Wyspa skazańców - Dennis Lehane - ebook

Wyspa skazańców ebook

Dennis Lehane

4,6

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
 

 

Ashcliffe to szpital dla chorych psychicznie przestępców mieszczący się na wyspie. Szeryf Daniels i jego partner Aule, przyjeżdżają tam, by wyjaśnić sprawę ucieczki jednej z pacjentek, morderczyni. Jednak śledztwo szybko się gmatwa, bo nawet szeryf ma dużo do ukrycia przed światem. Dlaczego dane o niektórych pacjentach znikają z kartoteki? Czy ktoś przeprowadza nielegalne eksperymenty? W jaki sposób bosa kobieta uciekła z wyspy? Policjantów ogarnia coraz silniejsze przeczucie, że nie opuszczą wyspy. Ponieważ ktoś próbuje doprowadzić ich do szaleństwa. 
[Opis wydawnictwa]

  

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Wiktora Gomulickiego w Ostrołęce

Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2) 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3) 
Gminna Biblioteka w Pruszczu 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Dreszcz emocji w jesienne wieczory.
00

Popularność




 

DENNIS LEHANE

Wyspa skazańców

Z angielskiego przełożył Sławomir Studniarz

Świat Książki

 

Tytuł oryginałuSHUTTER ISLAND

Projekt okładkiMałgorzata Karkowska

Redaktor prowadzącyEwa Niepokólczycka

RedakcjaJacek Ring

Redakcja technicznaKatarzyna Krawczyk

KorektaDorota WojciechowskaBożenna Burzyńska

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwodo osób rzeczywistych - żywych czy martwych - jest całkowicie przypadkowe.

Copyright © 2003 by Dennis LehaneAll rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Sławomir Studniarz, 2004

Świat KsiążkiWarszawa 2004Bertelsmann Media Sp. zo.o.,ul. Rosoła 1002-786 Warszawa

Skład i łamanie„Kolonel”

Druk i oprawaRzeszowskie Zakłady Graficzne SA

ISBN 83-7391-269-X

Nr 4508

 

Chrisowi Gleasonowi i Mike’owi Eigenowi.

Którzy słuchali i nie pozostali obojętni.

 

Podziękowania

Przede wszystkim dziękuję Sheili, George’owi Bickowi, Jackowi Driscollowi, Dawn Eilenburg, Mike’owi Flynnowi, Julie Anne McNary, Davidowi Robichaud i Joannie Solfrian.

Niezbędne dla powstania tej powieści okazały się trzy teksty: Boston Harbor Islands, autorstwa Emily i Davida Kale’ow; Gracefully Insane, opis McLean Hospital dokonany przez Alexa Beama; oraz Roberta Whitakera Mad in America, książka dokumentująca stosowanie neuroleptyków w leczeniu schizofrenii w amerykańskich szpitalach psychiatrycznych. Te trzy książki ze swym bogactwem faktograficznym dostarczyły mi mnóstwa informacji, za co jestem ich autorom niezmiernie wdzięczny.

Jak zawsze, składam podziękowania mojej redaktorce, Claire Wachtel (oby każdy pisarz miał szczęście mieć takiego redaktora), a także mojemu agentowi literackiemu, Ann Rittenberg, za inspirację.

 

...można więc śnić sny i ziścić je też?

Elisabeth Bishop, Questions of Trave

Prolog

Z ZAPISKÓW DOKTORA LESTERA SHEEHANA

3 maja 1993

Nie oglądałem tej wyspy od kilku lat. Ostatni raz miałem okazję ujrzeć ją z pokładu łodzi należącej do mego przyjaciela, kiedy wypuściliśmy się na szersze wody Zatoki Bostońskiej; spowita w letnią mgiełkę, rysowała się w oddali, za pierścieniem bliższych wysepek, niczym smuga farby rozmazanej niedbale na niebie.

Nie odwiedzałem tej wyspy od ponad dwudziestu lat, ale Emily powiada (czasami żartem, czasami nie), że ma wątpliwości, czy w ogóle stamtąd wyjechałem. Kiedyś oświadczyła, że czas to dla mnie nic innego jak ciąg zakładek, za pomocą których przemieszczam się tam i z powrotem po księdze życia, powracając raz po raz do pewnych wydarzeń, wskutek czego, zdaniem mych bardziej przenikliwych kolegów, wykazuję wszelkie znamiona klasycznego melancholika.

Emily pewnie ma rację. W tak wielu sprawach ma rację.

Niebawem ją również utracę. Zostało jej zaledwie kilka miesięcy, oznajmił nam w czwartek doktor Axelrod. Wyjedzcie stąd, poradził. Wybierzcie się w końcu w tę upragnioną podróż. Do Florencji i Rzymu, do wiosennej Wenecji. Ponieważ, dodał, ty też nie wyglądasz najlepiej, Lester.

I chyba się nie myli. Ostatnio wciąż zapodziewam rozmaite rzeczy, najczęściej okulary. Kluczyki do samochodu. Wchodzę do sklepów i nie pamiętam, co miałem kupić; oglądam przedstawienie w teatrze i po chwili zapominam jego treść. Jeśli czas naprawdę jest dla mnie ciągiem zakładek, to odnoszę wrażenie, jakby ktoś potrząsnął księgą mego życia i powypadały z niej pożółkłe paski papieru, etykiety pudełek z zapałkami i spłaszczone mieszadełka do kawy, a stronice z pozaginanymi rogami zostały wygładzone.

Dlatego chcę te wydarzenia opisać. Nie po to, aby zmienić tekst księgi i przedstawić siebie w korzystniejszym świetle. Nie, nie. On by nigdy na to nie pozwolił. Na swój osobliwy sposób nienawidził kłamstwa bardziej niż ktokolwiek ze znanych mi ludzi. Zamierzam tylko utrwalić tekst, przenieść go z obecnej przechowalni (gdzie, nie ma co ukrywać, narażony jest na powolne niszczenie) na te stronice.

Szpital Ashecliffe wznosił się na równinie pośrodku południowo-zachodniej strony wyspy. Wznosił się z wdziękiem, można by dodać. W niczym nie przypominał zakładu dla obłąkanych przestępców, a jeszcze mniej wspólnego miał z wyglądu z koszarami, za które wcześniej służył. W istocie kojarzył się nam raczej ze szkołą z internatem.

Tuż przed ogrodzonym głównym zespołem budynków stał dom komendanta straży, zbudowany w stylu wiktoriańskim, z mansardą, oraz piękny, ciemny elżbietański pałacyk, podczas wojny secesyjnej siedziba dowódcy północno-wschodniego odcinka wybrzeża, a obecnie - kierownika personelu medycznego. W obrębie murów mieściły się kwatery pracowników - urocze drewniane domki dla lekarzy, trzy przysadziste bloki mieszkalne z pustaków dla posługaczy, strażników i pielęgniarek. W otoczeniu trawników i starannie przystrzyżonych żywopłotów, potężnych, rozłożystych dębów, sosen, strzelistych klonów, jabłoni, których owoce późną jesienią spadały na wierzchołek murów lub na trawę, stał budynek szpitalny, wzniesiony z dużych, ciemnoszarych kamieni i przedniego granitu, a po jego bokach warowały bliźniacze domy w stylu kolonialnym, z czerwonej cegły. Dalej rozciągały się urwiska i mokradła, a także długa dolina, gdzie tuż po narodzinach niepodległych Stanów Zjednoczonych powstała - i niebawem upadła - farma założona przez wspólnotę. Drzewa i krzewy posadzone przez dawnych gospodarzy - brzoskwinie, grusze, aronie, przetrwały do dziś, lecz przestały rodzić owoce. Nocne wichry często zapuszczały się do tej doliny i potępieńczo wyły wśród konarów drzew.

Rzecz jasna, jest jeszcze fort, który wznosił się tam na długo przed przybyciem pierwszych pracowników szpitala i wznosi się do dziś, uczepiony południowego skalnego urwiska. A za nim latarnia, zamknięta jeszcze przed wybuchem wojny secesyjnej, bezużyteczna, odkąd uruchomiono latarnię w Bostonie.

Od strony morza całość nie przedstawiała się zbyt imponująco. Trzeba wyobrazić sobie widok, jaki ukazał się oczom Teddy’ego Danielsa tamtego spokojnego ranka we wrześniu 1954 roku. Skrawek ziemi rysujący się w oddali na wodach zatoki. Nie tyle wyspa, można by pomyśleć, ile jej idea. Czemu ona służy, zastanawiał się pewnie. Czemu służy?

Najliczniej występującym na naszej wyspie gatunkiem zwierząt były szczury. Chrzęściły w zaroślach, nocą w długim szeregu wysiadywały nad brzegiem, wdrapywały się na mokre skały. Niektóre wielkością dorównywały płastudze. W późniejszych latach, po wydarzeniach tych czterech niesamowitych dni września 1954, prowadziłem obserwacje szczurów ze szczeliny w zboczu opadającym na północne wybrzeże wyspy. Zdumiało mnie odkrycie, że niektóre osobniki wyprawiały się wpław na Paddock Island, właściwie nagą skałę, osadzoną w garści piasku, zanurzoną pod wodą przez dwadzieścia dwie godziny na dobę. Kiedy podczas odpływu poziom oceanu obniżał się maksymalnie, wysepka wyłaniała się na godzinę czy dwie i szczury czasami próbowały do niej dopłynąć; nigdy więcej niż tuzin śmiałków naraz, zawsze znoszonych z powrotem przez nurt przybrzeżny.

Napisałem „zawsze”, ale to nieprawda. Byłem świadkiem, że jednemu się udało. Raz. Podczas pełni księżyca pewnej październikowej nocy 1956 roku. Ujrzałem jego czarny, podłużny kształt mknący po piasku.

Albo tak mi się zdaje. Emily, którą zresztą poznałem na tej wyspie, zawsze powtarza: „Lester, to niemożliwe. Ta wysepka jest za daleko”.

I ma rację.

Ale ja wiem swoje. Widziałem jeden ciemny kształt przemykający po piasku barwy perłowoszarej, już zapadającym się pod wodę, albowiem znów nadciągała fala przypływu, żeby pochłonąć Paddock Island i tego szczura, jak się domyślam, gdyż nie dostrzegłem, by płynął z powrotem na wyspę.

A gdy patrzyłem, jak sunie po brzegu (naprawdę go widziałem, pal licho odległość), przyszedł mi na myśl Teddy, Teddy i jego nieszczęsna, zmarła wcześniej żona, Dolores Chanal, i ta przerażająca para, Rachel Solando i Andrew Laeddis. Przypomniałem sobie, jakiego spustoszenia dokonali w życiu nas wszystkich. Pomyślałem też, że gdyby Teddy siedział tam u mego boku, na pewno również zobaczyłby tego szczura.

I wiecie, co by zrobił?

Biłby mu brawo.

Dzień pierwszyRACHEL

1

Ojciec Teddy’ego Danielsa był rybakiem. W 1931 roku, kiedy Teddy miał jedenaście lat, jego łódź przejął bank i odtąd do końca swego życia ojciec zaciągał się na inne kutry, gdy wypływały w morze, a jeśli nie wypływały, nosił ładunki w dokach; z reguły wracał do domu przed dziesiątą rano, a potem wychodził na długie spacery, wysiadywał w fotelu, wpatrywał się w swoje ręce wzrokiem wyrażającym zagubienie i niekiedy mruczał coś do siebie.

Zabrał Teddy’ego na przejażdżkę po zatoce, kiedy ten był jeszcze małym chłopcem i na niewiele przydawał się na łodzi. Potrafił jedynie rozplątywać liny i wiązać haczyki. Skaleczył się przy tym kilka razy, a krew spływała mu po palcach i rozmazywała się na dłoniach.

Wyruszyli przed świtem, a gdy słońce wzeszło nad krawędzią oceanu, podobne do tarczy z kości słoniowej, z rozpraszającego się mroku wynurzyły się wyspy, zbite w gromadkę, jakby przyłapane na wstydliwym uczynku.

Teddy oglądał niskie zabudowania o pastelowych barwach, ciągnące się wzdłuż plaży na jednej wysepce, sypiącą się posiadłość z wapienia na drugiej. Ojciec wskazał ręką więzienie na Deer Island i dumny fort na Georges. Na Wyspie Thompsona chmary ptactwa wydzierały się w koronach wysokich drzew, a ich wrzaski przywodziły na myśl gradobicie i pękające szkło.

Nieco dalej wysepka zwana Shutter1 unosiła się na wodzie niczym pamiątka po hiszpańskim galeonie. W tamtych czasach, wiosną 1928, kiedy nikt się jeszcze o nią nie troszczył, tonęła w bujnej roślinności i nawet położony na najwyższym wzniesieniu fort ginął w objęciach winorośli i pod zieloną czapą mchu.

- Dlaczego tak się nazywa? - zapytał Teddy.

Ojciec wzruszył ramionami.

- Ty i te twoje pytania. Wieczne pytania.
- No dobrze, ale dlaczego?
- Po prostu... ktoś nadaje nazwę, a ona się przyjmuje. Pewnie od piratów.
- Piratów?

Teddy’ego urzekła ta myśl. Stanęli mu przed oczami - krzepcy faceci w butach z wysokimi cholewami, z czarnymi przepaskami na oku i lśniącymi szablami.

- Tam właśnie mieli kryjówki w dawnych czasach - mówił ojciec, zataczając ręką łuk w powietrzu. - Na tych wyspach. Ukrywali się. Trzymali łupy.

Teddy wyobraził sobie skrzynie wypełnione po brzegi złotymi monetami.

Później zrobiło mu się niedobrze, ciemne strugi chlusnęły do wody, kiedy wychyliwszy się za burtę, kilka razy gwałtownie zwymiotował.

Ojciec zdziwił się, ponieważ nastąpiło to dopiero po kilku godzinach pływania, a tafla oceanu połyskiwała wokół nich spokojnie.

- Nic się nie stało - pocieszał syna. - Pierwszy raz jesteś na morzu. Nie ma się czego wstydzić.

Teddy skinął głową, ocierając usta szmatką, którą podał mu ojciec.

- Czasami morze się porusza - mówił ojciec - a człowiek ani się spostrzeże... dopiero kiedy żołądek podejdzie mu do gardła.

Teddy kiwnął jedynie głową, nie potrafił wyjaśnić tacie, że to nie od ruchu zebrało mu się na wymioty.

To sprawiła woda, otaczający ich zewsząd bezmiar oceanu, który przesłonił cały świat. Z łatwością mógłby wchłonąć niebo, w tej chwili chłopiec święcie w to wierzył. Dotąd nie uświadamiał sobie, jak bardzo byli samotni.

Spojrzał na tatę załzawionymi i czerwonymi oczami.

- Nic ci nie będzie - rzekł ojciec i Teddy zdobył się na uśmiech.

Latem 1938 ojciec wypłynął z Bostonu na statku wielorybniczym i nigdy już nie wrócił. Wiosną następnego roku morze wyrzuciło szczątki statku na brzeg w Hull, rodzinnym mieście Teddy’ego. Odłamek stępki, kuchenkę z wyrytym u dołu nazwiskiem kapitana, puszki zupy, kilka pułapek na homary, nieszczelnych i zniekształconych.

W kościele pod wezwaniem św. Teresy, wzniesionym niemal na samym brzegu morza, w którego odmętach zginęło już tylu parafian, odprawiono mszę w intencji zmarłych czterech członków załogi. Teddy stał obok matki i słuchał mów pochwalnych wygłaszanych pod adresem kapitana statku, pierwszego oficera i trzeciego rybaka, niejakiego Gila Restaka, wilka morskiego, który siał postrach w miejscowych knajpach, odkąd wrócił z wojny światowej z roztrzaskaną piętą i nadmiarem koszmarnych obrazów zachowanych w pamięci. Po śmierci jednak, jak rzekł barman, któremu Restak dał się we znaki, wszystko zostaje człowiekowi wybaczone.

Właściciel statku, Nikos Costa, przyznał, że słabo znał ojca Teddy’ego, który zaciągnął się w ostatniej chwili, gdy jeden z członków złamał nogę, spadając z ciężarówki. Lecz kapitan miał o nim pochlebne zdanie; znany był z tego, mówił, że potrafił się wywiązać ze swojego zadania. A czy można wyrazić się o człowieku z wyższym uznaniem niż w tych właśnie słowach?

W kościele Teddy wspominał ten pierwszy dzień spędzony z ojcem na morzu, gdyż nigdy więcej razem już nie wypłynęli. Wprawdzie ojciec obiecywał, że wybiorą się znowu, ale chłopak domyślał się, że mówi tak, by mu poprawić humor. Ojciec nie nazwał wprost tego, co zaszło, ale wymienili ze sobą znaczące spojrzenia, gdy płynęli z powrotem, zostawiając za sobą Shutter Island. Przed nimi rozciągała się Wyspa Thompson, a za nią wysoko strzelała w niebo nowoczesna zabudowa śródmieścia, budynki tak wyraźnie widoczne, tak bliskie, zdawało się, że można by dosięgnąć ich ręką, podnieść je za iglice.

- Widzisz - rzekł ojciec, głaszcząc syna po plecach, kiedy siedzieli oparci o rufę - jedni za morzem przepadają, a inni w nim przepadają.

I popatrzył na Teddy’ego tak, że chłopak domyślił się, do której kategorii będzie zapewne należał, kiedy dorośnie.

Żeby dostać się na Shutter Island w 1954 roku, wsiedli w mieście na pokład promu i przecięli pierścień zapomnianych wysepek: Thompsona i Spectacle, Grapę i Bumpkin, Rainford i Long, hardych brył piasku, giętkich drzew i skał bielejących jak kości, dzielnie stawiających opór morzu. Prom kursował nieregularnie, z wyjątkiem wtorków i czwartków, kiedy przewoził zapasy, a jego główny pokład był zupełnie ogołocony, jeśli nie liczyć okrywającej go warstwy blachy i dwóch stalowych ławek pod oknami. Ławki przykręcono śrubami do pokładu i, dodatkowo z obu końców, do czarnych grubych drążków, z których zwieszały się zwoje łańcuchów z kajdanami.

Tego dnia na pokładzie promu nie było jednak niebezpiecznych pasażerów, tylko Teddy i jego nowy partner, Chuck, a ponadto kilka worków z listami i pudeł z lekarstwami.

Teddy rozpoczął podróż na klęczkach w toalecie, wymiotując do miski klozetowej; w tle posapywał i klekotał silnik statku, a nozdrza Teddy’ego drażnił ciężki, oleisty zapach benzyny zmieszany z wonią letniego morza. Wyrzucał z siebie strumyczki samej wody, lecz przełykiem wciąż targały nowe skurcze, żołądek podchodził mu do gardła, a w powietrzu tuż przy jego twarzy wirowały drobinki mrugające niczym oczy.

Ostatni skurcz uwolnił bańkę uwięzionego w żołądku powietrza, a Teddy miał wrażenie, że gwałtownie ulatując, porwała za sobą kawałek jego ciała. Siadł na metalowej podłodze, otarł usta chusteczką i pomyślał, że na razie dał się poznać nowemu partnerowi od nie najlepszej strony.

Wyobraził sobie, jak Chuck po powrocie do domu opowiada żonie - jeśli był żonaty, nawet tego Teddy nie zdążył się jeszcze dowiedzieć - o spotkaniu ze sławnym Teddym Danielsem: „Facet tak się ucieszył na mój widok, że aż się porzygał”.

Od czasu tej morskiej wyprawy w dzieciństwie Teddy nigdy nie czuł się dobrze na wodzie, nie sprawiało mu przyjemności oddalenie od lądu, od rzeczy, po które można było sięgnąć bez obawy, że ręka się w nich rozpłynie. Nie pomagało tłumaczenie sobie, że to nieuniknione, że to jedyny sposób przeprawy. Na wojnie, podczas szturmowania plaży, Teddy najbardziej bał się pokonywania ostatniego odcinka, między łodzią a brzegiem, kiedy trzeba było wskoczyć do wody i różne oślizgłe stwory obijały się o buty.

Mimo to wołał wyjść na pokład, stawić czoło morzu na świeżym powietrzu, niż kisić się w toalecie, w mdlącym cieple.

Kiedy Teddy nabrał pewności, że torsje minęły, żołądek się uspokoił i zniknęło wirowanie w głowie, obmył ręce i twarz, po czym przejrzał się w przymocowanym nad zlewem lusterku, wyżartym przez sól morską do tego stopnia, że pozostał w środku jedynie niewielki owal, w którym Teddy dojrzał swoje odbicie - mężczyzny wciąż jeszcze dość młodego, ostrzyżonego na przepisowego jeża. Ale na twarzy wyryły się mu głębokimi zmarszczkami doświadczenia wojenne i lata służby; w jego spojrzeniu „smutnego psiaka”, jak określiła je raz Dolores, kryło się zamiłowanie do ścigania przestępców i nierozłącznie z tym związanej przemocy.

Jestem za młody, pomyślał, na tak surowy wygląd.

Poprawił pas, przesuwając na biodro kaburę z rewolwerem. Nałożył kapelusz, przekrzywiając go nieznacznie w prawo. Ściągnął węzeł krawata, krzykliwego, kwiecistego krawata, który już z rok temu wyszedł z mody, co jednak nie miało dla Teddy’ego żadnego znaczenia, ponieważ był to urodzinowy prezent od Dolores: nasunęła mu go znienacka na oczy, kiedy siedział w salonie, przycisnęła usta do szyi. Pamiętał jej ciepłą dłoń na policzku. Język pachnący pomarańczami. Siadła mu na kolanach, zdjęła krawat, a on przez cały czas nie otwierał oczu. Chciał ją czuć. Zobaczyć w wyobraźni. Stworzyć jej obraz w myślach i tam go zachować.

Nadal to potrafił - zamykał oczy i już ją widział. Ale ostatnio pewne szczegóły się zacierały - ucho, rzęsy czy zarys włosów; prześwitywały przez nie białe smugi. Na razie nie przybierało to groźnych rozmiarów, ale Teddy bał się, że czas mu ją odbiera, wżera się w portrety, które hołubił w pamięci, burzy je.

- Tęsknię za tobą - rzekł i przeszedł przez pokład na dziób.

Powietrze było ciepłe i czyste, ale wodę przecinały ciemne rdzawe przebłyski i unosił się nad nią bladoszary całun, oznaka, że w jej głębinach narasta, dojrzewa coś mrocznego.

Chuck pociągnął łyk z piersiówki i podsunął ją Teddy’emu, unosząc pytająco brew. Teddy pokręcił przecząco głową i Chuck schował flaszkę do kieszeni służbowej marynarki, obciągnął poły płaszcza i spojrzał na morze.

- Dobrze się czujesz? - spytał Chuck. - Kiepsko wyglądasz.

- Nic mi nie jest - odparł Teddy wymijająco.

- Na pewno?

Teddy skinął głową.

- Muszę się oswoić z morzem, to wszystko.

Stali chwilę w milczeniu, wokół roztaczał się pofałdowany przestwór wody, wklęsłości w jej powierzchni były ciemne, jakby wyściełane aksamitem.

- Wiesz, że kiedyś był tam obóz jeniecki? - odezwał się Teddy.

- Na wyspie?

Teddy skinął głową.

- Podczas wojny secesyjnej. Zbudowali tam fort, baraki...

- Co teraz mieści się w tym forcie?

Teddy wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia. Na tych wysepkach było ich sporo. W czasie wojny artylerzyści wprawiali się tam w strzelaniu do celu. Niewiele z nich zostało.

- A szpital?

- O ile mi wiadomo, przejął dawne koszary.

- Przypomnimy sobie dobre czasy: „Witaj w szeregach armii, rekrucie” - zauważył Chuck.

- Nie chciałbym drugi raz przez to przechodzić - rzekł Teddy, opierając się o reling. - Opowiedz mi coś o sobie, Chuck.

Chuck się uśmiechnął. Był nieco tęższy i niższy niż Teddy, miał ze 175 centymetrów wzrostu, szopę czarnych, kręconych włosów, oliwkową cerę i szczupłe, delikatne dłonie, które wyróżniały się w całej jego postaci, jakby zostały wypożyczone do czasu, kiedy wrócą z naprawy prawdziwe ręce. Lewy policzek przecinała łukowata blizna i Chuck musnął ją palcem wskazującym.

- Zawsze zaczynam od blizny - powiedział. - Prędzej czy później i tak wszyscy o nią pytają.

- Niech będzie.

- Nie nabawiłem się jej na wojnie - podkreślił Chuck. - Moja dziewczyna każę mi, dla świętego spokoju, mówić, że to z czasów wojny, ale ... - Wzruszył ramionami. - Właściwie to skutek zabawy w wojnę. W dzieciństwie. Strzelaliśmy do siebie z procy w lesie, ja i mój kolega. Kolega nieznacznie spudłował, więc mi się upiekło, nie? - Chuck pokręcił przecząco głową. - Ale trafił w drzewo i odłupał kawałek kory, który przebił mi policzek. I stąd ta blizna.

- Skutek zabawy w wojnę.

- Właśnie, zabawy.

- Przeniosłeś się tu z Oregonu?

- Nie, z Seattle. Tydzień temu.

Teddy odczekał chwilę, ale Chuck nie kwapił się z wyjaśnieniami.

- Długo jesteś szeryfem federalnym? - spytał Teddy.

- Cztery lata.

- Więc zdążyłeś się zorientować, jaki to mały światek.

- Jasne. Chcesz wiedzieć, dlaczego się przeniosłem - odgadł Chuck, kiwając głową, jakby coś w duchu postanowił. - A gdybym powiedział, że sprzykrzył mi się deszcz?

Teddy rozłożył dłonie nad relingiem.

- Gdybyś tak powiedział...

- Ale to mały światek, jak sam zauważyłeś. Wszyscy mundurowi się znają. Toteż kwitnie, jak to się mówi, poczta pantoflowa.

- Właśnie.

- To ty dorwałeś Becka, zgadza się?

Teddy skinął głową.

- Skąd wiedziałeś, gdzie go szukać? Ścigało go pięćdziesięciu chłopa, wszyscy ruszyli do Cleveland, a ty jeden do Maine.

- Facet spędził tam raz wakacje z rodziną jeszcze jako chłopiec. A to, jak postępował z ofiarami? Zupełnie jakby miał do czynienia z końmi. Rozmawiałem z jego ciotką. Powiedziała mi, że jedyne szczęśliwe chwile swego życia spędził w stadninie, niedaleko wynajętego przez nich domu letniskowego w Maine. Dlatego tam się wybrałem.

- Wpakowałeś mu pięć kul - rzekł Chuck i spojrzał przez dziób w dół, na spienione morze.

- I jeszcze bym mu dołożył - oświadczył Teddy. - Ale pięć wystarczyło.

Chuck skinął głową i splunął przez reling.

- Mam dziewczynę, Japonkę. Oczywiście urodziła się tutaj, ale sam wiesz... dorastała w obozie. W tamtych stronach - w Portland, Seatlle, Tacomie-stosunki z japońską mniejszością wciąż są napięte. Ludzi kłuje w oczy, kiedy się z nią pokazuję publicznie.

- Dlatego dostałeś przeniesienie.

Chuck skinął głową, znowu splunął, odprowadził wzrokiem ślinę, która przepadła w spienionych odmętach.

- Podobno zapowiada się niewesoło - powiedział.

Teddy wyprostował się, na twarzy czuł wilgoć, na wargach smak soli. Dziwne, że dosięgło go morze, skoro w powietrzu nie unosił się pył wodny.

- Co takiego? - spytał, przetrząsając kieszenie płaszcza w poszukiwaniu paczki chesterfieldów.

- Sztorm. Gazety piszą, że zapowiada się nielichy. Potężny. - Potrząsnął ręką w kierunku nieba, bladego jak piana rozbijająca się o dziób. Ale od południa nad widnokręgiem rysowało się pasmo purpurowych kłębów, rozlewających się niczym kleksy na bibule.

Teddy wciągnął powietrze przez nos.

- Chyba pamiętasz, jak było na wojnie, Chuck?

Chuck znów uśmiechnął się po swojemu, a Teddy odniósł wrażenie, że już się do siebie dostrajają, uczą się wyłapywać wysyłane przez siebie sygnały.

- Co nieco pamiętam - odparł Chuck. - Głównie gruz. Całe rumowiska. Dla ludzi gruz jest czymś szpetnym, ale ja uważam, że spełnia swoje zadanie. Jest estetyczny, ma swój urok. Moim zdaniem piękno rzeczy istnieje w umyśle tego, który ją ogląda.

- Książkowa gadanina. Kto cię tego nauczył?

- Podniosło się - zauważył Chuck, wychylając się za reling i przypatrując się morzu z lekkim uśmiechem na twarzy.

Teddy poklepał się po spodniach, sprawdził kieszenie w marynarce.

- Wiesz, jak często prognoza pogody decydowała o tym, czy wojsko wyruszało do walki i dokąd.

Chuck potarł dłonią szczecinę na brodzie.

- O, tak.

- A pamiętasz, jak często te prognozy się sprawdzały?

Chuck ściągnął brwi, dając Teddy’emu do zrozumienia, że głęboko zastanawia się nad odpowiedzią, po czym cmoknął ustami i powiedział:

- W trzydziestu przypadkach na sto, przypuszczam.

- Najwyżej.

- Najwyżej - powtórzył Chuck.

- Więc teraz, kiedy wróciliśmy do normalnego życia...

- O tak, normalnego życia - wtrącił Chuck - można by rzec, niefrasobliwego...

Teddy stłumił w sobie śmiech. Ten facet był rozbrajający. Niefrasobliwego. To dopiero.

- Niefrasobliwego - zgodził się Teddy. - Dlaczego miałbyś teraz ufać prognozom pogody bardziej niż podczas wojny?

- No cóż, ja chyba nie potrafię stopniować zaufania - odparł Chuck, gdy na horyzoncie wyrósł pochyły wierzchołek małego trójkąta. - Masz ochotę zapalić?

Teddy zastygł - po raz drugi już przetrząsał kieszenie - i spostrzegł, że Chuck patrzy na niego z wyrytym na twarzy, tuż pod blizną, szelmowskim uśmiechem.

- Miałem je przy sobie, kiedy wchodziłem na pokład - zaznaczył Teddy.

Chuck spojrzał przez ramię.

- Ach ta budżetówka. Oskubałby cię jeden z drugim do nitki.

Wytrząsnął z paczki lucky strike’a, podał papierosa Teddy’emu i podsunął mu płomień swej mosiężnej zapalniczki Zippo. Opary nafty, niesione przesyconym solą powietrzem, wdzierały się Teddy’emu do gardła. Chuck zamknął zapalniczkę, potem znów skrzesał ogień i przypalił sobie papierosa.

Teddy wypuścił dym, jego kłęby przesłoniły na chwilę trójkątny wierzchołek wyspy.

- Z dala od kraju - powiedział Chuck - kiedy od prognozy pogody zależało, czy trafiałeś ze spadochronem do strefy zrzutów, czy szturmowałeś plażę, gra szła o znacznie wyższą stawkę, prawda?

- Zgadza się.

- Ale teraz, gdy jesteśmy w naszej ukochanej ojczyźnie, w czym może zaszkodzić nam odrobina czystej wiary? To wszystko, szefie.

Stopniowo odsłaniała się przed nimi jako coś więcej niż czubek trójkąta, zarysowały się jej dolne partie, nabierały barw jak za pociągnięciem pędzla - stonowana zieleń panoszącej się roślinności, płowy pasek brzegu, żółta ochra skalistego urwiska na zachodnim krańcu. A na górze, kiedy podpłynęli bliżej, zaczęli dostrzegać płaskie prostokątne zarysy budynków.

- Szkoda - rzekł ni z tego, ni z owego Chuck.

- Czego?

- Taka jest cena postępu - odparł.

Stanął jedną nogą na linie holowniczej i oparł się o reling obok Tedy’ego. Na ich oczach wyspa stawała się coraz lepiej widoczna.

- Przy takim tempie zmian - ciągnął Chuck - zmian zachodzących, nie oszukujmy się, co dnia w dziedzinie leczenia chorób umysłowych, placówki takie jak ta są skazane na wyginięcie. Za dwadzieścia lat wydadzą się wszystkim barbarzyńskim przeżytkiem. Nieszczęsnym skutkiem ubocznym przebrzmiałych wiktoriańskich poglądów. Trzeba będzie się jej pozbyć. Wszyscy stanowimy przecież jeden organizm. Hasłem przewodnim stanie się jedność, wspólnota. Witaj w zespole. Ukoimy cię. Naprawimy. Pójdziemy za przykładem generała Marshalla. Zbudujemy nowe społeczeństwo, z którego nikt nie będzie wykluczony. Koniec z wygnaniem.

Budynki zniknęły za drzewami, za to w oddali majaczyła stożkowa bryła jakiejś wieży, a także ostre, wysunięte kontury, zapewne starego fortu, jak domyślił się Teddy.

- Ale czy odcinając się od przeszłości, zapewniamy sobie lepszą przyszłość? - Chcuk cisnął niedopałek w spienioną wodę. - Oto jest pytanie. Co idzie na straty, gdy zamiata się podłogę, Teddy? Kurz. Okruszyny, które z pewnością zwabiłyby mrówki. Ale co z kolczykiem, który gdzieś się jej zawieruszył? Czy on też wylądował w śmieciach?

- Jakiej znowu „jej”? Skąd „ona” się wzięła, Chuck? - spytał Teddy.

- Zawsze jest jakaś „ona”, czyż nie?

Za ich plecami wyjący silnik promu zmienił ton, pokład dziobowy zakołysał się nieznacznie. Kierowali się ku zachodniej stronie wyspy i na szczycie południowego urwiska wyraźnie było widać fort. Po armatach nie został ślad, ale wieżyczki wciąż trwały. W pewnej odległości za fortem rysowały się wzgórza. Teddy był pewny, że fort nadal otoczony jest murem, z tego miejsca niedostrzegalnym, zlewającym się z tłem. Gdzieś w głębi lądu po zachodniej stronie wyspy, za tymi urwiskami, znajdował się szpital Ashecliffe.

- Masz dziewczynę, Teddy? Żonę? - spytał Chuck.

- Miałem - odparł Teddy, przywołując obraz Dolores, spojrzenia, jakim obdarzyła go raz, podczas ich miodowego miesiąca; obejrzała się wtedy za siebie, brodą niemal dotykając nagiego ramienia, pod jej napiętą skórą na karku prężyły się mięśnie. - Zginęła.

Chuck odsunął się od relingu, czerwieniejąc.

- O rany.

- Nie szkodzi - powiedział Teddy.

- Nie, to ja.... - Chuck podniósł rękę w przepraszającym geście. - Przecież słyszałem o tym, nie wiem, jak mogłem zapomnieć. To stało się kilka lat temu, zgadza się?

Teddy kiwnął głową.

- Jezu, Teddy. Wyszedłem na idiotę. Wybacz.

Teddy znów ją widział, tym razem w mieszkaniu - ubrana w jego koszulę służbową szła korytarzem i skręciła do kuchni, nucąc coś pod nosem. Znajome znużenie przeniknęło go do kości. Wszystko tylko nie to. Wołałby nawet wskoczyć do wody, niż rozmawiać o Dolores, o jej trzydziestojednoletnim istnieniu na tym świecie i nagłym unicestwieniu. Ot tak. Jest, kiedy człowiek wychodzi rano do pracy, a gdy wraca, już jej nie ma.

To chyba tak jak z tą blizną Chucka, pomyślał Teddy. Należy postawić sprawę jasno na samym początku, żeby nie było między nimi niedomówień, w przeciwnym razie ta historia zawsze będzie ich dzielić. Pozostanie zbyt wiele znaków zapytania. A jak? A gdzie? A dlaczego?

Dolores umarła dwa lata temu, ale nocami ożywała w jego snach. Niekiedy po przebudzeniu długo nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, że Dolores kręci się po kuchni albo pije kawę na tarasie ich apartamentu przy Buttonwood. Owszem, umysł płatał mu okrutnego figla, ale miało to swoją logikę, którą Teddy szybko zaakceptował - przebudzenie to przecież niemal jak narodziny. Człowiek wynurza się pozbawiony historii, potem, przecierając oczy i ziewając, usiłuje na nowo sklecić swoją przeszłość, układa rozsypane okruchy życia w chronologicznym porządku, a na koniec zbiera siły, żeby stawić czoło teraźniejszości.

Jednak dużo większej udręki przysparzało mu pozornie nielogiczne zestawienie rzeczy, których widok wyzwalał w nim wspomnienia o żonie, tkwiące w jego umyśle jak płonące zapałki. Nigdy nie potrafił przewidzieć, co wywoła w nim taki oddźwięk - solniczka, chód nieznajomej kobiet w tłumie przechodniów, butelka coca-coli, ślad szminki na szklance.

Lecz spośród wszystkich tych czynników najtrudniejszym do wyjaśnienia, jeśli chodzi o związek będący podstawą skojarzenia, a zarazem najdotkliwszym w skutkach była woda - kapiąca z kranu, padająca z nieba, stojąca w kałużach na chodniku czy tak jak teraz otaczająca go ze wszystkich stron.

- W budynku, w którym mieszkaliśmy, wybuchł pożar - wyjaśnił. - Ja byłem w pracy. Zginęły cztery osoby. Wśród ofiar znajdowała się moja żona. Udusiła się dymem, Chuck, nie spaliła się. Czyli nie umarła w męczarniach. W strachu? Może. Ale nie w męczarniach. To ważne.

Chuck pociągnął łyk z piersiówki i podsunął Teddy’emu.

- Skończyłem z tym - odparł Teddy. - Po pożarze. Martwiło ją to, wiesz? Powtarzała, że my, mundurowi, za dużo pijemy.

Wyczuł zakłopotanie Chucka i dodał:

- Człowiek uczy się z tym żyć, Chuck. Nie ma wyboru. Tak jak z tymi okropnościami, których tyle naoglądałeś się podczas wojny. Przecież pamiętasz?

Chuck skinął głową, błądząc gdzieś wzrokiem, oddając się wspomnieniom.

- Tak trzeba - rzekł cicho Teddy.

- Jasne - przytaknął w końcu Chuck, ale na jego twarzy wciąż malowało się przejęcie.

Wtem, niczym złudzenie optyczne ukazała się przystań, jej szary, ulotny pomost z tej odległości przypominał sterczący z piasku listek gumy do żucia.

Teddy’emu dawało się we znaki odwodnienie, następstwo jego wizyty w toalecie, poza tym zmęczyła go ta rozmowa; chociaż nauczył się dźwigać swój krzyż, dźwigać wspomnienia o Dolores, ich brzemię raz po raz go przygniatało. Czuł ćmiący ból w skroni, a tuż za lewym okiem jakby coś uciskało je od środka, przyłożona płaską stroną łyżka. Jeszcze było za wcześnie, żeby określić, czy to tylko uboczny skutek odwodnienia, początek zwykłego bólu głowy, czy też zapowiedź czegoś znacznie gorszego - ataku migreny. Dręczyły go od lat młodzieńczych, niekiedy nasilały się do tego stopnia, że ślepł na jedno oko, a światło zamieniało się w nawałnicę rozżarzonych gwoździ, a raz - tylko raz, dzięki Bogu - na półtora dnia migrena sprowadziła na niego częściowy paraliż. Nigdy jednak nie dokuczała mu na służbie, w czasie wytężonej pracy, dopiero kiedy opadało napięcie, kiedy przestały grzmieć działa, kiedy pościg dobiegł końca. Wtedy spadała na niego z całą siłą - w obozie, w koszarach, a po wojnie - w motelowym pokoju lub na autostradzie, kiedy wracał do domu. Sztuka polegała na tym, jak już dawno przekonał się Teddy, żeby nie zwalniać biegu, nie rozpraszać się. Kiedy działał na najwyższych obrotach, migrena nie miała do niego dostępu.

- Słyszałeś coś o tym zakładzie? - zapytał Chucka.
- To szpital dla umysłowo chorych, wiem tylko tyle.
- Dla obłąkanych przestępców - sprostował Teddy.
- Cóż, nie wysłaliby nas tutaj, gdyby tak nie było - odparł Chuck.

Teddy dostrzegł ten szelmowski uśmiech, znów wypisany na jego twarzy.

- Nigdy nic nie wiadomo, Chuck. Nie wyglądasz mi na całkiem normalnego.
- Może wpłacę zadatek, kiedy tam będziemy, zarezerwuję sobie łóżko na przyszłość.

- Niegłupi pomysł - skwitował Teddy.

Tymczasem silniki na chwilę zamarły i dziób skręcił w prawo. Prom zrobił zwrot i silniki znów zaskoczyły. Teraz, gdy prom podchodził tyłem do pomostu, Teddy i Chuck mieli widok na pełne morze.

- O ile mi wiadomo - rzekł Teddy - lekarze tam pracujący mają opinię radykałów.

- Komunistów?

- Nie komunistów, radykałów. To przecież nie to samo.

- Ostatnio trudno to rozróżnić - odparł Chuck.

- To prawda - zgodził się Teddy.

- Co to za jedna? Ta, co uciekła?

- Dała nogę zeszłej nocy - powiedział Teddy. - W notesie zapisałem jej nazwisko. Mam nadzieję, że reszty dowiemy się od nich.

Chuck powiódł okiem po otaczającym ich bezmiarze wody.

- Dokąd by się wybrała? Wpław do domu?

Teddy wzruszył ramionami.

- Tutejsi pacjenci najwyraźniej cierpią na rozmaite urojenia.

- Schizofrenicy?

- Tak przypuszczam. W każdym razie nie spotkasz tu osobników z zespołem Downa. Albo takich, co mają bzika na punkcie szpar w chodnikach i boją się wyjść z domu. Z raportu wynika, że wszyscy, którzy są tu zamknięci, mają poważne zaburzenia.

- Ale jak myślisz, ilu z nich po prostu się zgrywa? - spytał Chuck. - Nigdy nie dawało mi to spokoju. Pamiętasz z wojny żołnierzy zwolnionych ze służby na podstawie paragrafu ósmego? Ilu było wśród nich prawdziwych wariatów?

- Kiedy walczyliśmy w Ardenach, był u nas w oddziale taki jeden.

- Walczyłeś w Ardenach?

Teddy skinął głową.

- Facet obudził się kiedyś i zaczął mówić wspak.

- Słowa czy zdania?

- Zdania. Mówił na przykład: „Sierżancie, dzisiaj się polało krwi dużo za”. Kiedy znaleźliśmy go po południu, siedział w okopie i walił się w łeb kamieniem. Siedział i walił się w łeb. Zupełnie nas to rozstroiło i dopiero po minucie zauważyliśmy, że wydłubał sobie oczy.

- Chrzanisz.

Teddy pokręcił przecząco głową.

- Kilka lat później dowiedziałem się, że przebywa w szpitalu dla weteranów w San Diego. Wciąż mówił wspak i na dodatek dopadł go paraliż, którego przyczyny nie mógł ustalić żaden z tamtejszych lekarzy. Przykuty do wózka, po całych dnia wysiadywał przy oknie i opowiadał o uprawianiu ziemi, o swoim zbożu. Sęk w tym, że facet pochodził z Brooklynu.
- Jeśli gość z Brooklynu uważa się za farmera, to chyba podpada pod paragraf ósmy.
- Jest to pewien objaw, na którym można się oprzeć.

2

Na przystani przywitał ich zastępca komendanta McPherson. Wydawał się dość młody na to stanowisko. Jasne włosy przystrzyżone miał nieco ponad regulaminową długość i poruszał się z leniwym wdziękiem, który Teddy’emu kojarzył się z Teksańczykami albo z ludźmi mającymi do czynienia z końmi.

Przybył z obstawą posługaczy, głównie Murzynów i kilku białych, o twarzach pozbawionych oznak wszelkich uczuć, jakby zaznane w dzieciństwie niedożywienie zahamowało ich dalszy rozwój, odcisnęło na nich wyraz odwiecznego znudzenia.

Posługacze, odziani w białe koszule i białe spodnie, poszli gromadą do promu po odbiór ładunku. Zachowywali się tak, jakby nie dostrzegali Teddy’ego i Chucka, jakby w ogóle niczego nie dostrzegali.

Na życzenie McPhersona Teddy i Chuck wyjęli odznaki i legitymacje służbowe. Zastępca komendanta uważnie je oglądał, porównywał zdjęcia z oryginałami, patrząc na nich z ukosa.

- Chyba nie widziałem jeszcze odznaki szeryfa federalnego - odezwał się.
- A teraz trzyma pan w ręku aż dwie - powiedział Chuck. - Będzie co wspominać.

McPherson uśmiechnął się od niechcenia i rzucił mu odznakę.

Plaża nosiła ślady niedawnych gwałtownych przypływów - usłana była muszlami, patykami, martwymi mięczakami i rybami, nadżartymi przez miejscowych padlinożerców.

Teddy zauważył śmieci naniesione przez prądy morskie od strony miasta - puszki, sterty przemoczonych papierów, tablicę rejestracyjną wyrzuconą na plażę aż pod drzewa, wyblakłą na słońcu. Wśród drzew przeważały sosny i klony, smukłe i postrzępione, a między nimi prześwitywały budynki stojące na szczycie wzniesienia.

To miejsce na pewno oczarowałoby Dolores, która uwielbiała wylegiwać się na słońcu, lecz Teddy czuł tylko powiew bryzy, ostrzeżenie wysyłane nieustannie przez ocean, że lada chwila może uderzyć, wessać człowieka na dno.

Posługacze wrócili z workami i pudłami i załadowali je do wózków. McPherson pokwitował odbiór przesyłki i oddał dokument strażnikowi z promu, który oświadczył:

- Zaraz odpływamy.

McPherson zmrużył oczy w słońcu.

- Ten sztorm - mówił strażnik. - Nie wiadomo, czego się po nim spodziewać.

Zastępca komendanta skinął głową.

- Zawiadomimy was przez radio, kiedy macie nas odebrać - powiedział Teddy.

Strażnik pokiwał głową.

- Ten sztorm - powtórzył.
- Jasne, jasne - wtrącił Chuck. - Będziemy to mieć na uwadze.

McPherson poprowadził ich ścieżką, która pięła się łagodnie między drzewami. Doszli do brukowanej drogi przecinającej ścieżkę tuż za linią drzew. Teddy dostrzegł dwa budynki wznoszące się po obu stronach drogi. Dom po lewej był prostszy, wiktoriański, z mansardowym dachem i czarno obramowanymi okienkami, które kojarzyły się ze strażnicą. Po prawej stał dumnie na pagórku elżbietański pałacyk.

Wspinali się dalej po stromym i porośniętym trawą morską zboczu, aż weszli na górę, gdzie teren był płaski, pokryty bardziej zieloną i krótszą trawą. Zielony kobierzec ciągnął się przez kilkaset metrów aż do muru z pomarańczowej cegły, który chyba biegł wzdłuż całej wyspy. Wysoki na ponad trzy metry, zwieńczony drutem, którego widok poruszył w Teddym czułą strunę. Ogarnęła go nagle litość dla tych wszystkich skazańców po drugiej stronie muru, którym ten cienki drut uświadamiał nagą prawdę, iż świat za wszelką cenę chce trzymać ich tam w zamknięciu. Teddy dojrzał mężczyzn w ciemnoniebieskich mundurach, którzy z opuszczonymi głowami przepatrywali trawę przed murem.

- Strażnicy więzienni w zakładzie dla umysłowo chorych - odezwał się Chuck. - Bez obrazy, panie McPherson, ale przedstawiają dość szczególny widok.
- To placówka o maksymalnie zaostrzonym rygorze - wyjaśnił zastępca komendanta. - Obowiązują u nas dwa oddzielne statuty: Stanowego Departamentu Zdrowia Psychicznego i Federalnego Departamentu Więziennictwa.
- Rozumiem - odparł Chuck. - Ale ciekawi mnie, co też wy tutaj opowiadacie sobie przy obiedzie.

McPherson uśmiechnął się i lekko pokręcił głową.

Teddy zobaczył czarnowłosego mężczyznę ubranego w taki sam mundur jak pozostali, ale wyróżniający się żółtymi pagonami, sterczącym kołnierzykiem i złotą odznaką. On jeden kroczył z zadartą głową i ręką założoną do tyłu. Jego postawa przypominała Teddy’emu pułkowników, z jakimi zetknął się na wojnie, mężczyzn, dla których dowodzenie było obowiązkiem, nałożonym na nich nie tylko przez regulamin, ale i przez samego Boga.

Do piersi przyciskał czarną książeczkę, ukłonił się w ich stronę, po czym oddalił się tą samą drogą, którą przyszli; jego czarne włosy sztywno opierały się bryzie.

- To komendant - powiedział McPherson. - Spotkacie się z nim później.

Teddy skinął głową, chociaż nie rozumiał, dlaczego nie mogli się spotkać teraz, a tymczasem komendant zniknął im z oczu.

Jeden z posługaczy otworzył kluczem bramę osadzoną w murze, skrzydło bramy uchyliło się i posługacze wtoczyli do środka wózki. Dwóch strażników podeszło do McPhersona i stanęło po obu jego stronach.

Zastępca komendanta wyprężył się i przybrał urzędową minę.

- Muszę teraz zapoznać was z obowiązującymi tu zasadami.
- Oczywiście.
- Przysługują wam, panowie, wszelkie wygody, na jakie nas stać, i otrzymacie z naszej strony wszelką możliwą pomoc. Jednak podczas pobytu w zakładzie, bez względu na to, jak długo pozostaniecie, będziecie przestrzegać procedury. Jasne?

Teddy skinął głową, a Chuck powiedział:

- Jak słońce.

McPherson zawiesił wzrok tuż ponad ich głowami.

- Doktor Cawley bez wątpienia wyjaśni wam niuanse procedury, ale ja muszę podkreślić z całą stanowczością jedno: zabroniony jest jakikolwiek kontakt z pacjentami tego zakładu bez dozoru. Jasne?

Teddy cisnęło się na usta: „Tak jest”, jak za żołnierskich czasów, ale ugryzł się w język i poprzestał na zwyczajnym:

-Tak.

- Oddział A, dla mężczyzn, mieści się w budynku za moimi plecami po mojej prawej ręce, oddział B, dla kobiet, po lewej. Oddział C znajduje się za urwiskami rozciągającymi z tyłu szpitala, w dawnym forcie Walton. Wstęp na oddział C dozwolony jest wyłącznie za pisemnym zezwoleniem zarówno komendanta, jak i doktora Cawleya, i w ich obecności. Jasne?

Chuck i Teddy skinęli głowami.

McPherson wyciągnął szeroką dłoń, jakby oddawał cześć słońcu.

- Proszę o oddanie broni służbowej.

Chuck spojrzał na Teddy’ego, który potrząsnął głową i powiedział:

- Panie McPherson, ma pan przed sobą powołanych zgodnie z prawem szeryfów federalnych. W myśl rządowych rozporządzeń jesteśmy zobowiązani do noszenia broni przez cały czas.

Głos McPhersona przeciął powietrze niczym stalowa linka.

- Zarządzenie trzysta dziewięćdziesiąte pierwsze Federalnego Kodeksu Służb Więziennych i Zakładów dla Umysłowo Chorych Przestępców stanowi, że obowiązek noszenia broni przez funkcjonariusza służb bezpieczeństwa publicznego ulega uchyleniu wyłącznie wskutek rozkazu jego bezpośredniego przełożonego albo osób, którym powierzono ochronę zakładów karnych lub szpitali dla umysłowo chorych. Panowie, jesteście w sytuacji, do której odnosi się ten wyjątek. Nie wejdziecie uzbrojeni na teren szpitala.

Teddy popatrzył na Chucka, a ten wskazał głową wyciągniętą dłoń McPhersona i wzruszył ramionami.

- Proszę zaznaczyć ten wyjątek w aktach - powiedział Teddy.
- Strażniku, pamiętajcie, aby odnotować przepis, na mocy którego szeryfowie Daniels i Aule złożyli broń.
- Rozkaz, panie komendancie.
- Panowie - zwrócił się do nich McPherson.

Strażnik po prawej ręce McPhersona rozwiązał mały skórzany worek.

Teddy odchylił połę płaszcza i wyjął z kabury służbowy rewolwer. Machnięciem nadgarstka przełamał go na pół, a potem podał McPhersonowi rewolwer z otwartym bębenkiem.

Ten przekazał go strażnikowi, który umieścił broń w skórzanym worku. McPherson wyciągnął rękę po rewolwer Chucka.

Chuckowi zabrało to trochę więcej czasu, zmagał się chwilę z zapięciem kabury, ale McPherson nie okazywał zniecierpliwienia, po prostu czekał, wreszcie Chuck nieporadnie wsunął mu do ręki rewolwer, który w ślad za bronią Teddy’ego został umieszczony w worku.

- Wasza broń zostanie oddana do depozytu - mówił cicho McPherson, głosem szeleszczącym jak liście na wietrze. - Będziecie mogli ją odebrać w dniu odjazdu w głównym budynku szpitalnym, w pokoju naprzeciw gabinetu komendanta.

Twarz McPhersona nagle rozciągnęła się w szerokim, zawadiackim uśmiechu kowboja.

- To by było tyle tytułem formalności. Nie wiem jak wy, ale ja się cieszę, że mam to za sobą. Złożymy teraz wizytę doktorowi Cawleyowi. Co wy na to?

Odwrócił się i poprowadził ich przez bramę na dziedziniec. Bramę za nimi zamknięto.

Środkiem rozległego trawnika biegła ścieżka wyłożona taką samą cegłą, jakiej użyto do budowy muru. Przy trawniku, drzewach i klombach, a nawet przy krzewach róż, których rząd posadzono wzdłuż fundamentu szpitala, pracowali pacjenci z nogami skutymi łańcuchami. Ogrodników nadzorowali posługacze, oprócz nich snuli się po terenie inni pacjenci w kajdanach na kostkach nóg; Teddy’ego uderzył ich dziwny, kaczkowaty chód. Większość stanowili mężczyźni, kobiet było kilka.

- Kiedy przyjechali tu pierwsi lekarze, wszędzie pleniła się trawa morska i chaszcze - powiedział McPherson. - Powinniście obejrzeć zdjęcia. Ale teraz...

Po bokach szpitala stały dwa identyczne budynki z czerwonej cegły, biało obramowane okna były zakratowane, a szyby pożółkłe od soli i wilgoci. Szpital zbudowany z ciemnoszarych kamieni, wygładzonych przez morze, wznosił się na wysokość pięciu pięter, a ze spadzistego dachu wystawały mansardowe okna.

- Postawiono go przed wojną secesyjną - tłumaczył McPherson. - Miał być przeznaczony na kwatery dla batalionu, najwyraźniej planowano tu też umieścić ośrodek szkolenia. A kiedy wojna wydawała się już nieunikniona, zajęli się przede wszystkim fortem, a tu powstał obóz dla jeńców.

Teddy zobaczył wieżę, którą dostrzegł wcześniej z promu. Jej szczyt wystawał nieznacznie nad korony drzew na przeciwległym krańcu wyspy.

- Co to za wieża?

- Stara latarnia morska - odparł McPherson. - Właściwie już na początku dziewiętnastego wieku przestała spełniać swoje zadanie. Podobno armia Północy wystawiała tam swoje posterunki, a teraz mieści się w niej stacja.

- Badawcza?

McPherson potrząsnął głową.

- Oczyszczania wody. Nie macie pojęcia, co trafia do zatoki, a w końcu i do nas. Z pokładu wygląda to ładnie, ale zatoka jest zapaskudzona. Rzeki, które do niej wpływają, znoszą tu brudy z całego stanu.

- Fascynujące - powiedział Chuck, zapalił papierosa i stłumił ziewnięcie, mrużąc oczy w słońcu.

- Tam, za murem - wskazał ręką w kierunku oddziału B - znajduje siedziba pierwszego dowódcy. Widzieliście ją pewnie w drodze do szpitala. Postawienie jej kosztowało fortunę, ale kiedy Wuj Sam zobaczył rachunek, zaraz zdjął dowódcę ze stanowiska. Powinniście tam zajrzeć.

- Kto tam teraz mieszka? - spytał Teddy.

- Doktor Cawley. Bez jego udziału szpital nie byłby tym, czym jest. Jego i komendanta. Udało im się tu stworzyć coś naprawdę wyjątkowego.

Obeszli szpital od tyłu, mijając skutych ogrodników, którzy pod nadzorem posługaczy wzruszali gracami czarną ziemię pod murem. Jedna z pacjentek, kobieta w średnim wieku, z włosami barwy pszenicy mocno przerzedzonymi na czubku głowy, spojrzała na Teddy’ego znad motyki i przytknęła palec do ust. Teddy dostrzegł grubą, ciemnoczerwoną krechę blizny, przecinającą jej szyję. Kobieta uśmiechnęła się do niego, nie odrywając palca od ust, a potem powoli pokręciła głową.

- Cawley to prawdziwa sława w swojej dziedzinie - mówił McPherson, gdy zbliżali się do frontowego wejścia do budynku. - Jeden z najlepszych studentów na roku na Uniwersytecie Johna Hopkinsa i Harvardzie, w wieku dwudziestu lat opublikował pierwszą pracę na temat patologii urojeń. Jego rady zasięgał Scotland Yard, wywiad brytyjski, Biuro Służb Strategicznych.

- Dlaczego? - spytał Teddy.

- Dlaczego?

Teddy skinął głową. Pytanie wydawało się całkiem słuszne.

- No cóż... - bąkał McPherson wyraźnie zbity z tropu.

- Biuro Służb Strategicznych, na przykład - powiedział Teddy. - Po co miałoby się zwracać do psychiatry?

- W sprawach związanych z wojną.

- No tak - odparł Teddy. - Ale jakiego rodzaju?

- Objętych tajemnicą, jak przypuszczam.

- Co to za tajemnica - wtrącił Chuck, posyłając rozbawione spojrzenie Teddy’emu - jeśli tak sobie o tym rozmawiamy?

McPherson przystanął przed wejściem do szpitala, stawiając nogę na pierwszym schodku. Na jego twarzy malowało się zakłopotanie. Odwrócił wzrok w stronę krzywizny pomarańczowego muru, a potem powiedział: - Cóż, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyście zapytali o to samego doktora. Jest już pewnie po naradzie.

Weszli po schodach, a potem do środka, do wyłożonego marmurem przedsionka o łukowatym sklepieniu przechodzącym w kasetonową kopułę. Stamtąd, kiedy elektroniczna blokada bramy została zwolniona, przeszli do sporego holu, gdzie po prawej i po lewej stronie siedzieli za biurkami posługacze, a w głębi, za kolejną bramą ciągnął się długi korytarz. Wręczyli swoje odznaki oraz legitymacje posługaczowi siedzącemu na posterunku przy schodach. McPherson wpisał na tabliczce trzy nazwiska, swoje oraz dwóch szeryfów, a posługacz po sprawdzeniu oddał im dokumenty. Za jego plecami znajdowało się całkowicie zakratowane pomieszczenie, a w nim Teddy dojrzał mężczyznę w mundurze podobnym do munduru komendanta; jedna ściana pomieszczenia obwieszona była pękami kluczy.

Wspięli się na pierwsze piętro i poszli korytarzem, który pachniał środkiem do czyszczenia drewna; pod nogami lśniła dębowa podłoga, skąpana w jasnym świetle padającym przez duże okno w przeciwległym końcu.

- Pilnie strzeżone miejsce - zauważył Teddy.

- Nie zaniedbujemy żadnych środków ostrożności - odparł McPherson.

- Nie wątpię, że ku zadowoleniu wdzięcznego społeczeństwa - powiedział Chuck.

- Musicie zrozumieć, panowie - zaczął McPherson, odwracając się do nich plecami i prowadząc ich obok szeregu gabinetów, których zamknięte drzwi opatrzone były srebrnymi tabliczkami z nazwiskami lekarzy. - W całych Stanach Zjednoczonych nie ma drugiej takiej placówki. Przyjmujemy tylko najcięższe przypadki. Trafiają do nas pacjenci, z którymi inne zakłady nie mogą sobie poradzić.

- Macie tutaj Gryce’a, zgadza się? - powiedział Teddy.

- Owszem, Vincent Gryce przebywa u nas na oddziale C.

- To ten, który...? - Chuck zawiesił głos.

Teddy kiwnął głową.

- Zamordował bliskich, oskalpował ich i zrobił sobie czapki.

- I paradował w nich po mieście, tak? - dodał Chuck.

- Jeśli wierzyć gazetom.

Stanęli przed dwuskrzydłowymi drzwiami. Na mosiężnej tabliczce umocowanej po środku prawego skrzydła widniał napis KIEROWNIK PERSONELU MEDYCZNEGO, DR J. CAWLEY.

McPherson odwrócił się do nich. Rękę trzymał na gałce od drzwi i spoglądał na nich z napięciem.

- Dawniej, kiedy ludzkość była na niższym etapie rozwoju, takiego pacjenta jak Gryce posłano na śmierć. Ale teraz lekarze mogą go tutaj badać, określić jego zaburzenia, może nawet wykryć w mózgu podłoże jego zachowań, całkowicie odbiegających od przyjętych norm. Jeśli im się to uda, może dożyjemy dnia, kiedy będziemy umieli całkowicie wykorzenić tego rodzaju zaburzenia, uwolnić od nich społeczeństwo.

Zdawało się, że z ręką zaciśniętą na gałce, czeka na odzew z ich strony.

- Marzenia to dobra rzecz - podsumował Chuck. - Nie uważa pan?

3

Doktor Cawley był chudy, niemal wynędzniały. Może nie tak jak ci nieszczęśnicy, których Teddy widział w Dachau - sama skóra, kości i ścięgna - ale na pewno przydałoby mu się kilka pożywnych posiłków. Jego małe, ciemne oczy były głęboko osadzone, a cienie pod oczami zdawały się rozlewać po całej twarzy. Policzki miał tak zapadnięte, że tworzyły ciemne jamy, a skórę wokół nich pokrywały stare blizny po krostach. Usta i nos były równie cienkie jak reszta jego postaci, a broda tak niewielka, że ginęła w twarzy. Mocno przerzedzone włosy odpowiadały barwą jego oczom i podkreślającym je cieniom.

Za to uśmiech miał porażający, promienny i tchnący pewnością siebie, od której rozjaśniały mu się tęczówki. I tak też się uśmiechał, kiedy wychodził im naprzeciw zza biurka

- Szeryf Daniels i szeryf Aule - powiedział, wyciągając rękę. - Cieszę się, że przybyliście tak szybko, panowie.

Jego dłoń była sucha i gładka w dotyku jak posąg, ale uścisk miał potężny, o czym przekonał się Teddy, gdy Cawley zdusił mu rękę tak, że poczuł ból aż w przedramieniu. W oczach Cawleya pojawiły się ogniki, które zdawały się mówić: „Nie spodziewałeś się tego po mnie, co?”. Potem przywitał się z Chuckiem.

- Na razie to wszystko. Dziękuję panu - zwrócił się do McPhersona, a uśmiech nagle znikł z jego twarzy.

- Oczywiście, panie doktorze. Miło mi było was poznać, panowie - odparł McPherson i wyszedł z gabinetu.

Na twarzy Cawleya znów zagościł uśmiech, ale tym razem jakby bardziej wymuszony; Teddy’emu skojarzył się z kożuchem zastygłym na powierzchni gęstej zupy.

- To dobry chłopak, ten McPherson. Chętny.

- Do? - spytał Teddy, siadając na krześle przed biurkiem. Cawley zastygł z uniesionym w uśmiechu kącikiem ust.

- Nie rozumiem.

- Do czego jest taki chętny? - wyjaśnił Teddy.

Cawley siadł za biurkiem z drewna tekowego i rozłożył ręce.

- Do pracy. To połączenie opieki lekarskiej z praworządnością, wysoce moralne. Jeszcze pół wieku temu, a w niektórych wypadkach nawet mniej, uważano, że pacjenci, jakimi się tu zajmujemy, w najlepszym razie zasługują na przymusowe odosobnienie i powolne gnicie we własnym brudzie i plugastwie. Tłukliśmy ich, jakby w ten sposób można było wypędzić z nich psychozę. Przypisywaliśmy im najgorsze cechy. Poddawaliśmy torturom. Łamaliśmy kołem... Tak. Wierciliśmy im dziury w mózgu. Niekiedy nawet topiliśmy.

- A teraz? - spytał Chuck.

- Teraz zapewniamy im godziwe traktowanie. Próbujemy leczyć, uzdrowić. A jeśli to się nie powiedzie, to chociaż wnosimy do ich życia nieco spokoju.

- Ciekawe, co by na to powiedziały ich ofiary? - odezwał się Teddy.

Cawley ściągnął brwi i patrzył na niego wyczekująco.

- To przecież brutalni przestępcy - rzekł Teddy. - Zgadza się?

Cawley skinął głową.

- Rzeczywiście, okrutni.

- Więc zadawali ból, często zabijali.

- Większość to mordercy.

- Zatem jakie znaczenie ma ich wewnętrzny spokój, jeśli weźmie się pod uwagę tych wszystkich ludzi, których pozbawili życia?

- Moim zadaniem jest ich leczyć. Dla ich ofiar, niestety, nie mogę już nic zrobić. Każda praca, z natury rzeczy, ma jakieś ograniczenia. Ja mogę troszczyć się tylko o moich pacjentów. Czy senator wyjaśnił panom sytuację? - spytał z uśmiechem.

Teddy i Chuck spojrzeli szybko po sobie.

- Nic nam nie wiadomo o żadnym senatorze - odparł Teddy. - Skierował nas tu miejscowy wydział pościgowy.

Cawley położył łokcie na blacie obitym na zielono, splótł ręce, oparł na nich brodę i przypatrywał im się zza okularów.

- Widocznie coś mi się pomyliło. Co wam wiadomo o sprawie?

- Zaginęła więźniarka - odparł Teddy, wertując notes. - Niejaka Rachel Solando.

Cawley posłał mu zimny uśmiech.

- Pacjentka.

- Pacjentka - poprawił się Teddy. - Przepraszam. Podobno zniknęła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.

Cawley na potwierdzenie opuścił nieznacznie brodę.

- Zeszłej nocy. Między dziesiątą a dwunastą wieczór.

- I do tej pory jej nie odnaleziono - powiedział Chuck.

- W rzeczy samej szeryfie... - Cawley nie dokończył, unosząc rękę w przepraszającym geście.

- Aule - przypomniał Chuck.

Twarz Cawleya jakby stała się bardziej pociągła, a Teddy dostrzegł kropelki wody rozpryskujące się na oknie za jego plecami. Trudno było określić, czy to deszcz, czy morska wilgoć.

- Na imię ma pan Charles? - upewnił się Calwey.

- Tak - odparł Chuck.

- Mógłbym pana wziąć za Charlesa, ale niekoniecznie za Aule’a.

- Wypada mi się z tego cieszyć.

- Jak to?

- Nie wybieramy sobie imion ani nazwisk - wyjaśnił Chuck - więc miło usłyszeć, że przynajmniej jedno z nich do nas pasuje.

- Kto je panu nadał? - spytał Cawley.

- Rodzice.

- Chodzi mi o nazwisko.

Chuck wzruszył ramionami.

- A kto to wie? Trzeba by się cofnąć o dwadzieścia pokoleń.

- Wystarczy o jedno w tym wypadku.

Chuck pochylił się do przodu.

- Słucham?

- Jest pan z pochodzenia Grekiem albo Ormianinem, niech pan przyzna.

- Ormianinem.

- Więc przed Aule’em był...

- Anasmadżijan.

- A pan? - spytał Cawley, przenosząc chytre spojrzenie na Teddy’ego.

- Ja? Danielsowie to stary irlandzki ród - odpowiedział. - I owszem - uśmiechnął się do Cawleya - potrafię prześledzić jego dzieje dziesięć pokoleń wstecz.

- Ale jakie otrzymał pan imię? Theodore?

- Edward.

Cawley przestał się podpierać rękami i odsunął się od biurka. Stukał o krawędź nożem do rozcinania papieru; cichy i uporczywy odgłos przywodził na myśl bębnienie śniegu o dach.

- Moja żona ma na imię Margaret - oświadczył. - Ale prócz mnie nikt się do niej tak nie zwraca. Najstarsi przyjaciele, choć nie wszyscy, mówią na nią Margo, co ma jeszcze jakiś sens, ale inni nazywają ją Peggy. Zupełnie tego nie rozumiem.

- Czego?

- Jakim cudem z Margaret wychodzi Peggy. Mimo to spotyka się to nader często. Albo co Teddy ma wspólnego z Edwardem. Nie ma przecież p w Margaret, ani t w Edward.

Teddy wzruszył ramionami.

- A jak panu na imię?

- John.

- I mówią na pana Jack?

Cawley potrząsnął głową.

- Ludzie na ogół zwracają się do mnie „panie doktorze”.

Kropelki wody dzwoniły lekko o szybę. Cawley odtwarzał chyba w myślach przebieg rozmowy, miał błyszczące oczy i był nieobecny duchem.

- Czy ta Solando uchodzi za niebezpieczną? - odezwał się Chuck.

- Wszyscy nasi pacjenci wykazują silne skłonności do agresji - powiedział Cawley. - Dlatego tu przebywają. Płeć nie ma znaczenia. Jej mąż zginął na wojnie. Rachel Solando utopiła troje swoich dzieci w stawie na tyłach domu. Wyprowadziła je tam po kolei i trzymała im głowy pod wodą tak długo, aż się utopiły. Potem przeniosła je do domu, posadziła przy stole w kuchni i zjadła w ich towarzystwie śniadanie. Wtedy zjawił się sąsiad.

- Wykończyła go? - spyta Chuck.

Cawley uniósł brwi i westchnął cicho.

- Nie. Zaprosiła go do stołu, żeby coś przekąsił. Rzecz jasna facet odmówił i zawiadomił policję. Rachel wciąż wierzy, że jej dzieci żyją i czekają na nią. Stąd może ta próba ucieczki.

- Ciągnie ją do domu - powiedział Teddy.

Cawley skinął głową.

- A gdzie jest jej dom? - spytał Chuck.

- W małej mieścinie w górach Berkshire. Ponad dwieście kilometrów stąd. - Cawley odchylił głowę w stronę okna za plecami. - Płynąc w tym kierunku, trzeba pokonać wpław piętnaście kilometrów, żeby dotrzeć do brzegu. A gdyby płynąć na północ, najbliższy ląd to dopiero Nowa Fundlandia.

- A cały teren przeszukaliście - rzekł Teddy.

- Owszem.

- Dokładnie?

Cawley nie od razu odpowiedział, bawił się chwilę srebrną figurką konia stojącą w rogu biurka.

- Komendant ze swoimi ludźmi i oddziałem posługaczy przetrząsnęli całą wyspę i wszystkie budynki. Dopiero co skończyli. Ani śladu. Co gorsza, nie mamy pojęcia, w jaki sposób wydostała się z pokoju. Jej pokój był zamknięty na klucz, a w oknie tkwiła krata. Nic nie wskazuje na to, że ktoś majstrował przy zamkach. - Przeniósł spojrzenie z figurki konia na Teddy’ego i Chucka. - Wygląda to tak, jakby się ulotniła, przeniknęła przez mury.

Teddy zanotował w notesie słowo „ulotniła”.

- Jest pan pewny, że przebywała w swoim pokoju, gdy rozpoczęła się cisza nocna?

- Całkowicie.

- Skąd ta pewność?

Cawley puścił figurkę i połączył się przez interkom z pokojem pielęgniarek.

- Siostra Marino?

- Słucham, panie doktorze?

- Proszę przysłać do nas pana Gantona.

- Już go wysyłam, panie doktorze.

Pod oknem stał stolik, a na nim dzbanek z wodą i cztery szklanki. Cawley podszedł do stolika i napełnił trzy szklanki. Jedną postawił przed Teddym, drugą przed Chuckiem, a trzecią wziął ze sobą i usiadł z powrotem za biurkiem.

- Nie ma pan przypadkiem aspiryny, doktorze? - spytał Teddy.

Cawley uśmiechnął się lekko.

- Coś się chyba znajdzie.

Zajrzał do szuflady biurka i wyjął buteleczkę aspiryny Bayera.

- Dwie czy trzy?

- Trzy, jeśli można - odparł Teddy; ćmienie za lewym okiem przeszło w rwący ból.

Cawley podał mu tabletki, a Teddy wrzucił je do ust i popił wodą.

- Cierpi pan na bóle głowy, szeryfie?

- Na chorobę morską... niestety - odparł Teddy.

Cawley skinął głową.

- Rozumiem. Odwodnienie.

Teddy kiwnął twierdząco, a Cawley otworzył drewniane pudełko z papierosami i podsunął je gościom. Teddy poczęstował się, ale Chuck odmówił i wyjął własne. Wszyscy troje zapalili i doktor otworzył okno.

Usiadł z powrotem na swoim miejscu i podał im fotografię młodej, pięknej kobiety; raziła w jej twarzy obecność ciemnych sińców pod oczami, tak ciemnych jak jej czarne włosy. Same oczy były nienaturalnie rozszerzone, jakby napierał na nie od środka rozgrzany pręt. Uchwycona na zdjęciu kobieta dostrzegała coś poza obiektywem, poza fotografem, przypuszczalnie poza wszelkimi znanymi rzeczami tego świata, lecz widok ten nie był przeznaczony dla ludzkich oczu.

Coś w niej wydało się Teddy’emu niepokojąco znajome i nagle przypomniał sobie chłopaka z obozu, który nie chciał nic przełknąć, chociaż podtykali mu pod nos jedzenie. Po prostu siedział oparty o ścianę w kwietniowym słońcu z takim samym wyrazem oczu, aż opadły mu powieki i w końcu powiększył stos umarlaków piętrzący się na stacji kolejowej.

Chuck gwizdnął cicho.

- Mój Boże.

Cawley się zaciągnął.

- Urzekła pana jej uroda czy przeraziło szaleństwo w oczach?

- Jedno i drugie.

To spojrzenie, pomyślał Teddy. Nawet uwięzione na wieczność, w tej jednej chwili tchnęło takim cierpieniem, że miało się ochotę wskoczyć do zdjęcia i pocieszyć ją: „Nie ma czego się bać. Już wszystko w porządku, już w porządku. Ciiii”. Chciało się ją przytulić i trzymać, aż przestanie się trząść, i powtarzać, że wszystko będzie dobrze.

Otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł wysoki Murzyn w białym ubraniu, z włosami gęsto przetykanymi siwizną.

- Panie Ganton - odezwał się Cawley. - To szeryf Aule i szeryf Daniels, o których panu wspominałem.

Teddy i Chuck wstali i przywitali się z Gantonem. Teddy wyczuł z jego strony strach, miał wrażenie, że przybysz był mocno zmieszany, gdy podawał rękę stróżom prawa, jakby coś przeskrobał w szerokim świecie.

- Pan Ganton pracuje tutaj od siedemnastu lat. Jest przełożonym posługaczy. To właśnie on wczoraj w nocy odprowadził Rachel do jej pokoju. Co ma pan do powiedzenia szeryfom?

Ganton skrzyżował nogi w kostkach, oparł ręce o kolana i pochylił się trochę do przodu, wbijając wzrok w podłogę.

- O dziewiątej była grupa, a potem....

- To znaczy, sesja terapii grupowej prowadzona przez doktora Sheehana i pielęgniarkę, panią Marino - wtrącił Cawley.

Ganton odezwał się dopiero wówczas, kiedy nabrał pewności, że Cawley skończył.

- No właśnie. Grupa trwała do dziesiątej czy coś koło tego. Potem zaprowadziłem Rachel do pokoju. Weszła do środka. Zamknąłem drzwi kluczem od zewnątrz. W czasie ciszy nocnej robimy obchód co dwie godziny. Wracam o północy, zaglądam do środka, a jej łóżko jest puste. Myślę sobie, może śpi na podłodze. Oni lubią spać na podłodze. Otwieram drzwi...

- Kluczem, zgadza się, panie Ganton? - ponownie przerwał mu Cawley.

Ganton skinął doktorowi głową i zapatrzył się w swoje kolana.

- Jasne, otwieram kluczem, bo drzwi są zaryglowane. Wchodzę. Nigdzie nie widzę pani Rachel. Zamykam za sobą drzwi, sprawdzam okno i kratę. Zamek w kracie jest w porządku. - Wzruszył ramionami. - Wzywam komendanta.

Podniósł wzrok na Cawleya, który pokiwał mu głową z ojcowską aprobatą.

- Wasza kolej, panowie. Macie jakieś pytania?

Chuck potrząsnął głową.

Teddy oderwał wzrok od notatek.

- Panie Ganton, powiedział pan, że wszedł do pokoju i upewnił się, że pacjentki nie ma. Na czym to polegało?

- Proszę?

- Czy jest tam szafa? Miejsce pod łóżkiem, gdzie mogła się schować? - spytał Teddy.

- I jedno, i drugie.

- Sprawdził pan oba te miejsca?

- Tak jest.

- A drzwi nadal były otwarte?

- Proszę?

- Powiedział pan, że wszedł do pokoju, rozejrzał się i nigdzie nie znalazł pacjentki. Dopiero potem zamknął pan za sobą drzwi.

- Nie... To znaczy....

Teddy czekał cierpliwie, zaciągnął się papierosem, którego dostał od Cawleya. Różnił się od jego ulubionych chesterfieldów łagodnym, wyraźniejszym smakiem. Nawet dym miał inny zapach, niemal słodki.

- To zabrało mi wszystkiego pięć sekund, szeryfie - odparł Ganton. - Szafa jest bez drzwi. Zaglądam do niej, patrzę pod łóżko i zamykam drzwi. To mały pokoik, nie ma gdzie się schować.

- A pod ścianą? - powiedział Teddy. - Po prawej albo po lewej stronie drzwi?

- Gdzie tam. - Ganton potrząsnął głową i Teddy odniósł wrażenie, że spod spuszczonego wzroku i ugrzecznionej pozy rozmówcy po raz pierwszy wyjrzał gniew, jakby te przypuszczenia dotknęły Gantona do żywego.

- To raczej wykluczone - zwrócił się Cawley do Teddy’ego. - Wiem, do czego pan zmierza, szeryfie, ale kiedy zobaczy pan pokój, zrozumie pan, że pan Ganton musiałby być pod wpływem ogromnego stresu, żeby nie zauważyć pacjentki, gdyby ta przebywała gdziekolwiek w obrębie czterech ścian swego pokoju.

- Święta prawda - potwierdził Ganton, patrząc teraz Teddy’emu prosto w oczy.

Teddy domyślił się, że facet jest cholernie wrażliwy na punkcie etyki zawodowej, a on swoimi pytaniami głęboko go uraził, zranił jego dumę.

- Dziękuję, panie Ganton - powiedział Cawley. - Proszę wracać do swoich obowiązków.

Ganton wstał, jeszcze przez chwilę wpatrywał się w Teddy’ego, po czym odparł: - Do widzenia, panie doktorze - i wyszedł.

Przez minutę siedzieli w milczeniu, dopalając papierosy. Zgnietli niedopałki w popielniczkach i dopiero wtedy Chuck powiedział:

- Pora rzucić okiem na ten pokój, doktorze.
- Oczywiście - odrzekł Cawley i wyszedł zza biurka; w ręku trzymał pęk kluczy na kółku wielkości pokrywki do garnka. - Proszę za mną.

*

Pokoik był maleńki, drzwi otwierały się do środka na prawą stronę. Były ciężkie, stalowe, a zawiasy tak dobrze naoliwione, że pchnięte skrzydło drzwi uderzyło z hukiem o ścianę. Po lewej stronie, w pewnej odległości od drzwi, stała drewniana szafa; w środku wisiało kilka fartuchów i wiązanych w pasie spodni.

- No i nici z mojej teorii - przyznał Teddy.

Cawley skinął głową.

- Nie ma tu miejsca, żeby ukryć się przed wzrokiem stojącej w drzwiach osoby.

- Chyba że na suficie - odezwał się Chuck, a wszyscy troje podnieśli wzrok i nawet doktor zdobył się na uśmiech.

Cawley zamknął drzwi i Teddy naraz poczuł się jak w pułapce, osaczony. Wbrew swojej nazwie to była cela. W oknie umieszczonym nad wąskim łóżkiem tkwiły kraty. Pod ścianą po prawej stronie stała mała toaletka, goła betonowa podłoga i ściany pomalowane były na biało, jak przystało na tego rodzaju placówkę. Zamknięci we trójkę w tej klitce musieli uważać, żeby nie potrącić jeden drugiego.

- Kto jeszcze mógł mieć dostęp do tego pokoju? - spytał Teddy.

- O tak późnej porze? Nikt nie kręci się wtedy po oddziale bez powodu.

- Jasne. Ale kto mógł mieć dostęp?

- Oczywiście posługacze.

- A lekarze? - odezwał się Chuck.

- No i pielęgniarki.

- Lekarze nie mają kluczy do tego pokoju? - dociekał Teddy.

- Owszem, mają - odparł Cawley z lekką nutką rozdrażnienia w głosie. - Ale do dziesiątej wieczór lekarze powinni już się rozejść do swoich kwater.

- I zdać klucze?

- Tak.

- I jest to gdzieś udokumentowane? - spytał Teddy.

- Nie rozumiem.

- Zastanawia nas, doktorze - odezwał się Chuck - czy muszą się gdzieś podpisać, kiedy pobierają i zdają klucze.

- Naturalnie.

- I moglibyśmy zajrzeć do rejestru i sprawdzić wpisy z ubiegłej nocy? - powiedział Teddy.

- Tak, tak. Naturalnie.

- Rejestr zapewne przechowuje się w tym zakratowanym pomieszczeniu, które mijaliśmy na parterze? - dopytywał się Chuck. - Tym ze strażnikiem i mnóstwem kluczy?

Cawley potwierdził kiwnięciem głowy.

- A akta osobowe personelu? Pracowników medycznych, posługaczy i strażników? - wtrącił Teddy. - Będziemy musieli do nich zajrzeć.

Cawley łypnął na niego tak, jakby z twarzy Teddy’ego wzbił się rój rozwścieczonych gzów.

- Po co?

- Doktorze Cawley! Kobieta znika z zamkniętego na cztery spusty pokoju. Przepada jak kamień w wodzie na maleńkiej wyspie. Nie możemy wykluczyć, że ktoś jej w tym pomógł.

- Zastanowimy się, szeryfie - powiedział Cawley.

- Zastanowicie?

- Owszem, szeryfie. Muszę naradzić się z komendantem i kilkoma innymi pracownikami. Rozpatrzymy pańską prośbę, kierując się....

- To nie prośba, doktorze Cawley. Jesteśmy tu z rozkazu rządu federalnego. Z tej placówki zbiegł niebezpieczny więzień...

- Pacjent.

- Niebezpieczny pacjent - zgodził się Teddy, nie dając się wyprowadzić z równowagi. - Jeśli odmawia pan udzielenia pomocy szeryfom federalnym w ujęciu tego pacjenta, to niestety, tym samym... Chuck?

- Utrudnia pan pracę organów ścigania - dokończył Chuck.

Cawley posłał mu spojrzenie, które wyraźnie miało oznaczać, że nie spodziewał się po nim takiego zagrania.

- Cóż, mogę jedynie panów zapewnić - rzekł Cawley bezbarwnym głosem - że uczynię wszystko, co w mojej mocy, by uwzględnić wasze życzenie.

Teddy i Chuck spojrzeli po sobie, potem znów na niemal puste pomieszczenie. Pozwolili Cawleyowi trochę odsapnąć, gdyż zapewne nie przywykł do tego, że męczono go pytaniami wtedy, kiedy sobie tego wyraźnie nie życzył.

Teddy zajrzał do wąskiej szafy, popatrzył na trzy białe fartuchy, dwie pary białych pantofli.

- Ile par obuwia przysługuje pacjentowi?

- Dwie.

- Czyżby wydostała się stąd boso?

- Najwyraźniej. - Cawley poprawił krawat pod fartuchem lekarskim i wskazał leżącą na łóżku zapisaną kartkę. - Znaleźliśmy ją za toaletką. Nie mamy pojęcia, co oznacza. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby komuś udało się to rozszyfrować.

Teddy podniósł kartkę, odwrócił ją na drugą stronę, zobaczył tabelę do badania wzroku - stopniowo malejące litery ułożone w piramidę. Obrócił kartkę i pokazał Chuckowi.

Zasada Czterech

Ja Jestem 47

Oni To 80

+ Wy Jesteście 3

My Jesteśmy 4AleKim Jest 67?

Teddy nie miał nawet ochoty trzymać tej kartki w ręce, jej krawędzie łaskotały go nieprzyjemnie w palce.

- Niech skonam, jeśli coś z tego rozumiem - powiedział Chuck.

- Przyznam, że doszliśmy do podobnego wniosku - oświadczył Cawley, podchodząc do nich.

- Jest nas trzech - rzekł Teddy.

Chuck zerknął na kartkę.

- No i co?

- Możemy być tą trójką - powiedział. - Nas troje, tak jak stoimy teraz w tym pokoju.

Chuck pokręcił głową.

- W jaki sposób by to przewidziała?

Teddy wzruszył ramionami.

- To tylko domysł, nic więcej.

- Właśnie.

- Owszem, to tylko domysł - odezwał się Cawley - ale Rachel potrafi prowadzić błyskotliwe gry z otoczeniem. Jej urojenia - zwłaszcza te, które utrzymują ją w przekonaniu, że jej dzieci nadal żyją - to nader subtelne, a przy tym zawiłe konstrukcje. Dla ich podtrzymania Rachel ucieka się do wyszukanych zabiegów fabularnych, oplatając swoje życie całkowicie zmyślonym wątkiem.

Chuck powoli odwrócił głowę i popatrzył na Cawleya.

- Trzeba by być przynajmniej magistrem, żeby coś z tego zrozumieć, doktorze.

Cawley parsknął śmiechem.

- Niech pan przypomni sobie kłamstwa, jakie opowiadał pan rodzicom w dzieciństwie. Ich bogatą, złożoną tkankę. Zamiast ograniczać się do podania prostego zmyślonego powodu, dla którego poszedł pan na wagary czy zapomniał o swoich domowych obowiązkach, konfabuluje pan, nadaje faktom fantastyczną oprawę. Zgadza się?

Chuck po chwili zastanowienia skinął głową.

- Jasne - powiedział Teddy. - To samo robią przestępcy.

- Otóż to. Chodzi o to, aby zagmatwać. Oszołomić słuchacza, aż w końcu uwierzy, bardziej wyczerpany niż przekonany. Proszę teraz pomyśleć, że okłamuje pan samego siebie. Tak jest w przypadku Rachel. W ciągu tych czterech lat nawet nie przyjęła do wiadomości, że przebywa w szpitalu. W swoim mniemaniu wciąż mieszkała u siebie w Berkshire, a nas traktowała jak przychodzących do jej domu dostawców, mleczarzy, listonoszy. Opierała się rzeczywistości i siłą woli, niczym więcej, umacniała swoje mrzonki.

- Jak to możliwe, że prawda nigdy do niej nie dotarła? - zdziwił się Teddy. - Przecież była zamknięta w zakładzie dla obłąkanych. Jak mogła tego nie zauważyć?

- Och - odparł Cawley - w ten sposób dochodzimy do straszliwej i fascynującej prawdy o paranoicznych urojeniach, które są tworem fundamentalnie rozszczepionej jaźni. Jeśli, panowie, jesteście niezbicie przekonani, że tylko wy znacie prawdę, cała reszta siłą rzeczy kłamie. A jeśli wszyscy oprócz was kłamią...

- To każda prawda w ich ustach jest kłamstwem - dokończył Chuck.

Cawley zrobił z palców pistolet i strzelił na niby do Chucka.

- Zaczyna pan chwytać.

- Więc te liczby wiążą się jakoś z jej fantazjami? - spytał Teddy.

- Na pewno. Muszą coś oznaczać. W przypadku Rachel nie ma mowy o pustych czy błahych popisach. Jej umysł nie próżnował ani przez chwilę, ratując przed zawaleniem zamki z piasku, które tak pieczołowicie wznosiła. To - postukał palcem w tablicę badania wzroku - jest ta konstrukcja przelana na papier. Jestem święcie przekonany, że dzięki temu dowiemy się, co się z nią stało.

Przez chwilę Teddy odniósł wrażenie, że to pismo do niego przemawia, staje się czytelniejsze. Zwłaszcza pierwsze dwie liczby, „M” i „80”; miał uczucie, że błąkają się po zakamarkach jego umysłu, próbując przebić się do świadomości, niczym melodia piosenki, którą usiłuje sobie przypomnieć, kiedy w radiu nadają właśnie coś zupełnie innego. Najwyraźniejszą wskazówką było „47”. Miał to w zasięgu ręki. To było takie proste. To było...

I wtedy runęły wszelkie pomosty logiki wiodące ku rozwiązaniu, jego umysł wypełniła pustka i wszystko mu się wymknęło. Odłożył kartkę na łóżko.

- Zwariowała - powiedział Chuck.

- Co takiego? - zdziwił się Cawley

- To właśnie z nią się stało. Tak uważam.

- Co do tego raczej nie ma wątpliwości - skwitował Cawley.

4

Po wyjściu z pokoju stanęli na korytarzu. Pokój Rachel znajdował się po lewej stronie klatki schodowej, która dzieliła korytarz na dwie równe części.

- Innego zejścia z tego piętra nie ma? - spytał Teddy.

Cawley potwierdził kiwnięciem głowy.

- I żadnego włazu na dach? - upewnił się Chuck.

Cawley potrząsnął głową.

- Na dach można się dostać jedynie po schodach przeciwpożarowych. Są widoczne od południowej strony budynku. Dostępu do nich broni brama zamykana na klucz. Personel, oczywiście, ma do niej klucze, ale pacjenci nie. Żeby wyjść na dach, musiałaby zejść po schodach, wydostać się z budynku, otworzyć kluczem bramę i z powrotem wdrapać się na górę.

- Ale sprawdziliście dach?

- Jak wszystkie pomieszczenia na oddziale. Natychmiast. Gdy tylko stwierdzono jej zaginięcie.

Teddy wskazał posługacza siedzącego przy stoliku przed schodami.

- Rozumiem, że pracownicy pełnią tam dyżur przez całą dobę?

-Tak.

- Zatem zeszłej nocy ktoś miał to piętro na oku.

- Ganton we własnej osobie.

Podeszli do schodów.

- Więc... - odezwał się Chuck, patrząc pytająco na Teddy’ego, który uśmiechnął się zachęcająco. - Więc pani Solando wydostaje się z zamkniętego na klucz pokoju, potem idzie tymi schodami na dół.

Zeszli po schodach, mijając posługacza trzymającego straż na drugim piętrze.

- Przechodzi obok następnego posługacza - ciągnął Chuck - ale jak tego dokonuje, nie wiemy, może staje się niewidzialna. Idzie dalej schodami na dół i wychodzi na...

Pokonali ostatni odcinek schodów i mieli teraz przed sobą duże, otwarte pomieszczenie z kilkoma leżankami pod ścianami, składanym stołem i krzesłami pośrodku. Pomieszczenie skąpane było w białym świetle wpadającym do środka przez wykuszowe okna.

- Świetlicę - dokończył Cawley - w której pacjenci przebywają wieczorami. Tu odbywały się wczoraj zajęcia terapii grupowej. A przez tę arkadę, proszę spojrzeć, idzie się do stanowiska pielęgniarek. Po ogłoszeniu ciszy nocnej zbierają się tu posługacze. Mają zmywać podłogi, ale najczęściej przyłapujemy ich na grze w karty.

- A wczorajszej nocy?

- Podobno rżnęli w karty na całego, sami się przyznali. Siedmiu chłopa siedziało u stóp tych schodów i grało w pokera.

Chuck oparł ręce na biodrach i syknął przez zęby.

- Wychodzi na to, że znów staje się niewidzialna, przemyka się i kieruje na prawo albo na lewo.