Zabić Ptasidzioba - Aleksander Minkowski - ebook + książka

Zabić Ptasidzioba ebook

Aleksander Minkowski

0,0

Opis

Zacząłem pracować nad tą książką chyba z dziesięć lat temu. Lecieliśmy Lufthansą do Nowego Jorku, w iluminatorze zobaczyłem stadko przelatujących ludzi, jak na obrazie Chagalla: jakąś całującą się parę, staruszka z kozą na postronku, dwie baby rozplotkowane, dzieciaki kopiące szmaciankę. Nie zwrócili na nas uwagi. Przyszło mi wtedy do głowy, że też bym sobie polatał. Później, na Manhattanie, pokazałem żonie budynek przy Sto Trzynastej Ulicy, w którym mieszkałem, prowadząc seminarium na Uniwersytecie Columbia ćwierć wieku temu. Przyszło mi do głowy, by zapukać do swoich drzwi – kto tam teraz mieszka? Zapukałem. Otworzył mi… ja tamten, z roku 1972. Tak zaczęła się powieść, konfrontacyjna, baśniowo-realistyczna i pełna magii, jak u Chagalla. Dałem się ponieść fantazjom, grzebałem w przeszłości, opowiadałem nie kończącą się miłość i wpisywałem zdarzenia z teraźniejszości. Rzucałem. Wracałem. Wraz ze swoim młodszym antysobowtórem lewitowałem w czasoprzestrzeni. Nazwałem go Ptasidziób. Nigdy nie czytałem podobnej książki. Wątpiłem czy ją skończę. Ale udało się w końcu. Zabić Ptasidzioba jest w drukarni, ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa SIEDMIORÓG. A ja już przeżywam spotkanie z Wami. Aprobata czy potępienie? Maszynopis powieści przeczytało paru moich przyjaciół: tak sprzecznych opinii nie uzyskała dotychczas żadna z moich książek, a wydałem ich sporo. Żadna też nie była tak osobista, może z wyjątkiem "Grubego".

 

Aleksander Minkowski urodził się w Warszawie sześć lat przed wybuchem II wojny światowej. Jako dziecko przeżył dramatycznie naloty nazistowskich bombowców na stolicę Polski i ucieczkę z palącego się miasta. Kiedy okupowaną Polskę podzielili między sobą Sowieci i Niemcy, trafił wraz z rodzicami do strefy rosyjskiej. Stamtąd w 1940 roku, za odmowę przyjęcia sowieckiego obywatelstwa, zesłani zostali na Syberię. Imperium Stalina kojarzy mu się z indoktrynacją i głodem. Ludzie zjadali korę z drzew a dzieci w szkole, zamiast modlitwy, śpiewały hymn na cześć Ojca Narodów. Tam, jako dziecko, nabawił się gruźlicy. Po zakończeniu wojny, w r. 1946 pozwolono Minkowskim wrócić do kraju. Zamieszkali we Wrocławiu. Wygłodzony trzynastolatek rzucił się na jedzenie i roztył się monstrualnie, co dało mu poznać szydercze okrucieństwo rówieśników. Nabytych wtedy kompleksów nie wyzbył się do dziś. Maturę zdał we Wrocławiu a filologię ukończył na Uniwersytecie Warszawskim w 1957 roku. Miał już wtedy za sobą kilkuletnią pracę reportera i debiut literacki, zbiór opowiadań Błękitna miłość, którą skrytykowano za „czarnowidztwo” i zaliczono do tzw. czarnej literatury. Gdy cenzuralne kłopoty zaczęły coraz bardziej utrudniać publikowanie powieści dla dorosłych, Aleksander Minkowski zdecydował się pisać dla młodzieży. W Grubym, powieści autobiograficznej, opisał syberyjskie zesłanie z głodem jako dominantą. W 1969 roku udało mu się wyjechać do Ameryki. Pobyt miał trwać 3 tygodnie, a potrwał lata. Aleksander Minkowski został zatrudniony na nowojorskim Uniwersytecie Columbia, gdzie prowadził seminaria z literatury polskiej i rosyjskiej. Wykładał także w Hunter College. Przyjaźń ze studentami i coraz szersze kontakty towarzyskie stworzyły pisarzowi szanse głębszej konfrontacji wolnego świata ze światem totalitaryzmu. Wracał do Polski, gdzie miał rodzinę, i wyjeżdżał do Stanów na spotkania z licznymi przyjaciółmi. Powiada, że ma dwa domy na dwóch krańcach świata. Owocem tych peregrynacji i przemyśleń jest powieść Dolina Światła, umieszczona w kanonie polskich lektur gimnazjalnych, nawiązująca do Holocaustu w biografii jej bohatera i prezentująca „w pigułce” system totalitarny jakim rządzi się młodzież w tajemniczym sanatorium dla chorych na białaczkę. Aleksander Minkowski jest autorem kilkunastu powieści dla młodzieży i dorosłych oraz scenariuszy seriali telewizyjnych, m. in. Gruby, Szaleństwo Majki Skowron, Przyjaciele, Dyrektorzy, Układ krążenia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 612

Rok wydania: 2016

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZDZIAŁ 1

Samolot Lufthansy sunie nad Atlantykiem jak po sznurku, szumu silników prawie nie słychać. Jarzą się mdłe światełka, pasażerowie drzemią. L. śpi obok mnie, zwinięta w kłębuszek i opatulona pledem, z głową opartą na szarym nadmuchiwanym półkołnierzu. Na oczach jedwabna opaska, w uszach koreczki. Już niecałe dwie godziny lotu do Nowego Jorku.

Zasłonki w oknach samolotu są opuszczone. Unoszę moją i widzę za owalną szybką różowiejący błękit poranka. Słońce jeszcze nie wzeszło. Daleko w dole zielenieje ocean z rzadkimi kreseczkami statków.

Nie mogę już spać. Patrzę przez szybę na błękit, który z różowego robi się pomarańczowy. I widzę najpierw przelatującą parę: ona szczuplutka, z rozwianymi włosami, w staromodnej sukni do kostek, on w czerni, młodziutki, kruchy, biała koszula pod surdutem, pejsaty, w jarmułce. Lecą obok siebie, trzymając się za ręce, wpatrzeni sobie w oczy, a za nimi, nieco dalej i trochę niżej, baba z kozą na postronku. Potem dwaj starsi, też pejsaci, w czarnych kapeluszach z szerokimi rondami, gestykulują zawzięcie. Po nich chłop w kaszkiecie, z kosturem w ręce, z tobołem na plecach, a pod nim, nieoczekiwanie, zamiast bezkresnych wód, przytulone do siebie biało-niebieskie wieżyczki cerkiewne i chaty, wszystko przysypane poduchą śnieżną. Na końcu szybuje siwobrody starzec, w tałesie pod rozchełstanym chałatem, z grubą otwartą księgą, a wokół niego młodzieńcy, wychudli i bladzi, jakby wyposzczeni, w takich samych chałatach, spodniach do kolan i wysokich skarpetach. Trzymają się za ręce i galopują w tańcu wokół siwobrodego.

Stadko przelatuje tuż obok mego okna, mogę dokładnie się przyjrzeć. Dokąd lecą? Kto nie oddałby tuzina lat życia, aby to wiedzieć, poznać tajemnicę tajemnic? Nie widzą samolotu albo nie zwracają na nas uwagi. Co za różnica? Maleją z wolna, oddalając się, aż znikną w błękicie, który zaczyna jaśnieć coraz mocniej. To wschodzi słońce.

ROZDZIAŁ 2

Ranek jest słoneczny i chłodny, majowe powietrze pachnie morską bryzą i czymś jeszcze, ozonowo rześkim, czego nie uświadczysz nigdzie na świecie poza Manhattanem. Odcień imbiru z nutką magnolii, a może melancholii, z dodatkiem aromatu gnijących jesiennych liści, których brunatne okruszki dotrwały do teraz w szparach płyt chodnikowych. Wietrzyk od Hudson River ciągnie Sto Trzynastą Ulicą w poprzek Riverside Drive i Broadwayu, w stronę Amsterdam Avenue. Między Broadwayem i Amsterdamem moja Sto Trzynasta Ulica po lewej graniczy z Uniwersytetem Columbia, a po prawej jest przystrojona wąskimi kamieniczkami w kolonialnym stylu, z ażurem ganków, oraz secesyjnymi kamienicami z lat dwudziestych, wysokimi na osiem do dziesięciu pięter, o bramach z pociemniałego drewna, w półwieńcach ozdób z granitu, piaskowca albo marmuru, z mosiężnymi okuciami zawsze wyczyszczonymi do blasku. Obok bram i ganków stoją pojemniki, napełnione po brzegi worami śmieci, a przy nich stare, często antyczne meble, telewizory i radia, obrazy i książki, komputery i piekarniki, lodówki i pralki automatyczne, i licho wie co jeszcze, niepotrzebne, brudne, zakurzone. Musi być środa. We środy śmieciarze wywożą takie sprzęty i tylko wtedy wolno je wystawiać na ulicę. Tego dnia wczesnym rankiem na miasto wyruszają poszukiwacze skarbów. Kiedyś skompletowałem w ten sposób urządzenie swojego mieszkania przy Sto Trzynastej Ulicy: stylowe biurko, obrotowy fotel, białe regały ścienne, królewski tapczan, okrągły stolik z kompletem krzeseł, radio Sharp, dwie stojące lampy i sprawny czarno-biały telewizor w pękniętej obudowie.

Moja brama numer 520 wpada w ciemny brąz. Z obu stron strzegą jej dwaj granitowi tytani, ten z lewej ma nadkruszony nos. Masywny domofon, nie z ebonitu, ale jeszcze mosiężny, tabliczki z nazwiskami obok czarnych przycisków, niżej guziczki z cyframi. Ciekawe, kto teraz mieszka w suterenie na lewo, cztery schodki w dół. Czy zachowało się coś z tamtych mebli, na przykład dębowy stół kuchenny na lwich łapach albo owalne kryształowe lustro w przedpokoju, w złoconych ramach, wysokie od podłogi po sufit? Wariat ze mnie. Kto by trzymał takie rupiecie przez czterdzieści lat? Tutaj często zmieniają się lokatorzy. Mieszkania należą do uniwersytetu, są wynajmowane przyjezdnym stypendystom, młodym naukowcom na kontraktach. Kontrakty opiewają na rok, dwa, góra trzy lata. Potem wprowadza się kolejny rezydent.

Gdy zatrzymuję się przed bramą 520, moja pamięć automatycznie wyrzuca cztery cyfry: 1 – 9 – 3 – 3. To kod do bramy. Ileż razy musiał się zmienić od tamtego czasu?

Gwoli wspomnień sentymentalnych wciskam tamte cztery cyfry.

O dziwo brama się otwiera z metalicznym kliknięciem. Rozpoznaję tę tonację, pogłos fortepianowej struny, i robię parę kroków do przodu.

Półmroczny hol, wielkie żółtawe lustra wtopione w czarny marmur, żeliwna plecionka szybu windy obok szerokich schodów. Kamienne stopnie są zmatowiałe i wytarte. Odruchowo skręcam w lewo ku czterem schodkom prowadzącym do sutereny. Na drzwiach tabliczka z nieczytelnym napisem, a może tylko półmrok utrudnia odcyfrowanie. Zresztą, nie próbuję. Bez namysłu, jak we śnie, dwa razy naciskam dzwonek, pauza i jeszcze raz, krótko.

Słyszę kroki, są energiczne, lekkie, i zaraz drzwi otwierają się, bez pytania kto czy do kogo. W świetlistym prostokącie dostrzegam jedynie zarys sylwetki, jej cień, ponieważ źródło światła, ampla z mocną jarzeniówką, znajduje się w głębi pomieszczenia. To moja ampla. Po prawej, zauważam natychmiast, wisi moje stare lustro. Gospodarz widzi mnie dokładnie. Wyciąga rękę. Leciutki współczujący półuśmiech; no cóż, sam wiem, że nie wyglądam najlepiej, a jak miałbym wyglądać po siedemdziesiątce?

Uśmiecham się i ja. Próbuję wejść do środka, a on się cofa przyzwalająco. Idąc korytarzykiem do pokoju, zerkam w lewo i stwierdzam, że w kuchni wszystko jest na miejscu, stół na lwich łapach przykryty szafirową lakierowaną ceratą, na nim toster, wyżej zegar, na ścianie kolorowy afisz z wędlinami, które można kupić w A&A. Zazwyczaj kupowałem tam wędzoną szynkę z indyka, była niedroga i smaczna. W pokoju też bez zmian. Tapczan nakryty zieloną narzutą. Na biurku stosik rękopisów, studenckie prace do sprawdzenia. W kącie, obok barku z alkoholami, masywny, ciężki telewizor w ukośnie pękniętej obudowie i o niewielkim ekranie. Dziś już nie ma takich telewizorów. Ani telefonicznych szkatuł z tarczami do wykręcania. Znajomy fotel: głęboki, obity spłowiałym sinym pluszem, z zapadniętym siedziskiem i rzeźbionymi poręczami. Nawet ładny, ale bez jaśka nie należy na nim siadać, bo sprężyna rżnie w tyłek.

Biorę poduszkę i rozsiadam się wygodnie, zapatrzony w gospodarza. Wiem, że patrzę chciwie, może z akcentem politowania, a może z zawiścią. Facet jest po trzydziestce, ale wygląda młodziej. Średniego wzrostu, szczupły, prawie chudy, wysokie czoło z mocnymi już zakolami, ciut garbaty nos, bardzo niebieskie oczy. W zimnym świetle jarzeniówki jego cera bez zmarszczek wydaje się żółtawa. Zęby też są żółtawe od nikotyny. Na biurku, w sąsiedztwie papierów, widzę paczkę larków i popielniczkę z niedopałkami. Cuchną, lecz to mi nie przeszkadza, lubię palaczy, odkąd sam przestałem palić osiem lat temu.

− Co tak patrzysz? – pyta gospodarz.

– Nic się nie zmieniłeś – stwierdzam.

– Od kiedy?

– Co od kiedy?

Opieram dłonie na podłokietnikach, odpycham się lekko i unoszę nad fotelem. Zastygam w powietrzu na kilka sekund. Potem wolniutko opadam na poduszkę.

– Nie musisz błaznować – słyszę znajomy głos.

Obaj jesteśmy błaznami. Z tym człowiek się rodzi i taki umiera, choć rodzaj błazeństwa z biegiem czasu ulega w nim przemianom, subtelnieje i nabiera głębi, a ściślej – wieloznaczności z prawie niedostrzegalną nutką smutku. Bo i czym tu się bawić? Własną naiwnością, by nie powiedzieć głupotą? Słabościami innych? Kto postanowił, że słabość jest be, a siła cacy? Słabość rodzi się z wątpliwości, z niezgody na ostateczności, z obawy przed urażeniem myślących inaczej. Primum non nocere. Każdemu jego działeczka na tej ziemi, dwa metry na metr, żeby pomieścić się w opakowaniu. Teraz, po kremacji, opakowania są mniejsze – pucharki, szkatuły. Mieszczą lekko garstkę popiołu. Coś takiego zamówię sobie w testamencie, żeby nie wyobrażać sobie robaków w gnijącym mięsie. Co za paskudztwo. Popiół jest po stokroć estetyczniejszy. Błogosławieni marzyciele, szaleńcy. Niczego nie są w stanie zmienić, ale poszerzają nam horyzonty. Chcesz fruwać? Nie musisz mieć skrzydeł!

Słabość bywa heroiczna. Wymaga pokory, uczy rezygnowania, zmusza do kompromisów i dzięki temu nie dochodzi do wielu nieszczęść. Moc charakteru to radykalizm. Mocni milczą na torturach. Słaby na sam widok iskrzących elektrod wypapla wszystko. Po co ma skwierczeć, jeżeli współczesna technika przesłuchań za pomocą jednego zastrzyku skłania do wyznań najtwardszych twardzieli?

Profesor Sebastian nie był idiotą. U progu wielkiego odkrycia, które miało zaowocować Noblem, a wymagało jedynie nowoczesnego laboratorium w Massachusetts Institute of Technology, by dopracować szczegóły, otóż mój przyjaciel Sebastian, aby dostać paszport, po krótkim wahaniu zgodził się podpisać cyrograf o współpracy z tajnymi służbami swego kraju. No i co się stało? Nic się nie stało. Profesor Sebastian napisał dla służb kilka zdawkowych raportów, które nie wstrząsnęły światem, i dokonał odkrycia, które nim wstrząsnęło. Służby, rozczarowane raportami w postaci filozoficznych mikroesejów, skreśliły Sebastiana z ewidencji, ale w archiwach ślad pozostał i po latach go odkurzono, nadmuchano i wpędzono noblistę pod pręgierz. Profesor parsknął śmiechem, ponieważ dawno nie był w kraju. Potem zrozumiał, że to nie żart, że zamykają go w leprozorium, więc spakował manatki i opuścił ojczyznę na zawsze, przyjmując zaproszenie jednego ze sławnych uniwersytetów.

Mój młody gospodarz może wybrać wolność i pozostać na Columbii. Jest taka opcja. Ma przy tym prawo obrazić się na ojczyznę, ponieważ jego żonie i córkom nie pozwolono odwiedzić go w USA. Ojczyzna potrzebowała zakładniczek. I jest coś jeszcze, co zachęca do pozostania.

Ilana.

ROZDZIAŁ 3

Poznałeś ją w urzędzie pocztowym na Amsterdam Avenue, stała przed tobą w kolejce do okienka, gdzie przyjmowano paczki, i ściskała oburącz pakiet zaadresowany: Wrocław, Polska. Wysoka, szczupła, konopne wijące się włosy spięte w koński ogon. Dżinsowy żakiecik, sztruksowe czarne spodnie, skórzane sandały. „Pani jest Polką?” – rzuciłeś w przestrzeń półgłosem i zaraz pożałowałeś, ponieważ odwróciła się i spojrzała na ciebie pytająco, a ty nie wiedziałeś, co dalej powiedzieć. Oczy miała niebieskie jak niebo po wiosennej ulewie. Chyba była piękna, może tylko ładna, nie miałeś kobiety od paru miesięcy. I nie chciałeś mieć. Byłeś jeszcze wiernym mężem i nie szukałeś dodatkowych komplikacji. Żadnych kontaktów z Polonią, z emigrantami. Wiesz dlaczego. Więc byłeś zaskoczony, słysząc własny głos: „O, Polka. Z Wrocławia? Od dawna pani tutaj?”.

– A ty?

Już nie pani. Ilana, studentka medycyny na Columbii. Stryj multimilioner opłaca studia i pokój w akademiku. Drugi rok w Stanach, mnóstwo przyjaciół, fajni ludzie, zawsze naturalni, nie pozują, nie kłamią.

− A ty?

Nie lubiłeś mówić o sobie. Nie umiałeś. Suche fakty: seminarium dla studentów dziennikarstwa, dokument filmowy w krótkim metrażu, kontrakt na rok. Potem? Do kraju oczywiście. Tam? Pisanie: wiersze, reportaże, scenariusze filmowe. Nie od razu powiedziałeś Ilanie, że jesteś autorem krótkometrażowego filmiku Pół cudu, który obiegł świat, nie szczędząc ci obelg i nagród.

Dziewczyna (miała na imię Estera) cudem uciekła spod krematorium, gdzie żywcem palono jej ziomków. Ale w polu, już na wolności, dopadli ją chłopi i zarąbali siekierami. Cud ocalenia się nie dopełnił. Znalazłeś we wsi świadków, którzy opowiedzieli o tym, plecami do kamery. Mieli jakiś żal do tamtych, ale nie żeby twarze pokazać. Okrzyknięto ich kłamcami, a ciebie oszczercą przynależnym po części do tego samego plemienia obcych i z pewnością odpokutowałbyś za swój paszkwil, gdyby filmu ktoś nie przemycił na Zachód. Grand Prix na światowym festiwalu sprawiło, że państwowy dygnitariat zmienił optykę. Film z lekka pochwalono, powołano jakąś komisję, a tobie pozwolono przyjąć zaproszenie Columbii. Pod pewnym warunkiem.

– Co to za plemię obcych? – spyta Ilana. – Kosmici? Podobno wszyscy pochodzimy od kosmitów.

Odpowiesz, że każdą, no, może prawie każdą nację uwiarygodnia i spaja obca mniejszość. To taki liszaj, narośl pasożytnicza na organizmie narodu. Jej zewnętrzną strukturę łatwo rozpoznać – inny język, inna religia, inne obyczaje – gorzej z odpryskami, które wrastają w organizm, asymilują się, upodobniają do większości nawet wyglądem zewnętrznym. Ale i na tych są sposoby. Ważne, by większość trzymała się razem i była czujna.

– Komu przeszkadzają zasymilowani? – nie zrozumie Ilana.

– Są inni. Potrafią unosić się w powietrzu.

Wyjaśnisz, że kanon patriotycznej większości nakazuje ograniczone zaufanie. Idzie o chwilę próby. W obliczu próby z utajonych obcych wypełza ich prawdziwa natura – inność.

Taka jadowita inność, nie do zniesienia dla niektórych. Na wsi, gdzie kręciłeś swój film o Esterze, nagle poczułeś strach. Był to atak paniki na myśl, że trójka chłopów, którzy zarąbali dziewczynę, wywęszy w tobie domieszkę inności i się zaczai, by dokończyć dzieła. Truchlałeś z przerażenia, że poderżną ci gardło i zniszczą materiał filmowy. Nic takiego się nie stało. Zabójcy mogli być pewni, że świadkowie – ci plecami do kamery – nie wymienią ich nazwisk. Nie pożyliby długo. Wieś nie przebacza swoim zdrajcom.

Ilana słyszała o twoim filmiku, pokazywano go na trzynastym kanale, grubo po północy. To jedyny tu kanał niekomercyjny, bez reklam. Pokazano Pół cudu ukradkiem, ponieważ tutejsza publiczność też nie jest bezstronna. Kiedy w Europie sumienni wykonawcy rozkazu Wodza systematycznie mordowali ziomków Estery, trując ich gazami, paląc w piecach, żywcem zakopując w ziemi, Prezydent Stanów Zjednoczonych odmówił wymiany skazańców na wojskowe ciężarówki i wpuszczenia ocalałych niedobitków do USA, uzyskując na to poparcie Kongresu. Ameryka nie chciała mieć ich tylu u siebie. Mogliby, zdaniem ekspertów, „stanowić zagrożenie dla kraju”. Amerykańscy ziomkowie ziomków Estery też nie nalegali zbyt stanowczo, aby ratować współbraci przed męczeńską śmiercią. Uważali, że jest ich tutaj dosyć. Później będą się tłumaczyć, że nie wierzyli wtedy w ludobójstwo, i zostanie im to wybaczone.

Ilanie podobało się, że jesteś artystą. Ciebie ujmowała jej beztroska wesołość, srebrzysty śmiech z byle czego. Kiedy się śmiała, robiły jej się dwa dołeczki w policzkach i trzeci na podbródku. Oczy miała szelmowskie, bezczelne. Siedzieliście na sofie w holu biblioteki uniwersyteckiej, plecami do wielkiego malowidła ściennego przedstawiającego scenę z mitologii greckiej, mijali was studenci z plikami książek, nie zwracaliście na nich uwagi, zajęci sobą. Czarowałeś Ilanę opowieściami o Wrocławiu, za którym bardzo tęskniła. Ty już nie, bo od matury, którą tam zdawałeś w I Gimnazjum na Poniatowskiego, minęło sporo lat, sentyment jednak pozostał. Opowiadałeś Ilanie o tajemniczych podziemiach na Ostrowie Tumskim, które penetrowaliście z Kubą, nie bacząc na ostrzeżenia o minach. Jaki czternastolatek boi się min? Był rok 1947, wrocławskie ruiny jeszcze pachniały mokrą spalenizną, w lochach walała się rdzewiejąca niemiecka broń, zaśniedziała amunicja, przestrzelone hełmy. Raz natknęliście się na ludzki szkielet…

Ilana przytuliła się do ciebie, poczułeś, że drży, i sprawiło ci to przyjemność. Przykryłeś dłonią jej dłoń i bardzo ostrożnie splotłeś palce z jej palcami, gotów cofnąć rękę, gdyby palce Ilany pozostały nieruchome. Ale odpowiedziały uściskiem. Chciałeś ją pocałować, lecz nie zdobyłeś się jeszcze na odwagę. To stało się później i nie w bibliotece, a w jej pokoiku akademickim na siódmym piętrze.

A nim się stało, chodziłeś jak struty, nie wiedząc, co ze sobą począć, jak się uwolnić od opętania, które zawładnęło tobą niczym uczniakiem po raz pierwszy zadurzonym w koleżance z klasy. Najgorsze były noce. Przedtem bezsenne, z gonitwą myśli, tęsknotą za domem, bliskimi, lękiem przed kolejnym dniem w obcym, mało ci znanym języku, którego uczyłeś się gwałtownie, aby rozumieć, co do ciebie mówią studenci, w nerwach, że nie podołasz, ośmieszysz się, że cię wyleją z Columbii na zbity pysk. Teraz twoja bezsenność pełna była Ilany. Niby wszystko toczyło się normalnie, zajęcia ze studentami, sprawdzanie prac, szykowanie się do kolejnych wykładów. Jakby było was dwóch i ten drugi trwał w oszołomieniu, w oczarowaniu, nie przestając myśleć o lnianowłosej, słyszeć jej śmiechu, widzieć łobuzerskiego błysku w zielonych oczach. Ten pierwszy wściekał się na drugiego. Po cholerę komplikować sobie życie? Ubóstwiam córki, jestem przywiązany do żony, kocham je wszystkie, władze dobrze wiedziały, jak zapewnić mój powrót do kraju, nie dając im paszportów. Dygnitariat, nauczony bolesnym doświadczeniem ucieczek znanych osób oraz kompromitujących wypędzeń, zatrudnił psychologów, którzy opiniowali kandydatów na wyjazd zagraniczny. O mnie musieli napisać, że nie porzucę żony i córek. Fakt. A w takim razie nie powinienem ulegać oszołomieniu, bo co w zamian? Pierwsza zasada – poczucie obowiązku, odpowiedzialność za najbliższych. To dla nich, dla Agnieszki, Kai i Anny, żywię się tutaj kurczakami, ponieważ są najtańsze, i każdy zaoszczędzony dolar ślę do kraju, żeby Anna nie czuła się gorsza od zamożnych z domu koleżanek, a Agnieszkę i Kajkę stać było na kożuszki, bo zima blisko. Co powiedziałbym Ilanie? Że limit mojego uczucia nie wykroczy poza ten jeden rok i że nasz związek jest pozbawiony przyszłości? Że „żyjmy chwilą”? Że chciałbym, lecz nie zaproszę jej na kolację do West Endu, ponieważ kosztowałoby to kilkadziesiąt dolarów?

A jednak się stało.

Wieczór był duszny na Manhattanie, w pokoiku Ilany szumiał klimatyzator, z radia dobiegał zmysłowy, zachrypnięty głos Brendy Lee. Ukląkłeś. Patrząc prosto w niebieskie, zalęknione z nagła, szeroko otwarte oczy, wyszeptałeś, że kochasz, i zaraz dodałeś, że nie masz prawa. A jednak. Mimo to. Mimo wszystko. Ale niczego nie przyrzekasz. Więcej: nie jesteś wolny i tak zostanie. Niech ci powie, żebyś sobie poszedł, a odejdziesz. Nie będziesz jej narzucał miłości bez perspektyw.

– Mam odejść?

– No co ty, głuptasie. Umarłabym.

Kup książkę w pełnej wersji!

Projekt okładki

Artur Piątek

Redakcja

Barbara Żebrowska

Skład

Barbara Wieczorek

©Copyright by Siedmioróg

ISBN 978-83-7791-460-1

Wydawnictwo Siedmioróg

ul. Krakowska 90

50-427 Wrocław

www.siedmiorog.pl

Wrocław 2016