Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy los jedną ręką daje nadzwyczajny talent, bywa, że drugą zabiera… szczęście. Roman Polański, Marek Grechuta, Jerzy Kosiński i Ryszard Riedel to charyzmatyczni twórcy, których wielka sława i artystyczna chwała nie uchroniły przed dramatami na miarę życia i śmierci. O tym, jak wiele można stracić, kiedy ma się już wszystko – w książce Sławomira Kopra Wybrańcy losu. Cena sławy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 301
Od autora
Parę lat temu napisałem książkę Stracone pokolenie PRL, zawarłem w niej biografie kilku polskich artystów, którzy – odchodząc z tego świata – pozostawili poczucie niedosytu i przekonanie, że ich ogromne talenty w pewnym stopniu zostały zmarnowane. Tym razem przybliżam Czytelnikom sylwetki twórców, którym dane było odnieść wielkie sukcesy i zaznać niezwykłej popularności, wykraczającej niekiedy daleko poza granice naszego kraju.
Bohaterami niniejszej książki są czterej znani i podziwiani artyści o bogatych życiorysach: Marek Grechuta, Ryszard Riedel, Jerzy Kosiński i Roman Polański, a więc ludzie, których twórczość weszła do kanonu naszej kultury. Pierwsi trzej odeszli już z tego świata, ale czwarty – Roman Polański – nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, przy czym to, czego już zdążył dokonać, daje mu trwałe miejsce w panteonie polskich sław.
Jak zwykle w przypadku moich książek poszczególne rozdziały nie są typowymi biografiami. Skoncentrowałem się na sprawach najważniejszych z mojego punktu widzenia, pomijając te, które uznałem za mniej istotne. Starałem się wskazać przełomowe punkty życia moich bohaterów, wydarzenia, które zaważyły na ich biografiach i karierach.
I oczywiście, tak jak zwykle, najbardziej interesowało mnie życie prywatne. Zawsze bowiem uważałem, że nie doceniamy tej sfery biografii naszych artystów i polityków. Tymczasem w przypadku bohaterów tej książki to właśnie sprawy prywatne, niezwiązane bezpośrednio z działalnością artystyczną, miały decydujący wpływ na ich kariery zawodowe.
Sławomir Koper
Część I
Marek Grechuta
Romantyk z Zamościa
„Z Markiem Grechutą w moim życiu to było jak z Beatlesami – wspominała aktorka Dorota Segda. – Odkryłam go dużo później niż jego rówieśnicy. Słuchałam go z niemałym przejęciem w liceum. Wszystkie piosenki mi się podobały. Zresztą i teraz nastolatki dostają od swoich chłopaków płyty CD właśnie z przebojami Grechuty. Bo jest to piosenkarz nieśmiertelny”1.
Trudno sobie wyobrazić polską muzykę ostatniego półwiecza bez postaci Marka Grechuty. Ten wieczny romantyk i najpopularniejszy przedstawiciel nurtu piosenki poetyckiej na stałe zapisał się w dziejach polskiej kultury. Jego piosenki znali i znają praktycznie wszyscy, a większość odbiorców ma do nich bardzo osobisty stosunek. Sam artysta zapłacił jednak wysoką cenę za swoją popularność, a do tego przez niemal całe życie walczył z chorobą psychiczną (cyklofrenią), która stała się też jedną z przyczyn jego śmierci.
Być może pewien wpływ na przedwczesne odejście artysty miały również problemy rodzinne. W lipcu 1999 roku Polskę obiegła informacja o zaginięciu jego 27-letniego syna, Łukasza.
„(…) po raz pierwszy zniknął w lutym bieżącego roku – relacjonowała komisarz Jolanta Maciejewska, rzeczniczka Komendy Miejskiej Policji w Krakowie. – Wyszedł z domu pod pretekstem jakiegoś spotkania i na kilkanaście dni ślad po nim zaginął. Gdy rodzina zgłosiła zaginięcie, po kilku dniach skontaktował się z nami policjant z Jeleniej Góry. Jadąc samochodem do pracy, rozpoznał Łukasza na ulicy i zaproponował mu podwiezienie. Kiedy chłopak wsiadł do samochodu, zawiózł go na komisariat. Powiadomiliśmy rodziców. Wiem, że pojechali do Jeleniej Góry, by go odebrać. Po kilku dniach znów jednak złożyli zawiadomienie o zaginięciu syna”2.
Łukasz był absolwentem krakowskiej ASP, uchodził za człowieka podobnie wrażliwego jak Marek. Uważano, że rodzice wychowywali go w złotej klatce, czego chłopak nie potrafił znieść. Niemal wszędzie postrzegano go wyłącznie jako „syna sławnego ojca”, co fatalnie odbijało się na jego psychice.
W marcu Łukasz zniknął już na dobre. Niczego ze sobą nie zabrał, po prostu wyszedł z domu i przepadł bez wieści. Zrozpaczony artysta i jego żona, Danuta, usiłowali go odnaleźć, ich zabiegi były jednak bezskuteczne. Oboje podejrzewali, że Łukasz chce się całkowicie odizolować od świata zewnętrznego.
„(…) jest samotnikiem – przyznawał Grechuta. – Był zafascynowany pracą Alberta Chmielowskiego. Mówił, że postanowił żyć w ubóstwie. W ostatnim okresie, tuż przed zniknięciem, wiele spraw mu się nie układało. Miał kłopoty z dziewczyną i z pracą. Powtarzał, że chce się zastanowić nad własnym życiem, że musi sobie pewne sprawy przemyśleć”3.
W lipcu 1999 roku Danuta i Marek wystąpili w telewizyjnym programie Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, prosząc syna o powrót. Podczas emisji ktoś zadzwonił do studia, podszywając się pod Łukasza i obiecując, że pojawi się w domu. Gdy rodzice po kilku dniach zorientowali się, że był to tylko niewybredny żart, ich rozpacz nie miała granic.
W tym czasie Łukasz wędrował pieszo przez Europę. Podążał trasami pielgrzymek, był w hiszpańskim Santiago de Compostela, a wędrówkę zakończył na mszy papieskiej w Rzymie. Wszystko trwało dwa lata, nie przyszło mu jednak do głowy, by zadzwonić do domu i przekazać informację, że żyje. Potem tłumaczył się, że taką miał potrzebę ducha.
„Podróżowałem samotnie jak tysiące wędrujących po świecie pielgrzymów – wyjaśniał już po śmierci ojca. – Szedłem na piechotę. Pokonałem dystans, jakiego ludzie zwykle nie pokonują. Miałem ogromną determinację do pielgrzymowania. (…) Czasem, kiedy myśli się o Bogu, zapomina się nawet o bliskich. Ludziom w dzisiejszym świecie trudno jest zrozumieć tych, którzy patrzą na świat w inny sposób. Dzisiejszy świat inaczej funkcjonuje”4.
Nie potrafił jednak logicznie wytłumaczyć, dlaczego milczał przez dwa lata. Trudno zrozumieć jego motywy, a prawdziwych przyczyn takiego postępowania zapewne nigdy nie poznamy:
„Rzeczywistość zmusza czasem do tego, aby ją porzucić po to, by zrozumieć sens swego życia. Mówi się, że ci, którzy przeszli wędrówkę szlakiem Santiago de Compostela, doznają duchowej przemiany. Poza tym jest to fantastyczna podróż przez kraje, kulturę, historię sztuki, cywilizację. A to, że nie zadzwoniłem do domu, trudno prosto wytłumaczyć. Moje zachowanie może być odebrane jako dziwne, ale wtedy miałem taką potrzebę ducha”5.
Odezwał się dopiero z Rzymu, dokąd natychmiast poleciała jego matka. Pani Danuta do dzisiaj niespecjalnie chce rozmawiać na ten temat, natomiast Marek chyba nigdy nie doszedł do siebie po zniknięciu jedynaka. Choroba artysty nasiliła się, coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością. Nie zrezygnował jednak z występów i nagrań, był bowiem typem człowieka, który pracuje do końca.
Grechuta pochodził z Zamościa. Jego rodzice rozwiedli się, gdy był jeszcze dzieckiem – przeżył to bardzo ciężko, od tamtej pory odczuwał potrzebę ciągłej akceptacji. Dorastał w otoczeniu kobiet: matki, siostry, babki i ciotki, co jeszcze bardziej wzmogło jego wrodzoną wrażliwość. Już w czasach licealnych marzył o wielkiej miłości i przez kilka lat uważał, że na odpowiednią partnerkę trafił właśnie w rodzinnym mieście. Podczas nauki w szkole średniej poznał bowiem młodszą o dwa lata Halinę Marmurowską i zakochał się w niej bez pamięci. Halina uchodziła za niezwykle urodziwą dziewczynę, „zawsze elegancką, stonowaną, budzącą respekt”, a razem tworzyli „zjawiskową parę – jasnowłosi, piękni, zawsze przytuleni i wpatrzeni w siebie”6.
„To było wszystko urocze, niewinne – wspominała pani Halina. – Miał we mnie partnerkę, przyjaciółkę. Nie zainteresowałaby go płocha panienka. Lubił grać ze mną na cztery ręce albo on na fortepianie, ja na skrzypcach. Cieszyły nas spacery, brydż, pływanie kajakiem, wycieczki”7.
Łączyły ich wspólne zainteresowania i sport, bardzo lubili też tańczyć. Związek ten nie miał jednak przyszłości, bo Marek rozpoczął studia architektoniczne w Krakowie, natomiast Halina wybrała medycynę w Lublinie. Pisali do siebie listy, on czasami tytułował ją „żoną”, odwiedzali się wzajemnie. Jednak odległość nie sprzyjała uczuciom, tym bardziej że ona potrzebowała partnera innego rodzaju. W Zamościu do dziś się opowiada, że bardziej od romantyków imponowali jej silni mężczyźni. Latem 1967 roku podczas obozu sportowego w Augustowie poznała studenta medycyny, Krzysztofa Michałowskiego. Po pewnym czasie zdecydowała się na rozstanie z Markiem, co dla niego było prawdziwą klęską życiową.
„Po naszym rozstaniu – wspominała Halina – rozwiesił w domu na sznurach od bielizny moje zdjęcia. Zajmowały pół pokoju. Oniemiałam. Zrobiło mi się głupio i przykro”8.
To właśnie wtedy po raz pierwszy ujawniła się u Grechuty choroba afektywna dwubiegunowa, która miała go prześladować do końca życia. Trafił do szpitala, a Halina dowiedziała się o tym z listu od niego. Bardzo mu współczuła, ale nie zmieniła swojej decyzji. Wyszła za mąż za Krzysztofa, dochowali się trzech synów i zawsze uchodzili za wzorowe małżeństwo. Halina Marmurowska-Michałowska jest cenionym psychiatrą, ma tytuł profesorski, a w rodzinnym Zamościu nazywana jest „Halinką M.”. Nie wybaczono jej bowiem faktu, że przed laty porzuciła Grechutę…
Marek doszedł do siebie, niebawem w jego życiu pojawiła się nowa dziewczyna. Nie zapomniał jednak o Halinie i czasami przesyłał jej listy – zawsze na adres kliniki, w której pracowała. Ale jakiś uraz musiał w nim pozostać, gdyż niechętnie koncertował w Zamościu. Przez całą swoją karierę wystąpił tam zaledwie siedem razy…
Grechuta od najmłodszych lat przejawiał ogromne zdolności artystyczne – brał lekcje gry na pianinie, miał duży talent do deklamacji, był lokalną gwiazdą i występował na każdej szkolnej akademii. Pociągało go też aktorstwo, jednak najbardziej interesował się muzyką.
„Już wtedy grałem swoją muzykę! – wspominał po latach. – Improwizowałem, szalałem na fortepianie. To były pierwsze chwile wolności w muzyce, w komponowaniu, sztuce. To był wstęp do tego, co miało stać się później”9.
Miał też talent plastyczny, wobec czego rodzina nakłoniła go, by zdawał egzaminy na Wydział Architektury Politechniki Krakowskiej. Miało mu to zapewnić poważny zawód, z którego w przyszłości mógłby się utrzymywać. Po latach przyznawał jednak, że o wyborze uczelni zadecydował także brak wiary we własny talent.
„Nie grałem tak dobrze, by zdecydować się na akademię muzyczną – mówił w rozmowie z redaktorką Katarzyną Litwinczuk – a moja recytacja nie była na tyle doskonała, bym dostał się do szkoły aktorskiej. Wybrałem więc architekturę”10.
Wydział ten zawsze przyciągał indywidualności, przy czym w przyszłości wielu studentów architektury miało zdobyć sławę w zupełnie innych dziedzinach. W Krakowie kierunek ten studiowali: Andrzej Bachleda (narciarz alpejski) i Wojciech Zabłocki (szermierz), Stefan Szlachtycz i Janusz Majewski (reżyserzy), a także Ewa Demarczyk, Andrzej Mleczko i Sławomir Mrożek. Grechuta nie był więc wyjątkiem.
„Studiowanie architektury było wielkim szczęściem – wspominał Jan Kanty Pawluśkiewicz. – W zapapranym dziadostwie lat 60. dawało nadzieję na kontakt z cywilizacją śródziemnomorską, pozwalało czuć się jej częścią. To dobre studia dla artystycznych dusz”11.
Choć początkowo studia całkowicie pochłonęły Grechutę, starał się na bieżąco śledzić wydarzenia kulturalne. Najbardziej interesowała go muzyka, a dzięki studenckiemu radiowęzłowi miał okazję zapoznać się z najnowszymi trendami.
„Pamiętam – opowiadał po latach – że kiedy pierwszy raz usłyszałem Czesława Niemena, autentycznie zaniemówiłem. Ekspresja, z jaką śpiewał, specyficzna barwa głosu, były porywające. W trakcie pracy nad jednym z projektów architektonicznych, także z radia, po raz pierwszy usłyszałem zespół The Beatles. Pomyślałem sobie: co ja właściwie robię przy desce kreślarskiej?”12.
Studiując w Krakowie, nie mógł nie trafić do Piwnicy pod Baranami. Było to najważniejsze miejsce na kulturalnej mapie Krakowa, a zapoznanie się z najnowszym programem tego kabaretu uważano za obowiązek każdego inteligentnego człowieka. Z tego też powodu na sali zwykle panował taki ścisk, że nawet zagraniczni goście nie zawsze mogli wejść do środka i czasami próbowali dostać się przez niewielkie okienko wprost na scenę…
Piwnica istotnie była ewenementem na skalę ogólnopolską, mógł z nią rywalizować tylko gdański teatr Bim-Bom. W jednym miejscu i w jednym czasie spotkała się grupa niezwykle uzdolnionych twórców, którzy znaleźli dla siebie właściwe miejsce. A wspólna praca w kabarecie często okazywała się najlepszym katalizatorem ich rozwoju.
„Nigdy nie zapomnę wspaniałych monologów Dymnego i Litwina oraz rewelacyjnego występu Ewy Demarczyk – kontynuował Grechuta. – Cała pierwsza ekipa artystyczna stanowiła fantastyczny kabaret. Wtedy przemknęło mi już przez myśl, żeby zająć się sztuką”13.
Jako student drugiego roku trafił na recital Ewy Demarczyk w Teatrze Kameralnym, co miało się okazać jednym z najważniejszych wydarzeń w jego studenckim życiu. Nigdy nie zapomniał tego koncertu – od tej chwili coraz częściej zastanawiał się nad swoją dalszą drogą życiową.
„Występ Ewy stanowił genialną całość. Pamiętam, że wtopiłem się w krzesło i otrzeźwiałem dopiero po koncercie. Bardzo spodobały mi się kompozycje Zygmunta Koniecznego. Ewa śpiewała wspaniale, koncert mną wstrząsnął”14.
Nie przypuszczał jeszcze wówczas, że za kilka lat sam stanie na scenie Piwnicy pod Baranami, a w przyszłości przyćmi sławą członków jej zespołu…
„Kraków w latach 60. kipiał artystyczną energią – relacjonował Jan Kanty Pawluśkiewicz. – Kantor przywoził z Paryża plastyczne nowości, w klubach grali świetni muzycy jazzowi, Piwnica pod Baranami błyszczała Ewą Demarczyk i Zygmuntem Koniecznym. Z kolegami z architektury stworzyliśmy chaotyczny, nieuporządkowany kabaret Anawa (z języka francuskiego »iść do przodu«). Nagle wśród nas, facetów skłonnych do wygłupów, nieustających żartów, pojawił się Marek, który zaskoczył nas swoją powagą. Był bardzo nieśmiały, my też byliśmy nieśmiali, a wiadomo, że tacy ludzie, jeśli już coś robią, to z wielkim rumorem”15.
Pawluśkiewicz był starszy od Grechuty o trzy lata i również studiował architekturę. Urodził się w Nowym Targu i zawsze podkreślał, że to, iż obaj z Markiem „pochodzili z terenu”, znacznie ułatwiało im porozumienie.
Jednocześnie dużo ich też dzieliło – Pawluśkiewicz miał zupełnie inne podejście do studiów i wcale nie przypominał pod tym względem sumiennego Grechuty. Studia zresztą nigdy nie były dla niego celem same w sobie.
„(…) niejednokrotnie było tak – wspominał – że nawet sekretarka z dziekanatu nie wiedziała, na którym jestem roku. (…) Z historii architektury byłem jeszcze na trzecim, z wojska – po czwartym… Pamiętam, że Marek Grechuta był długo dwa lata za mną, a piąty rok robiliśmy razem…”16.
Pawluśkiewicz miał też znacznie bogatsze doświadczenie muzyczne, bo od kilku lat grał w zespole jazzowym. I chociaż jego grupa z reguły przygrywała do tańca na imprezach studenckich, to miała dość ambitny repertuar, a Jan zaczynał już wtedy komponować. Uznał, że nie ma jednak talentu do improwizacji, natomiast znacznie lepiej „wychodziło mu układanie muzyki”. Grechutę poznał w klubie Pod Przewiązką w podziemiach akademika przy ulicy Bydgoskiej, gdzie obaj mieszkali.
„Stało tam pianino, na którym ćwiczyłem standardy jazzowe i różne improwizacje, zamiast chodzić na zajęcia, godzinami zajmowałem pianino. I kiedyś przyszedł młody student, który też chciał poćwiczyć. To był Marek Grechuta”17.
Ich pierwsze spotkanie było nad wyraz owocne, szybko znaleźli wspólny język. Marek zagrał Janowi skomponowane przez siebie Pomarańcze i mandarynki, a Jan z miejsca zaczął opracowywać aranżację. Niebawem powstała ich pierwsza piosenka.
Nie myśleli o karierze muzyków estradowych. Ich zainteresowania skierowały się w stronę kabaretu, co było naturalną reakcją na sukces Piwnicy pod Baranami. Młodzi zapaleńcy mieli jednak własną wizję scenicznych występów. Przyjęli nazwę Anawa pochodzącą od francuskiego zwrotu en avant (naprzód), co trafnie oddawało ich stosunek do twórczości artystycznej.
„Prób mieliśmy mało – komentował Pawluśkiewicz – za to chęć występowania ogromną. Wszystko zgodnie z hasłem: »Najsamprzód do przodu, a potem zobaczymy”18.
Członkowie zespołu określali swoją koncepcję jako „sztukę jarmarczno-cyrkową z przerwami na piosenkę liryczną”. Premiera pierwszego programu odbyła się w jednym z krakowskich domów kultury i przebiegła w dość niecodzienny sposób.
„Marek otwierał program piosenką Tango Anawa. Grający w niej na skrzypcach student AGH miał trzymać nutę A (…) przez pierwszą część, ale tak go spięło, że został przy tym dźwięku do końca piosenki. Wyszedł za kulisy, powiedział: »Kurwa, już nigdy więcej…«. I faktycznie – więcej nie wystąpił”19.
Okazało się jednak, że osiągnął nieprawdopodobny efekt vibrato, gdyż drżał nie tylko jego palec na strunie, lecz także trzęsła się cała ręka, a „z nią smyczek i on cały”. Gdy po pewnym czasie do grupy dołączył Zbigniew Wodecki, mimo swoich umiejętności „długo się męczył, by uzyskać taki niezwykły dźwięk, który okazał się idealny do tego numeru”.
Obecnie trudno sobie wyobrazić, jak wyglądały pierwsze przedstawienia Anawy. Nietypowa konferansjerka w wykonaniu współlokatora Pawluśkiewicza z akademika, Tadeusza Kalinowskiego, monolog Hamleta połączony z żonglowaniem czaszką, zwierzęta powycinane z papieru i ciągnięte na sznurkach, teksty z kalendarzy z okresu belle époque, zwariowane improwizacje na wiolonczelę, a do tego liryczne piosenki Grechuty. Chociaż trzeba przyznać, że panu Markowi zdarzało się też wykonywać żywiołowy pastisz uwielbianego Czesława Niemena. Na melodię Czy mnie jeszcze pamiętasz? śpiewał tekst zaczynający się od słów: „Czemuś taka wymięta”…
Wydaje się, że podczas prezentacji pierwszego programu twórcy bawili się znacznie lepiej niż widownia. Mimo że Grechuta przyciągał już uwagę dziewcząt, dla organizatorów imprezy zainteresowanie publiczności było jednak zbyt małe. Zdarzały się więc bardzo negatywne reakcje:
„Po występie w Klubie Inteligencji Technicznej AGH – wspominał Pawluśkiewicz – pani kierowniczka zakomunikowała nam, że nie tylko nie otrzymamy obiecanych pieniędzy, ale nie dostaniemy żadnych, bo ten nasz program »nie dorasta do poziomu klubu inteligencji technicznej«…”20.
Członkowie Anawy nie zamierzali jednak rezygnować z występów i udało im się znaleźć własną siedzibę – niewielkie pomieszczenie w domu studenckim przy ulicy Piastowskiej, pierwotnie przeznaczone na magazyn. Wnętrze przystroili porzuconymi deskami z pobliskiej budowy, a pod sufitem podwiesili tyczki bambusowe. Wtedy do ich lokalu przylgnęła nazwa Bambuko.
„Dobry wieczór państwu – zapowiadał Tadeusz Kalinowski – starą galicyjską piosenką wita państwa zespół kabaretowy z Krakowa, Anawa. (…) Naszym patronem w Krakowie jest niejaki Bambuko Józef, który był wielkim wojownikiem o czystość moralną Skalnego Podhala. Jemu to pewnego razu Cyganka Roza podała usta u zdroju i z tego związku narodził się niejaki Marek Grechuta, który zaśpiewa teraz przepiękne Tango Anawa (…)”.
Przedstawienia w Bambuko wyglądały podobnie jak powyższa zapowiedź, czyli jak jeden wielki happening. Zbigniew Wodecki nawet po latach nie potrafił ukryć fascynacji tym, że brał w nich udział:
„Bambuko to przefantastyczny czas, salka na sześćdziesiąt osób, a wchodziło sto. I wszyscy palili. (…) To był zwariowany kabaret; koledzy w prześcieradłach wygłupiali się, wymyślając jakieś karkołomne scenki, absurdalne dialogi. Było jak w Tangu Anawa – »teatr to dziwny, gdzie sens, gdzie treść, czort jeden zna…” – śmiesznie i zabawnie. Janek śpiewał dawne tango Inez, rozrywając na sobie koszulę…”21.
Skład zespołu ulegał częstym zmianom, a kabaret powoli zyskiwał na popularności. Zapraszano też artystów z Piwnicy pod Baranami, a jeden z nich, Andrzej Warchał, chciał nawet dołączyć do Anawy. Członkowie zespołu uznali jednak, że transfery od konkurencji nie są im potrzebne.
„(…) zwarliśmy szeregi i go nie wpuściliśmy – tłumaczył Pawluśkiewicz. – Bo on chciał wejść z dwoma studentkami ASP, nic to, że nieznanymi, ale bardzo przykrej urody. Bardzo przykrej. Podobno utalentowanymi, lecz na weryfikację ich talentu zabrakło nam cierpliwości”22.
W składzie kabaretu pojawił się natomiast student architektury, gitarzysta Tadeusz Dziedzic. Sukcesem zakończyły się też przeprowadzone przez Marka poszukiwania wśród uczniów liceów muzycznych – dzięki nim do zespołu dołączyli skrzypek Zbigniew Wodecki i wiolonczelistka Anna Wójtowicz.
„Mieliśmy akurat próbę w sali perkusyjnej – wspominał Wodecki. – Przyszedł student w płaszczyku, gdy paliliśmy papieroska przy piecu na dole, i powiedział, że szuka skrzypka i wiolonczelisty. (…) I żeby oderwać się od trudnego Bacha poszliśmy [z Anią] do kabaretu studenckiego. To była Anawa”23.
Wodecki dołączył później do zespołu towarzyszącego Ewie Demarczyk, natomiast Anna Wójtowicz związała się z Anawą na dłużej. Wyszła za mąż za jednego z braci Jana Kantego, a jej niezwykła uroda spowodowała, że dziewczyna stała się tytułową bohaterką piosenki Skaldów Prześliczna wiolonczelistka.
W repertuarze kabaretu pojawiało się coraz więcej piosenek w wykonaniu Grechuty aranżowanych przez Pawluśkiewicza. Było to zupełnie nowe zjawisko na polskiej scenie muzycznej – poetyckie teksty wykonywane z „barokowo-jazzowym” zestawem instrumentów. Wprawdzie krytycy narzekali, że taki repertuar jest bardzo odległy od popularnego bigbitu, ale słuchaczom to nie przeszkadzało. Pawluśkiewicz nie zawsze był zachwycony interpretacjami Grechuty i podobno namawiał go nawet na lekcje śpiewu. Inni członkowie grupy też czasem grymasili, twierdząc, że Marek powinien iść „na zajęcia z choreografii, bo teraz króluje bigbit, trzeba się jakoś ruszać”. Grechuta był jednak uparty, a jego oszczędne zachowanie na scenie działało wręcz hipnotyzująco na dziewczęta.
„Ja tam nie wiem, co one w nim widziały! – nie mógł się nadziwić kompozytor Zygmunt Konieczny. – Przecież on taki wycofany, nie był duszą towarzystwa, nie bywał na bankietach. No sam nie wiem…”24.
Podobno żaden mężczyzna nie miał szans wcisnąć się do pierwszych dwóch rzędów widowni okupowanych przez wierne wielbicielki. W tej sytuacji pozostali członkowie Anawy zrozumieli, kto jest największą gwiazdą ich grupy.
„(…) wychodził na scenę, nie ruszał się prawie w ogóle – komentował Pawluśkiewicz. – Nieruchome miał ręce, nogi, nie wykonywał żadnych gestów, a wszystkie się w niego wpatrywały. Na początku to jeszcze się łudziliśmy, że one dla kogo innego przychodzą, ale szybko pozbyliśmy się złudzeń”25.
Kolegom z zespołu zdarzało się na Marka narzekać, jednak znaleźli się wybitni artyści, którzy przepowiadali mu wielką przyszłość. Ewa Demarczyk, jedna z największych ówczesnych gwiazd polskiej piosenki, z miejsca dostrzegła w nim ogromny potencjał.
„(…) pojawiła się na przedstawieniu – wspominał Grechuta. – Ze sceny dojrzałem w trzecim rzędzie jej postać – czarne oczy, czarne włosy… Śpiewałem z ogromną tremą, a po koncercie podeszła do mnie i powiedziała: »Bardzo mi się podoba to, co pan robi, proszę nie zmieniać stylu i dalej iść swą drogą«. To była dla mnie wielka zachęta”26.
W 1967 roku Marek wystartował w eliminacjach do Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenkarzy Studenckich, ale jego występ nie rzucił jurorów na kolana. Z trudem przebrnął przez eliminacje wewnętrzne na politechnice (zajął drugie miejsce), a jeszcze większe problemy miał podczas regionalnego etapu rywalizacji. Preferowano wówczas studentów szkół aktorskich, zaś wyjątkowo oszczędna interpretacja Grechuty nie zrobiła na nikim większego wrażenia. O jego losach zadecydowała Ewa Demarczyk, która przekonała jury, że Grechuta zasługuje na występ w finale.
Koncert galowy odbył się w październiku 1967 roku w sali Filharmonii Krakowskiej. Transmitowała go telewizja, a że były to czasy jednego, jedynego programu, to Marka zobaczyła cała Polska. Wykonał trzy piosenki: Serce, Tango Anawa oraz Pomarańcze i mandarynki. I to w zupełności wystarczyło, by na jego punkcie oszalały wszystkie słuchaczki – i to bez względu na ich wiek.
„Pamiętam ten jego występ i zachwyt mojej babci – relacjonowała piosenkarka Anna Szałapak. – Była Markiem oczarowana. Mówiła o nim: »Anielski cherubinek z aureolą blond loków wokół głowy«. Cała Polska oszalała, gdy śpiewał: »Będziesz moją panią« i »dam ci serce szczerozłote, dam konika cukrowego«”27.
Grechuta zajął drugie miejsce (pierwszą nagrodę wywalczyła wówczas Maryla Rodowicz), ale piosenka Serce zdobyła Grand Prix. Marek z dnia na dzień stał się gwiazdą, a to był dopiero początek jego drogi na szczyt. Laureatów studenckiego przeglądu zapraszano bowiem na festiwal w Opolu, co oznaczało, że drzwi do wielkiej kariery stoją przed nim otworem…
Grechuta chyba nie był przygotowany na tak wielki sukces. Nigdy nie lubił zamieszania wokół swojej osoby, chciał być artystą, a nie celebrytą. Tymczasem jego popularność rosła w zawrotnym tempie.
„Plotkowało się o Grechucie albo o mistrzach jazdy figurowej – wspominała aktorka Iwona Bielska. – Spełniał wszystkie warunki ideału dla lekko egzaltowanych dziewcząt. Był przystojny, inteligentny, poetycki, tajemniczy. Na scenie zawsze z takim fascynującym dystansem. (…) Jak słyszałyśmy: »Będziesz moją panią«, no to która nie chciałaby nią być? Wszystkie o tym marzyłyśmy”28.
Dodatkowy problem stanowiło dla Grechuty rozstanie z Haliną. Sylwestra 1967 roku prawdopodobnie spędzili jeszcze razem29, ale później przyszły dla Marka ciężkie dni – załamanie nerwowe, pobyt w szpitalu, zwątpienie we własne możliwości. Ostatecznie zwyciężył w nim profesjonalista i pod koniec czerwca 1968 roku wraz zespołem Anawa pojawił się w Opolu. Mieli zaprezentować Serce, gdyż uznali, że „była to niezła piosenka, dobrze skomponowana, zaaranżowana i miała znamiona przeboju”.
„Przed występem w Opolu przez pięć dni po dwie, trzy godziny na okrągło ćwiczyliśmy Serce – opowiadał Pawluśkiewicz – każdy detal był wyćwiczony tak, że całość brzmiała perfekcyjnie”30.
Po pierwszym występie zakwalifikowano ich do koncertu Mikrofon i Ekran, co członków zespołu wprawiło w stan nerwowej gorączki. Sytuację pogarszał fakt, że ze względu na rozmiary sceny nie słyszeli się wzajemnie, a zdarzyło im się to po raz pierwszy w karierze.
„(…) lekko nie było – kontynuował Pawluśkiewicz. – Altowiolista z nerwów zjadł jajecznicę z dwudziestu pięciu jajek, Tadzio Dziedzic po występie w amfiteatrze był tak rozdygotany, że wracając na bani, próbował roztrzaskać o krawężnik swoją gitarę Jolana, powtarzając: »Kurwa, dość tego, nigdy więcej w życiu«. Ale nie roztrzaskał, bo to była porządna czechosłowacka decha”31.
Było jednak lepiej, niż muzycy się spodziewali – Grechuta dostał nagrodę dziennikarzy, posypały się też oferty koncertów. Jednocześnie zespół nie zaniedbywał swojej działalności kabaretowej – w tym samym roku Anawa zajęła drugie miejsce na Festiwalu Artystycznym Młodzieży Akademickiej (FAMA) w Świnoujściu (Marek dołożył do tego pierwszą nagrodę jako piosenkarz), zwyciężyła też na cieszyńskim przeglądzie zespołów kabaretowych. Jednak prawdziwy wielki sukces nadszedł podczas kolejnego opolskiego festiwalu, na którym Grechuta otrzymał (wraz z zespołem) nagrodę Telewizji Polskiej za piosenkę Wesele. W ciągu kolejnych festiwalowych dni grupa kilka razy pojawiała się na scenie i zawsze była gorąco witana.
Triumfy estradowe sprawiły, że liderzy Anawy zdecydowali się porzucić studia. Według ówczesnych przepisów po zdobyciu dyplomów musieliby przez trzy lata pracować w wyuczonym zawodzie, a do tego w miejscu wyznaczonym przez władze. W praktyce mogło to oznaczać przeniesienie na drugi koniec kraju, zresztą praca na etacie uniemożliwiałaby regularne próby i koncerty. Gdy po latach te przepisy uchylono, Grechuta zmobilizował się i w 1976 roku ukończył studia32. Temat jego pracy dyplomowej dotyczył „adaptacji kamieniczki w rynku zamojskim na dom muzyki”, a otwarta obrona magisterium wzbudziła duże zainteresowanie. Przyszło wówczas wielu widzów, którzy chcieli zobaczyć, jak słynny Grechuta zdobywa uprawnienia architekta.
Łatwiej poszło mu z wojskiem, bo ze względu na stan zdrowia Marek posiadał kategorię D, co oznaczało, że w warunkach pokoju jest niezdolny do pełnienia służby wojskowej. Ominęły go zatem różnego rodzaju problemy związane z „zaszczytnym obowiązkiem”, w tym intensywne szkolenie ideologiczne i praktyka w jednostce wojskowej. W efekcie swoją karierę militarną zakończył na stopniu szeregowego.
Jan Kanty Pawluśkiewicz również planował poświęcić swoją pracę dyplomową rodzinnemu miastu, zabrakło mu jednak determinacji. Wprawdzie postanowił się zająć pewną karczmą w Nowym Targu, ale zanim przystąpił do pracy, budynek zawalił się, co pan Jan uznał za rozstrzygający dowód na to, że dyplom architekta nie jest mu pisany…
„Marek nie był typem faceta, który jest w stanie poderwać dziewczynę i iść z nią do łóżka – wspominał Zbigniew Wodecki. – (…) Był człowiekiem wstydliwym, nieśmiałym. Rumienił się. Znałem go w jego najlepszym okresie. To romantyk, a nie facet, który czerpie z życia pełnymi garściami. Rumiany blondynek, uroczy, błękitnooki cherubinek, wrażliwiec…”33.
Chociaż stał się idolem dziewcząt i gdyby chciał, mógłby „przebierać jak w ulęgałkach”, nie było to w jego stylu. Bardzo przeżył zawód miłosny, ale – jak przystało na romantyka – nigdy nie wymazał Haliny z pamięci. Skutecznie natomiast zrobiły to matka i późniejsza żona artysty, w których świecie panna Marmurowska nigdy nie istniała. Ale czy można się temu dziwić?
„Moja przyjaciółka Urszula zaprosiła mnie na sylwestra – wspominała Danuta Grechuta. – (…) To był dokładnie 31 grudnia 1967 roku. Impreza odbywała się w mieszkaniu przy ulicy Karmelickiej w Krakowie. Marek pojawił się z panią, a ja z panem. (…) Tamto spotkanie niczego by nie przesądziło, gdyby nie sytuacja, dzięki której okazało się, że mieszkamy na jednym osiedlu studenckim. (…) Nad ranem każde z nas poszło wraz z partnerem w swoją stronę. Bodaj Marek wyszedł z dziewczyną wcześniej. Zaś mój towarzysz wyraźnie nadużył i musiałam odholować go do mieszkania zlokalizowanego obok mojego akademika”34.
Podobno podczas całej zabawy sylwestrowej nie zamienili ze sobą ani słowa, co w przypadku Grechuty nie jest wielkim zaskoczeniem, tym bardziej że przyszedł tam z inną dziewczyną. Rankiem przypadkowo spotkał Danutę Bednarczyk na osiedlu studenckim i wówczas zaczęli rozmowę. Marek chciał się dowiedzieć, gdzie dziewczyna mieszka, ale ona nie odpowiedziała…
Czy to prawda? Niewykluczone. Zapewne po imprezie Marek odprowadził Halinę do pociągu, którym wracała do Lublina lub Zamościa, a gdy później spotkał Danutę, a ona się do niego uśmiechnęła, podjął rozmowę.
Po feriach zaczął jej szukać, ustalił numer pokoju i pewnego dnia pojawił się u niej.
„Przywitałam Marka uśmiechem – kontynuowała pani Danuta – on zaś zastygł w drzwiach, bo akurat w radiowęźle studenckim leciała śpiewana przez niego piosenka, czyli Serce. (…) Albowiem podówczas jeszcze publikacje Markowych pieśni robiły na artyście Grechucie wrażenie. (…) Marek chwilę posłuchał piosenki, po czym usiadł i zaczął nawijać. Urządził mały, prywatny występ kabaretowy”35.
Zaprosił Danutę na wieczór do Bambuko, a ona miała wrażenie, że śpiewał wtedy tylko dla niej (zupełnie jak bohater jego słynnej piosenki z 1970 roku Nie dokazuj). Czasami się spotykali, a potem Marek wyjechał do Zamościa, bo „chyba przeżywał kryzys”. Prawdopodobnie chodziło o załamanie nerwowe, które przeszedł po rozstaniu z Haliną.
Regularnie zaczęli się spotykać w maju 1968 roku, a w czerwcu – już jako para – pojechali na festiwal opolski. Dwa lata później zostali małżeństwem.
Danuta Bednarczyk pochodziła z Oświęcimia i była o kilkanaście miesięcy starsza od Marka. Studiowała w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, chciała zostać nauczycielką. Poznanie Grechuty całkowicie odmieniło te plany, gdyż artysta dość szybko ją poinformował, że „to jest sprawa szybciutko do realizacji i zakontraktowania”. Nie doszło do formalnych romantycznych oświadczyn – w życiu osobistym Grechuta najwyraźniej nie hołdował poetyckim schematom.
Koniec studiów oznaczał zarazem koniec zakwaterowania w akademikach, toteż Danuta i Marek wspólnie wynajęli mieszkanie. Natomiast o przyspieszeniu sformalizowania ich związku zadecydowała socjalistyczna ekonomia.
„(…) po kolejnej nagrodzie w Opolu – tłumaczyła Danuta – tym razem za Wesele, Rada Miasta Krakowa pozwoliła swemu coraz sławniejszemu mieszkańcowi wykupić bez kolejki (…) mieszkanie w spółdzielni. Jednakże żeby je dostać, artysta Grechuta musiał być żonaty! Wymóg związany był z powierzchnią lokalu, (…) bez małżonki pan Grechuta też dostałby mieszkanie, ale już zupełnie maleńkie”36.
Wbrew pozorom Marek potrafił też myśleć bardzo pragmatycznie, toteż poinformował Danutę, że ze względów lokalowych powinni się pobrać. Nie brał pod uwagę odmowy i od razu przystąpił do załatwiania formalności. Ślub odbył się w lipcu 1970 roku, a rodziny nowożeńców dowiedziały się o tym dopiero po fakcie.
Grechuta odnosił sukcesy jako piosenkarz, wciąż jednak działał w kabarecie Anawa. Wprawdzie zespół został wyrzucony z Bambuko, gdyż „władze akademika doszły do wniosku, że z ich powodu odbywają się tam przesadne brewerie”, jednak szybko znaleziono nową siedzibę – Teatr 38 przy Rynku Głównym, gdzie kabaret występował przez kilka miesięcy. Ostatecznie także i stamtąd ich usunięto, jako że „próby odbywały się nieustająco”, a do tego członkowie Anawy „za bardzo zaczęli się panoszyć”.
Przez pewien czas działali, krążąc po klubach studenckich na terenie całego kraju, ale były to już ostatnie chwile istnienia kabaretu. Jego członkowie kończyli studia i rozjeżdżali się po Polsce, a Grechutę i Pawluśkiewicza coraz bardziej wciągała kariera muzyczna. Zmieniał się również skład zespołu akompaniującego Markowi – pojawili się nowi muzycy: gitarzysta Marek Jackowski (późniejszy lider Maanamu) oraz basista i flecista Jacek Ostaszewski (mający za sobą współpracę z Krzysztofem Komedą). W tym składzie nagrano dwie płyty: Anawa i Korowód.
„Wyglądaliśmy też oryginalnie – wspominał Pawluśkiewicz. – Zbyszek Paleta [skrzypek – S.K.], wykwintny światowiec, zawsze z muszką i w znakomicie uszytym przez ojca – świetnego krawca – fraku. Zjawiskowa wiolonczelistka Ania w pięknej sukni, Marek Grechuta również wytworny, romantyczny, w świetnie skrojonym na miarę surducie. Długowłosy Marek Jackowski był za to w podkoszulku i spodniach wyraźnie zagranicznych (bez gatek, bo mówił, że to niehigieniczne), obok niego Jacek Ostaszewski na biało, wychudzony buddysta, Tadek Kożuch [altowiolista – S.K.] o intrygującej urodzie krwistego Cygana i ja, w przedwojennym wyświechtanym smokingu”37.
Początki profesjonalnego życia estradowego okazały się jednak niełatwe, bo muzycy Anawy nie byli przyzwyczajeni do dużej liczby koncertów. Starali się grać ich nie więcej niż dziesięć miesięcznie, obawiając się rutyny i utraty radości z kontaktu z publicznością. Przestrogą były występy w stołecznym klubie Riviera-Remont, gdzie grali dwa razy dziennie przez dziesięć dni.
„Wymarzony kontrakt – przyznawał Pawluśkiewicz. – A ja piątego dnia już miałem dość, szóstego obmyślałem – chociaż wiedziałem, że to niemożliwe – jak by to wszystko odwołać, a siódmego musiałem na siłę zajmować myśli czymś innym, żeby w Dzikim winie zagrać solówkę”38.
Zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać, w efekcie Pawluśkiewicz był kiedyś świadkiem nieprawdopodobnej sceny z perkusistą Anawy w roli głównej. Działo się to podczas jednego z koncertów grupy:
„(…) nasz Genio Makówka zasnął, grając solówkę w Korowodzie. Przy solówce perkusyjnej – zasnął! Łomotał, łomotał, coraz słabiej, słabiej, aż wreszcie zasnął. Czegoś takiego nie wymyśliłbym, gdybym nie zobaczył na własne oczy”39.
Zmęczenie potęgowały nagrania dla radia i telewizji – zespół ciągle był w drodze. Narastały też różnice muzyczne między dwoma liderami grupy. Pawluśkiewicza interesowały rozbudowane formy, chciał więcej improwizacji i głośniejszego grania, co nie odpowiadało Grechucie. Dochodził też element rywalizacji. Gdy na pierwszej płycie Anawy pojawił się Korowód Jana Kantego, nikt nie zwrócił na ten utwór większej uwagi, natomiast wersja Grechuty z drugiej płyty natychmiast weszła do kanonu polskiej muzyki rozrywkowej. Na domiar złego z zespołu odeszli Jackowski i Ostaszewski (założyli grupę Osjan), a to właśnie oni mieli znaczący wpływ na brzmienie zespołu.
Ponadto po pięciu latach przebywania w tym samym gronie nastąpiło typowe zmęczenie towarzyskie. Marek i Jan coraz gorzej znosili swoją obecność i „nawet drobne gesty irytowały”.
„Kiedyś w telewizyjnej audycji ktoś, zapowiadając nas, powiedział: »Witamy pana Marka Grechutę i jego chłopców« – żalił się Pawluśkiewicz. – Aż krzyknąłem, i to tak, że musieli zatrzymać rejestrację. »Kurde, co za chłopcy?!«. Ale jeżeli ktoś tak mówi, to znaczy, że z zewnątrz tak to wygląda. To mi kompletnie przestało pasować. Chciałem, aby moje nazwisko też coś znaczyło, a tu zostałem chłopcem”40.
Anawę dopadło to, co często jest problemem zespołów z charyzmatycznym frontmenem. Słuchacze i dziennikarze przestali dostrzegać resztę muzyków, skupiając uwagę wyłącznie na wokaliście. Nie miało znaczenia, kto komponuje, kto jest odpowiedzialny za brzmienie zespołu – liczył się tylko człowiek stojący za mikrofonem. Pod względem medialnym Grechuta zdominował Anawę niczym Mick Jagger Rolling Stonesów. Markowi chyba to nawet odpowiadało, jednak scena dla niego i Jana Kantego stała się już zbyt ciasna.
„Pamiętam – kontynuował Pawluśkiewicz – że Marek bardzo posmutniał, gdy w Pradze na konferencji prasowej najpierw zwrócono się do mnie. Widać było, że jest mu bardzo przykro. W Związku Radzieckim, w telewizji, też uznano mnie za szefa, na co on zaprotestował. Zawsze był frontmenem, ale to ja kierowałem zespołem”41.
Decyzje zapadły po koncercie we Wrocławiu, gdy Pawluśkiewicz „powiedział – koniec, kropka” i „rozstali się w ciągu jednej nocy”. Chciał wszystko uciąć od razu, nigdy „nie lubił paprania się, że coś nie idzie, a to trwa i trwa”. Jako człowiek o „cholerycznych skłonnościach” wolał sprawę zakończyć natychmiast. Miejsce Marka zajął Andrzej Zaucha.
Grupa ruszyła na serię koncertów do Republiki Federalnej Niemiec, gdzie wzbudziła duże zainteresowanie. Niestety, nie miała szans na prawdziwą karierę za żelazną kurtyną, bo w tamtych czasach monopolistą w kontaktach artystów z zagranicą była państwowa agencja Pagart.
„(…) Sukces spory – komentował Pawluśkiewicz – przez dziesięć dni (…) słuchało nas dwa i pół tysiąca osób. I co wieczór ktoś przychodził, proponując: może byście zagrali w Hamburgu, może byście przyjechali w październiku do Tokio, a może cztery koncerty w Lizbonie?… Tyle że wszystko odbywało się przez Pagart, który trzymał łapę na kontraktach, paszportach… To było irytujące. Pamiętam, jak podczas jakiegoś bankietu naubliżałem pracownikowi Pagartu i na tym skończyły się nasze plany koncertów zagranicznych”42.
Po powrocie do kraju Anawa nagrała znakomitą płytę, niestety – dzisiaj już niemal zupełnie zapomnianą. Rewelacyjny, progresywny repertuar, rockowo-jazzowe popisy instrumentalistów, fantastyczna forma wokalna Zauchy i poetyckie teksty. Wszystko to było jednak spóźnione, Zaucha wyjechał do Austrii, gdzie przez dwa lata śpiewał w restauracjach. Ostatecznie zespół zawiesił działalność, ale Pawluśkiewicz i Grechuta niebawem mieli się przekonać, że nigdy nie należy mówić „nigdy”…
Życie z artystą nigdy nie jest łatwe. Po latach pani Danuta przyznała, że było to wyjątkowo trudne zadanie:
„Przez myśl mi nie przeszło, że zwiążę się dozgonnie z artystą. Wychodziłam za mąż za architekta, a nie za twórcę mającego całe lata spędzić na estradzie. Kariera sceniczna Marka mogła się przecież skończyć tak szybko, jak prędko się zaczęła (wiadomo, ilu artystów było jedynie efemerydami). Ale los zdecydował inaczej, więc rolę małżonki artysty należało zagrać najlepiej, jak można. Zarówno pan, jak i pani Grechuta uczyli się tego w praktyce”43.
Żona artysty powinna być nie tylko jego partnerką życiową, lecz także muzą. Twórca często oczekuje, by jako pierwsza oceniała jego dzieła albo wręcz współpracowała przy ich powstawaniu.
„Marek – kontynuowała Danuta – przeważnie na najlepsze pomysły wpadał nocą, siedząc przy stole albo nagle zrywając się z łóżka, by zapisać myśl, która właśnie przychodziła mu do głowy. Długo nie mógł zasnąć, a ja z kolei wręcz przeciwnie. Co często kończyło się tym, iż w czasie rozmowy z panem mężem porywał mnie w swe objęcia Morfeusz. Szanownego małżonka podobne zachowanie szalenie denerwowało”44.
Oboje mieli jednak szczęście, że wspólne życie zaczynali już we własnym mieszkaniu. Wprawdzie nie było ono specjalnie duże (niespełna 40 metrów kwadratowych), ale zapewniało minimum stabilizacji. Istotna była też jego lokalizacja przy ulicy Bałuckiego na krakowskich Dębnikach, nieopodal historycznego centrum Krakowa. Niebawem zresztą było ich już troje, gdyż na świat przyszedł syn, Łukasz.
Danuta opowiadała, że pomysłodawcą powiększenia rodziny był Marek, który najwyraźniej uznał, że nigdy nie ma odpowiedniej chwili na dziecko, wobec czego należy postarać się o nie jak najszybciej. Piosenkarz myślał bardzo logicznie – mieli już swoje mieszkanie, dochody też nie były najgorsze, zatem nic nie stało na przeszkodzie, by powiększyć rodzinę. Po raz kolejny udowodnił, że mimo romantycznej duszy całkiem nieźle orientuje się w realnym świecie.
Łukasz Grechuta przyszedł na świat w czerwcu 1972 roku, a wtedy szybko okazało się, że dla trzyosobowej rodziny mieszkanie na Dębnikach jest jednak zbyt małe. Nie mając pieniędzy na zakup większego lokum, Grechutowie liczyli na zamianę. Ale w czasach PRL-u nic nie było łatwe, szczególnie gdy dotyczyło kwestii mieszkaniowych. Upatrzone przez nich mieszkanie było lokalem kwaterunkowym (komunalnym), więc o jego losie decydowały władze miejskie – jednak nie wszyscy włodarze sprzyjali temu pomysłowi. Okazało się też, że metraż mieszkania jest zbyt duży jak na trzyosobową rodzinę. Z tego powodu Danuta przez pewien czas prowadziła dom kultury, jako że zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami pedagodzy mieli prawo do większego lokalu. Ostatecznie w 1973 roku Grechutowie zamieszkali w kamienicy przy ulicy Szlak, gdzie mieli spędzić następne 22 lata.
Prowadzili dom otwarty, co nie zawsze spotykało się ze zrozumieniem sąsiadów. Ale pani Danuta nie uważała, by specjalnie uprzykrzali życie swojemu otoczeniu:
„Otwartość wynikała również ze specyfiki życia zawodowego Marka. Często odbywały się u nas próby z zespołem. Do tego spotkania towarzyskie oraz brydże do rana, szczególnie w letnie wieczory przy otwartych oknach, co mogło czasami przeszkadzać sąsiadom. Ale nie byliśmy – chyba! – złymi lokatorami, albowiem po dziś dzień dostaję na święta życzenia od sąsiadów ze Szlaku”45.
Danuta nie mogła podjąć normalnej pracy zawodowej. Wiedziała, że musi dbać o męża artystę i syna, co całkowicie ją absorbowało. Obecnie uważa, że złożyła swoje ambicje na ołtarzu sztuki, ale nie miała innego wyboru. Większość żon artystów faktycznie zajmowała się domem, rezygnując z kariery zawodowej.
„Zmagania ze szkołą dziecka – tłumaczyła – odrabianie wspólnie lekcji, zaprowadzanie, odprowadzanie itp. Jak w każdej rodzinie. (…) Przeważnie takie żony nie pracowały na etacie. W moim przypadku byłoby to wręcz niemożliwe. Gdybym poszła do pracy, rodzina nie przetrwałaby, ponieważ wszystko uległoby rozpadowi”46.
Podobnie jak wielu innych muzyków Grechuta był ojcem na pół etatu. Wiele czasu zajmowały mu trasy koncertowe, audycje radiowe i telewizyjne, sesje w studiu nagraniowym. Również w domu często poświęcał się pracy – i rodzina musiała się do tego dostosować.
„Kiedy byłem małym chłopcem, a kariera ojca rozwijała się, zdarzały się takie dni, kiedy ojciec był niedostępny – wspominał Łukasz Grechuta. – Trudno było nawiązać z nim rozmowę, ponieważ sztuka pochłaniała go bez reszty. Siedząc na fotelu, pisał teksty piosenek, albo przy fortepianie zapisywał papier nutowy. Ciągle coś zmieniał i przekreślał już napisane nuty. Był w zupełnie innym świecie”47.
Jednakże w wolnych chwilach zajmował się chłopcem, starał się budzić w nim wrażliwość artystyczną. Łukasz nigdy nie zapomniał najszczęśliwszych lat swojego dzieciństwa:
„Ojciec rysował jakiś pejzaż albo budynek. Mnie to fascynowało i starałem się go naśladować, tworząc swoją wizję. Ojciec lubił również sklejać mi modele. Kiedyś zobaczyłem na wystawie zabawkę: miasteczko Dziki Zachód. I ojciec postanowił, że zamiast zabawki kupi zestaw do modelowania: listewki, kleje, piły. I zaczął kleić makietę domu z westernu. Byłem tak zafascynowany, że budziłem go wczesnym rankiem, żeby dalej pracował”48.
Nigdy jednak nie poszedł na wywiadówkę szkolną – zapewne nie chciał, by jego osoba absorbowała zebranych. Te obowiązki pozostawiał żonie, podobnie jak wszelkie sprawy związane z edukacją potomka.
„Dobry tata, ale zbyt łagodny – oceniała Danuta. – Typ zakochanego tatusia: syn mógł ojca okręcić sobie wokół palca. Mnie zaś przypadła rola żandarma. Następstwem była klasyczna męska solidarność, czyli namawianie się na boku, męskie zakupy, zachcianki, zabaweczki itp. Co przeniosło się także w starszy wiek Łukasza. Często knuli przeciwko mnie, szczególnie w sprawie zakupu nowego samochodu”49.
Łukasz zdradzał duży talent artystyczny, dlatego wybrał liceum plastyczne, a potem krakowską Akademię Sztuk Pięknych. Jednak od najmłodszych lat żył w cieniu sławnego ojca, a ponieważ zazwyczaj „dzieci płacą za popularność rodziców”, zaczęły się problemy z nauczycielami i kolegami ze szkoły.
„Niektórzy rówieśnicy – kontynuowała pani Danuta – odgrywali się na nim za pozycję i popularność ojca. (…) Dla młodego chłopaka były to naprawdę trudne sytuacje. Choć synowi w sumie ułożyło się nie najgorzej: miał kolegów i przyjaciół, lubiących go i akceptujących. Ale bywały również przeżycia traumatyczne. Do tego stopnia, że Łukasz bał się chodzić do szkoły”50.
Zapewne właśnie stąd wziął się jego specyficzny dystans do ludzi. Poza tym, patrząc na ojca, nabrał niechęci do bycia osobą publiczną. Uważał, że to „straszne ograniczenie” i że nie chciałby bez przerwy być „na oczach wszystkich”.
„Nigdy się nie wywyższałem – mówił w wywiadzie. – Byłem dumny z ojca, choć może nigdy tego mu nie okazywałem. Nigdy nie podkreślałem, czyim jestem synem. Jednak gdy otoczenie dowiadywało się, kim jestem, często wykorzystywało to przeciwko mnie, nie mając wtedy wobec mnie nawet cienia kurtuazji, widząc tylko znane nazwisko”51.
Po latach pani Danuta uważa, że wraz z Markiem popełnili poważne błędy, gdyż w „wychowaniu rygor jest konieczny, należy być wobec potomków bardziej stanowczym”. Patrząc na późniejsze relacje Łukasza z rodzicami, trudno się z tym nie zgodzić…
Po rozstaniu z Pawluśkiewiczem i Anawą Grechuta stworzył własny zespół – WIEM (W Innej Epoce Muzycznej) – złożony z doświadczonych muzyków jazzowych. Repertuar grupy miał być kontynuacją stylistyki Korowodu – fuzją poezji, rocka i jazzu.
„(…) miała być zaprzeczeniem baroku Anawy – wyjaśniała pani Danuta. – Nastąpiło zerwanie z dawnym stylem, po czym Marek wszedł w muzyczną komitywę z jazzmanami. Wtedy objawił się Paweł Ścierański wraz ze swoją gitarą i bratem Krzysztofem – basistą. Pamiętam, kiedy pierwszy raz weszli do naszego mieszkania przy ulicy Szlak. Od razu zaczęła się próba”52.
Na koncertach utwory Grechuty i WIEM nabierały nowego wyrazu. Rozbudowane, improwizowane partie instrumentalne, piosenki znacznie dłuższe niż ich studyjne wersje. Niemal każdy utwór miał otwarty charakter – sami muzycy nie wiedzieli, w jakiej formie zostanie przedstawiony publiczności. Do tego dochodziły eksperymenty brzmieniowe, takie jak gra smyczkiem na strunach gitary elektrycznej. Słynął z tego Jimmy Page z Led Zeppelin, ale nad Wisłą stanowiło to zupełną nowość. Koncerty Marka z nowym zespołem były dla publiczności zupełnym zaskoczeniem, nie wszyscy też byli zadowoleni z ich przebiegu. Większość przychodziła posłuchać starych przebojów Grechuty i nie akceptowała jazzrockowego misterium.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Za: K. Kachel, Wszystkie kobiety Marka Grechuty, Wiadomosci.wp.pl/wszystkie-kobiety-marka-grechuty-6037076642009729a [wróć]
Za: Jak kamień w wodę, „Dziennik Polski”, 20.11.1999 [wróć]
Za: ibidem [wróć]
Za: Marek Grechuta we wspomnieniach syna, „Gala”, 42/2006 [wróć]
Za: ibidem [wróć]
Za: Kto złamał serce Markowi Grechucie, http://pary-populada.pl/news-kto-zlamal-serce-markowi-grechucie,nId,1048684 [wróć]
Za: M. Sztokfisz, Chwile, których nie znamy. Opowieść o Marku Grechucie, Warszawa 2013, s. 73 [wróć]
Za: ibidem, s. 74 [wróć]
Za: W. Majewski, Marek Grechuta. Portret artysty, Kraków 2006, s. 24 [wróć]
K. Litwinczuk, Nie byłem maminsynkiem, „Gazeta Polska”, 3.04.2002 [wróć]
J.K. Pawluśkiewicz, Jan Kanty Osobny, Kraków 2013, s. 102 [wróć]
Za: W. Majewski, op. cit., s. 30 [wróć]
Za: ibidem, s. 32 [wróć]
Za: ibidem [wróć]
Za: K. Janowska, Niedotykalny, „Polityka”, 42/2006 [wróć]
J.K. Pawluśkiewicz, op. cit., s. 103 [wróć]
Ibidem [wróć]
Ibidem, s. 12 [wróć]
Ibidem, s. 130 [wróć]
Ibidem, s. 139 [wróć]
Z. Wodecki, Pszczoła, Bach i skrzypce, Warszawa 2011, s. 110-111 [wróć]
J.K. Pawluśkiewicz, op. cit., s. 135 [wróć]
Za: J. Kisielewski, Zbigniew Wodecki o muzycznej drodze, PolskieRadio.pl/8/3664/Artykul/1480636,Wodecki-Grechute-poznal-przez-Bacha [wróć]
Za: K. Kachel, op. cit. [wróć]
Za: ibidem [wróć]
Za: W. Majewski, op. cit., s. 36 [wróć]
Za: K. Kachel, op. cit. [wróć]
Za: ibidem [wróć]
M. Sztokfisz, op. cit., s. 88 [wróć]
J.K. Pawluśkiewicz, op. cit., s. 144 [wróć]
Ibidem, s. 143-144 [wróć]
IPN BU 1532/11589 [wróć]
Za: M. Sztokfisz, op. cit., s. 95 [wróć]
D. Grechuta, J. Baran, Marek. Marek Grechuta we wspomnieniach żony Danuty, Kraków 2011, s. 6 [wróć]
Ibidem, s. 8-9 [wróć]
Ibidem, s. 22-23 [wróć]
J.K. Pawluśkiewicz, op. cit., s. 150-151 [wróć]
Ibidem, s. 155 [wróć]
Ibidem [wróć]
Ibidem, s. 160 [wróć]
Ibidem [wróć]
Ibidem, s. 163-164 [wróć]
D. Grechuta, J. Baran, op. cit., s. 139 [wróć]
Ibidem, s. 240 [wróć]
Ibidem, s. 31 [wróć]
Ibidem, s. 216 [wróć]
Za: Marek Grechuta we wspomnieniach syna…[wróć]
Za: ibidem [wróć]
D. Grechuta, J. Baran, op. cit., s. 138 [wróć]
Ibidem, s. 142 [wróć]
Za: Marek Grechuta we wspomnieniach…[wróć]
D. Grechuta, J. Baran, op. cit., s. 256 [wróć]