Wybrańcy losu. Cena sławy - Sławomir Koper - ebook + audiobook

Wybrańcy losu. Cena sławy ebook

Sławomir Koper

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy los jedną ręką daje nadzwyczajny talent, bywa, że drugą zabiera… szczęście. Roman Polański, Marek Grechuta, Jerzy Kosiński i Ryszard Riedel to charyzmatyczni twórcy, których wielka sława i artystyczna chwała nie uchroniły przed dramatami na miarę życia i śmierci. O tym, jak wiele można stracić, kiedy ma się już wszystko – w książce Sławomira Kopra Wybrańcy losu. Cena sławy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 301

Oceny
4,5 (33 oceny)
21
8
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe.
00
piotrekjalbrzykowski

Całkiem niezła

ku przestrodze. Dobrze scharakteryzowane postacie.
00

Popularność




Od autora

Od autora

Parę lat temu napi­sa­łem książkę Stra­cone poko­le­nie PRL, zawar­łem w niej bio­gra­fie kilku pol­skich arty­stów, któ­rzy – odcho­dząc z tego świata – pozo­sta­wili poczu­cie nie­do­sytu i prze­ko­na­nie, że ich ogromne talenty w pew­nym stop­niu zostały zmar­no­wane. Tym razem przy­bli­żam Czy­tel­ni­kom syl­wetki twór­ców, któ­rym dane było odnieść wiel­kie suk­cesy i zaznać nie­zwy­kłej popu­lar­no­ści, wykra­cza­ją­cej nie­kiedy daleko poza gra­nice naszego kraju.

Boha­te­rami niniej­szej książki są czte­rej znani i podzi­wiani arty­ści o boga­tych życio­ry­sach: Marek Gre­chuta, Ryszard Rie­del, Jerzy Kosiń­ski i Roman Polań­ski, a więc ludzie, któ­rych twór­czość weszła do kanonu naszej kul­tury. Pierwsi trzej ode­szli już z tego świata, ale czwarty – Roman Polań­ski – nie powie­dział jesz­cze ostat­niego słowa, przy czym to, czego już zdą­żył doko­nać, daje mu trwałe miej­sce w pan­te­onie pol­skich sław.

Jak zwy­kle w przy­padku moich ksią­żek poszcze­gólne roz­działy nie są typo­wymi bio­gra­fiami. Skon­cen­tro­wa­łem się na spra­wach naj­waż­niej­szych z mojego punktu widze­nia, pomi­ja­jąc te, które uzna­łem za mniej istotne. Sta­ra­łem się wska­zać prze­ło­mowe punkty życia moich boha­te­rów, wyda­rze­nia, które zawa­żyły na ich bio­gra­fiach i karie­rach.

I oczy­wi­ście, tak jak zwy­kle, naj­bar­dziej inte­re­so­wało mnie życie pry­watne. Zawsze bowiem uwa­ża­łem, że nie doce­niamy tej sfery bio­gra­fii naszych arty­stów i poli­ty­ków. Tym­cza­sem w przy­padku boha­te­rów tej książki to wła­śnie sprawy pry­watne, nie­zwią­zane bez­po­śred­nio z dzia­łal­no­ścią arty­styczną, miały decy­du­jący wpływ na ich kariery zawo­dowe.

Sła­wo­mir Koper

Część I. Marek Gre­chuta – Roman­tyk z Zamo­ścia

Część I

Marek Gre­chuta

Roman­tyk z Zamo­ścia

„Z Mar­kiem Gre­chutą w moim życiu to było jak z Beatle­sami – wspo­mi­nała aktorka Dorota Segda. – Odkry­łam go dużo póź­niej niż jego rówie­śnicy. Słu­cha­łam go z nie­ma­łym prze­ję­ciem w liceum. Wszyst­kie pio­senki mi się podo­bały. Zresztą i teraz nasto­latki dostają od swo­ich chło­pa­ków płyty CD wła­śnie z prze­bo­jami Gre­chuty. Bo jest to pio­sen­karz nie­śmier­telny”1.

Trudno sobie wyobra­zić pol­ską muzykę ostat­niego pół­wie­cza bez postaci Marka Gre­chuty. Ten wieczny roman­tyk i naj­po­pu­lar­niej­szy przed­sta­wi­ciel nurtu pio­senki poetyc­kiej na stałe zapi­sał się w dzie­jach pol­skiej kul­tury. Jego pio­senki znali i znają prak­tycz­nie wszy­scy, a więk­szość odbior­ców ma do nich bar­dzo oso­bi­sty sto­su­nek. Sam arty­sta zapła­cił jed­nak wysoką cenę za swoją popu­lar­ność, a do tego przez nie­mal całe życie wal­czył z cho­robą psy­chiczną (cyklo­fre­nią), która stała się też jedną z przy­czyn jego śmierci.

Kto­kol­wiek widział, kto­kol­wiek wie

Być może pewien wpływ na przed­wcze­sne odej­ście arty­sty miały rów­nież pro­blemy rodzinne. W lipcu 1999 roku Pol­skę obie­gła infor­ma­cja o zagi­nię­ciu jego 27-let­niego syna, Łuka­sza.

„(…) po raz pierw­szy znik­nął w lutym bie­żą­cego roku – rela­cjo­no­wała komi­sarz Jolanta Macie­jew­ska, rzecz­niczka Komendy Miej­skiej Poli­cji w Kra­ko­wie. – Wyszedł z domu pod pre­tek­stem jakie­goś spo­tka­nia i na kil­ka­na­ście dni ślad po nim zagi­nął. Gdy rodzina zgło­siła zagi­nię­cie, po kilku dniach skon­tak­to­wał się z nami poli­cjant z Jele­niej Góry. Jadąc samo­cho­dem do pracy, roz­po­znał Łuka­sza na ulicy i zapro­po­no­wał mu pod­wie­zie­nie. Kiedy chło­pak wsiadł do samo­chodu, zawiózł go na komi­sa­riat. Powia­do­mi­li­śmy rodzi­ców. Wiem, że poje­chali do Jele­niej Góry, by go ode­brać. Po kilku dniach znów jed­nak zło­żyli zawia­do­mie­nie o zagi­nię­ciu syna”2.

Łukasz był absol­wen­tem kra­kow­skiej ASP, ucho­dził za czło­wieka podob­nie wraż­li­wego jak Marek. Uwa­żano, że rodzice wycho­wy­wali go w zło­tej klatce, czego chło­pak nie potra­fił znieść. Nie­mal wszę­dzie postrze­gano go wyłącz­nie jako „syna sław­nego ojca”, co fatal­nie odbi­jało się na jego psy­chice.

W marcu Łukasz znik­nął już na dobre. Niczego ze sobą nie zabrał, po pro­stu wyszedł z domu i prze­padł bez wie­ści. Zroz­pa­czony arty­sta i jego żona, Danuta, usi­ło­wali go odna­leźć, ich zabiegi były jed­nak bez­sku­teczne. Oboje podej­rze­wali, że Łukasz chce się cał­ko­wi­cie odizo­lo­wać od świata zewnętrz­nego.

„(…) jest samot­ni­kiem – przy­zna­wał Gre­chuta. – Był zafa­scy­no­wany pracą Alberta Chmie­low­skiego. Mówił, że posta­no­wił żyć w ubó­stwie. W ostat­nim okre­sie, tuż przed znik­nię­ciem, wiele spraw mu się nie ukła­dało. Miał kło­poty z dziew­czyną i z pracą. Powta­rzał, że chce się zasta­no­wić nad wła­snym życiem, że musi sobie pewne sprawy prze­my­śleć”3.

W lipcu 1999 roku Danuta i Marek wystą­pili w tele­wi­zyj­nym pro­gra­mie Kto­kol­wiek widział, kto­kol­wiek wie, pro­sząc syna o powrót. Pod­czas emi­sji ktoś zadzwo­nił do stu­dia, pod­szy­wa­jąc się pod Łuka­sza i obie­cu­jąc, że pojawi się w domu. Gdy rodzice po kilku dniach zorien­to­wali się, że był to tylko nie­wy­bredny żart, ich roz­pacz nie miała gra­nic.

W tym cza­sie Łukasz wędro­wał pie­szo przez Europę. Podą­żał tra­sami piel­grzy­mek, był w hisz­pań­skim San­tiago de Com­po­stela, a wędrówkę zakoń­czył na mszy papie­skiej w Rzy­mie. Wszystko trwało dwa lata, nie przy­szło mu jed­nak do głowy, by zadzwo­nić do domu i prze­ka­zać infor­ma­cję, że żyje. Potem tłu­ma­czył się, że taką miał potrzebę ducha.

„Podró­żo­wa­łem samot­nie jak tysiące wędru­ją­cych po świe­cie piel­grzy­mów – wyja­śniał już po śmierci ojca. – Sze­dłem na pie­chotę. Poko­na­łem dystans, jakiego ludzie zwy­kle nie poko­nują. Mia­łem ogromną deter­mi­na­cję do piel­grzy­mo­wa­nia. (…) Cza­sem, kiedy myśli się o Bogu, zapo­mina się nawet o bli­skich. Ludziom w dzi­siej­szym świe­cie trudno jest zro­zu­mieć tych, któ­rzy patrzą na świat w inny spo­sób. Dzi­siej­szy świat ina­czej funk­cjo­nuje”4.

Nie potra­fił jed­nak logicz­nie wytłu­ma­czyć, dla­czego mil­czał przez dwa lata. Trudno zro­zu­mieć jego motywy, a praw­dzi­wych przy­czyn takiego postę­po­wa­nia zapewne ni­gdy nie poznamy:

„Rze­czy­wi­stość zmu­sza cza­sem do tego, aby ją porzu­cić po to, by zro­zu­mieć sens swego życia. Mówi się, że ci, któ­rzy prze­szli wędrówkę szla­kiem San­tiago de Com­po­stela, doznają ducho­wej prze­miany. Poza tym jest to fan­ta­styczna podróż przez kraje, kul­turę, histo­rię sztuki, cywi­li­za­cję. A to, że nie zadzwo­ni­łem do domu, trudno pro­sto wytłu­ma­czyć. Moje zacho­wa­nie może być ode­brane jako dziwne, ale wtedy mia­łem taką potrzebę ducha”5.

Ode­zwał się dopiero z Rzymu, dokąd natych­miast pole­ciała jego matka. Pani Danuta do dzi­siaj nie­spe­cjal­nie chce roz­ma­wiać na ten temat, nato­miast Marek chyba ni­gdy nie doszedł do sie­bie po znik­nię­ciu jedy­naka. Cho­roba arty­sty nasi­liła się, coraz bar­dziej tra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Nie zre­zy­gno­wał jed­nak z wystę­pów i nagrań, był bowiem typem czło­wieka, który pra­cuje do końca.

Mło­dzień­cza miłość

Gre­chuta pocho­dził z Zamo­ścia. Jego rodzice roz­wie­dli się, gdy był jesz­cze dziec­kiem – prze­żył to bar­dzo ciężko, od tam­tej pory odczu­wał potrzebę cią­głej akcep­ta­cji. Dora­stał w oto­cze­niu kobiet: matki, sio­stry, babki i ciotki, co jesz­cze bar­dziej wzmo­gło jego wro­dzoną wraż­li­wość. Już w cza­sach lice­al­nych marzył o wiel­kiej miło­ści i przez kilka lat uwa­żał, że na odpo­wied­nią part­nerkę tra­fił wła­śnie w rodzin­nym mie­ście. Pod­czas nauki w szkole śred­niej poznał bowiem młod­szą o dwa lata Halinę Mar­mu­row­ską i zako­chał się w niej bez pamięci. Halina ucho­dziła za nie­zwy­kle uro­dziwą dziew­czynę, „zawsze ele­gancką, sto­no­waną, budzącą respekt”, a razem two­rzyli „zja­wi­skową parę – jasno­włosi, piękni, zawsze przy­tu­leni i wpa­trzeni w sie­bie”6.

„To było wszystko uro­cze, nie­winne – wspo­mi­nała pani Halina. – Miał we mnie part­nerkę, przy­ja­ciółkę. Nie zain­te­re­so­wa­łaby go pło­cha panienka. Lubił grać ze mną na cztery ręce albo on na for­te­pia­nie, ja na skrzyp­cach. Cie­szyły nas spa­cery, brydż, pły­wa­nie kaja­kiem, wycieczki”7.

Łączyły ich wspólne zain­te­re­so­wa­nia i sport, bar­dzo lubili też tań­czyć. Zwią­zek ten nie miał jed­nak przy­szło­ści, bo Marek roz­po­czął stu­dia archi­tek­to­niczne w Kra­ko­wie, nato­miast Halina wybrała medy­cynę w Lubli­nie. Pisali do sie­bie listy, on cza­sami tytu­ło­wał ją „żoną”, odwie­dzali się wza­jem­nie. Jed­nak odle­głość nie sprzy­jała uczu­ciom, tym bar­dziej że ona potrze­bo­wała part­nera innego rodzaju. W Zamo­ściu do dziś się opo­wiada, że bar­dziej od roman­ty­ków impo­no­wali jej silni męż­czyźni. Latem 1967 roku pod­czas obozu spor­to­wego w Augu­sto­wie poznała stu­denta medy­cyny, Krzysz­tofa Micha­łow­skiego. Po pew­nym cza­sie zde­cy­do­wała się na roz­sta­nie z Mar­kiem, co dla niego było praw­dziwą klę­ską życiową.

„Po naszym roz­sta­niu – wspo­mi­nała Halina – roz­wie­sił w domu na sznu­rach od bie­li­zny moje zdję­cia. Zaj­mo­wały pół pokoju. Onie­mia­łam. Zro­biło mi się głu­pio i przy­kro”8.

To wła­śnie wtedy po raz pierw­szy ujaw­niła się u Gre­chuty cho­roba afek­tywna dwu­bie­gu­nowa, która miała go prze­śla­do­wać do końca życia. Tra­fił do szpi­tala, a Halina dowie­działa się o tym z listu od niego. Bar­dzo mu współ­czuła, ale nie zmie­niła swo­jej decy­zji. Wyszła za mąż za Krzysz­tofa, docho­wali się trzech synów i zawsze ucho­dzili za wzo­rowe mał­żeń­stwo. Halina Mar­mu­row­ska-Micha­łow­ska jest cenio­nym psy­chia­trą, ma tytuł pro­fe­sor­ski, a w rodzin­nym Zamo­ściu nazy­wana jest „Halinką M.”. Nie wyba­czono jej bowiem faktu, że przed laty porzu­ciła Gre­chutę…

Marek doszedł do sie­bie, nie­ba­wem w jego życiu poja­wiła się nowa dziew­czyna. Nie zapo­mniał jed­nak o Hali­nie i cza­sami prze­sy­łał jej listy – zawsze na adres kli­niki, w któ­rej pra­co­wała. Ale jakiś uraz musiał w nim pozo­stać, gdyż nie­chęt­nie kon­cer­to­wał w Zamo­ściu. Przez całą swoją karierę wystą­pił tam zale­d­wie sie­dem razy…

Kra­ków

Gre­chuta od naj­młod­szych lat prze­ja­wiał ogromne zdol­no­ści arty­styczne – brał lek­cje gry na pia­ni­nie, miał duży talent do dekla­ma­cji, był lokalną gwiazdą i wystę­po­wał na każ­dej szkol­nej aka­de­mii. Pocią­gało go też aktor­stwo, jed­nak naj­bar­dziej inte­re­so­wał się muzyką.

„Już wtedy gra­łem swoją muzykę! – wspo­mi­nał po latach. – Impro­wi­zo­wa­łem, sza­la­łem na for­te­pia­nie. To były pierw­sze chwile wol­no­ści w muzyce, w kom­po­no­wa­niu, sztuce. To był wstęp do tego, co miało stać się póź­niej”9.

Miał też talent pla­styczny, wobec czego rodzina nakło­niła go, by zda­wał egza­miny na Wydział Archi­tek­tury Poli­tech­niki Kra­kow­skiej. Miało mu to zapew­nić poważny zawód, z któ­rego w przy­szło­ści mógłby się utrzy­my­wać. Po latach przy­zna­wał jed­nak, że o wybo­rze uczelni zade­cy­do­wał także brak wiary we wła­sny talent.

„Nie gra­łem tak dobrze, by zde­cy­do­wać się na aka­de­mię muzyczną – mówił w roz­mo­wie z redak­torką Kata­rzyną Litwin­czuk – a moja recy­ta­cja nie była na tyle dosko­nała, bym dostał się do szkoły aktor­skiej. Wybra­łem więc archi­tek­turę”10.

Wydział ten zawsze przy­cią­gał indy­wi­du­al­no­ści, przy czym w przy­szło­ści wielu stu­den­tów archi­tek­tury miało zdo­być sławę w zupeł­nie innych dzie­dzi­nach. W Kra­ko­wie kie­ru­nek ten stu­dio­wali: Andrzej Bachleda (nar­ciarz alpej­ski) i Woj­ciech Zabłocki (szer­mierz), Ste­fan Szlach­tycz i Janusz Majew­ski (reży­se­rzy), a także Ewa Demar­czyk, Andrzej Mleczko i Sła­wo­mir Mro­żek. Gre­chuta nie był więc wyjąt­kiem.

„Stu­dio­wa­nie archi­tek­tury było wiel­kim szczę­ściem – wspo­mi­nał Jan Kanty Paw­luś­kie­wicz. – W zapa­pra­nym dzia­do­stwie lat 60. dawało nadzieję na kon­takt z cywi­li­za­cją śród­ziem­no­mor­ską, pozwa­lało czuć się jej czę­ścią. To dobre stu­dia dla arty­stycz­nych dusz”11.

Choć począt­kowo stu­dia cał­ko­wi­cie pochło­nęły Gre­chutę, sta­rał się na bie­żąco śle­dzić wyda­rze­nia kul­tu­ralne. Naj­bar­dziej inte­re­so­wała go muzyka, a dzięki stu­denc­kiemu radio­wę­złowi miał oka­zję zapo­znać się z naj­now­szymi tren­dami.

„Pamię­tam – opo­wia­dał po latach – że kiedy pierw­szy raz usły­sza­łem Cze­sława Nie­mena, auten­tycz­nie zanie­mó­wi­łem. Eks­pre­sja, z jaką śpie­wał, spe­cy­ficzna barwa głosu, były pory­wa­jące. W trak­cie pracy nad jed­nym z pro­jek­tów archi­tek­to­nicz­nych, także z radia, po raz pierw­szy usły­sza­łem zespół The Beatles. Pomy­śla­łem sobie: co ja wła­ści­wie robię przy desce kre­ślar­skiej?”12.

Stu­diu­jąc w Kra­ko­wie, nie mógł nie tra­fić do Piw­nicy pod Bara­nami. Było to naj­waż­niej­sze miej­sce na kul­tu­ral­nej mapie Kra­kowa, a zapo­zna­nie się z naj­now­szym pro­gra­mem tego kaba­retu uwa­żano za obo­wią­zek każ­dego inte­li­gent­nego czło­wieka. Z tego też powodu na sali zwy­kle pano­wał taki ścisk, że nawet zagra­niczni goście nie zawsze mogli wejść do środka i cza­sami pró­bo­wali dostać się przez nie­wiel­kie okienko wprost na scenę…

Piw­nica istot­nie była ewe­ne­men­tem na skalę ogól­no­pol­ską, mógł z nią rywa­li­zo­wać tylko gdań­ski teatr Bim-Bom. W jed­nym miej­scu i w jed­nym cza­sie spo­tkała się grupa nie­zwy­kle uzdol­nio­nych twór­ców, któ­rzy zna­leźli dla sie­bie wła­ściwe miej­sce. A wspólna praca w kaba­re­cie czę­sto oka­zy­wała się naj­lep­szym kata­li­za­to­rem ich roz­woju.

„Ni­gdy nie zapo­mnę wspa­nia­łych mono­lo­gów Dym­nego i Litwina oraz rewe­la­cyj­nego występu Ewy Demar­czyk – kon­ty­nu­ował Gre­chuta. – Cała pierw­sza ekipa arty­styczna sta­no­wiła fan­ta­styczny kaba­ret. Wtedy prze­mknęło mi już przez myśl, żeby zająć się sztuką”13.

Jako stu­dent dru­giego roku tra­fił na reci­tal Ewy Demar­czyk w Teatrze Kame­ral­nym, co miało się oka­zać jed­nym z naj­waż­niej­szych wyda­rzeń w jego stu­denc­kim życiu. Ni­gdy nie zapo­mniał tego kon­certu – od tej chwili coraz czę­ściej zasta­na­wiał się nad swoją dal­szą drogą życiową.

„Występ Ewy sta­no­wił genialną całość. Pamię­tam, że wto­pi­łem się w krze­sło i otrzeź­wia­łem dopiero po kon­cer­cie. Bar­dzo spodo­bały mi się kom­po­zy­cje Zyg­munta Koniecz­nego. Ewa śpie­wała wspa­niale, kon­cert mną wstrzą­snął”14.

Nie przy­pusz­czał jesz­cze wów­czas, że za kilka lat sam sta­nie na sce­nie Piw­nicy pod Bara­nami, a w przy­szło­ści przy­ćmi sławą człon­ków jej zespołu…

Poma­rań­cze i man­da­rynki

„Kra­ków w latach 60. kipiał arty­styczną ener­gią – rela­cjo­no­wał Jan Kanty Paw­luś­kie­wicz. – Kan­tor przy­wo­ził z Paryża pla­styczne nowo­ści, w klu­bach grali świetni muzycy jaz­zowi, Piw­nica pod Bara­nami błysz­czała Ewą Demar­czyk i Zyg­mun­tem Koniecz­nym. Z kole­gami z archi­tek­tury stwo­rzy­li­śmy cha­otyczny, nie­upo­rząd­ko­wany kaba­ret Anawa (z języka fran­cu­skiego »iść do przodu«). Nagle wśród nas, face­tów skłon­nych do wygłu­pów, nie­usta­ją­cych żar­tów, poja­wił się Marek, który zasko­czył nas swoją powagą. Był bar­dzo nie­śmiały, my też byli­śmy nie­śmiali, a wia­domo, że tacy ludzie, jeśli już coś robią, to z wiel­kim rumo­rem”15.

Paw­luś­kie­wicz był star­szy od Gre­chuty o trzy lata i rów­nież stu­dio­wał archi­tek­turę. Uro­dził się w Nowym Targu i zawsze pod­kre­ślał, że to, iż obaj z Mar­kiem „pocho­dzili z terenu”, znacz­nie uła­twiało im poro­zu­mie­nie.

Jed­no­cze­śnie dużo ich też dzie­liło – Paw­luś­kie­wicz miał zupeł­nie inne podej­ście do stu­diów i wcale nie przy­po­mi­nał pod tym wzglę­dem sumien­nego Gre­chuty. Stu­dia zresztą ni­gdy nie były dla niego celem same w sobie.

„(…) nie­jed­no­krot­nie było tak – wspo­mi­nał – że nawet sekre­tarka z dzie­ka­natu nie wie­działa, na któ­rym jestem roku. (…) Z histo­rii archi­tek­tury byłem jesz­cze na trze­cim, z woj­ska – po czwar­tym… Pamię­tam, że Marek Gre­chuta był długo dwa lata za mną, a piąty rok robi­li­śmy razem…”16.

Paw­luś­kie­wicz miał też znacz­nie bogat­sze doświad­cze­nie muzyczne, bo od kilku lat grał w zespole jaz­zo­wym. I cho­ciaż jego grupa z reguły przy­gry­wała do tańca na impre­zach stu­denc­kich, to miała dość ambitny reper­tuar, a Jan zaczy­nał już wtedy kom­po­no­wać. Uznał, że nie ma jed­nak talentu do impro­wi­za­cji, nato­miast znacz­nie lepiej „wycho­dziło mu ukła­da­nie muzyki”. Gre­chutę poznał w klu­bie Pod Prze­wiązką w pod­zie­miach aka­de­mika przy ulicy Byd­go­skiej, gdzie obaj miesz­kali.

„Stało tam pia­nino, na któ­rym ćwi­czy­łem stan­dardy jaz­zowe i różne impro­wi­za­cje, zamiast cho­dzić na zaję­cia, godzi­nami zaj­mo­wa­łem pia­nino. I kie­dyś przy­szedł młody stu­dent, który też chciał poćwi­czyć. To był Marek Gre­chuta”17.

Ich pierw­sze spo­tka­nie było nad wyraz owocne, szybko zna­leźli wspólny język. Marek zagrał Janowi skom­po­no­wane przez sie­bie Poma­rań­cze i man­da­rynki, a Jan z miej­sca zaczął opra­co­wy­wać aran­ża­cję. Nie­ba­wem powstała ich pierw­sza pio­senka.

Anawa

Nie myśleli o karie­rze muzy­ków estra­do­wych. Ich zain­te­re­so­wa­nia skie­ro­wały się w stronę kaba­retu, co było natu­ralną reak­cją na suk­ces Piw­nicy pod Bara­nami. Mło­dzi zapa­leńcy mieli jed­nak wła­sną wizję sce­nicz­nych wystę­pów. Przy­jęli nazwę Anawa pocho­dzącą od fran­cu­skiego zwrotu en avant (naprzód), co traf­nie odda­wało ich sto­su­nek do twór­czo­ści arty­stycz­nej.

„Prób mie­li­śmy mało – komen­to­wał Paw­luś­kie­wicz – za to chęć wystę­po­wa­nia ogromną. Wszystko zgod­nie z hasłem: »Naj­sam­przód do przodu, a potem zoba­czymy”18.

Człon­ko­wie zespołu okre­ślali swoją kon­cep­cję jako „sztukę jar­marczno-cyr­kową z prze­rwami na pio­senkę liryczną”. Pre­miera pierw­szego pro­gramu odbyła się w jed­nym z kra­kow­skich domów kul­tury i prze­bie­gła w dość nie­co­dzienny spo­sób.

„Marek otwie­rał pro­gram pio­senką Tango Anawa. Gra­jący w niej na skrzyp­cach stu­dent AGH miał trzy­mać nutę A (…) przez pierw­szą część, ale tak go spięło, że został przy tym dźwięku do końca pio­senki. Wyszedł za kulisy, powie­dział: »Kurwa, już ni­gdy wię­cej…«. I fak­tycz­nie – wię­cej nie wystą­pił”19.

Oka­zało się jed­nak, że osią­gnął nie­praw­do­po­dobny efekt vibrato, gdyż drżał nie tylko jego palec na stru­nie, lecz także trzę­sła się cała ręka, a „z nią smy­czek i on cały”. Gdy po pew­nym cza­sie do grupy dołą­czył Zbi­gniew Wodecki, mimo swo­ich umie­jęt­no­ści „długo się męczył, by uzy­skać taki nie­zwy­kły dźwięk, który oka­zał się ide­alny do tego numeru”.

Obec­nie trudno sobie wyobra­zić, jak wyglą­dały pierw­sze przed­sta­wie­nia Anawy. Nie­ty­powa kon­fe­ran­sjerka w wyko­na­niu współ­lo­ka­tora Paw­luś­kie­wi­cza z aka­de­mika, Tade­usza Kali­now­skiego, mono­log Ham­leta połą­czony z żon­glo­wa­niem czaszką, zwie­rzęta powy­ci­nane z papieru i cią­gnięte na sznur­kach, tek­sty z kalen­da­rzy z okresu belle époque, zwa­rio­wane impro­wi­za­cje na wio­lon­czelę, a do tego liryczne pio­senki Gre­chuty. Cho­ciaż trzeba przy­znać, że panu Mar­kowi zda­rzało się też wyko­ny­wać żywio­łowy pastisz uwiel­bia­nego Cze­sława Nie­mena. Na melo­dię Czy mnie jesz­cze pamię­tasz? śpie­wał tekst zaczy­na­jący się od słów: „Cze­muś taka wymięta”…

Wydaje się, że pod­czas pre­zen­ta­cji pierw­szego pro­gramu twórcy bawili się znacz­nie lepiej niż widow­nia. Mimo że Gre­chuta przy­cią­gał już uwagę dziew­cząt, dla orga­ni­za­to­rów imprezy zain­te­re­so­wa­nie publicz­no­ści było jed­nak zbyt małe. Zda­rzały się więc bar­dzo nega­tywne reak­cje:

„Po wystę­pie w Klu­bie Inte­li­gen­cji Tech­nicz­nej AGH – wspo­mi­nał Paw­luś­kie­wicz – pani kie­row­niczka zako­mu­ni­ko­wała nam, że nie tylko nie otrzy­mamy obie­ca­nych pie­nię­dzy, ale nie dosta­niemy żad­nych, bo ten nasz pro­gram »nie dora­sta do poziomu klubu inte­li­gen­cji tech­nicz­nej«…”20.

W dro­dze na szczyt

Człon­ko­wie Anawy nie zamie­rzali jed­nak rezy­gno­wać z wystę­pów i udało im się zna­leźć wła­sną sie­dzibę – nie­wiel­kie pomiesz­cze­nie w domu stu­denc­kim przy ulicy Pia­stow­skiej, pier­wot­nie prze­zna­czone na maga­zyn. Wnę­trze przy­stro­ili porzu­co­nymi deskami z pobli­skiej budowy, a pod sufi­tem pod­wie­sili tyczki bam­bu­sowe. Wtedy do ich lokalu przy­lgnęła nazwa Bam­buko.

„Dobry wie­czór pań­stwu – zapo­wia­dał Tade­usz Kali­now­ski – starą gali­cyj­ską pio­senką wita pań­stwa zespół kaba­re­towy z Kra­kowa, Anawa. (…) Naszym patro­nem w Kra­ko­wie jest nie­jaki Bam­buko Józef, który był wiel­kim wojow­ni­kiem o czy­stość moralną Skal­nego Pod­hala. Jemu to pew­nego razu Cyganka Roza podała usta u zdroju i z tego związku naro­dził się nie­jaki Marek Gre­chuta, który zaśpiewa teraz prze­piękne Tango Anawa (…)”.

Przed­sta­wie­nia w Bam­buko wyglą­dały podob­nie jak powyż­sza zapo­wiedź, czyli jak jeden wielki hap­pe­ning. Zbi­gniew Wodecki nawet po latach nie potra­fił ukryć fascy­na­cji tym, że brał w nich udział:

„Bam­buko to prze­fan­ta­styczny czas, salka na sześć­dzie­siąt osób, a wcho­dziło sto. I wszy­scy palili. (…) To był zwa­rio­wany kaba­ret; kole­dzy w prze­ście­ra­dłach wygłu­piali się, wymy­śla­jąc jakieś kar­ko­łomne scenki, absur­dalne dia­logi. Było jak w Tangu Anawa – »teatr to dziwny, gdzie sens, gdzie treść, czort jeden zna…” – śmiesz­nie i zabaw­nie. Janek śpie­wał dawne tango Inez, roz­ry­wa­jąc na sobie koszulę…”21.

Skład zespołu ule­gał czę­stym zmia­nom, a kaba­ret powoli zyski­wał na popu­lar­no­ści. Zapra­szano też arty­stów z Piw­nicy pod Bara­nami, a jeden z nich, Andrzej War­chał, chciał nawet dołą­czyć do Anawy. Człon­ko­wie zespołu uznali jed­nak, że trans­fery od kon­ku­ren­cji nie są im potrzebne.

„(…) zwar­li­śmy sze­regi i go nie wpu­ści­li­śmy – tłu­ma­czył Paw­luś­kie­wicz. – Bo on chciał wejść z dwoma stu­dent­kami ASP, nic to, że nie­zna­nymi, ale bar­dzo przy­krej urody. Bar­dzo przy­krej. Podobno uta­len­to­wa­nymi, lecz na wery­fi­ka­cję ich talentu zabra­kło nam cier­pli­wo­ści”22.

W skła­dzie kaba­retu poja­wił się nato­miast stu­dent archi­tek­tury, gita­rzy­sta Tade­usz Dzie­dzic. Suk­ce­sem zakoń­czyły się też prze­pro­wa­dzone przez Marka poszu­ki­wa­nia wśród uczniów liceów muzycz­nych – dzięki nim do zespołu dołą­czyli skrzy­pek Zbi­gniew Wodecki i wio­lon­cze­listka Anna Wój­to­wicz.

„Mie­li­śmy aku­rat próbę w sali per­ku­syj­nej – wspo­mi­nał Wodecki. – Przy­szedł stu­dent w płasz­czyku, gdy pali­li­śmy papie­ro­ska przy piecu na dole, i powie­dział, że szuka skrzypka i wio­lon­cze­li­sty. (…) I żeby ode­rwać się od trud­nego Bacha poszli­śmy [z Anią] do kaba­retu stu­denc­kiego. To była Anawa”23.

Wodecki dołą­czył póź­niej do zespołu towa­rzy­szą­cego Ewie Demar­czyk, nato­miast Anna Wój­to­wicz zwią­zała się z Anawą na dłu­żej. Wyszła za mąż za jed­nego z braci Jana Kan­tego, a jej nie­zwy­kła uroda spo­wo­do­wała, że dziew­czyna stała się tytu­łową boha­terką pio­senki Skal­dów Prze­śliczna wio­lon­cze­listka.

W reper­tu­arze kaba­retu poja­wiało się coraz wię­cej pio­se­nek w wyko­na­niu Gre­chuty aran­żo­wa­nych przez Paw­luś­kie­wi­cza. Było to zupeł­nie nowe zja­wi­sko na pol­skiej sce­nie muzycz­nej – poetyc­kie tek­sty wyko­ny­wane z „baro­kowo-jaz­zo­wym” zesta­wem instru­men­tów. Wpraw­dzie kry­tycy narze­kali, że taki reper­tuar jest bar­dzo odle­gły od popu­lar­nego big­bitu, ale słu­cha­czom to nie prze­szka­dzało. Paw­luś­kie­wicz nie zawsze był zachwy­cony inter­pre­ta­cjami Gre­chuty i podobno nama­wiał go nawet na lek­cje śpiewu. Inni człon­ko­wie grupy też cza­sem gry­ma­sili, twier­dząc, że Marek powi­nien iść „na zaję­cia z cho­re­ogra­fii, bo teraz kró­luje big­bit, trzeba się jakoś ruszać”. Gre­chuta był jed­nak uparty, a jego oszczędne zacho­wa­nie na sce­nie dzia­łało wręcz hip­no­ty­zu­jąco na dziew­częta.

„Ja tam nie wiem, co one w nim widziały! – nie mógł się nadzi­wić kom­po­zy­tor Zyg­munt Konieczny. – Prze­cież on taki wyco­fany, nie był duszą towa­rzy­stwa, nie bywał na ban­kie­tach. No sam nie wiem…”24.

Podobno żaden męż­czy­zna nie miał szans wci­snąć się do pierw­szych dwóch rzę­dów widowni oku­po­wa­nych przez wierne wiel­bi­cielki. W tej sytu­acji pozo­stali człon­ko­wie Anawy zro­zu­mieli, kto jest naj­więk­szą gwiazdą ich grupy.

„(…) wycho­dził na scenę, nie ruszał się pra­wie w ogóle – komen­to­wał Paw­luś­kie­wicz. – Nie­ru­chome miał ręce, nogi, nie wyko­ny­wał żad­nych gestów, a wszyst­kie się w niego wpa­try­wały. Na początku to jesz­cze się łudzi­li­śmy, że one dla kogo innego przy­cho­dzą, ale szybko pozby­li­śmy się złu­dzeń”25.

Sława

Kole­gom z zespołu zda­rzało się na Marka narze­kać, jed­nak zna­leźli się wybitni arty­ści, któ­rzy prze­po­wia­dali mu wielką przy­szłość. Ewa Demar­czyk, jedna z naj­więk­szych ówcze­snych gwiazd pol­skiej pio­senki, z miej­sca dostrze­gła w nim ogromny poten­cjał.

„(…) poja­wiła się na przed­sta­wie­niu – wspo­mi­nał Gre­chuta. – Ze sceny doj­rza­łem w trze­cim rzę­dzie jej postać – czarne oczy, czarne włosy… Śpie­wa­łem z ogromną tremą, a po kon­cer­cie pode­szła do mnie i powie­działa: »Bar­dzo mi się podoba to, co pan robi, pro­szę nie zmie­niać stylu i dalej iść swą drogą«. To była dla mnie wielka zachęta”26.

W 1967 roku Marek wystar­to­wał w eli­mi­na­cjach do Ogól­no­pol­skiego Festi­walu Pio­sen­ka­rzy Stu­denc­kich, ale jego występ nie rzu­cił juro­rów na kolana. Z tru­dem prze­brnął przez eli­mi­na­cje wewnętrzne na poli­tech­nice (zajął dru­gie miej­sce), a jesz­cze więk­sze pro­blemy miał pod­czas regio­nal­nego etapu rywa­li­za­cji. Pre­fe­ro­wano wów­czas stu­den­tów szkół aktor­skich, zaś wyjąt­kowo oszczędna inter­pre­ta­cja Gre­chuty nie zro­biła na nikim więk­szego wra­że­nia. O jego losach zade­cy­do­wała Ewa Demar­czyk, która prze­ko­nała jury, że Gre­chuta zasłu­guje na występ w finale.

Kon­cert galowy odbył się w paź­dzier­niku 1967 roku w sali Fil­har­mo­nii Kra­kow­skiej. Trans­mi­to­wała go tele­wi­zja, a że były to czasy jed­nego, jedy­nego pro­gramu, to Marka zoba­czyła cała Pol­ska. Wyko­nał trzy pio­senki: Serce, Tango Anawa oraz Poma­rań­cze i man­da­rynki. I to w zupeł­no­ści wystar­czyło, by na jego punk­cie osza­lały wszyst­kie słu­chaczki – i to bez względu na ich wiek.

„Pamię­tam ten jego występ i zachwyt mojej babci – rela­cjo­no­wała pio­sen­karka Anna Sza­ła­pak. – Była Mar­kiem ocza­ro­wana. Mówiła o nim: »Aniel­ski che­ru­bi­nek z aure­olą blond loków wokół głowy«. Cała Pol­ska osza­lała, gdy śpie­wał: »Będziesz moją panią« i »dam ci serce szcze­ro­złote, dam konika cukro­wego«”27.

Gre­chuta zajął dru­gie miej­sce (pierw­szą nagrodę wywal­czyła wów­czas Maryla Rodo­wicz), ale pio­senka Serce zdo­była Grand Prix. Marek z dnia na dzień stał się gwiazdą, a to był dopiero począ­tek jego drogi na szczyt. Lau­re­atów stu­denc­kiego prze­glądu zapra­szano bowiem na festi­wal w Opolu, co ozna­czało, że drzwi do wiel­kiej kariery stoją przed nim otwo­rem…

Opole

Gre­chuta chyba nie był przy­go­to­wany na tak wielki suk­ces. Ni­gdy nie lubił zamie­sza­nia wokół swo­jej osoby, chciał być arty­stą, a nie cele­brytą. Tym­cza­sem jego popu­lar­ność rosła w zawrot­nym tem­pie.

„Plot­ko­wało się o Gre­chu­cie albo o mistrzach jazdy figu­ro­wej – wspo­mi­nała aktorka Iwona Biel­ska. – Speł­niał wszyst­kie warunki ide­ału dla lekko egzal­to­wa­nych dziew­cząt. Był przy­stojny, inte­li­gentny, poetycki, tajem­ni­czy. Na sce­nie zawsze z takim fascy­nu­ją­cym dystan­sem. (…) Jak sły­sza­ły­śmy: »Będziesz moją panią«, no to która nie chcia­łaby nią być? Wszyst­kie o tym marzy­ły­śmy”28.

Dodat­kowy pro­blem sta­no­wiło dla Gre­chuty roz­sta­nie z Haliną. Syl­we­stra 1967 roku praw­do­po­dob­nie spę­dzili jesz­cze razem29, ale póź­niej przy­szły dla Marka cięż­kie dni – zała­ma­nie ner­wowe, pobyt w szpi­talu, zwąt­pie­nie we wła­sne moż­li­wo­ści. Osta­tecz­nie zwy­cię­żył w nim pro­fe­sjo­na­li­sta i pod koniec czerwca 1968 roku wraz zespo­łem Anawa poja­wił się w Opolu. Mieli zapre­zen­to­wać Serce, gdyż uznali, że „była to nie­zła pio­senka, dobrze skom­po­no­wana, zaaran­żo­wana i miała zna­miona prze­boju”.

„Przed wystę­pem w Opolu przez pięć dni po dwie, trzy godziny na okrą­gło ćwi­czy­li­śmy Serce – opo­wia­dał Paw­luś­kie­wicz – każdy detal był wyćwi­czony tak, że całość brzmiała per­fek­cyj­nie”30.

Po pierw­szym wystę­pie zakwa­li­fi­ko­wano ich do kon­certu Mikro­fon i Ekran, co człon­ków zespołu wpra­wiło w stan ner­wo­wej gorączki. Sytu­ację pogar­szał fakt, że ze względu na roz­miary sceny nie sły­szeli się wza­jem­nie, a zda­rzyło im się to po raz pierw­szy w karie­rze.

„(…) lekko nie było – kon­ty­nu­ował Paw­luś­kie­wicz. – Alto­wio­li­sta z ner­wów zjadł jajecz­nicę z dwu­dzie­stu pię­ciu jajek, Tadzio Dzie­dzic po wystę­pie w amfi­te­atrze był tak roz­dy­go­tany, że wra­ca­jąc na bani, pró­bo­wał roz­trza­skać o kra­węż­nik swoją gitarę Jolana, powta­rza­jąc: »Kurwa, dość tego, ni­gdy wię­cej w życiu«. Ale nie roz­trza­skał, bo to była porządna cze­cho­sło­wacka decha”31.

Było jed­nak lepiej, niż muzycy się spo­dzie­wali – Gre­chuta dostał nagrodę dzien­ni­ka­rzy, posy­pały się też oferty kon­cer­tów. Jed­no­cze­śnie zespół nie zanie­dby­wał swo­jej dzia­łal­no­ści kaba­re­to­wej – w tym samym roku Anawa zajęła dru­gie miej­sce na Festi­walu Arty­stycz­nym Mło­dzieży Aka­de­mic­kiej (FAMA) w Świ­no­uj­ściu (Marek doło­żył do tego pierw­szą nagrodę jako pio­sen­karz), zwy­cię­żyła też na cie­szyń­skim prze­glą­dzie zespo­łów kaba­re­to­wych. Jed­nak praw­dziwy wielki suk­ces nad­szedł pod­czas kolej­nego opol­skiego festi­walu, na któ­rym Gre­chuta otrzy­mał (wraz z zespo­łem) nagrodę Tele­wi­zji Pol­skiej za pio­senkę Wesele. W ciągu kolej­nych festi­wa­lo­wych dni grupa kilka razy poja­wiała się na sce­nie i zawsze była gorąco witana.

Triumfy estra­dowe spra­wiły, że lide­rzy Anawy zde­cy­do­wali się porzu­cić stu­dia. Według ówcze­snych prze­pi­sów po zdo­by­ciu dyplo­mów musie­liby przez trzy lata pra­co­wać w wyuczo­nym zawo­dzie, a do tego w miej­scu wyzna­czo­nym przez wła­dze. W prak­tyce mogło to ozna­czać prze­nie­sie­nie na drugi koniec kraju, zresztą praca na eta­cie unie­moż­li­wia­łaby regu­larne próby i kon­certy. Gdy po latach te prze­pisy uchy­lono, Gre­chuta zmo­bi­li­zo­wał się i w 1976 roku ukoń­czył stu­dia32. Temat jego pracy dyplo­mo­wej doty­czył „adap­ta­cji kamie­niczki w rynku zamoj­skim na dom muzyki”, a otwarta obrona magi­ste­rium wzbu­dziła duże zain­te­re­so­wa­nie. Przy­szło wów­czas wielu widzów, któ­rzy chcieli zoba­czyć, jak słynny Gre­chuta zdo­bywa upraw­nie­nia archi­tekta.

Łatwiej poszło mu z woj­skiem, bo ze względu na stan zdro­wia Marek posia­dał kate­go­rię D, co ozna­czało, że w warun­kach pokoju jest nie­zdolny do peł­nie­nia służby woj­sko­wej. Omi­nęły go zatem róż­nego rodzaju pro­blemy zwią­zane z „zaszczyt­nym obo­wiąz­kiem”, w tym inten­sywne szko­le­nie ide­olo­giczne i prak­tyka w jed­no­stce woj­sko­wej. W efek­cie swoją karierę mili­tarną zakoń­czył na stop­niu sze­re­go­wego.

Jan Kanty Paw­luś­kie­wicz rów­nież pla­no­wał poświę­cić swoją pracę dyplo­mową rodzin­nemu mia­stu, zabra­kło mu jed­nak deter­mi­na­cji. Wpraw­dzie posta­no­wił się zająć pewną karczmą w Nowym Targu, ale zanim przy­stą­pił do pracy, budy­nek zawa­lił się, co pan Jan uznał za roz­strzy­ga­jący dowód na to, że dyplom archi­tekta nie jest mu pisany…

Danuta

„Marek nie był typem faceta, który jest w sta­nie pode­rwać dziew­czynę i iść z nią do łóżka – wspo­mi­nał Zbi­gniew Wodecki. – (…) Był czło­wie­kiem wsty­dli­wym, nie­śmia­łym. Rumie­nił się. Zna­łem go w jego naj­lep­szym okre­sie. To roman­tyk, a nie facet, który czer­pie z życia peł­nymi gar­ściami. Rumiany blon­dy­nek, uro­czy, błę­kit­no­oki che­ru­bi­nek, wraż­li­wiec…”33.

Cho­ciaż stał się ido­lem dziew­cząt i gdyby chciał, mógłby „prze­bie­rać jak w ulę­gał­kach”, nie było to w jego stylu. Bar­dzo prze­żył zawód miło­sny, ale – jak przy­stało na roman­tyka – ni­gdy nie wyma­zał Haliny z pamięci. Sku­tecz­nie nato­miast zro­biły to matka i póź­niej­sza żona arty­sty, w któ­rych świe­cie panna Mar­mu­row­ska ni­gdy nie ist­niała. Ale czy można się temu dzi­wić?

„Moja przy­ja­ciółka Urszula zapro­siła mnie na syl­we­stra – wspo­mi­nała Danuta Gre­chuta. – (…) To był dokład­nie 31 grud­nia 1967 roku. Impreza odby­wała się w miesz­ka­niu przy ulicy Kar­me­lic­kiej w Kra­ko­wie. Marek poja­wił się z panią, a ja z panem. (…) Tamto spo­tka­nie niczego by nie prze­są­dziło, gdyby nie sytu­acja, dzięki któ­rej oka­zało się, że miesz­kamy na jed­nym osie­dlu stu­denc­kim. (…) Nad ranem każde z nas poszło wraz z part­ne­rem w swoją stronę. Bodaj Marek wyszedł z dziew­czyną wcze­śniej. Zaś mój towa­rzysz wyraź­nie nad­użył i musia­łam odho­lo­wać go do miesz­ka­nia zlo­ka­li­zo­wa­nego obok mojego aka­de­mika”34.

Podobno pod­czas całej zabawy syl­we­stro­wej nie zamie­nili ze sobą ani słowa, co w przy­padku Gre­chuty nie jest wiel­kim zasko­cze­niem, tym bar­dziej że przy­szedł tam z inną dziew­czyną. Ran­kiem przy­pad­kowo spo­tkał Danutę Bed­nar­czyk na osie­dlu stu­denc­kim i wów­czas zaczęli roz­mowę. Marek chciał się dowie­dzieć, gdzie dziew­czyna mieszka, ale ona nie odpo­wie­działa…

Czy to prawda? Nie­wy­klu­czone. Zapewne po impre­zie Marek odpro­wa­dził Halinę do pociągu, któ­rym wra­cała do Lublina lub Zamo­ścia, a gdy póź­niej spo­tkał Danutę, a ona się do niego uśmiech­nęła, pod­jął roz­mowę.

Po feriach zaczął jej szu­kać, usta­lił numer pokoju i pew­nego dnia poja­wił się u niej.

„Przy­wi­ta­łam Marka uśmie­chem – kon­ty­nu­owała pani Danuta – on zaś zastygł w drzwiach, bo aku­rat w radio­węźle stu­denc­kim leciała śpie­wana przez niego pio­senka, czyli Serce. (…) Albo­wiem pod­ów­czas jesz­cze publi­ka­cje Mar­ko­wych pie­śni robiły na arty­ście Gre­chu­cie wra­że­nie. (…) Marek chwilę posłu­chał pio­senki, po czym usiadł i zaczął nawi­jać. Urzą­dził mały, pry­watny występ kaba­re­towy”35.

Zapro­sił Danutę na wie­czór do Bam­buko, a ona miała wra­że­nie, że śpie­wał wtedy tylko dla niej (zupeł­nie jak boha­ter jego słyn­nej pio­senki z 1970 roku Nie doka­zuj). Cza­sami się spo­ty­kali, a potem Marek wyje­chał do Zamo­ścia, bo „chyba prze­ży­wał kry­zys”. Praw­do­po­dob­nie cho­dziło o zała­ma­nie ner­wowe, które prze­szedł po roz­sta­niu z Haliną.

Regu­lar­nie zaczęli się spo­ty­kać w maju 1968 roku, a w czerwcu – już jako para – poje­chali na festi­wal opol­ski. Dwa lata póź­niej zostali mał­żeń­stwem.

Danuta Bed­nar­czyk pocho­dziła z Oświę­ci­mia i była o kil­ka­na­ście mie­sięcy star­sza od Marka. Stu­dio­wała w Wyż­szej Szkole Peda­go­gicz­nej w Kra­ko­wie, chciała zostać nauczy­cielką. Pozna­nie Gre­chuty cał­ko­wi­cie odmie­niło te plany, gdyż arty­sta dość szybko ją poin­for­mo­wał, że „to jest sprawa szyb­ciutko do reali­za­cji i zakon­trak­to­wa­nia”. Nie doszło do for­mal­nych roman­tycz­nych oświad­czyn – w życiu oso­bi­stym Gre­chuta naj­wy­raź­niej nie hoł­do­wał poetyc­kim sche­ma­tom.

Koniec stu­diów ozna­czał zara­zem koniec zakwa­te­ro­wa­nia w aka­de­mi­kach, toteż Danuta i Marek wspól­nie wyna­jęli miesz­ka­nie. Nato­miast o przy­spie­sze­niu sfor­ma­li­zo­wa­nia ich związku zade­cy­do­wała socja­li­styczna eko­no­mia.

„(…) po kolej­nej nagro­dzie w Opolu – tłu­ma­czyła Danuta – tym razem za Wesele, Rada Mia­sta Kra­kowa pozwo­liła swemu coraz sław­niej­szemu miesz­kań­cowi wyku­pić bez kolejki (…) miesz­ka­nie w spół­dzielni. Jed­nakże żeby je dostać, arty­sta Gre­chuta musiał być żonaty! Wymóg zwią­zany był z powierzch­nią lokalu, (…) bez mał­żonki pan Gre­chuta też dostałby miesz­ka­nie, ale już zupeł­nie maleń­kie”36.

Wbrew pozo­rom Marek potra­fił też myśleć bar­dzo prag­ma­tycz­nie, toteż poin­for­mo­wał Danutę, że ze wzglę­dów loka­lo­wych powinni się pobrać. Nie brał pod uwagę odmowy i od razu przy­stą­pił do zała­twia­nia for­mal­no­ści. Ślub odbył się w lipcu 1970 roku, a rodziny nowo­żeń­ców dowie­działy się o tym dopiero po fak­cie.

Zmę­cze­nie mate­riału

Gre­chuta odno­sił suk­cesy jako pio­sen­karz, wciąż jed­nak dzia­łał w kaba­re­cie Anawa. Wpraw­dzie zespół został wyrzu­cony z Bam­buko, gdyż „wła­dze aka­de­mika doszły do wnio­sku, że z ich powodu odby­wają się tam prze­sadne bre­we­rie”, jed­nak szybko zna­le­ziono nową sie­dzibę – Teatr 38 przy Rynku Głów­nym, gdzie kaba­ret wystę­po­wał przez kilka mie­sięcy. Osta­tecz­nie także i stam­tąd ich usu­nięto, jako że „próby odby­wały się nie­usta­jąco”, a do tego człon­ko­wie Anawy „za bar­dzo zaczęli się pano­szyć”.

Przez pewien czas dzia­łali, krą­żąc po klu­bach stu­denc­kich na tere­nie całego kraju, ale były to już ostat­nie chwile ist­nie­nia kaba­retu. Jego człon­ko­wie koń­czyli stu­dia i roz­jeż­dżali się po Pol­sce, a Gre­chutę i Paw­luś­kie­wi­cza coraz bar­dziej wcią­gała kariera muzyczna. Zmie­niał się rów­nież skład zespołu akom­pa­niu­ją­cego Mar­kowi – poja­wili się nowi muzycy: gita­rzy­sta Marek Jac­kow­ski (póź­niej­szy lider Maanamu) oraz basi­sta i fle­ci­sta Jacek Osta­szew­ski (mający za sobą współ­pracę z Krzysz­to­fem Komedą). W tym skła­dzie nagrano dwie płyty: Anawa i Koro­wód.

„Wyglą­da­li­śmy też ory­gi­nal­nie – wspo­mi­nał Paw­luś­kie­wicz. – Zby­szek Paleta [skrzy­pek – S.K.], wykwintny świa­to­wiec, zawsze z muszką i w zna­ko­mi­cie uszy­tym przez ojca – świet­nego krawca – fraku. Zja­wi­skowa wio­lon­cze­listka Ania w pięk­nej sukni, Marek Gre­chuta rów­nież wytworny, roman­tyczny, w świet­nie skro­jo­nym na miarę sur­du­cie. Dłu­go­włosy Marek Jac­kow­ski był za to w pod­ko­szulku i spodniach wyraź­nie zagra­nicz­nych (bez gatek, bo mówił, że to nie­hi­gie­niczne), obok niego Jacek Osta­szew­ski na biało, wychu­dzony bud­dy­sta, Tadek Kożuch [alto­wio­li­sta – S.K.] o intry­gu­ją­cej uro­dzie krwi­stego Cygana i ja, w przed­wo­jen­nym wyświech­ta­nym smo­kingu”37.

Początki pro­fe­sjo­nal­nego życia estra­do­wego oka­zały się jed­nak nie­ła­twe, bo muzycy Anawy nie byli przy­zwy­cza­jeni do dużej liczby kon­cer­tów. Sta­rali się grać ich nie wię­cej niż dzie­sięć mie­sięcz­nie, oba­wia­jąc się rutyny i utraty rado­ści z kon­taktu z publicz­no­ścią. Prze­strogą były występy w sto­łecz­nym klu­bie Riviera-Remont, gdzie grali dwa razy dzien­nie przez dzie­sięć dni.

„Wyma­rzony kon­trakt – przy­zna­wał Paw­luś­kie­wicz. – A ja pią­tego dnia już mia­łem dość, szó­stego obmy­śla­łem – cho­ciaż wie­dzia­łem, że to nie­moż­liwe – jak by to wszystko odwo­łać, a siód­mego musia­łem na siłę zaj­mo­wać myśli czymś innym, żeby w Dzi­kim winie zagrać solówkę”38.

Zmę­cze­nie coraz bar­dziej dawało o sobie znać, w efek­cie Paw­luś­kie­wicz był kie­dyś świad­kiem nie­praw­do­po­dob­nej sceny z per­ku­si­stą Anawy w roli głów­nej. Działo się to pod­czas jed­nego z kon­cer­tów grupy:

„(…) nasz Genio Makówka zasnął, gra­jąc solówkę w Koro­wo­dzie. Przy solówce per­ku­syj­nej – zasnął! Łomo­tał, łomo­tał, coraz sła­biej, sła­biej, aż wresz­cie zasnął. Cze­goś takiego nie wymy­ślił­bym, gdy­bym nie zoba­czył na wła­sne oczy”39.

Zmę­cze­nie potę­go­wały nagra­nia dla radia i tele­wi­zji – zespół cią­gle był w dro­dze. Nara­stały też róż­nice muzyczne mię­dzy dwoma lide­rami grupy. Paw­luś­kie­wi­cza inte­re­so­wały roz­bu­do­wane formy, chciał wię­cej impro­wi­za­cji i gło­śniej­szego gra­nia, co nie odpo­wia­dało Gre­chu­cie. Docho­dził też ele­ment rywa­li­za­cji. Gdy na pierw­szej pły­cie Anawy poja­wił się Koro­wód Jana Kan­tego, nikt nie zwró­cił na ten utwór więk­szej uwagi, nato­miast wer­sja Gre­chuty z dru­giej płyty natych­miast weszła do kanonu pol­skiej muzyki roz­ryw­ko­wej. Na domiar złego z zespołu ode­szli Jac­kow­ski i Osta­szew­ski (zało­żyli grupę Osjan), a to wła­śnie oni mieli zna­czący wpływ na brzmie­nie zespołu.

Ponadto po pię­ciu latach prze­by­wa­nia w tym samym gro­nie nastą­piło typowe zmę­cze­nie towa­rzy­skie. Marek i Jan coraz gorzej zno­sili swoją obec­ność i „nawet drobne gesty iry­to­wały”.

„Kie­dyś w tele­wi­zyj­nej audy­cji ktoś, zapo­wia­da­jąc nas, powie­dział: »Witamy pana Marka Gre­chutę i jego chłop­ców« – żalił się Paw­luś­kie­wicz. – Aż krzyk­ną­łem, i to tak, że musieli zatrzy­mać reje­stra­cję. »Kurde, co za chłopcy?!«. Ale jeżeli ktoś tak mówi, to zna­czy, że z zewnątrz tak to wygląda. To mi kom­plet­nie prze­stało paso­wać. Chcia­łem, aby moje nazwi­sko też coś zna­czyło, a tu zosta­łem chłop­cem”40.

Anawę dopa­dło to, co czę­sto jest pro­ble­mem zespo­łów z cha­ry­zma­tycz­nym front­me­nem. Słu­cha­cze i dzien­ni­ka­rze prze­stali dostrze­gać resztę muzy­ków, sku­pia­jąc uwagę wyłącz­nie na woka­li­ście. Nie miało zna­cze­nia, kto kom­po­nuje, kto jest odpo­wie­dzialny za brzmie­nie zespołu – liczył się tylko czło­wiek sto­jący za mikro­fo­nem. Pod wzglę­dem medial­nym Gre­chuta zdo­mi­no­wał Anawę niczym Mick Jag­ger Rol­ling Sto­ne­sów. Mar­kowi chyba to nawet odpo­wia­dało, jed­nak scena dla niego i Jana Kan­tego stała się już zbyt cia­sna.

„Pamię­tam – kon­ty­nu­ował Paw­luś­kie­wicz – że Marek bar­dzo posmut­niał, gdy w Pra­dze na kon­fe­ren­cji pra­so­wej naj­pierw zwró­cono się do mnie. Widać było, że jest mu bar­dzo przy­kro. W Związku Radziec­kim, w tele­wi­zji, też uznano mnie za szefa, na co on zapro­te­sto­wał. Zawsze był front­me­nem, ale to ja kie­ro­wa­łem zespo­łem”41.

Decy­zje zapa­dły po kon­cer­cie we Wro­cła­wiu, gdy Paw­luś­kie­wicz „powie­dział – koniec, kropka” i „roz­stali się w ciągu jed­nej nocy”. Chciał wszystko uciąć od razu, ni­gdy „nie lubił papra­nia się, że coś nie idzie, a to trwa i trwa”. Jako czło­wiek o „cho­le­rycz­nych skłon­no­ściach” wolał sprawę zakoń­czyć natych­miast. Miej­sce Marka zajął Andrzej Zaucha.

Grupa ruszyła na serię kon­cer­tów do Repu­bliki Fede­ral­nej Nie­miec, gdzie wzbu­dziła duże zain­te­re­so­wa­nie. Nie­stety, nie miała szans na praw­dziwą karierę za żela­zną kur­tyną, bo w tam­tych cza­sach mono­po­li­stą w kon­tak­tach arty­stów z zagra­nicą była pań­stwowa agen­cja Pagart.

„(…) Suk­ces spory – komen­to­wał Paw­luś­kie­wicz – przez dzie­sięć dni (…) słu­chało nas dwa i pół tysiąca osób. I co wie­czór ktoś przy­cho­dził, pro­po­nu­jąc: może byście zagrali w Ham­burgu, może byście przy­je­chali w paź­dzier­niku do Tokio, a może cztery kon­certy w Lizbo­nie?… Tyle że wszystko odby­wało się przez Pagart, który trzy­mał łapę na kon­trak­tach, pasz­por­tach… To było iry­tu­jące. Pamię­tam, jak pod­czas jakie­goś ban­kietu naubli­ża­łem pra­cow­ni­kowi Pagartu i na tym skoń­czyły się nasze plany kon­cer­tów zagra­nicz­nych”42.

Po powro­cie do kraju Anawa nagrała zna­ko­mitą płytę, nie­stety – dzi­siaj już nie­mal zupeł­nie zapo­mnianą. Rewe­la­cyjny, pro­gre­sywny reper­tuar, roc­kowo-jaz­zowe popisy instru­men­ta­li­stów, fan­ta­styczna forma wokalna Zauchy i poetyc­kie tek­sty. Wszystko to było jed­nak spóź­nione, Zaucha wyje­chał do Austrii, gdzie przez dwa lata śpie­wał w restau­ra­cjach. Osta­tecz­nie zespół zawie­sił dzia­łal­ność, ale Paw­luś­kie­wicz i Gre­chuta nie­ba­wem mieli się prze­ko­nać, że ni­gdy nie należy mówić „ni­gdy”…

Sceny z życia rodzin­nego

Życie z arty­stą ni­gdy nie jest łatwe. Po latach pani Danuta przy­znała, że było to wyjąt­kowo trudne zada­nie:

„Przez myśl mi nie prze­szło, że zwiążę się dozgon­nie z arty­stą. Wycho­dzi­łam za mąż za archi­tekta, a nie za twórcę mają­cego całe lata spę­dzić na estra­dzie. Kariera sce­niczna Marka mogła się prze­cież skoń­czyć tak szybko, jak prędko się zaczęła (wia­domo, ilu arty­stów było jedy­nie efe­me­ry­dami). Ale los zde­cy­do­wał ina­czej, więc rolę mał­żonki arty­sty nale­żało zagrać naj­le­piej, jak można. Zarówno pan, jak i pani Gre­chuta uczyli się tego w prak­tyce”43.

Żona arty­sty powinna być nie tylko jego part­nerką życiową, lecz także muzą. Twórca czę­sto ocze­kuje, by jako pierw­sza oce­niała jego dzieła albo wręcz współ­pra­co­wała przy ich powsta­wa­niu.

„Marek – kon­ty­nu­owała Danuta – prze­waż­nie na naj­lep­sze pomy­sły wpa­dał nocą, sie­dząc przy stole albo nagle zry­wa­jąc się z łóżka, by zapi­sać myśl, która wła­śnie przy­cho­dziła mu do głowy. Długo nie mógł zasnąć, a ja z kolei wręcz prze­ciw­nie. Co czę­sto koń­czyło się tym, iż w cza­sie roz­mowy z panem mężem pory­wał mnie w swe obję­cia Mor­fe­usz. Sza­now­nego mał­żonka podobne zacho­wa­nie sza­le­nie dener­wo­wało”44.

Oboje mieli jed­nak szczę­ście, że wspólne życie zaczy­nali już we wła­snym miesz­ka­niu. Wpraw­dzie nie było ono spe­cjal­nie duże (nie­spełna 40 metrów kwa­dra­to­wych), ale zapew­niało mini­mum sta­bi­li­za­cji. Istotna była też jego loka­li­za­cja przy ulicy Bałuc­kiego na kra­kow­skich Dęb­ni­kach, nie­opo­dal histo­rycz­nego cen­trum Kra­kowa. Nie­ba­wem zresztą było ich już troje, gdyż na świat przy­szedł syn, Łukasz.

Danuta opo­wia­dała, że pomy­sło­dawcą powięk­sze­nia rodziny był Marek, który naj­wy­raź­niej uznał, że ni­gdy nie ma odpo­wied­niej chwili na dziecko, wobec czego należy posta­rać się o nie jak naj­szyb­ciej. Pio­sen­karz myślał bar­dzo logicz­nie – mieli już swoje miesz­ka­nie, dochody też nie były naj­gor­sze, zatem nic nie stało na prze­szko­dzie, by powięk­szyć rodzinę. Po raz kolejny udo­wod­nił, że mimo roman­tycz­nej duszy cał­kiem nie­źle orien­tuje się w real­nym świe­cie.

Łukasz Gre­chuta przy­szedł na świat w czerwcu 1972 roku, a wtedy szybko oka­zało się, że dla trzy­oso­bo­wej rodziny miesz­ka­nie na Dęb­ni­kach jest jed­nak zbyt małe. Nie mając pie­nię­dzy na zakup więk­szego lokum, Gre­chu­to­wie liczyli na zamianę. Ale w cza­sach PRL-u nic nie było łatwe, szcze­gól­nie gdy doty­czyło kwe­stii miesz­ka­nio­wych. Upa­trzone przez nich miesz­ka­nie było loka­lem kwa­te­run­ko­wym (komu­nal­nym), więc o jego losie decy­do­wały wła­dze miej­skie – jed­nak nie wszy­scy wło­da­rze sprzy­jali temu pomy­słowi. Oka­zało się też, że metraż miesz­ka­nia jest zbyt duży jak na trzy­oso­bową rodzinę. Z tego powodu Danuta przez pewien czas pro­wa­dziła dom kul­tury, jako że zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cymi wów­czas prze­pi­sami peda­go­dzy mieli prawo do więk­szego lokalu. Osta­tecz­nie w 1973 roku Gre­chu­to­wie zamiesz­kali w kamie­nicy przy ulicy Szlak, gdzie mieli spę­dzić następne 22 lata.

Pro­wa­dzili dom otwarty, co nie zawsze spo­ty­kało się ze zro­zu­mie­niem sąsia­dów. Ale pani Danuta nie uwa­żała, by spe­cjal­nie uprzy­krzali życie swo­jemu oto­cze­niu:

„Otwar­tość wyni­kała rów­nież ze spe­cy­fiki życia zawo­do­wego Marka. Czę­sto odby­wały się u nas próby z zespo­łem. Do tego spo­tka­nia towa­rzy­skie oraz bry­dże do rana, szcze­gól­nie w let­nie wie­czory przy otwar­tych oknach, co mogło cza­sami prze­szka­dzać sąsia­dom. Ale nie byli­śmy – chyba! – złymi loka­to­rami, albo­wiem po dziś dzień dostaję na święta życze­nia od sąsia­dów ze Szlaku”45.

Danuta nie mogła pod­jąć nor­mal­nej pracy zawo­do­wej. Wie­działa, że musi dbać o męża arty­stę i syna, co cał­ko­wi­cie ją absor­bo­wało. Obec­nie uważa, że zło­żyła swoje ambi­cje na ołta­rzu sztuki, ale nie miała innego wyboru. Więk­szość żon arty­stów fak­tycz­nie zaj­mo­wała się domem, rezy­gnu­jąc z kariery zawo­do­wej.

„Zma­ga­nia ze szkołą dziecka – tłu­ma­czyła – odra­bia­nie wspól­nie lek­cji, zapro­wa­dza­nie, odpro­wa­dza­nie itp. Jak w każ­dej rodzi­nie. (…) Prze­waż­nie takie żony nie pra­co­wały na eta­cie. W moim przy­padku byłoby to wręcz nie­moż­liwe. Gdy­bym poszła do pracy, rodzina nie prze­trwa­łaby, ponie­waż wszystko ule­głoby roz­pa­dowi”46.

Łukasz

Podob­nie jak wielu innych muzy­ków Gre­chuta był ojcem na pół etatu. Wiele czasu zaj­mo­wały mu trasy kon­cer­towe, audy­cje radiowe i tele­wi­zyjne, sesje w stu­diu nagra­nio­wym. Rów­nież w domu czę­sto poświę­cał się pracy – i rodzina musiała się do tego dosto­so­wać.

„Kiedy byłem małym chłop­cem, a kariera ojca roz­wi­jała się, zda­rzały się takie dni, kiedy ojciec był nie­do­stępny – wspo­mi­nał Łukasz Gre­chuta. – Trudno było nawią­zać z nim roz­mowę, ponie­waż sztuka pochła­niała go bez reszty. Sie­dząc na fotelu, pisał tek­sty pio­se­nek, albo przy for­te­pia­nie zapi­sy­wał papier nutowy. Cią­gle coś zmie­niał i prze­kre­ślał już napi­sane nuty. Był w zupeł­nie innym świe­cie”47.

Jed­nakże w wol­nych chwi­lach zaj­mo­wał się chłop­cem, sta­rał się budzić w nim wraż­li­wość arty­styczną. Łukasz ni­gdy nie zapo­mniał naj­szczę­śliw­szych lat swo­jego dzie­ciń­stwa:

„Ojciec ryso­wał jakiś pej­zaż albo budy­nek. Mnie to fascy­no­wało i sta­ra­łem się go naśla­do­wać, two­rząc swoją wizję. Ojciec lubił rów­nież skle­jać mi modele. Kie­dyś zoba­czy­łem na wysta­wie zabawkę: mia­steczko Dziki Zachód. I ojciec posta­no­wił, że zamiast zabawki kupi zestaw do mode­lo­wa­nia: listewki, kleje, piły. I zaczął kleić makietę domu z westernu. Byłem tak zafa­scy­no­wany, że budzi­łem go wcze­snym ran­kiem, żeby dalej pra­co­wał”48.

Ni­gdy jed­nak nie poszedł na wywia­dówkę szkolną – zapewne nie chciał, by jego osoba absor­bo­wała zebra­nych. Te obo­wiązki pozo­sta­wiał żonie, podob­nie jak wszel­kie sprawy zwią­zane z edu­ka­cją potomka.

„Dobry tata, ale zbyt łagodny – oce­niała Danuta. – Typ zako­cha­nego tatu­sia: syn mógł ojca okrę­cić sobie wokół palca. Mnie zaś przy­pa­dła rola żan­darma. Następ­stwem była kla­syczna męska soli­dar­ność, czyli nama­wia­nie się na boku, męskie zakupy, zachcianki, zaba­weczki itp. Co prze­nio­sło się także w star­szy wiek Łuka­sza. Czę­sto knuli prze­ciwko mnie, szcze­gól­nie w spra­wie zakupu nowego samo­chodu”49.

Łukasz zdra­dzał duży talent arty­styczny, dla­tego wybrał liceum pla­styczne, a potem kra­kow­ską Aka­de­mię Sztuk Pięk­nych. Jed­nak od naj­młod­szych lat żył w cie­niu sław­nego ojca, a ponie­waż zazwy­czaj „dzieci płacą za popu­lar­ność rodzi­ców”, zaczęły się pro­blemy z nauczy­cie­lami i kole­gami ze szkoły.

„Nie­któ­rzy rówie­śnicy – kon­ty­nu­owała pani Danuta – odgry­wali się na nim za pozy­cję i popu­lar­ność ojca. (…) Dla mło­dego chło­paka były to naprawdę trudne sytu­acje. Choć synowi w sumie uło­żyło się nie naj­go­rzej: miał kole­gów i przy­ja­ciół, lubią­cych go i akcep­tu­ją­cych. Ale bywały rów­nież prze­ży­cia trau­ma­tyczne. Do tego stop­nia, że Łukasz bał się cho­dzić do szkoły”50.

Zapewne wła­śnie stąd wziął się jego spe­cy­ficzny dystans do ludzi. Poza tym, patrząc na ojca, nabrał nie­chęci do bycia osobą publiczną. Uwa­żał, że to „straszne ogra­ni­cze­nie” i że nie chciałby bez prze­rwy być „na oczach wszyst­kich”.

„Ni­gdy się nie wywyż­sza­łem – mówił w wywia­dzie. – Byłem dumny z ojca, choć może ni­gdy tego mu nie oka­zy­wa­łem. Ni­gdy nie pod­kre­śla­łem, czyim jestem synem. Jed­nak gdy oto­cze­nie dowia­dy­wało się, kim jestem, czę­sto wyko­rzy­sty­wało to prze­ciwko mnie, nie mając wtedy wobec mnie nawet cie­nia kur­tu­azji, widząc tylko znane nazwi­sko”51.

Po latach pani Danuta uważa, że wraz z Mar­kiem popeł­nili poważne błędy, gdyż w „wycho­wa­niu rygor jest konieczny, należy być wobec potom­ków bar­dziej sta­now­czym”. Patrząc na póź­niej­sze rela­cje Łuka­sza z rodzi­cami, trudno się z tym nie zgo­dzić…

WIEM

Po roz­sta­niu z Paw­luś­kie­wi­czem i Anawą Gre­chuta stwo­rzył wła­sny zespół – WIEM (W Innej Epoce Muzycz­nej) – zło­żony z doświad­czo­nych muzy­ków jaz­zo­wych. Reper­tuar grupy miał być kon­ty­nu­acją sty­li­styki Koro­wodu – fuzją poezji, rocka i jazzu.

„(…) miała być zaprze­cze­niem baroku Anawy – wyja­śniała pani Danuta. – Nastą­piło zerwa­nie z daw­nym sty­lem, po czym Marek wszedł w muzyczną komi­tywę z jazz­ma­nami. Wtedy obja­wił się Paweł Ście­rań­ski wraz ze swoją gitarą i bra­tem Krzysz­to­fem – basi­stą. Pamię­tam, kiedy pierw­szy raz weszli do naszego miesz­ka­nia przy ulicy Szlak. Od razu zaczęła się próba”52.

Na kon­cer­tach utwory Gre­chuty i WIEM nabie­rały nowego wyrazu. Roz­bu­do­wane, impro­wi­zo­wane par­tie instru­men­talne, pio­senki znacz­nie dłuż­sze niż ich stu­dyjne wer­sje. Nie­mal każdy utwór miał otwarty cha­rak­ter – sami muzycy nie wie­dzieli, w jakiej for­mie zosta­nie przed­sta­wiony publicz­no­ści. Do tego docho­dziły eks­pe­ry­menty brzmie­niowe, takie jak gra smycz­kiem na stru­nach gitary elek­trycz­nej. Sły­nął z tego Jimmy Page z Led Zep­pe­lin, ale nad Wisłą sta­no­wiło to zupełną nowość. Kon­certy Marka z nowym zespo­łem były dla publicz­no­ści zupeł­nym zasko­cze­niem, nie wszy­scy też byli zado­wo­leni z ich prze­biegu. Więk­szość przy­cho­dziła posłu­chać sta­rych prze­bo­jów Gre­chuty i nie akcep­to­wała jaz­zroc­ko­wego miste­rium.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Za: K. Kachel, Wszyst­kie kobiety Marka Gre­chuty, Wia­do­mo­sci.wp.pl/wszyst­kie-kobiety-marka-gre­chuty-6037076642009729a [wróć]

Za: Jak kamień w wodę, „Dzien­nik Pol­ski”, 20.11.1999 [wróć]

Za: ibi­dem [wróć]

Za: Marek Gre­chuta we wspo­mnie­niach syna, „Gala”, 42/2006 [wróć]

Za: ibi­dem [wróć]

Za: Kto zła­mał serce Mar­kowi Gre­chu­cie, http://pary-popu­lada.pl/news-kto-zla­mal-serce-mar­kowi-gre­chu­cie,nId,1048684 [wróć]

Za: M. Sztok­fisz, Chwile, któ­rych nie znamy. Opo­wieść o Marku Gre­chu­cie, War­szawa 2013, s. 73 [wróć]

Za: ibi­dem, s. 74 [wróć]

Za: W. Majew­ski, Marek Gre­chuta. Por­tret arty­sty, Kra­ków 2006, s. 24 [wróć]

K. Litwin­czuk, Nie byłem mamin­syn­kiem, „Gazeta Pol­ska”, 3.04.2002 [wróć]

J.K. Paw­luś­kie­wicz, Jan Kanty Osobny, Kra­ków 2013, s. 102 [wróć]

Za: W. Majew­ski, op. cit., s. 30 [wróć]

Za: ibi­dem, s. 32 [wróć]

Za: ibi­dem [wróć]

Za: K. Janow­ska, Nie­do­ty­kalny, „Poli­tyka”, 42/2006 [wróć]

J.K. Paw­luś­kie­wicz, op. cit., s. 103 [wróć]

Ibi­dem [wróć]

Ibi­dem, s. 12 [wróć]

Ibi­dem, s. 130 [wróć]

Ibi­dem, s. 139 [wróć]

Z. Wodecki, Psz­czoła, Bach i skrzypce, War­szawa 2011, s. 110-111 [wróć]

J.K. Paw­luś­kie­wicz, op. cit., s. 135 [wróć]

Za: J. Kisie­lew­ski, Zbi­gniew Wodecki o muzycz­nej dro­dze, Pol­skie­Ra­dio.pl/8/3664/Arty­kul/1480636,Wodecki-Gre­chute-poznal-przez-Bacha [wróć]

Za: K. Kachel, op. cit. [wróć]

Za: ibi­dem [wróć]

Za: W. Majew­ski, op. cit., s. 36 [wróć]

Za: K. Kachel, op. cit. [wróć]

Za: ibi­dem [wróć]

M. Sztok­fisz, op. cit., s. 88 [wróć]

J.K. Paw­luś­kie­wicz, op. cit., s. 144 [wróć]

Ibi­dem, s. 143-144 [wróć]

IPN BU 1532/11589 [wróć]

Za: M. Sztok­fisz, op. cit., s. 95 [wróć]

D. Gre­chuta, J. Baran, Marek. Marek Gre­chuta we wspo­mnie­niach żony Danuty, Kra­ków 2011, s. 6 [wróć]

Ibi­dem, s. 8-9 [wróć]

Ibi­dem, s. 22-23 [wróć]

J.K. Paw­luś­kie­wicz, op. cit., s. 150-151 [wróć]

Ibi­dem, s. 155 [wróć]

Ibi­dem [wróć]

Ibi­dem, s. 160 [wróć]

Ibi­dem [wróć]

Ibi­dem, s. 163-164 [wróć]

D. Gre­chuta, J. Baran, op. cit., s. 139 [wróć]

Ibi­dem, s. 240 [wróć]

Ibi­dem, s. 31 [wróć]

Ibi­dem, s. 216 [wróć]

Za: Marek Gre­chuta we wspo­mnie­niach syna…[wróć]

Za: ibi­dem [wróć]

D. Gre­chuta, J. Baran, op. cit., s. 138 [wróć]

Ibi­dem, s. 142 [wróć]

Za: Marek Gre­chuta we wspo­mnie­niach…[wróć]

D. Gre­chuta, J. Baran, op. cit., s. 256 [wróć]