosenką, ale na tym, że im wierzę. Jestem tak przekonana o tym, że jestem gorsza, iż nigdy nie przedstawiam się ludziom z imienia. Nigdy nie mówię: jestem Edie. Klara jest cudownym dzieckiem skrzypiec. Gdy miała pięć lat, nauczyła się grać koncert skrzypcowy Mendelssohna. Jestem siostrą Klary – mówię.
Ale dzisiaj dowiedziałam się czegoś szczególnego.
– Mama naszej mamy umarła, kiedy mama miała dokładnie tyle lat, co ja – mówię im. Jestem tak pewna, że tylko ja o tym wiem, iż nie przychodzi mi do głowy, że dla moich sióstr to żadna nowina, że dowiedziałam się ostatnia, a nie pierwsza.
– Żartujesz – mówi Magda z tak wyraźnym sarkazmem w głosie, że nawet ja go odczytuję. Ma piętnaście lat, duży biust, zmysłowe usta, pofalowane włosy. Gdy byłyśmy młodsze, pokazywała mi, jak wrzucać z okna naszego pokoju winogrona do filiżanek z kawą osób siedzących na tarasie na dole. Z jej inspiracji wkrótce wymyślę własne zabawy. Ale wtedy stawki będą już inne. Razem z koleżanką będę podchodzić do chłopców w szkole albo na ulicy.
– Spotkajmy się o czwartej na placu pod zegarem – będziemy do nich świergotać, trzepocząc rzęsami. Oni przyjdą, zawsze będą przychodzić, czasem oszołomieni, czasem nieśmiali, czasem pewni siebie, pełni oczekiwań. W bezpiecznym punkcie obserwacyjnym – w moim pokoju – moja przyjaciółka i ja będziemy stać w oknie i patrzeć, jak chłopcy nadchodzą.
– Nie drocz się tak – rzuca teraz Klara do Magdy. Jest od niej młodsza, ale wtrąca się, by mnie ochronić.
– To zdjęcie, które wisi nad pianinem, wiesz które? – zwraca się do mnie. – To, do którego mama zawsze mówi. Jest na nim jej matka.
Znam zdjęcie, o którym mówi. Patrzę na nie codziennie, odkąd się urodziłam.
– Pomóż mi, pomóż – szepcze matka w stronę portretu, odkurzając pianino czy wycierając podłogę. Czuję zakłopotanie, ponieważ nigdy nie zapytałam matki ani nikogo innego, kto jest na tym zdjęciu. Jestem rozczarowana, że informacja, którą posiadłam, nie nadaje mi specjalnego statusu u sióstr.
Jestem przyzwyczajona do bycia tą cichą, niewidzialną siostrą. Nie zdaję sobie sprawy, że Magda może mieć dosyć grania roli klauna, a Klara może nie znosić bycia cudownym dzieckiem. Ani na sekundę nie wolno jej przestać być niezwykłą, inaczej może wszystko stracić – podziw, do którego przywykła, całą swoją tożsamość. Magda i ja musimy pracować, by coś dostać, i nigdy nie mamy pewności, że będzie tego wystarczająco dużo. Klara musi się martwić, że w każdej chwili może popełnić kardynalny błąd i straci wszystko. Gra na skrzypcach od trzeciego roku życia, odkąd jestem na świecie. Dopiero znacznie później uświadomię sobie, jakim kosztem osiągnęła swój sukces – zrezygnowała z dzieciństwa. Nigdy nie widziałam, żeby bawiła się lalkami. Zamiast tego stała przy otwartym oknie, gdzie ćwiczyła grę na skrzypcach, i dopóty nie osiągnęła satysfakcji, dopóki nie przyciągnęła uwagi przechodniów, którzy stawali się świadkami jej talentu.
– Czy mama kocha tatę? – pytam teraz sióstr. Dystans między rodzicami, smutne wyznania, które od nich usłyszałam, przypominają mi, że nigdy nie widziałam, aby się wystroili i razem gdzieś wyszli.
– Co to za pytanie? – mówi Klara. Choć zaprzecza moim wątpliwościom, wydaje mi się, że w jej oczach widzę nić porozumienia. Nigdy więcej o tym nie porozmawiamy, choć ja będę próbować. Całe lata zajmie mi zrozumienie tego, co moje siostry muszą już wiedzieć – że to, co nazywamy miłością, jest często czymś warunkowym, nagrodą za dobre wykonanie tego, na co się umawiacie.
Gdy zakładamy koszule nocne i kładziemy się do łóżka, odwracam myśli od martwienia się o rodziców i kieruję je na mojego nauczyciela baletu i jego żonę, na uczucie, którego doznaję, gdy przeskakując po dwa lub trzy schodki naraz, wbiegam do studia, zrzucam szkolne ubrania i zakładam trykot oraz rajstopy. Uczę się baletu, odkąd skończyłam pięć lat, a matka zorientowała się, że nie jestem muzykiem i mam inny talent. Właśnie dzisiaj ćwiczyliśmy szpagat. Nasz baletmistrz przypomniał nam, że siła i elastyczność są nierozerwalne, że aby jeden mięsień mógł się napiąć, drugi musi się rozprężyć. Aby dojść do rozciągłości i gibkości, musimy mieć silny kręgosłup.
Instrukcje te przechowuję w głowie jak modlitwę. Schodzę w dół, kręgosłup prosty, mięśnie brzucha napięte, nogi rozciągają się na zewnątrz. Wiem, jak oddychać, zwłaszcza gdy czuję, że utknęłam. Widzę moje ciało rozciągające się jak struny na skrzypcach mojej siostry, odnajdujące dokładnie miejsce napięcia, dzięki któremu gra cały instrument. I jestem na dole. W pełnym szpagacie. Udało się.
– Brawo! – Mój mistrz klaszcze w dłonie. – Nie zmieniaj pozycji. – Podnosi mnie z podłogi ponad swoją głowę. Trudno jest utrzymać nogi całkowicie wyprostowane bez podłoża, na którym można się oprzeć, ale przez chwilę czuję się jak złożona w ofierze. Czuję się jak czyste światło.
– Editke – mówi nauczyciel – wszelka ekstaza w twoim życiu będzie się brała z wnętrza.
Wiele lat minie, zanim w pełni zrozumiem, co ma na myśli. Teraz wiem tylko, że umiem oddychać, obracać się, robić wyrzuty i skłony. Gdy moje mięśnie rozciągają się i wzmacniają, każdy ruch, każda poza zdaje się wołać: „To ja, to ja, to ja. Jestem mną. Jestem kimś”.
Pamięć to święta ziemia. Ale zarazem udręczona. To miejsce, w którym gniew, wina i smutek krążą niczym wygłodniałe ptaki wygrzebujące resztki wciąż z tych samych starych kości. To miejsce, dokąd się udaję w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, na które nie ma odpowiedzi: dlaczego ocalałam?
Mam siedem lat, moi rodzice urządzają wieczorne przyjęcie. Wysyłają mnie, żebym napełniła dzbanek wodą. Z kuchni słyszę, jak żartują:
– Ją mogliśmy sobie darować.
Myślę, że chcą powiedzieć, że zanim się pojawiłam, rodzina była już kompletna. Mieli córkę, która grała na pianinie, i drugą, która grała na skrzypcach. Ja jestem niepotrzebna, niewystarczająco dobra, nie ma dla mnie miejsca, tak myślę. W taki właśnie sposób błędnie interpretujemy fakty z naszego życia, czynimy założenia i nie sprawdzamy ich; tak wymyślamy sobie jakąś historię, którą następnie powtarzamy, wzmacniając te elementy we własnym wnętrzu, o których istnieniu już jesteśmy przekonani.
Pewnego dnia, gdy mam osiem lat, postanawiam uciec. Sprawdzę, czy to prawda, że jestem zbędna, niewidzialna. Zobaczę, czy moi rodzice w ogóle zauważą, że mnie nie ma. Zamiast iść do szkoły, wsiadam do trolejbusu, który jedzie do moich dziadków. Wierzę, że oni – ojciec i macocha mojej matki – ukryją mnie u siebie. Toczą niekończące się boje z matką, stając po stronie Magdy, i wkładają ciasteczka do szuflady jej szafy. Czuję się z nimi bezpiecznie, choć pozwalają na rzeczy zakazane. Trzymają się za ręce, moi rodzice nigdy tego nie robią. W ich miłości nie ma nic na pokaz, nie trzeba niczego udawać, żeby wkraść się w ich łaski. Są uosobieniem komfortu – zapach antrykotu i pieczonej fasoli, chałki, czulentu, gęstego gulaszu, który babcia niesie w szabas do piekarni, żeby tam go upiec, gdyż zgodnie z ortodoksyjną praktyką nie wolno wtedy korzystać z własnego pieca.
Dziadkowie bardzo się cieszą na mój widok. To cudowny poranek. Siedzę w kuchni, jem orzechowe bułeczki. Ale potem rozlega się dzwonek u drzwi. Mój dziadek idzie otworzyć. Chwilę później szybkim krokiem wchodzi do kuchni. Ma problemy ze słuchem, dlatego słowa ostrzeżenia wypowiada zbyt głośno.
– Chowaj się, Dicuka! – krzyczy. – Twoja matka tu jest!
Próbując mnie ochronić, wydaje mnie.
Najbardziej uderza mnie wyraz twarzy mojej matki w momencie, gdy zauważa mnie w kuchni dziadków. Nie jest po prostu zaskoczona, że tam jestem, ale wygląda, jakby zaskoczył ją w ogóle fakt mojego istnienia. Jakbym nie była tym kimś, kim chciałaby czy oczekiwała, bym była.
Nigdy nie będę piękna. Matka postawiła tę sprawę jasno, ale w dziesiątym roku mojego życia sprawia, że nie będę już musiała chować twarzy. Doktor Klein w Budapeszcie naprawi moje zezujące oko. W pociągu jem czekoladę i cieszę się uwagą matki, którą mam na wyłączność.
– Klein jest sławny – mówi – był pierwszym, który wykonał operację na oku bez znieczulenia.
Tak pochłonął mnie romantyzm podróży, że nie zdaję sobie sprawy, iż to ostrzeżenie. Nigdy nie wpadłam na to, że operacja będzie boleć. Aż do chwili, gdy zawładnął mną ból. Matka i krewni, którzy pomogli nam nawiązać kontakt ze słynnym doktorem Kleinem, przytrzymują moje wierzgające ciało na stole. Uczucie, że ludzie, którzy mnie kochają, uniemożliwiają mi poruszanie się, jest gorsze niż ból, ogromny, nieskończony. Dopiero później, długo potem, kiedy się okazało, że operacja się udała, jestem w stanie spojrzeć na tę scenę oczami mojej matki: jak wiele cierpienia musiało jej sprawić moje własne.
Najszczęśliwsza jestem w samotności, kiedy mogę schować się do swojego wewnętrznego świata. Gdy mam trzynaście lat, pewnego ranka w drodze do szkoły, prywatnego gimnazjum, ćwiczę kroki do układu Nad pięknym modrym Dunajem, z którym moja grupa baletowa wystąpi na festiwalu nad rzeką. Potem górę bierze kreatywność i odlatuję w nowym, własnym tańcu, w którym wyobrażam sobie, jak spotkali się moi rodzice. Odtwarzam role ich obojga. Matka wchodzi do pokoju, ojciec błaznuje, udając niedowierzanie, gdy ją zauważa. Ona obraca się prędzej, podskakuje wyżej. Cały łuk mojego ciała staje się radosnym śmiechem. Nigdy nie widziałam matki uradowanej, nigdy nie słyszałam, by śmiała się naprawdę szczerze, ale we własnym ciele czuję nieograniczone źródło jej szczęścia.
Gdy jestem już w szkole, okazuje się, że znikły pieniądze, które dał mi ojciec na opłacenie czesnego za cały kwartał. W tanecznym zatraceniu musiałam je zgubić. Sprawdzam każdą kieszeń i fałdę w ubraniu, ale pieniędzy nie ma. Przez cały dzień strach przed ujawnieniem tego ojcu jest jak palący lód w żołądku. W domu, gdy ojciec podnosi na mnie pięści, nie jest w stanie na mnie patrzeć. To pierwszy raz, kiedy bije mnie czy którąkolwiek z nas. Gdy skończył, nie powiedział ani słowa. Tej nocy, leżąc w łóżku, pragnę umrzeć, żeby ojciec musiał cierpieć z powodu tego, co mi zrobił. A potem pragnę, żeby on umarł.
Czy te wspomnienia niosą ze sobą wyobrażenie o mojej sile? Czy też o mojej krzywdzie? Być może dzieciństwo każdego z nas jest obszarem, na którym usiłujemy określić, na ile się liczymy, a na ile jesteśmy nieważni; swego rodzaju mapą, na której studiujemy wymiary i granice własnej wartości.
Być może każde życie polega na analizie rzeczy, których nie mamy, a których pragniemy, i tych, które mamy, a których wolelibyśmy nie mieć.
Wiele dziesięcioleci zabrało mi, zanim odkryłam, że mogę podejść do własnego życia, zadając inne pytanie. Nie: dlaczego przeżyłam? Ale: co mogę zrobić z życiem, które mi dano?
Zwykłe ludzkie dramaty mojej rodziny były dodatkowo zagmatwane z powodu granic i wojen. Przed pierwszą wojną światową region Słowacji, w którym się urodziłam i wychowałam, stanowił część Austro-Węgier. Dziesięć lat przed moimi narodzinami, w 1918 roku, wojna, a potem postanowienia traktatu wersalskiego, na nowo narysowały mapę Europy i utworzyły nowe państwo. Czechosłowacja została sklecona z rolniczej Słowacji, kraju mojej rodziny, który był etnicznie węgierski i słowacki; bardziej przemysłowych obszarów Czech i Moraw, które były etnicznie czeskie; oraz podkarpackiej Rusi, obszaru stanowiącego teraz część Ukrainy. Wraz z utworzeniem Czechosłowacji moje miasto – węgierska Kassa – przeobraziło się w czechosłowackie Koszyce. A moja rodzina stała się podwójną mniejszością. Byliśmy etnicznymi Węgrami mieszkającymi wśród czeskiej większości, a do tego byliśmy Żydami.
Choć Żydzi mieszkali na Słowacji od XI wieku, dopiero w 1840 roku pozwolono im osiedlić się w Kassie. Nawet wówczas jednak władze miasta, przy wsparciu chrześcijańskich gildii handlowych, utrudniały życie żydowskim rodzinom, które chciały tam osiąść. Mimo to na przełomie wieków w Kassie funkcjonowała jedna z największych w Europie wspólnot żydowskich. W odróżnieniu od innych państw środkowoeuropejskich, na przykład Polski, Węgry nie izolowały Żydów (to dlatego moja rodzina mówiła wyłącznie po węgiersku, a nie w jidysz). Nie byliśmy poddawani segregacji i mieliśmy sporo możliwości na polu edukacyjnym, zawodowym czy kulturalnym. Mimo to wciąż spotykaliśmy się z uprzedzeniami, zarówno tymi ledwo dostrzegalnymi, jak i bezpośrednimi. Antysemityzmu nie wymyślili naziści. Dorastając, przyswoiłam sobie pewne poczucie niższości i przekonanie, że bezpieczniej jest nie przyznawać się, że jestem Żydówką, że lepiej się zasymilować, wmieszać w tłum, nigdy się nie wyróżniać. Trudno było w takiej sytuacji odnaleźć własną tożsamość i poczucie przynależności. A potem w 1938 roku Węgry ponownie zaanektowały Koszyce, a my poczuliśmy, jakby dom znów stał się domem.
Moja matka stoi na naszym balkonie w pałacu Andrássy’ego – starym gmachu przebudowanym na budynek mieszkalny. Do balustrady przymocowała orientalny dywan. Nie dlatego, że sprząta. Świętuje. Admirał Miklós Horthy, Jego Najjaśniejsza Mość Regent Królestwa Węgier, przybywa dziś, by formalnie przywitać nasze miasto w swoim kraju. Rozumiem podniecenie i dumę moich rodziców. Przynależymy! Dziś ja także witam Horthy’ego. Wykonuję taniec. Mam na sobie węgierski strój – odważny kwiecisty haft na jasnej wełnianej kamizelce i spódnicy, falującą bluzkę z białymi rękawami, wstążki, koronki, czerwone kozaki. Gdy wykonuję nad rzeką szpagat w pionie, Horthy bije brawo. Obejmuje tancerzy. Obejmuje mnie.
– Dicuka, chciałabym być blondynką, tak jak Klara – szepcze Magda przed snem.
Wciąż jeszcze lata dzielą nas od godziny policyjnej i dyskryminujących ustaw, ale parada Horthy’ego jest pierwszym aktem tego, co ma nadejść. Obywatelstwo węgierskie z jednej strony dało nam poczucie przynależności, z drugiej zaś wykluczenia. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że możemy mówić własnym językiem, że jesteśmy akceptowani jako Węgrzy, ale ta akceptacja jest uwarunkowana asymilacją. Sąsiedzi twierdzą, że tylko etniczni Węgrzy, którzy nie są Żydami, powinni móc nosić tradycyjne stroje.
– Lepiej się nie ujawniaj, że jesteś Żydówką – ostrzega mnie moja siostra Magda. – Bo ludzie będą chcieli odebrać ci twoje piękne ubrania.
Magda jest pierworodna, tłumaczy mi świat. Podaje szczegóły, często niepokojące, które analizuję i nad którymi się zastanawiam. W 1939 roku, gdy niemieccy naziści najeżdżają Polskę, węgierscy naziści – strzałokrzyżowcy – zajmują mieszkanie pod nami w budynku pałacu Andrássy’ego. Plują na Magdę. Eksmitują nas. Przenosimy się do nowego mieszkania przy ulicy Lajosa Kossutha 6, ale to boczna uliczka, nie główna, co negatywnie wpływa na sytuację zakładu mojego ojca. Mieszkanie jest dostępne, bo jego poprzedni lokatorzy, inna żydowska rodzina, wyjechali do Ameryki Południowej. Słyszeliśmy o kolejnych żydowskich rodzinach, które opuszczają Węgry. Siostra ojca, Matylda, wyjechała już wiele lat temu. Mieszka w Nowym Jorku, w miejscu zwanym Bronks, dzielnicy żydowskich imigrantów. Wydaje się, że jej życie w Ameryce podlega większym ograniczeniom niż nasze tutaj. Nie rozmawiamy o wyjeździe.
Nawet w 1940 roku, kiedy mam trzynaście lat, a strzałokrzyżowcy zaczynają zatrzymywać żydowskich mężczyzn w Kassie i wysyłać ich do obozu pracy przymusowej, wciąż nam się wydaje, że wojna dzieje się gdzieś daleko. Nie zabierają mojego ojca. Przynajmniej nie od razu. Naszą ochroną jest wyparcie. Nie zwracamy uwagi na to, co się dzieje, by móc dalej żyć normalnie, niezauważeni. W swoich głowach wciąż możemy się zapewniać, że świat jest bezpieczny. Możemy pozostawać niewidoczni dla krzywdy.
Ale pewnego dnia w czerwcu 1941 roku, gdy Magda jest poza domem, na rowerze, zaczynają wyć syreny. Przyspiesza, by znaleźć schronienie kawałek dalej, w domu dziadków, lecz okazuje się, że połowy domu już nie ma. Dzięki Bogu dziadek i babcia przeżyli, ale właścicielka mieszkania, które wynajmowali, już nie. To był pojedynczy atak, jedna dzielnica zrównana z ziemią jednym bombardowaniem. Mówią nam, że za zniszczenia i śmierć odpowiadają Rosjanie. Nikt w to nie wierzy, nikt jednak nie może temu zaprzeczyć. W jednej chwili czujemy, że mamy szczęście, ale też, że jesteśmy narażeni na niebezpieczeństwo. Niezaprzeczalne jest tylko to, że w miejscu, w którym wcześniej stał dom, leży stos pokruszonych cegieł. Zniszczenie i nieobecność – to staje się prawdą. Węgry przyłączają się do Niemiec, biorąc udział w Operacji Barbarossa. Najeżdżamy Rosję.
Mniej więcej w tym czasie zostaliśmy zmuszeni do noszenia żółtej gwiazdy. Sztuczka polega na tym, żeby ją ukryć pod płaszczem. Ale nawet gdy jej nie widać, czuję się, jakbym zrobiła coś złego, coś zasługującego na karę. Na czym polega mój niewybaczalny grzech? Matka stale słucha radia. Gdy urządzamy sobie piknik nad rzeką, ojciec opowiada, jak to było być jeńcem wojennym w Rosji podczas pierwszej wojny światowej. Wiem, że to doświadczenie, ta trauma, choć wówczas nie znam tego określenia, ma związek z jedzeniem przez niego wieprzowiny, z dystansem wobec religii. Wiem, że wojna jest źródłem jego niepokojów. Ale ta obecna wojna wciąż dzieje się gdzieś indziej. Mogę ją ignorować i tak właśnie robię.
Po szkole spędzam pięć godzin w studiu baletowym i zaczynam też ćwiczyć gimnastykę. Choć początkowo jest to ćwiczenie uzupełniające do baletu, z czasem staje się równie silną pasją, tak samo ważną sztuką. Zapisuję się do klubu książki założonego przez dziewczyny z mojego prywatnego gimnazjum i uczniów z sąsiedniej prywatnej szkoły dla chłopców. Czytamy Marię Antoninę Stefana Zweiga. Rozmawiamy o tym, że autor pisze o historii od wewnątrz, z perspektywy jednej osoby. W klubie jest chłopiec o imieniu Eryk, który pewnego dnia zwraca na mnie uwagę. Widzę, że wpatruje się we mnie za każdym razem, gdy zabieram głos. Jest wysoki, ma piegi i rudawe włosy. Wyobrażam sobie Wersal. Buduar Marii Antoniny. Fantazjuję, że spotykam się tam z Erykiem. Nie wiem nic o seksie, ale jestem romantyczna. Widzę, że mnie zauważył, i zastanawiam się, jak wyglądałyby nasze dzieci? Czy też miałyby piegi? Po dyskusji Eryk podchodzi do mnie. Bardzo ładnie pachnie, jak świeże powietrze, jak łąka na brzegach rzeki Hornád, dokąd wkrótce będziemy chodzić na spacery.
Nasz związek od początku jest treściwy i poważny. Rozmawiamy o literaturze. Rozmawiamy o Palestynie (jest zagorzałym syjonistą). To nie są czasy beztroskich randek, nasza więź to nie przypadkowe zauroczenie, szczeniacka miłość. To jest miłość w obliczu wojny. Żydom wyznaczono godzinę policyjną, ale pewnego wieczoru wymykamy się z domów, nie założywszy naszych żółtych gwiazd. Czekamy w kolejce do kasy kina. W ciemności odnajdujemy nasze miejsca. To amerykański film z Bette Davis. Później dowiaduję się, że jego tytuł po angielsku brzmi Now, Voyager, ale na Węgrzech to Utazás a múltból, „Podróż do przeszłości” (po polsku – Trzy kamelie, przyp. red.). Bette Davies gra niezamężną kobietę znajdującą się pod wpływem terroryzującej ją, władczej matki. Próbuje odnaleźć siebie i odzyskać wolność, ale krytyka ze strony matki wciąż pozbawia ją pewności siebie. Eryk odczytuje to jako polityczną metaforę samostanowienia i poczucia własnej wartości. Ja widzę tu nawiązanie do postaci mojej matki i Magdy – matka uwielbia Eryka, lecz Magdę krytykuje za randkowanie; mnie błaga, żebym zjadła więcej, a Magdzie odmawia dokładki; zazwyczaj jest cicha i zanurzona we własnych myślach, ale wobec Magdy wybucha gniewem, a ta złość, choć nie jest skierowana przeciwko mnie, równie mocno mnie przeraża.
Potyczki rodzinne, zbliżający się front walki z Rosją – nie wiemy już, czego dalej się spodziewać. W ciemności chaosu i niepewności Eryk i ja rozpalamy własne światło. Każdego dnia, gdy nasza wolność i zakres wyboru są coraz bardziej ograniczane, planujemy naszą przyszłość. Nasz związek jest jak most, przez który możemy przejść od aktualnych zmartwień ku przyszłym radościom. Plany, namiętność, obietnica. Być może to zawierucha wokół nas stwarza przestrzeń na więcej zaangażowania, a mniej wątpliwości. Nikt inny nie wie, co przyniesie jutro, tylko my. Mamy siebie i przyszłość, wspólne życie, które widzimy tak wyraźnie jak nasze splecione dłonie. Pewnego sierpniowego dnia 1943 roku idziemy nad rzekę. On ma ze sobą aparat i pstryka zdjęcie, jak robię szpagat w trawie, w kostiumie kąpielowym. Wyobrażam sobie, jak pewnego dnia pokażemy tę fotografię naszym dzieciom, opowiadając o tym, jak promienna była nasza miłość i zaangażowanie.
Gdy tego dnia wracam do domu, nie ma ojca. Zabrali go do obozu pracy przymusowej. Jest krawcem, jest apolityczny. Komuż może zagrażać? Dlaczego stał się celem? Czy ma jakiegoś wroga? Matka o wielu rzeczach mi nie mówi. Czy dlatego, że po prostu nie wie? Czy też chce mnie ochronić? A może chroni siebie? Nie mówi otwarcie o tym, co ją martwi, ale podczas tych długich miesięcy nieobecności ojca czuję, jak bardzo jest smutna i przestraszona. Widzę, jak stara się przygotować kilka posiłków z jednego kurczaka. Ma migreny. Przyjmujemy lokatora, żeby zrekompensować utratę dochodów. To właściciel sklepu znajdującego się po drugiej stronie ulicy. Przesiaduję u niego godzinami tylko dlatego, że jego obecność działa na mnie kojąco.
Magda, która praktycznie jest teraz dorosła i nie chodzi już do szkoły, jakimś sposobem dowiaduje się, gdzie jest ojciec, i go odwiedza. Widzi, jak chwieje się pod ciężarem stołu, który musi przenieść z miejsca na miejsce. Z odwiedzin zdradza mi tylko ten jeden szczegół. Nie wiem, do jakiej pracy zmuszany jest ojciec; nie wiem, jak długo jeszcze będzie uwięziony. Noszę w sobie dwa jego obrazy: na jednym jest taki, jakim znałam go całe życie – w ustach ma papierosa, wokół szyi centymetr krawiecki, w ręku mydełko do oznaczania wykrojów na kawałku drogiej tkaniny, oczy mu błyszczą, za chwilę zacznie śpiewać albo opowie dowcip. I teraz ten nowy: podnosi stół, który jest zbyt ciężki, w miejscu bez nazwy, na ziemi niczyjej.
W dniu szesnastych urodzin nie idę do szkoły z powodu przeziębienia. Eryk przychodzi do nas z szesnastoma różami i po raz pierwszy mnie całuje. Jestem szczęśliwa, a jednocześnie smutna. Na czym mogę się oprzeć? Co przetrwa? Zdjęcie, które Eryk zrobił mi nad rzeką, daję przyjaciółce. Nie pamiętam dlaczego. Żeby było bezpieczne? Nie przeczuwałam, że wkrótce mnie tam nie będzie, że wyjadę na długo przed kolejnymi urodzinami. A jednak skądś musiałam wiedzieć, że trzeba, by ktoś zachował dowody mojego życia, że będę potrzebować dowodów własnego istnienia, by rozsiewać je wokół jak ziarna.
Jakoś wczesną wiosną, po siedmiu czy ośmiu miesiącach pracy przymusowej w obozie, ojciec wraca. To łaska, został wypuszczony akurat przed Paschą, która będzie za tydzień czy dwa. Tak przynajmniej sądzimy. Ponownie zakłada na szyję centymetr, bierze mydełko krawieckie do ręki. Nie mówi o tym, gdzie był.
Kilka tygodni po jego powrocie siedzę na niebieskiej macie w sali gimnastycznej, rozgrzewam się, wyciągam dłonie do palców, napinam stopy, rozciągam nogi, ręce, szyję i plecy. Znów czuję się sobą. Nie jestem już tym zezowatym chuchrem, które boi się wypowiedzieć własne imię. Nie jestem córką, która martwi się o rodzinę. Jestem artystką i sportowcem, moje ciało jest silne i gibkie. Nie mam urody Magdy ani talentu Klary, ale mam zwinne, pełne wyrazu, rozkwitające ciało, i tak naprawdę tylko ono jest mi potrzebne w życiu. Moje treningi, moje umiejętności – przede mną niezmierzone pole możliwości. Najlepsi w klasie gimnastycznej utworzyli zespół trenujący do olimpiady. Igrzyska w 1944 roku zostały odwołane z powodu wojny, ale dzięki temu zyskujemy więcej czasu na przygotowania do zawodów.
Zamykam oczy i wyciągam dłonie i ciało, robiąc skłon do przodu. Przyjaciółka trąca mnie palcem, podnoszę głowę i widzę, że w moją stronę idzie nasza trenerka. Wszystkie trochę się w niej kochamy. Nie jest to seksualne zauroczenie. To uwielbienie dla bohaterki. Czasem specjalnie wracamy z treningu dłuższą drogą, by przejść obok jej domu, gdzie zwalniamy, jak tylko się da, w nadziei, że uda nam się dostrzec przez okno choć zarys jej ciała. Jesteśmy zazdrosne o to, czego nie wiemy o jej życiu. Obietnica udziału w igrzyskach, gdy wojna wreszcie się skończy, sprawia, że w dużym stopniu czerpię poczucie sensu ze wsparcia i wiary we mnie ze strony trenerki. Jeśli tylko uda mi się przyswoić wszystko, czego mnie uczy, jeśli nie zawiodę jej zaufania, to czekają mnie wspaniałe chwile.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Philip G. Zimbardo, Efekt Lucyfera. Dlaczego dobrzy ludzie czynią zło?, przeł. Anna Cybulko, Joanna Kowalczewska, Józef Radzicki, PWN, Warszawa 2017. [wróć]
Viktor E. Frankl, Człowiek w poszukiwaniu sensu, przeł. Aleksandra Wolnicka, Czarna Owca, Warszawa 2011. [wróć]
Margaret Mitchell, Przeminęło z wiatrem, przeł. Celina Wieniewska, Czytelnik, Warszawa 1991, t. 2, s. 97. [wróć]