Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy kiedykolwiek wyobrażaliście sobie życie w miejscu otoczonym oceanem? Czy udałoby się wam zapuścić korzenie w krajobrazie skalistym, jałowym i niegościnnym, smaganym deszczem przez lwią część roku? Czy potrafilibyście odnaleźć się w sąsiedztwie wszędobylskich owiec i w społeczeństwie wielkości małego miasteczka, gdzie presja społeczna potrafi dać w kość bardziej niż urząd skarbowy?
To miejsce istnieje naprawdę i leży na 62˚ szerokości geograficznej północnej. Jedni nazywają je domem, drudzy synonimem zesłania. Inni odnaleźli tu spokój, bezpieczną przystań, a może nawet siebie.
Ta książka to więcej niż subiektywny przewodnik turystyczny. To poniekąd instrukcja, jak przetrwać na północnym Atlantyku, ale przede wszystkim osobista – czasami zabawna, czasami nieco kontrowersyjna – opowieść o tym, jak się w takim miejscu zadomowić, a z czasem nawet zakochać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Książkę tę dedykuję wszystkim tym,
którzy, podobnie jak ja,
zostawili serce
na Wyspach Owczych
Prolog
Czy kiedykolwiek wyobrażaliście sobie życie w miejscu otoczonym oceanem? Miejscu, w którym porywisty wiatr ignoruje obecność człowieka i bezwzględnie pokazuje swoją niszczycielską siłę. Czy udałoby się Wam zapuścić korzenie w krajobrazie skalistym, jałowym i niegościnnym, smaganym deszczem przez lwią część roku? Jak znieślibyście sąsiedztwo wszędobylskich owiec, których milczenie nie jest już tylko literacką metaforą? Czy potrafilibyście odnaleźć swoje miejsce w społeczeństwie wielkości małego miasteczka, gdzie siła plotek i presja społeczna potrafią dać w kość bardziej niż urząd skarbowy? Czy umielibyście przetrwać, w obliczu konieczności złowienia ryby, zarżnięcia barana i upolowania grindwala? Te pytania nie są tylko myślową odyseją i eksperymentem twórczym. To miejsce istnieje naprawdę i leży na 62˚ szerokości geograficznej północnej. Jedni nazywają je domem, inni synonimem zesłania. Niektórzy przeklinają je za izolację, drożyznę i społeczne anachronizmy. Inni odnaleźli tu spokój, bezpieczną przystań, a może nawet siebie. Ja tymczasem zapraszam Was na opowieść o tym, jak można się w tym miejscu z powodzeniem zakotwiczyć, a z czasem nawet zakochać.
Viðareiði – widok na najwyższy przylądek Europy – Kunoyarnakkur.
Niniejsza książka nie jest bynajmniej przewodnikiem turystycznym, bo jeden taki już napisałam, na dodatek w doborowym towarzystwie. Tym razem w Wasze ręce oddaję tekst subiektywny, osobisty, momentami zabawny, chwilami kontrowersyjny. To poniekąd instrukcja, jak przetrwać na północnym Atlantyku – moja literacka gawęda o nawigowaniu w farerskiej rzeczywistości, jej meandrach oraz zawiłościach, których oswojenie wymaga czasu, wysiłku, a niekiedy nawet dekonstrukcji znanych schematów i paradygmatów. Zapraszam na podróż do innego świata, który, chociaż bywa duszny, przykry i klaustrofobiczny, nieustannie domaga się odkrywania.
Pisząc, nie chciałam stworzyć „Fareropedii”, ani też skonsolidować swojej wiedzy i przedstawić wszystkiego, co wiem o Wyspach Owczych, tyle że pod własnym szyldem. Moim celem było uzupełnienie dotychczasowych publikacji o osobiste spojrzenie na to uniwersum, podzielenie się doświadczeniami, zaproszenie do samodzielnej eksploracji tego unikatowego miejsca. To moja cegiełka, którą z dumą dokładam do prac poświęconym Wyspom Owczym. Być może książka ta trafi w ręce kogoś, kto na archipelagu mieszka bądź mieszkał, pracuje albo pracował, jest w związku z Farerem lub Farerką i moje subiektywne wrażenia nazwie bzdurami, przesadą, przekłamaniem. Zdaję sobie sprawę, że przedstawiam tu swój wycinek farerskiej rzeczywistości, dając tym samym czytelnikom prawo i przestrzeń do polemiki, niezgadzania się, nieutożsamiania z moimi obserwacjami, przeżyciami, a co za tym idzie – punktem widzenia. Wyspy Owcze nie są przecież tylko „moje”, toteż nie zawłaszczam ich i nie przyznaję sobie monopolu na prawdę objawioną. Przecież sama jestem zaledwie elektronem w farerskim wszechświecie, do którego niniejszym Was zapraszam.
Pierwsze kroki
„Jak ty się tu w ogóle znalazłaś?!”
Oto pierwsze pytanie, jakie zazwyczaj zadają mi nowo poznane osoby. Co więcej, z niepokojącą regularnością pytam samą siebie o to, jak doszło do tego, że zamieszkałam na północnym Atlantyku. Od mojego przyjazdu na Wyspy Owcze minęło już trochę czasu, część wspomnień nieco się zatarła, niemiłe momenty zapewne zostały wygładzone, a wcześniejsza epistemologia trochę uśpiona. Postanowiłam zacząć opowieść od korzeni i przedstawić moją historię, po pierwsze po to, żeby potencjalnych pytających odsyłać do niniejszego tekstu, a po drugie, aby z dystansu spojrzeć na moje początki na Wyspach Owczych.
O życiu na Północy fantazjowałam od wczesnego dzieciństwa, tyle, że wówczas widziałam swoją przyszłość na Islandii. Fascynacja ta była w moim przypadku poetycka, gwałtowna i irracjonalna. Zakochałam się w tym kraju w 1992 roku, czyli w czasach, kiedy o Islandii niewiele się słyszało, a liczba mieszkających tam Polaków nie przekraczała setki. Polskojęzyczne materiały na temat Islandii były towarem deficytowym, nie licząc encyklopedycznych i nie zawsze aktualnych ogólników. Przewodników czy albumów po polsku nie było wcale, więc pozostawało zadowalanie się zagranicznymi publikacjami, z których niewiele wówczas rozumiałam. Miałam np. kolekcję niemieckich przewodników po Islandii, które wertowałam z uporem maniaka, analizując zdjęcia, mapy i planując potencjalne trasy. Pewnego razu mój tata przywiózł z Niemiec mapę drogową Islandii, której detale potrafiły zająć mnie na wiele godzin. Moja dziecięca kartografia sprowadzała się do tego, że z pietyzmem analizowałam każdy centymetr kwadratowy papieru, zapamiętując najdrobniejsze nawet przysiółki. Już jako dziecko założyłam sobie, że gdy dorosnę, przeprowadzę się na Islandię, i plan ten zakotwiczył w mojej głowie dość poważnie, a jego wizja potrafiła dodać mi otuchy w czasie najrozmaitszych kryzysów okresu dorastania. W jednym z najczęściej przeglądanych przeze mnie niemieckich przewodników było zdjęcie panoramy Reykjaviku, zrobione z wieży kościoła Hallgrimskirkjan. W tłumie domów stłoczonych w centrum upatrzyłam sobie niewielki błękitny budynek. Jego kolor wyróżniał się na tle barwnej zabudowy, więc wyobraziłam sobie, że to będzie miejsce, w którym zamieszkam. Co prawda nigdy do tego nie doszło, jednak nie zapomnę chwili, kiedy stojąc na szczycie wieży Hallgrimskirkjan, zobaczyłam ów dom. Mój dom! Zmienił on co prawda odcień na nieco ciemniejszy, jednak sam fakt obcowania z „moim” rejkiawickim domem był niezwykle wzruszający, bo oto dziecięce wyobrażenie stało się ciałem. Niestety, Islandia to sen, który nigdy się nie spełnił, za to Wyspy Owcze okazały się niewymarzonym marzeniem.
W wyższych partiach gór śnieg zalega miesiącami.
Na farerskiej ziemi
26 maja 2008 roku wylądowałam na farerskiej wyspie Vágar, która, ze względu na działające tu lotnisko, uznawana jest za farerskie okno na świat. Bynajmniej nie przyjechałam na Wyspy Owcze turystycznie. Fróðskapasetur Føroya, czyli Farerski Uniwersytet w Tórshavn, przyznał mi niewielkie stypendium badawcze, w ramach którego miałam rozpracować i opisać populację miejscowych muzułmanów, co było zadaniem niemalże ekstremalnym. Problem stanowiło samo znalezienie potencjalnych uczestników badania, mimo to nie traciłam optymizmu i z zapałem podeszłam do tego studyjnego projektu. Poszwendałam się po kilku facebookowych grupach i forach internetowych, żeby znaleźć punkt zaczepienia. Na kilku z nich podałam się nawet za muzułmankę planującą przeprowadzkę na archipelag i w związku z tym poszukującą braci w wierze, ale ta manipulacja nie przyniosła zamierzonych rezultatów. Internetowy odzew samych muzułmanów był marny, za to udało mi się dotrzeć do paru pomocnych Farerów. Nie byli oni co prawda muzułmanami, ale rozpuścili wici, które dotarły do innych osób, znających farerskich muzułmanów. Tym sposobem, po przylocie na Wyspy miałam już w planie kilka umówionych wcześniej rozmów, a napotkani muzułmanie kierowali mnie do kolejnych. To była najprawdziwsza praca w terenie, która podobała mi się ze względu na reporterski sznyt.
Już sam lot na Wyspy Owcze był dla mnie pewnego rodzaju wydarzeniem. W samolocie farerskich linii lotniczych Atlantic Airways zauważyłam, że wielu pasażerów się zna. Wchodzeniu na pokład towarzyszyły luźne pogawędki, śmiech oraz (już na pokładzie) robienie na drutach, więc można było odnieść wrażenie, że to czarterowy lot dla zorganizowanej grupy znajomych, a nie zbieranina przypadkowych osób. Od tej zintegrowanej wspólnoty zagubieni turyści ewidentnie odstawali, wyróżniając się wodoodpornymi stylizacjami, gigantycznym sprzętem fotograficznym i rozbieganym wzrokiem. To na pokładzie Atlantic Airways po raz pierwszy usłyszałam melodię języka farerskiego, której nie potrafiłam jednoznacznie sklasyfikować. W pamięci zapisało mi się również pyszne jedzenie, serwowane przez dość wiekowe, jak na standardy linii lotniczych, stewardesy. Dużo emocji wzbudziło samo lądowanie, które do dnia dzisiejszego jest mnie w stanie zelektryzować przy złych warunkach atmosferycznych. Kilkukrotnie zdarzyło się, że z przyczyn pogodowych mój samolot był zawracany do Kopenhagi, Szkocji lub Norwegii, a raz, w 2012 roku, leciałam na archipelag aż czterdzieści osiem godzin, bo sztorm nie pozwalał wylądować przez dwa dni z rzędu.
Stary farerski budynek w Depil.
Tak oto, 26 maja 2008 roku, po raz pierwszy postawiłam stopę na farerskiej ziemi. Dzień był wspaniały, a słońce zalewało promieniami soczystą trawę. Przy starym terminalu pasażerskim, przypominającym rozmiarem osiedlowy supermarket, dumnie powiewała farerska flaga – Merkið, choć wtedy nie wiedziałam jeszcze, że tak właśnie się nazywa. Powietrze było świeże i przejrzyste, więc zaraz po wyjściu z samolotu moją uwagę przykuła widoczna w oddali wyspa Mykines. Nie miałam wówczas pojęcia, że oto moim oczom ukazało się królestwo maskonurów, ani że dekadę później bezrefleksyjnie zadepczą je żądni zdjęć turyści. Ta kumulacja widoków i wrażeń doprowadziła mnie do łez wzruszenia, pewnie dlatego, że tak właśnie wyobrażałam sobie pierwszy przyjazd na Islandię. I chociaż na Islandię dotarłam dopiero w 2012 roku, to przylot na Wyspy Owcze stanowił w jakimś sensie realizację tamtych dziecięcych marzeń. Tak czy inaczej, ten moment na długo zdeterminował mój stosunek do Wysp Owczych, chociaż nie wiedziałam jeszcze, że to dla mnie początek nowego życiowego rozdziału.
Małe-wielkie miasto
Zatrzymałam się na prawie miesiąc w stolicy Wysp Owczych – Tórshavn, w domu dla asystentów i badaczy uniwersyteckich na (nomen omen!) ĺslandsvegur, czyli ulicy Islandzkiej. Jako że miałam spędzić tam cały miesiąc, rodzinie i znajomym podałam mój stołeczny adres jako korespondencyjny. Któregoś dnia na stoliku w korytarzu czekała na mnie wakacyjna pocztówka od koleżanki. Na adres w Tórshavn otrzymałam pierwszy list! Ta prozaiczna na pozór sytuacja samoistnie zameldowała mnie na farerskich skałach. Po tygodniu poczułam również pewnego rodzaju przywiązanie do tutejszych sklepów, biblioteki, kawiarni. Zaczęłam wartościować poszczególne miejsca w stolicy, nabrałam do nich stosunku emocjonalnego i miałam określone preferencje. Poznałam również mnóstwo miejscowych, którzy wtedy podchodzili do przyjezdnych z większą niż teraz ciekawością. Chętnie opowiadali o swoim kraju, tradycjach i odniosłam wrażenie, że było im po prostu miło, iż ktoś z zagranicy zwrócił uwagę na ich niewielką ojczyznę. Farerzy z pewnością mają świadomość, że mieszkają w wyjątkowym miejscu, ale jednocześnie wiedzą, że miejsce to trudno zlokalizować na mapie i dlatego doceniają, iż cudzoziemcy poświęcają czas i pieniądze na jego odwiedzenie. Oczywiście, z czasem, zarówno turystów, jak i imigrantów zaczęło na wyspach przybywać, więc farerski entuzjazm względem obcokrajowców trochę oklapł – przecież z reguły nie pragniemy czegoś, co mamy w nadmiarze.
W czasie pierwszego pobytu nie rozpatrywałam Wysp Owczych jako miejsca na potencjalną emigrację. Owszem, czysto teoretycznie, zastanawiałam się, jak wyglądałoby moje życie tutaj, ale był to raczej eksperyment myślowy niż realne planowanie. Niemniej jednak, po raz kolejny okazało się, że życie to coś, co ci się przydarza, kiedy jesteś zajęty snuciem innych planów. W czasie pierwszego pobytu na archipelagu poznałam pewnego Farera. Miał na imię Magni i pochodził z Eysturoy. Podobnie jak wielu innych Wyspiarzy dużo czasu spędził na morzu i miał rodzinę z rozbudowanym drzewem genealogicznym. Trafiłam na niego za pośrednictwem Facebooka, gdzie zaoferował pomoc przy poszukiwaniach muzułmanów, a nasza korespondencja była właściwie przeciwieństwem randkowania przez internet. Spędziliśmy razem mnóstwo czasu podczas mojego pobytu na Wyspach Owczych, chociaż, szczerze mówiąc, nie sądziłam, że będzie z tego coś więcej. Jednak po powrocie do Polski dalej mieliśmy kontakt i odwiedzaliśmy się co parę miesięcy. Ostatecznie stwierdziliśmy, że takie ciągłe dojeżdżanie nie może przecież trwać w nieskończoność. Zrobiło się poważnie, trzeba było się zdeklarować i na coś zdecydować. Po długich dywagacjach, rozważaniu wszelkich „za” i „przeciw” padło na to, że to ja przeprowadzę się na Wyspy Owcze. W końcu znałam język duński, skończyłam studia licencjackie i poradziłabym sobie na archipelagu zapewne lepiej niż Farer bez wyższego wykształcenia i znajomości języka w Polsce.
Gdańsk – Syðrugøta
Na Wyspy Owcze odwiózł mnie wówczas kolega – Bartek, pożyczonym od rodziców samochodem. Auto zapakowaliśmy po dach, a droga wiodła przez północno-zachodnią Polskę, Niemcy i Danię. Na północy Jutlandii wsiedliśmy na „Norrønę”, która bezpiecznie dopłynęła z nami na pokładzie prosto do Tórshavn. Na miejscu czekała na nas niemiła niespodzianka – auto z polską rejestracją od razu zainteresowało celników, którzy wybebeszyli z niego wszystko w poszukiwaniu narkotyków. Narkotyków co prawda nie znaleźli, ale natrafili na kilka nadprogramowych paczek papierosów, których niepożądana obecność zaowocowała grzywną w wysokości 800 DKK. Nie było to najprzyjemniejsze powitanie, ale zaraz po opuszczeniu celnego hangaru dobry nastrój powrócił. Już pierwsze chwile na Wyspach Owczych oczarowały Bartka, który całą drogę na Eysturoy wyrażał zachwyt krajobrazami. Mnie natomiast towarzyszyło filmowe poczucie początku czegoś nowego, na pozór lepszego. Zresztą, w wieku dwudziestu trzech lat człowiek chyba w ogóle ma mniej obaw o wszystko, tym bardziej że przeprowadzałam się do opiekuńczego kraju nordyckiego, a nie do Afganistanu. Byłam raczej zaciekawiona, podekscytowana i do całego procesu podchodziłam zadaniowo. Poza tym nie byłam sama. Czułam wsparcie mojego wikinga oraz jego licznej rodziny.
Zatoka w Árnafjørður w letni wieczór.
Kluczową kwestią, która realnie napawała mnie niepokojem, była biurokracja i – jak się miało okazać – kobieca intuicja mnie nie zawiodła. Wyspy Owcze to przecież ani nie Unia Europejska, ani nie strefa Schengen, więc legalne mieszkanie i pracowanie tam wiąże się z uzyskaniem odpowiednich pozwoleń i wiz. Obecnie procedury te są uproszczone dla obywateli Unii, ale w 2009 roku farerska biurokracja niewiele różniła się od tej peerelowskiej. Poza tym można było odnieść wrażenie, że przepisy imigracyjne nie są do końca sprecyzowane, a wyszukiwane informacje wielokrotnie okazywały się sprzeczne lub nieaktualne.
Na Wyspach Owczych pośrednikiem w załatwianiu pozwoleń i wiz jest policja. Z racji znikomej przestępczości policjanci mają tam raczej zadania administracyjne – zajmują się na przykład wydawaniem paszportów, przyjmowaniem wniosków wizowych i pełnią funkcję oficjalnego łącznika z duńską metropolią. Mimo to komisariat komisariatowi nierówny, nawet jeśli dzieli je odległość trzydziestu kilometrów. I tak oto na komisariacie w Runavíku poinformowano mnie o konieczności wypełnienia formularza X, a na policji w Klaksvíku dowiedziałam się, że potrzebny jest formularz Y i dwa zdjęcia. Ostatecznie w urzędzie imigracyjnym w Tórshavn okazało się, że należało dostarczyć formularz Z, zdjęcia bynajmniej nie są konieczne, za to trzeba dołączyć ksero wszystkich stron paszportu. Czułam się jak alter ego Józefa K. Czas oczekiwania na jakąkolwiek odpowiedź z Danii wynosił kilka miesięcy i w tym czasie nie miałam prawa podjęcia pracy. Nie pozostawało mi nic innego, jak czekać w zawieszeniu na decyzję jakiegoś łaskawego duńskiego urzędnika, który zza kopenhaskiego biurka miał zadecydować o moim dalszym losie.
W oczekiwaniu na wizę, postanowiłam skupić się na szukaniu pracy. Jeszcze podczas pierwszego pobytu na Wyspach wielokrotnie słyszałam głosy, że na archipelagu brakuje ludzi wykształconych, więc mając nawet licencjat i znając duński, nie powinnam mieć większych trudności ze znalezieniem zatrudnienia. Rozsyłanie CV zaczęłam jeszcze w Polsce, jednak robiłam to trochę na ślepo. Nie znałam wówczas w ogóle farerskiego, dlatego wyszukiwałam po prostu wszystkie możliwe strony z końcówką „.fo”, a następnie na maila kontaktowego wysyłałam CV z listem motywacyjnym po duńsku. Na sto pięćdziesiąt wysłanych zgłoszeń dostałam w sumie trzy odpowiedzi – wszystkie odmowne. Poczułam wówczas lekki niepokój, jednak się nie poddałam. Zracjonalizowałam sobie, że widocznie trzeba być na miejscu, nawiązać kontakty, mieć lokalne referencje. W naiwności nie zdawałam sobie sprawy, w jak ogromnym stopniu farerskim rynkiem pracy rządzą znajomości i nepotyzm. Kwalifikacje przegrywają z koligacjami i więzami krwi, a lata doświadczeń nie mają szans w starciu z nieposzlakowaną reputacją wśród miejscowych. Ja, niestety, nie mogłam liczyć na szczególną protekcję, gdyż rodzina mojego absztyfikanta okazała się niezbyt wpływowa. Początkowo, jako osoba z wykształceniem filologicznym, widziałam się wyłącznie w jakiejś pracy biurowej – w myśl polskiego paradygmatu, że komuś z dyplomem nie przystoi ścielenie łóżek w hotelu, czy filetowanie ryb przy taśmociągu w przetwórni. Dzisiaj, na myśl o moich ówczesnych wyobrażeniach, uśmiecham się tylko do siebie z politowaniem. Zwłaszcza że (o ironio!) ścielenie łóżek turystom od kilku lat jest moją codziennością.
Opuszczona osada Múli na północy Borðoy.
Marzenia o pracy biurowej skończyły się równie szybko, jak przywiezione przeze mnie na Wyspy Owcze pieniądze. Wówczas dopadła mnie przysłowiowa „bida z nędzą” i byłam skazana na łaskę mojej farerskiej rodziny. Co prawda, finansowo wspierał mnie trochę tata, ale nie były to kwoty równe farerskim zarobkom i cenom. Stwierdziłam więc, że nie warto unosić się honorem – trzeba zacząć szukać jakiejś prostej pracy, dającej stały dochód. Zaczęłam wypytywać o możliwości sprzątania, pracy w przetwórni czy na legendarnym „zmywaku”, ale niestety, wszystkie te próby zakończyły się fiaskiem. Mimo to uznałam, że nie można tak szybko się poddawać i trzeba to po prostu przeczekać. Niestety, przed moimi nogami obaliła się kolejna kłoda. Miesiąc po moim przyjeździe, stopa bezrobocia na Wyspach Owczych przekroczyła 4%, a w takim przypadku prawo zakazuje zatrudniania cudzoziemców. Znalazłam się tym samym w potrzasku przepisów, nieznośnym impasie, co wywołało złość i poczucie bezradności. Wszystkie te frustracje wpływały też bezpośrednio na mój związek, więc sytuacja stawała się z każdym dniem coraz bardziej napięta. Ostatnim gwoździem do mojej imigracyjnej trumny była decyzja z Danii, która przyszła pocztą na początku grudnia. Wyrok: odmowa stałego pobytu i czternaście dni na opuszczenie Wysp Owczych. Ten dwustronicowy papierowy nekrolog oznaczał koniec mojego żywota w tym miejscu na Ziemi. Stosując się do decyzji urzędu imigracyjnego, wyjechałam z Wysp, by uniknąć ewentualnych konsekwencji prawnych. Pojechałam do Polski na święta Bożego Narodzenia, a w międzyczasie napisałam odwołanie. Niestety, kiedy wróciłam na Wyspy Owcze pod koniec stycznia 2010 roku, okazało się, że mój związek rozpadł się na dobre i pisma duńskich urzędników nie mają już większego znaczenia. Wszystko ponownie było w moich i tylko moich rękach. Wówczas nie zdecydowałam się na pozostanie na Wyspach Owczych. Wręcz przeciwnie – w pośpiechu pakowałam manatki, przełykając łzy rozczarowania. Ta nieudana próba emigracji była pomnikiem młodzieńczej naiwności. Postanowiłam szybko wziąć się w garść. Postarałam się o stypendium w Kopenhadze i wyjechałam na studia magisterskie do Danii, gdzie skupiłam się na nauce.
Farerskie owce to wdzięczne modelki. Zazwyczaj bez obaw spoglądają w obiektyw.
Jednak Wyspy Owcze towarzyszyły mi nawet tam. Przede wszystkim pisałam pracę magisterską o farerskim mikronacjonalizmie i jego obliczach w literaturze i malarstwie. Chodziłam również na zajęcia z języka farerskiego do słynnego autora kryminałów Jógvana Isaksena. Okazało się też, że kilkaset metrów od mojego domu znajduje się farerski kościół, do którego od czasu do czasu uczęszczałam. Farerskie macki zaczęły mnie oplatać ze wszystkich stron, a może to ja podświadomie dawałam się im opleść, by ponownie poczuć namiastkę raju utraconego. Wszystkie te farerskie koneksje ostatecznie wpłynęły na moje życie po tym, jak w Kopenhadze poznałam obecnego męża – Ivana – naturalizowanego Farerczyka, z pochodzenia Rosjanina. Tym samym Wyspy Owcze dały mi drugą szansę, którą wykorzystałam. W 2012 roku przeprowadziłam się do Klaksvíku, gdzie mieszkam do dziś. Moje początki na archipelagu nie były łatwe i w ostatecznym rozrachunku stwierdzam, że to nie ja wybrałam Wyspy Owcze, a Wyspy Owcze wybrały mnie. W niniejszej książce podzielę się z Wami moimi obserwacjami farerskiego życia, anegdotami i subiektywnymi odczuciami odnośnie do wyspiarskiej rzeczywistości. Wyspy Owcze to miejsce niezwykłe. To mikrokosmos, orbitujący wokół realnego świata. Ja już to wiem, Wy dowiecie się wkrótce.