Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Trzyletnia dziewczynka znika bez śladu z domku letniskowego bogatych rodziców. Alarm przez całą noc był włączony, a okna i drzwi zamknięte. Śledczy nie odnajdują żadnych poszlak świadczących o porwaniu i podejrzewają, że dziecko nie żyje.
Doświadczona prawniczka, Joanna Chyłka, i jej początkujący podopieczny, Kordian Oryński, podejmują się obrony małżeństwa, któremu prokuratura stawia zarzut zabójstwa. Proces ma charakter poszlakowy, mimo to wszystko zdaje się wskazywać na winę rodziców – wszak gdy wyeliminuje się to, co niemożliwe, cokolwiek pozostanie, musi być prawdą…
Mało brakowało, a zamiast aktorką zostałabym prawnikiem. Czasami żałuję. Zwłaszcza jak czytam Zaginięcie Remigiusza Mroza! Intrygujące śledztwo i zajmujące rozgrywki na sali sądowej. Tu każdy w coś gra… a mnie na pocieszenie, że nie jestem prawnikiem, pozostaje nadzieja, że może kiedyś jakiegoś zagram…
Anna Mucha
To świetny kryminał, w którym bronią są słowa! (i paragrafy!).
Ginie dziewczynka, w trudnych do wyjaśnienia okolicznościach. Policja jest bezradna. Prokuratura oskarża rodziców o zabójstwo dziecka. W ich obronie staje Joanna Chyłka, niezwykle skuteczna pani adwokat. Ma przeciwko sobie wszystkich – policję, prokuraturę, sąd i własną kancelarię… Ale wie jedno: „Kto oskarża powinien mieć dowód”. I robi wszystko, by te dowody znaleźć. Nie interesuje jej wina czy niewinność swoich klientów, chce ich tylko bronić… ale czy aby na pewno?
Joanna jest bezwzględnie konsekwentna, zniewalająco błyskotliwa, czarująco wredna i nie przebiera w słowach… albo inaczej, przebiera tak by dobić i zmiażdżyć przeciwnika. Podoba mi się! I to bardzo!
Joanna Jodełka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 460
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Remigiusz Mróz, 2015
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2015
Redaktor prowadząca: Monika Długa
Redakcja: Karolina Borowiec
Korekta: Malwina Błażejczak
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2015
eISBN 978-83-7976-300-9
CZWARTASTRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
www.czwartastrona.pl
Qui accusare volunt, probationes habere debent
– „Kto chce oskarżać, powinien mieć dowód”.
Paremia prawnicza
Ani i Mai,
jeśli kiedyś postanowicie zostać prawniczkami,
przebijecie Chyłkę.
(Ale pamiętajcie, że wujek poleca Wam karierę pisarską).
Rozdział 1
1
Chyłka usłyszała gitarowe solo Iron Maiden i przez moment nie wiedziała, co się dzieje. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że dzwoni jej komórka. Prawniczka z trudem otworzyła oczy i powiodła wzrokiem po pokoju.
– Ja pierniczę... – mruknęła, dostrzegając wyświetlacz rozbłyskujący nad komodą. Podniosła się i natychmiast pożałowała, że zrobiła to tak szybko. Zatoczyła się w kierunku szafki, oparła o mebel i spojrzała na wyświetlacz.
Druga trzydzieści siedem w nocy.
Nieznany numer.
Westchnęła, nie spodziewając się niczego dobrego. Był piątek, ona ostatniego drinka wypiła raptem godzinę temu i wszyscy, którzy mogliby czegokolwiek od niej chcieć, doskonale o tym wiedzieli. Nie prowadziła obecnie żadnej sprawy, nie musiała być pod telefonem. Najpewniej jednak dzwonił właśnie jeden z klientów kancelarii Żelazny & McVay.
Szybko przeanalizowała swoje możliwości. Praktykowała prawo wystarczająco długo, by wiedzieć, że w wydychanym powietrzu ma niecałe pół promila. Formalnie nie był to jeszcze stan nietrzeźwości, a jedynie wskazujący na nietrzeźwość... w praktyce jednak tyle wystarczyło, by dobrze się bawiła, a potem zasnęła jak dziecko. W jej głosie z pewnością będzie pobrzmiewać echo tequili sunrise, ale z dwojga złego lepiej odebrać niż zignorować połączenie.
Odchrząknęła, a potem przesunęła palcem po wyświetlaczu.
– Tak? – zapytała.
– Aśka? – rozległ się kobiecy głos.
Zupełnie zdębiała. Każdy, z którym utrzymywała jakiekolwiek relacje, wiedział, by tak się do niej nie zwracać. Nawet listonosz niegdyś boleśnie się o tym przekonał. Do znudzenia podkreślała, że nie nazywa się Asianna ani Aśkanna.
– Kto mówi? – zapytała nieco bełkotliwie, ściągając brwi.
– Przepraszam, że dzwonię o tej porze... – rzuciła rozmówczyni łamiącym się głosem, jakby nie usłyszała pytania.
Chyłka nadal nie wiedziała, z kim ma do czynienia. Z pewnością jednak nie była to żadna z klientek firmy. Kury znoszące złote jaja poznawała w okamgnieniu.
– Obawiałam się, że zmieniłaś numer – dodała kobieta.
– Mhm – mruknęła Joanna, wodząc wzrokiem za paczką marlboro. Dopiero po chwili zreflektowała się, że nigdzie jej znajdzie. Zaklęła w duchu i sięgnęła po elektronicznego papierosa.
– Nie poznajesz? – spytała rozmówczyni.
– Nie bardzo.
– Chodziłyśmy razem do liceum, grałyśmy w jednej drużynie u trenera Gracki...
Kiedy kobieta zawiesiła głos, Joanna zrozumiała, z kim rozmawia. Usiadła na łóżku, lekko zgarbiona.
– Angelika.
– Tak – odparła z ulgą stara znajoma.
Chyłka zaciągnęła się imitacją marlboro, niedowierzając. Nie spodziewała się, że ta wywłoka kiedykolwiek do niej zadzwoni. A już z całą pewnością nie w środku nocy, po tylu latach.
– Dobrze cię słyszeć – powiedziała Angelika.
– Ciebie też.
– Mam nadzieję, że cię nie obudziłam.
– Skądże. Jeszcze nie ma trzeciej.
– To dobrze.
Joanna wywróciła oczami. Najwyraźniej pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
– Nigdy bym cię nie nękała, gdyby nie to, że...
– Potrzebujesz pomocy.
– To takie oczywiste?
– Inaczej byś do mnie nie dzwoniła, prawda?
– No tak... – potwierdziła kobieta i zamilkła.
Chyłka postanowiła wykorzystać niewygodną ciszę i wywinąć się z tej sprawy, zanim rozmówczyni się rozkręci na dobre.
– Słuchaj – podjęła. – Jestem teraz zawalona pozwami, ale znam kilku dobrych prawników. Zadzwoń rano, opowiesz mi, o co chodzi, a ja skontaktuję cię z...
– Nie chcę angażować nikogo innego.
Joanna zmarszczyła czoło.
– Bo? – bąknęła.
– Widziałam, jak prowadziłaś sprawę Langera. Ty i ten młody daliście wtedy wszystkim popalić.
Chyłka tak by tego nie określiła, ale nie miała zamiaru dyskutować. Być może w telewizji wszystko wyglądało inaczej.
– Mamy z Awitem problem i...
– Z czym?
Rozmówczyni przez moment milczała.
– Z Awitem. Moim mężem.
– Jest takie imię?
– Jezu, Chyłka... nic się nie zmieniłaś, prawda?
– Chyba nie.
– A ja, jak największa frajerka, dzwonię do ciebie w akcie pieprzonej desperacji i staram się kulturalnie do tego podejść.
– Przynajmniej się starałaś.
– Co?
– Nic, nieważne. Zadzwoń rano.
– Jeśli mnie spławisz, zapewniam cię, że twoi szefowie nie będą zadowoleni.
– Nigdy nie są.
Angelika znów zamilkła, a Chyłka odstawiła telefon od ucha i spojrzała na wyświetlacz. Właściwie powinna odłożyć. Nie było powodu, by pomagać starej znajomej.
A mimo to z jakiegoś powodu nie mogła zmusić się do tego, by zakończyć rozmowę. Nabrała tchu i wyprostowała się.
– Mów – powiedziała. – Jesteś o coś podejrzana?
– Nie... przynajmniej jeszcze nie. Ale śledczy zadają takie pytania, że już czuję się jak oskarżona.
Prawniczka podniosła się i ruszyła do kuchni. Jeśli miała wysłuchać, co ta flądra ma do powiedzenia, nie będzie tego robić o suchym pysku.
– Opowiadaj – ponagliła ją, otwierając butelkę tequili z czerwonym sombrero zamiast tradycyjnej nakrętki. – Wszystko, od początku do końca.
– Najpierw muszę cię zapewnić, że nie stracisz czasu... ani pieniędzy. Mamy ich więcej, niż moglibyśmy wydać.
– Okej – odparła dla porządku Chyłka. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewała się, by Angelika i jej mąż byli w stanie pokryć przeciętny rachunek pierwszego lepszego senior associate z Żelaznego & McVaya.
– Awit prowadzi firmę, która jest jednym z liderów branży TSL. Nie musisz obawiać się o finanse.
– TSL?
– Transport–spedycja–logistyka – wyjaśniła słabym głosem tamta. – Zapewnia szereg usług, od finansowania...
– I w czym tkwi problem? – ucięła Joanna.
– Nasza... nasza córka zaginęła przedwczoraj w nocy.
Chyłka dolała grenadyny do drinka i zamarła.
– Co? – zapytała.
– Nasza córka...
– Tak, słyszałam – rzuciła Joanna. – Chcesz mi powiedzieć, że twoje dziecko zniknęło, a ty pierniczysz mi o spedycji i logistyce?
– Ja... ja tylko...
– Mów, jak to się stało.
Chyłka usłyszała, z jakim trudem przychodziło rozmówczyni przełknięcie śliny. Zmitygowała się, że żadne osobliwe zachowania nie powinny jej dziwić. Może Angelika była jeszcze w szoku, może niedowierzała temu, co się wydarzyło... a może policja podejrzewała ją nie bez przyczyny.
– My... – zaczęła kobieta. – Położyliśmy ją spać przed dwudziestą... Aśka, ona ma dopiero trzy lata... jak ktokolwiek mógłby chcieć...
– Położyliście ją spać – weszła jej w słowo prawniczka. – Co dalej?
– Zamknęliśmy drzwi, potem wypiliśmy trochę wina, oglądaliśmy film... Przed snem włączyliśmy alarm. Rano już jej nie było.
Adwokat dolała soku pomarańczowego do szklanki, a potem pociągnęła łyk.
– Żadnych śladów włamania? – zapytała, choć już wiedziała, jaka będzie odpowiedź.
– Nie... i niczego nie słyszeliśmy. Obudziliśmy się rano, weszliśmy do pokoju i... nie było jej tam. – Na moment urwała, by się uspokoić. – Chyłka, oni postawią nam zarzuty.
Prawniczka skinęła głową.
– Nie wątpię – powiedziała. – Na ich miejscu zrobiłabym to z marszu.
– Weźmiesz to? Weźmiesz naszą sprawę?
– Potrzebuję szczegółów.
– Ale...
– Ale dawno bym się rozłączyła, gdybym nie zamierzała ci pomóc – ucięła.
Po tym, jak skończyły rozmawiać, Joanna odstawiła pustą szklaneczkę i poszła do sypialni. Wyciągnęła torbę podróżną, załadowała trochę ciuchów i kosmetyków, po czym stwierdziła, że jest gotowa. Gdyby robiła to na trzeźwo, pewnie zdążyłaby przed wyjściem pomyśleć o wielu innych rzeczach, które należało zabrać.
Ale gdyby była trzeźwa, w ogóle nie wzięłaby z góry przegranej sprawy.
2
Kordian Oryński obudził się, gdy tylko zadzwonił telefon. Jego kawalerka przy Emilii Plater była świetnie zlokalizowana – od siedziby kancelarii w Skylight dzieliło ją kilka kroków. Niestety, miała też koszmarną akustykę, przez co każdy najmniejszy dźwięk odbijał się w niej echem.
Kordian podniósł telefon i zobaczył, że dzwoni patronka. Pora była nietypowa, nawet jak na nią.
– Żelazny w końcu nas wywalił? – zapytał na powitanie.
– Jesteś trzeźwy?
– Co to za pytanie o trzeciej w nocy?
– Pytanie, na które muszę znać odpowiedz już.
– Jestem.
– Więc wsiadaj w taksówkę i przyjedź do mnie.
Kordian otworzył usta, ale nie zdobył się na żadną odpowiedź.
– I weź jakieś rzeczy na zmianę – dodała Chyłka.
– Ale... czy ty właśnie zaproponowałaś... no wiesz?
– Nie rób sobie żadnych nadziei, Zordon. Ruszamy w trasę koncertową.
– Co takiego?
– Słyszeli o naszych wyczynach nawet na dalekich północnych rubieżach. Wyjeżdżamy natychmiast, a ja potrzebuję kierowcy, bo chlapnęłam sobie jednego sunrise’a. Albo dwa.
– Ale...
– Albo trzy. Nie pamiętam.
– Tylko że...
– Pojedziesz iks piątką. Zawsze chciałeś to zrobić, nie? – wyterkotała. – Masz prawo jazdy?
– Znamy się od roku, a ty nie wiesz, czy mam prawo jazdy?
– Nie wiem też, jaki masz rozmiar bokserek. I daj Bóg, nigdy się nie dowiem. Zbierasz się, czy nie?
– T-tak, ale...
– Bierz rzeczy na tydzień, potem wrócimy po zapasy.
Oryński nabrał tchu i machinalnie powiódł wzrokiem za paczką papierosów. W zasięgu wzroku żadnej nie było, bo od tygodnia wraz z patronką trwali w mocnym postanowieniu, by wyrwać się ze szponów nałogu. Była to druga próba – pierwszą podjęli po sprawie Langera i wytrwali tylko parę miesięcy. Teraz byli dobrej myśli, bo miała im pomóc namiastka nikotynowej rozkoszy.
Na razie jednak nie sprawdzała się najlepiej. Oboje chodzili źli jak osy.
– Chyłka, mam teraz sprawę – powiedział. – Przestępstwo z przerobieniem dokumentu, na pewno słyszałaś, że...
– To nie przestępstwo, tylko marny występek. Szkoda twojego czasu.
– Szkoda czy nie szkoda, nie mogę ot tak...
– Rozmawiałam już z McVayem. Przydzielił sprawę komuś innemu.
Kordian uśmiechnął się do siebie, kręcąc głową. Mógł się tego spodziewać – kiedy patronka czegoś chciała, zazwyczaj to dostawała. Zasada ta sprawdzała się zarówno w kancelaryjnym świecie, jak i na salach sądowych. Oryński wiedział, że trudno było o lepszą nauczycielkę – przynajmniej jeśli ktoś zamierzał podszkolić się z wyrachowania i bezwzględności.
– Pakuj mandżur i wiśta wio! – dodała, a potem się rozłączyła.
Nie było sensu oddzwaniać i dyskutować. Kordian szybko uwinął się z pakowaniem, a kwadrans później jechał już do mieszkania Joanny. Jeśli w ich osobliwej relacji istniało coś, czego nigdy się nie spodziewał, było to prowadzenie należącego do Chyłki BMW X5. Najwyraźniej sprawa naprawdę była nagląca.
Joanna czekała na niego przed samochodem. Skinął jej głową, wrzucił torbę do przesadnie wielkiego bagażnika, a potem zasiadł za kierownicą. Energicznie zatarł ręce i poczuł na sobie ciężki wzrok Joanny.
– Słuchaj, Zordon – zaczęła. – Oboje wiemy, że to sytuacja niebezpieczna zarówno dla iks piątki, jak i dla ciebie. Dlatego zachowaj najwyższą ostrożność.
– W porządku.
Nacisnął guzik startu i rozległo się przyjemne mruczenie.
– Dokąd? – zapytał.
W odpowiedzi prawniczka wskazała na nawigację. Na wyświetlaczu widniał niepozorny cel podróży: „Droga gruntowa, Sajenek”. Nie zadając pytań, Kordian wbił wsteczny, a potem zaczął kierować się zgodnie z podpowiedziami wygłaszanymi przez robotyczny męski bas.
– Gosztyła to to nie jest – zauważył.
– Hm?
– Mogłabyś zmienić głos tego dziadostwa – wyjaśnił.
Spojrzała na niego, jakby ją uraził. Kordian najchętniej dowiedziałby się, w jaką sprawę został wciągnięty, ale przypuszczał, że patronka o wszystkim mu opowie, gdy uzna, że moment jest stosowny.
– To Zygmunt – odparła, jakby nic więcej nie musiała dodawać.
– Nie wiedziałem.
– Nie śledzisz moich wpisów na fejsie? Na bieżąco informuję tam o kolejnych mężczyznach w moim życiu. Zygmunt towarzyszy mi od dobrych dwóch miesięcy.
Może rzeczywiście wiedziałby o tym, gdyby nie to, że po głośnej sprawie Langera współpracowali ze sobą coraz rzadziej. Wprawdzie Chyłka nadal była jego patronką – i będzie nią jeszcze przez dwa lata – ale szefowie przydzielali go do innych prawników z działu procesowego. Czy z litigation, jak sami woleli to określać. Po prawdzie, Oryński przypuszczał, że sytuacja raczej się nie zmieni – tym bardziej zdziwił go telefon od patronki i wyjazd poza Warszawę na wspólną sprawę.
– Nie chcesz wiedzieć, dokąd jedziemy? – zapytała, moszcząc się na siedzeniu pasażera.
– Łudzę się jeszcze, że wszystko mi wytłumaczysz z własnej woli.
– Łudź się, a będzie ci dane – powiedziała, poprawiając pas. – Cholernie niewygodnie jest po tej stronie. Czuję się jak ksiądz w minarecie.
– Obawiam się, że ich tam nie wpuszczają.
– Tak jak mnie nie powinno być na tym siedzeniu – odparła pod nosem i machnęła ręką. – Jedziemy do domku letniskowego Szlezyngierów.
– Kogo?
– Nigdy nie słyszałeś o Awicie Szlezyngierze? Czytasz przecież te „Forbesy” i inne „Managery”.
Kordian znał to nazwisko, choć imienia chyba nigdy nie słyszał. Przez moment starał się przypisać je do konkretnego człowieka. W końcu jakaś zapadka w umyśle znalazła się na swoim miejscu i Oryński wyłowił z pamięci informacje na temat przedsiębiorcy.
– Masz na myśli tego magnata logistycznego?
– Brawo, Zordon – pochwaliła go. – Wiedziałam, że orientujesz się co nieco w biznesie.
Raz w miesiącu rzeczywiście kupował „Forbesa”, a czasem po drodze do Skylight zaopatrywał się też w „Dziennik Gazetę Prawną”. Zazwyczaj to drugie tylko kartkował przy kawie, ale nieraz rzucało mu się w oczy nazwisko, o którym wspomniała Chyłka. Szlezyngier w istocie był magnatem w swojej branży – z tego, co Oryński pamiętał, w tamtym roku obroty jego firmy przekroczyły milion złotych przychodu.
– Gdzie jest ten ich domek? – odezwał się po chwili.
– O to chcesz mnie zapytać?
– Na inne rzeczy przyjdzie pora. Na razie interesuje mnie, dokąd jedziemy.
– Tam, gdzie Zygmunt ci poleci.
– A konkretnie?
– Na Podlasie – odparła, wyciągając elektronicznego papierosa. Kordian zrobił to samo. – Kawałek na wschód od Augustowa.
– To chyba Mazury.
– Formalnie województwo podlaskie. Dla prawnika liczy się to, co w ustawie.
– No tak – mruknął, zaciągając się tak głęboko, że czerwona dioda na końcu papierosa poinformowała, iż na moment urządzenie się zablokowało.
– Domek Szlezyngierów leży przy jakimś niewielkim jeziorze. Sajenko.
– Zaczyna się upiornie.
– I tak też najwyraźniej się kończy – powiedziała Chyłka, ruchem ręki sugerując mu, by wyprzedził jadące przed nimi auto. – Ich dziecko zniknęło w środku nocy.
– Porwanie?
– Tylko jeśli weźmiesz pod uwagę, że mógł to zrobić ktoś ze zdolnością do teleportacji.
– Hę?
– Chata była zamknięta na cztery spusty, a alarm włączony.
Oryński obrócił się do patronki i posłał jej długie spojrzenie.
– Co się gapisz? – zapytała. – Uważaj na drogę.
– Wyciągasz mnie na drugi koniec Polski, żeby bronić winnych ludzi?
– Nie wyjeżdżaj mi z winą. Jakie to ma znaczenie?
Nie odpowiedział, lepiej było rzeczywiście skupić się na jeździe. Joanna miała rację, mówiąc, że to dla niego sytuacja zagrożenia – jeden niewłaściwy ruch kierownicą mógł sprawić, że załatwi sobie wielogodzinne kazanie. To samo stałoby się, gdyby zaczął dyskutować o winie klienta.
– Ten alarm można łatwo sprawdzić – oznajmił.
– Wiem. Z samego rana wybierzemy się do agencji ochrony, z której korzystają Szlezyngierowie.
– Znasz ich?
– A bo co? – odburknęła. – Nie mogę wziąć sprawy z dobroci serca? Albo ze względów finansowych?
– Kasy masz wystarczająco, w przeciwieństwie do tego pierwszego.
Posłała mu wymuszony uśmiech, a potem znów poprawiła się na fotelu. Tym razem szarpnęła pas na tyle mocno, że się zablokował.
– Znam żonę – powiedziała po chwili. – Chodziłam z nią do liceum. Wyjątkowa kokota.
– Kto?
– Fleciara, Zordon. Muszę ci kiedyś dać jakiś słownik.
Potrząsnął głową.
– Podebrała ci chłopaka na studiach?
– Mnie? Proszę cię! – prychnęła Chyłka, w końcu odpinając pas i krzyżując nogi na siedzisku. – Ja podebrałam jej, ale bynajmniej nie przyjęła tego z godnością. I były to czasy licealne. Miałyśmy kilka zatargów, nic, o czym warto wspominać.
– Więc dlaczego wzięłaś tę sprawę?
– Jej dziecko zniknęło. Co miałam zrobić?
– Na przykład odmówić. Będzie z tego niezły syf.
– Niezły syf to też niezły rozgłos.
Kordian uśmiechnął się i pokręcił głową.
– I tym sposobem dotarliśmy do clou problemu – skwitował.
Przez moment dopuszczał możliwość, że patronka zdecydowała się pomóc przez wzgląd na stare czasy, ale powinien od razu się zorientować, w czym rzecz. Sprawa najwyraźniej nie zdążyła jeszcze trafić do mediów, jednak kiedy tylko tak się stanie, będzie miała zasięg ogólnopolski. Wszyscy z zaciekawieniem będą obserwować upadek znanego biznesmena, który najprawdopodobniej jest odpowiedzialny za zniknięcie dziecka.
Oryński zjechał z Armii Krajowej na ósemkę prowadzącą do Marek, a potem dodał gazu.
– Powoli – rzuciła pasażerka. – Za chwilę jest fotoradar, a ja nie będę miała problemu ze wskazaniem organom ściągania danych kierowcy. Sprawa będzie oczywista, krótka i bolesna dla ciebie.
– Tak jak ta ze Szlezyngierami.
– Na razie nic nie wiemy – zaoponowała Joanna, chowając e-papierosa do kieszeni żakietu.
– Wiemy, że pozbyli się własnego dziecka.
– Jak? – zapytała spokojnie. – Zdematerializowali je?
Spojrzał na nią i uniósł brwi. To było dobre pytanie. Poszukiwanie odpowiedzi mogło sprawić, że ta podroż nie okaże się całkowitą stratą czasu.
– Obok jest jezioro, tak? – podsunął Kordian.
– Zapewne już dokładnie przeszukane przez nurków.
– I mazurskie lasy?
– Podlaskie.
– Ustalmy może, że to Suwalszczyzna?
– Niech będzie – zgodziła się Joanna. – W każdym razie okolicę przez dwie doby przetrzepano wzdłuż i wszerz.
– I nie znaleźli kompletnie niczego?
– Null, zero, nada, próżnia absolutna. Ktokolwiek zabrał tę dziewczynkę lub jej ciało z domu, wiedział doskonale, co robi.
3
Chyłka nawet nie zorientowała się, kiedy zasnęła. Zawieszenie iks piątki pozwoliło jej przespać całą, niemal czterogodzinną podróż – nie obudziła się nawet, gdy Oryński poprowadził BMW wertepami przez obrzeża Augustowa.
Kilka kilometrów od miasta, nieopodal pięciu czy sześciu jezior, znajdował się cały szereg gospodarstw agroturystycznych. Nie przeszkadzały sobie – miejsca było tutaj w bród. Większość terenów wokół wciąż stanowiły dziewicze nieprzeniknione bory i otoczone torfowiskami jeziora. Nad jednym z nich Szlezyngierowie kupili kawałek ziemi, a potem postawili na nim domek letniskowy. Chyłka powiedziałaby, że stał na uboczu, ale byłoby to gigantyczne niedomówienie. Wszystko tutaj było na uboczu.
Wyszła z samochodu i przeciągnęła się, patrząc na niezbyt okazały budynek. Jak na magnata branży TSL, Awit przesadnie się nie postarał. Jednokondygnacyjny dom z poddaszem użytkowym był pomalowany na biało, a z werandy biegła ścieżka ku małemu drewnianemu molu nad jeziorem.
Minęła siódma rano, słońce wstało półtorej godziny temu. Mieszkańcy domku letniskowego czekali na schodach. Angelika uniosła rękę, uśmiechając się blado, Szlezyngier skinął prawnikom głową. Wyglądali jak dwa chodzące nieszczęścia.
– Dobrze cię widzieć, Aśka – odezwała się blondynka o sztucznych ustach i nie mniej sztucznym biuście, po czym uściskała Chyłkę.
Prawniczka skrzywiła się, ale poklepała starą znajomą po plecach.
– Ciebie też.
– Jak minęła wam podróż? – zapytał Awit, wyciągając rękę do Oryńskiego.
– Dobrze, choć dotrzeć tu niełatwo – odparł aplikant.
Szlezyngier potwierdził powolnym ruchem głowy. Nie przypominał rekina biznesu, którego Kordian widywał w gazetach. Miał przygaszony wzrok, rozwichrzone włosy i wymiętą koszulę.
– Zależało nam na tym, by mieć swoje sanktuarium na odludziu – wyjaśnił gospodarz. – Panuje tu absolutna cisza i spokój, nikt przypadkowy nigdy się do nas nie przypałęta.
– Więc po co ten alarm? – wtrąciła Chyłka, wskazując na logo firmy ochroniarskiej na szybie.
– Dla komfortu psychicznego... Nigdy nie sądziliśmy, że... – Awit zawiesił głos i spojrzał na żonę. Natychmiast znalazła się przy nim i pozwoliła, by otoczył ją ramieniem. Wyglądało to raczej na teatralny gest, choć Joanna widziała jak na dłoni, że oboje nie przespali nocy. Mieli mocno podkrążone i przekrwione oczy, a cerę bladą jak trupy.
– Wejdźmy do środka – zaproponował Szlezyngier.
Chyłka i Oryński wzięli swoje torby i przekroczyli próg. Budynek z zewnątrz być może nie wyglądał okazale, ale wnętrze nie pozostawiało wątpliwości, że mieszkają tu bogacze. Podłoga była pokryta jasnym drewnem, kino domowe robiło wrażenie kina bynajmniej nie domowego, a kuchnia przywodziła na myśl kokpit samolotu. Było tu wszystko, czego kulinarna dusza mogłaby zapragnąć.
– Przygotowaliśmy dla was pokój na poddaszu – powiedziała Angelika. – Wybaczcie, ale nie mamy więcej miejsca... nigdy nie spodziewaliśmy się, że będzie tu nas więcej niż trójka. A pokój Nikolci nadal jest otaśmowany przez policję...
– W porządku – odparła Chyłka. – Zordon pośpi na schodach. I tak wygląda jak Quasimodo.
Nikt się nie uśmiechnął. Aplikant rzucił jej nieprzychylne spojrzenie, ale Joanna zignorowała je i szybko ruszyła w górę ze swoją torbą.
Złożyli bagaże w niewielkiej klitce na strychu i rozejrzeli się po swoim terenowym centrum dowodzenia. Poddasze było nader doświetlone – trzy okna dachowe w każdym pomieszczeniu sprawiały, że nawet pod wieczór musiało tu być widno. Normalnie oznaczałoby to iście piekielne temperatury podczas dnia, ale dom Szlezyngierów najwyraźniej był klimatyzowany.
– Co sądzisz? – zapytał Oryński.
– Że wyglądają na porządnie przybitych.
Obrócił się do niej.
– I co w związku z tym?
– Nic. Po prostu będą robić dobre wrażenie przed kamerami.
– Więc naprawdę zamierzasz ściągnąć tu media?
Nie odpowiedziała, uznając, że nie będzie mówić rzeczy oczywistych.
– Może nie widziałaś tych samych ludzi, których ja właśnie zobaczyłem? – drążył Kordian. – Pierwsza lepsza lokalna gazeta zje ich żywcem.
– Szlezyngier jest zaprawiony w medialnych bojach – bąknęła. – Poza tym dziennikarze i tak szybko zwęszą sensację. Jeśli to my pierwsi pójdziemy do nich, być może nie odgryzą ręki, która ich karmi.
– No nie wiem.
– Zdaj się na mnie – powiedziała, a potem ruszyła schodami w dół.
Zeszli do salonu, gdzie Angelika czekała na nich z dwoma kubkami kawy. Półlitrowymi, co niebywale Chyłkę ucieszyło. Wzięła jeden dla siebie, po czym usiadła na kanapie i dobyła elektronicznego papierosa. Reszta towarzystwa również zajęła miejsca.
– Dobra – podjęła Joanna. – Na początek potrzebuję jednej informacji. Okna dachowe.
– Co z nimi? – zapytał Oryński.
– Nie ma tam alarmu, prawda?
Szlezyngier spojrzał uważnie na adwokat i powoli skinął głową.
– Nie ma – potwierdził. – Czujniki są tylko w tych na dole. Górne i tak zasłaniamy roletami zewnętrznymi, żeby dom się nie nagrzewał.
Standardowa sytuacja. Tylko nieliczni zakładali alarm także na poddaszach – w końcu trudno wynieść przez okno dachowe pięćdziesięciocalowy telewizor. Podobnie problematyczne byłoby porwanie dziecka tym sposobem. Choć nie niemożliwe.
– Więc teoretycznie ktoś mógł wejść i wyjść, nie włączając alarmu? – zapytał Kordian.
– Tak. Na zewnątrz są tylko czujniki ruchu od oświetlenia. Żadnego monitoringu, żadnych alarmów.
– Policja o tym wie? – spytał Oryński.
Małżeństwo zgodnie potaknęło.
– Wokół domu nie znaleziono jednak żadnych śladów – dodała Angelika. – Gdyby Nikolcię porwano, drabina zostawiłaby odcisk w ziemi... nie mówiąc już o śladach opon czy stóp...
– Odnaleziono tylko wasze?
– Tak – potwierdził Awit. – A agencja ochrony potwierdza, że nikt nie wyłączał alarmu, był aktywny przez całą noc.
Przez moment panowało milczenie. Słychać było tylko syk elektronicznego papierosa.
– Zdajemy sobie sprawę, jak to wszystko wygląda... – podjęła Angelika.
Chyłka pokręciła głową z obojętnością.
– Nie ma znaczenia, jak wygląda – powiedziała. – Liczy się to, jak będzie wyglądało w oczach sądu.
– Nie obchodzi cię...
– Czy odpowiadacie za zniknięcie własnej córki? Nie, mam to w dupie.
Spojrzała na nich badawczo, a potem schowała papierosa do kieszeni żakietu. Miała dość tego elektronicznego szajsu, ale postanowienie to postanowienie. Być może byłoby łatwiej je złamać, gdyby nie to, że wiązało się z pewnym wyzwaniem. Tydzień temu założyła się z Zordonem o to, kto dłużej wytrzyma. Jeśli przegra, będzie musiała zmienić dzwonek w telefonie – gitarowa solówka z Afraid To ShootStrangers ustąpi miejsca jakimś bzdurnym rytmom Willa Smitha.
Szlezyngierowie patrzyli na nią jak na dziką, czekając, aż rozwinie myśl. Joanna jednak uznała, że powiedziała im wszystko, co powinni wiedzieć.
– Ogłady ci nie brakuje – odezwał się po chwili Awit. – Ale żona mnie uprzedzała.
– Nie wątpię.
Biznesmen podniósł się z kanapy i spojrzał na Joannę.
– Chcę cię jednak zapewnić, że prędzej poderżnę sobie gardło, niż pozwolę, żeby broniła nas osoba, która wątpi w naszą niewinność.
Chyłka zaklęła w duchu. Każdy klient – nawet ten winny jak ocet – odczuwał przymus, by przekonać obrońcę o swojej niewinności. Było to bzdurne podejście, ale z jakiegoś powodu kultywowane na całym świecie. Dopiero doświadczeni recydywiści podchodzili do sprawy szczerze. Zdarzali się też oczywiście tacy jak Awit. Stawiali ultimatum, licząc na to, że jeśli ich prawnik uzna ich za niewinnych, zostaną rozgrzeszeni.
Przez moment Szlezyngier i Chyłka krzyżowali spojrzenia. Potem adwokat powoli wstała.
– Nie pracuję w taki sposób – powiedziała. – Skupiam się na obronie, a nie na tym, co zaszło naprawdę.
Awit spojrzał bezradnie na żonę. Ta odpowiedziała mu wzruszeniem ramion.
– Jeśli chcesz sensacji, idziesz do dziennikarzy – dodała Joanna. – Chcesz skazania, idziesz do prokuratora. Chcesz obrony, idziesz do mnie.
– A do kogo mam się zgłosić po prawdę?
– Nie wiem.
Szlezyngier przeczesał ręką włosy.
– W takim razie nie widzę naszej dalszej współpracy – oznajmił.
– Awit...
– Nie – zaoponował, gromiąc wzrokiem małżonkę. – Nie pozwolę, żeby opluwał nas własny obrońca.
– Lepiej się do tego przyzwyczaj – poradziła Chyłka, zbliżając się o krok. – Od teraz każdy będzie na was pluł. Od mieszkańców okolicznych wsi, przez dziennikarzy, aż po oskarżycieli. Kwestią czasu jest, nim dla rodziny też staniecie się personae non gratae. Wszyscy po kolei się was wyrzekną, bo dowody nie obciążają nikogo innego, jak właśnie was.
– Jakie dowody? – zaprotestował Szlezyngier. – Nie ma tu żadnych śladów, niczego, co mogłoby wskazywać na przestępstwo. Do cholery, w ogóle nie ma śladu po naszej córce!
– Otóż to.
– Nie można nikogo oskarżyć bez dowodu – dodał Awit.
Chyłka obróciła się do aplikanta.
– Zordon, kolokwium.
– Słucham? – zapytał skonsternowany.
– Jak to idzie po łacinie?
– Musimy to teraz...
– Tak.
– Qui accusare volunt, probationes habere debent – odbąknął.
– Piękna sentencja, która ma tyle wspólnego z prawdą, ile stwierdzenie, że Kim Dzong Un naprawdę jest słońcem narodu – podsumowała Joanna. – A teraz opuszczamy ten lokal.
Kordian spojrzał na niedopitą kawę. Szlezyngierowie wyglądali tak, jakby nie do końca rozumieli, co się dzieje. Cóż, przyzwyczają się, uznała w duchu Chyłka.
– Schneller, aplikancie – dodała, ruszając w kierunku drzwi.
– Myślałem, że...
– Odpoczynek ci chodził po głowie? – zadrwiła. – A co ty jesteś, Dalajlama, żeby medytować? Prawnik jest od działania, a imitacja prawnika od pomagania mu w tym. Więc wstawaj i pomagaj.
Oryński niechętnie podniósł się z miejsca.
– Myślałem, że zażyjemy trochę snu – odburknął. – Prowadziłem pół nocy.
– Sen? Co to takiego?
– Chyłka...
– Masz na myśli ten moment, kiedy mrugam? – zapytała, a potem ponagliła go ruchem ręki i przeszła przez próg. Na odchodnym rzuciła jeszcze gospodarzom, by nie rozmawiali z policją pod jej nieobecność.
4
W drodze do Augustowa Kordian przysłuchiwał się rozmowom, które patronka prowadziła przez telefon. Zawsze zastanawiało go, jak udaje jej się przeforsować swoją wolę na innych – tym bardziej, że opryskliwość niespecjalnie zachęca ludzi do współdziałania.
Mimo to już pół godziny po wyjeździe Chyłce udało się ustalić, który funkcjonariusz prowadzi sprawę, i spowodować, by pewien wysoki stopniem oficer z Komendy Głównej zadzwonił do policjanta i poinformował go, że współpraca z kancelarią Żelazny & McVay jest co najmniej wskazana.
Oryński zaparkował pod budynkiem Komendy Powiatowej na Brzostowskiego, a potem wysiadł z auta.
– Będziemy musieli zapłacić za tę przysługę? – zapytał.
– Nie – odparła Joanna, zamykając za sobą drzwi. – Formalnie nie reprezentujemy podejrzanego, bo nikomu nie postawiono żadnych zarzutów. Żelazny uruchomił kontakt w Warszawie, który miał zaległy dług do spłacenia.
– Nie jest to moralna nieskazitelność.
– Co?
– Nic.
– Szukamy dzieciaka, Zordon. W tej chwili sprawę traktują jako zaginięcie, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by z nami współpracowali. Musimy tylko znaleźć starszego sierżanta Satanowskiego z Zespołu do spraw Poszukiwań i Identyfikacji Osób.
– Nazwisko nie nastraja optymistycznie.
– Odezwał się, Oryjski.
Spojrzał na nią spode łba, ale Chyłka tego nie zauważyła, kierując się już w stronę wejścia. Weszli do dwupiętrowego budynku o jasnej elewacji, a potem szybko dowiedzieli się, gdzie szukać Satanowskiego. Przełożony najwyraźniej dał mu znać, że ma się spodziewać dwójki prawników, bo sierżant bez zdziwienia otworzył im drzwi i zaprosił do swojego biura.
O ile można było to miejsce nazwać biurem, skwitował w duchu Oryński. Nie miało wiele wspólnego z gabinetami na dwudziestym pierwszym piętrze Skylight – była to niewielka klitka, a żeliwny kaloryfer przywodził na myśl czasy, kiedy guma Donald robiła furorę.
– Proszę, niech się państwo rozgoszczą.
Spojrzeli po sobie, a potem usiedli na skrzypiących krzesłach przed biurkiem. Odchodziła z nich farba i nie były specjalnie stabilne. Blat, za którym siedział funkcjonariusz, przypominał Kordianowi jego szkolną ławkę z podstawówki.
Satanowski odchrząknął i skrzyżował ręce na piersi, patrząc wyczekująco na prawników.
– Jak rozumiem, przyszli państwo w sprawie Nikoli Szlezyngier.
Chyłka wywróciła oczami. Oryński uznał, że najlepiej będzie, jeśli to on przejmie inicjatywę.
– Tak – odezwał się. – Reprezentujemy rodziców.
– Państwo Szlezyngierowie będą się teraz kontaktować przez prawników?
– Nie, po prostu...
– Wszyscy chcemy ją znaleźć, sierżancie, aspirancie, czy jaki pan tam ma stopień – wtrąciła Joanna. – Im więcej zasobów, tym lepiej. A zapewniam, że my stanowimy porządny zasób ludzki. Przynajmniej w pięćdziesięciu procentach. – Spojrzała pobłażliwie na Kordiana, a potem uśmiechnęła się sztucznie do policjanta. – I bylibyśmy wdzięczni za kilka informacji. Zacznijmy od tego, co znaleźliście na miejscu zdarzenia.
Satanowski odgiął się na krześle.
– Nasi klienci twierdzą, że nie było żadnych śladów po drabinie – dodała. – A uprowadzić dziecko można byłoby jedynie przez okno dachowe.
Policjant skinął głową.
– Umiesz mówić czy tylko szorować krawężniki? – ofuknęła go.
Kordian uniósł rękę w geście rozpaczy.
– Pani mecenas... – podjął sierżant, ale nie dane mu było dokończyć.
– Nie bawmy się w formalizm – zestrofowała go Chyłka. – Szukamy tej dziewczynki? Czy nie?
Funkcjonariusz nie patrzył na nią jak na wariatkę, choć właśnie tego Oryński się spodziewał. Nie, Satanowski spoglądał na nią jak na wroga.
– Pani mecenas – zaczął jeszcze raz. – Zgodziłem się na to spotkanie, bo sądziłem, że mają mi państwo coś do zaoferowania.
– Co? Chcesz w łapę?
Satanowski otworzył usta, ale się nie odezwał. Zamiast tego podniósł się z krzesła, a potem wskazał swoim gościom drzwi.
– Byłem przekonany, że mają państwo jakieś informacje w sprawie, ale widzę, że się pomyliłem.
Joanna również wstała.
– Bardzo się pomyliłeś – odparła. – Nawet nie wiesz, jak bardzo. Ale twój przełożony ci to wytłumaczy.
Na Satanowskim nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Nadal tkwił w bezruchu, z ręką wyciągniętą w kierunku korytarza. Chyłka spojrzała na swojego podopiecznego, zaklęła pod nosem, a potem wyszła z pokoju.
Gdy znaleźli się przed jasnym budynkiem, wyciągnęła elektronicznego papierosa z kieszeni żakietu.
– Zadrwili sobie z Żelaznego – syknęła.
Oryński stanął obok niej i też wyjął nikotynowy oręż.
– O czym ty mówisz? – zapytał.
– Policja sobie zadworowała, Zordon.
– Nie sądzę, żeby...
– Po tym, co wywinęliśmy pod rezydencją Siwowłosego, kancelaria miała z nimi na pieńku.
Kordian wrócił myślami do tamtych zdarzeń i musiał przyznać patronce rację. Spalili wtedy za sobą wszystkie mosty, jakie łączyły ich ze służbami. Naiwnością było myśleć, że ktokolwiek udzieli im teraz pomocy.
– Poza tym wiedzą, że Szlezyngierowie są winni – dodała.
– Nie mają żadnych dowodów.
– Nie? – zapytała, obracając się do niego. – To może wytłumaczysz mi, jak ktoś otworzył okno dachowe od zewnątrz, wszedł do środka, zabrał dziecko, a potem wyszedł i zamknął to okno za sobą? I nie zostawił żadnych śladów?
– Nie wiemy, czy nie ma śladów.
– Wiemy doskonale – zaoponowała, próbując zaciągnąć się papierosem. Odsunęła go i z wściekłością spojrzała na migające czerwone światełko. – Gdyby w domu były jakiekolwiek ślady, dochodzeniowcy nie braliby Szlezyngierów na celownik.
– Porywacz mógł mieć rękawiczki.
– Brawo, Zordon – odparła. – Mógł też mieć czepek, maskę i kombinezon, żeby nie zostawiać śladów osmologicznych czy biologicznych. A brak śladów traseologicznych wskazuje na to, że unosił się na deskolotce.
Oryński rozejrzał się i podrapał po głowie.
– Z czymś musimy pójść do sądu – zauważył.
– Z czymś tak. Ale na razie nie wiem, co by to mogło być. Każdy sędzia natychmiast wlepi Szlezyngierom najwyższą karę.
– Bez dowodów?
– Dowód się znajdzie. W postaci ciała.
– Tryskasz optymizmem, jak zawsze.
– Mówię tylko, jak jest. Zwłoki mają to do siebie, że się odnajdują.
Wsiedli do iks piątki, Kordian znów zajął miejsce za kierownicą. Przypuszczał, że to już ostatnia okazja do poprowadzenia tej bestii – Joanna niechybnie uzna, że nie ma przeciwwskazań, by zasiadła za sterami.
Westchnął głęboko, żałując, że dał się w to wciągnąć. Wprawdzie miło było znów pracować z Chyłką nad wspólną sprawą, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mieli bronić dwójki wyjątkowych zwyrodnialców.
– Jedno trzeba im przyznać – powiedział, wbijając wsteczny. – Kłamać to oni potrafią.
Joanna milczała, bacznie obserwując obraz z tylnej kamery.
– Uważaj – bąknęła.
– Uważam przecież – odparł, dopiero teraz dostrzegając rowerzystę. Zahamował trochę zbyt gwałtownie. Chyłka spojrzała na niego z wyrzutem i pokręciła głową.
– Masz rację – odezwała się po chwili. – Z łgarstwem radzą sobie zawodowo. Gdyby nie zdrowy rozsądek, powiedziałabym, że tego nie zrobili.
Zerknęli na siebie, ale nie kontynuowali tematu. Chyłka wyciągnęła smartfona, a potem wybrała numer jednej ze swoich znajomych w redakcji NSI. Kamery tej stacji pojawiały się tam, gdzie się coś działo, dwadzieścia cztery godziny na dobę, więc istniało spore prawdopodobieństwo, że reakcja będzie błyskawiczna.
Oryński miał jednak nadzieję, że tak się nie stanie. Szlezyngier być może miał obycie w tych sprawach, ale jego żona z pewnością nie. Jeden niefortunny komentarz, a nawet gest mógł sprawić, że pogrąży ich w oczach opinii publicznej.
Chyłka najwyraźniej była jednak innego zdania. Po chwili jej znajoma dziennikarka ochoczo zapewniła, że przyjedzie jeszcze dziś wieczorem.
– Nie wiem, czy aby się nie pospieszyłaś – zauważył Kordian, gdy patronka obróciła telefon w ręce i schowała go do kieszeni żakietu niczym rewolwerowiec broń. Wjechali na krajową szesnastkę w kierunku Przewięzi i Oryński pozwolił sobie nieco przyspieszyć.
– Nie mamy wiele czasu – zaoponowała. – Widziałeś ślipia tamtego krwiożercy?
– Hę?
– Tego Satanowskiego? Kołatał się już w nich zew krwi. Policyjne ogary namierzyły ofiarę i nie minie pół dnia, a rozszarpią ją na kawałki.
– Myślisz, że chcą już postawić zarzuty?
– A na co mają czekać?
Kordian pokiwał głową. Rzeczywiście trudno było spodziewać się czegokolwiek innego. Prokuratura mogła już zacierać ręce.
– Nie strzelimy sobie w stopę z tą dziennikarką? – zapytał.
– My? Tuzy judykatury z kancelarii Żelazny & McVay?
– Pytam poważnie – zaznaczył z uśmiechem. – Jeśli urządzimy medialną szopkę, jak przy sprawie Madzi z Sosnowca, a potem znajdzie się ciało, wszystkie gazety, stacje i rozgłośnie zjedzą Szlezyngierów na surowo.
– Damy sobie radę. Potrzebuję dobrego startu, a bez kamer tego nie osiągniemy.
Oryński nie był przekonany, ale wiedział, że dyskusja na nic się nie zda. Przy dźwiękach Iron Maiden w milczeniu przejechali niecałe dziesięć kilometrów, a potem Kordian zaparkował pod domkiem letniskowym.
Chyłka natychmiast przystąpiła do pracy. Poinstruowała Angelikę, co i jak ma mówić, Awitowi kazała milczeć, twierdząc, że będzie lepiej, jeśli historię opowie wyłącznie zrozpaczona matka. Potem zrobiła próbę generalną, wprowadziła kilka poprawek i znów zablokowała e-papierosa, zbyt mocno i zbyt często się zaciągając. Po kolejnej próbie uznała, że Szlezyngierowie są gotowi.
Oryński przyglądał się temu ze zgrozą. Nie wyglądało to najlepiej i gdyby to od niego zależało, zamknąłby małżeństwo w domu i nie pozwolił kontaktować się z mediami. To nie on jednak decydował. I to nie on miał za sobą cały szereg spraw, w których oskarżeni odchodzili wolni, mimo że przemawiały przeciwko nim mocne dowody.
Chyłka rzadko tonęła. Rzadko też chwytała się brzytwy. W tym przypadku sytuacja była jednak na tyle beznadziejna, że złapałaby nawet za najostrzejszą.
– Jesteś pewna? – zapytał Kordian, kiedy skończyli.
– Nie.
– Więc może...
– Musimy działać, Zordon. Bez uderzenia wyprzedzającego padniemy jeszcze przed pierwszą rundą.
Miał nadzieję, że patronka się nie myli.
5
Po nagraniu wywiadu Chyłka najchętniej poszłaby do pierwszego lepszego kiosku po paczkę papierosów. Mógłby być spożywczak, stacja benzynowa, cokolwiek. Niestety w okolicy Sajenka takich przybytków nie było. Najbliżej znajdowała się budka z lodami i zapiekankami, ale otwierano ją wyłącznie w sezonie. Teraz była zamknięta na cztery spusty.
Wywiad okazał się kompletną katastrofą. Nie dość, że Angelika wypadła blado, z niewielkim zaangażowaniem opowiadając o córce, to jeszcze włączał się Awit, który miał robić za paprotkę. Jego ton wobec żony był wyniosły i protekcjonalny – najwyraźniej liczne występy w roli eksperta w telewizji biznesowej odbiły się na zachowaniu przed kamerą.
Kiedy operator spakował sprzęt, Joanna wraz z dziennikarką wyszły na zewnątrz.
– Dzięki, Chyłka – rzuciła z zadowoleniem Olga Szrebska. – Będę miała materiał na cudowną tragedię.
– Daj spokój.
– Macie cokolwiek, żeby ich z tego wyciągnąć?
– Zobaczysz na sali sądowej.
– Nie będzie mnie. Muszę wracać.
– W takim razie obejrzysz mój upadek na ekranie.
Szrebska poklepała ją po plecach, puściła do niej oko, a potem wraz z operatorem wsiadła do samochodu z logiem NSI. Joanna machnęła ręką na pożegnanie. Odprowadziwszy auto wzrokiem, stała przez chwilę na ganku. Starała się o niczym nie myśleć. W szczególności o papierosach.
Potem ruszyła w kierunku jeziora. Przeszła przez molo i usiadła na końcu, zwieszając nogi nad wodą. Jej ołówkowa spódnica nie zniesie tego najlepiej, ale Chyłkę niespecjalnie to teraz zajmowało.
Jeśli Szrebska odpuściła sprawę i przekazała materiał innemu reporterowi, mogło to oznaczać tylko jedno – nie będzie tu żadnej wielopoziomowej sensacji, na którą polowała ta dziennikarka. Wina będzie oczywista, Szlezyngierowie szybko staną się szumowinami, a jak tylko ciało się odnajdzie, prokuratora wsadzi ich na długie lata do więzienia.
Joanna wbiła wzrok w spokojną taflę jeziora. Tę część nurkowie już przeszukali, ale kawałek dalej prace nadal trwały. Sprawca mógł wyrzucić ciało dziewczynki gdziekolwiek – do molo przycumowana była niewielka łódka. Zabezpieczono ją, lecz Chyłka wątpiła, by znaleziono tam jakiekolwiek ślady poza tymi, które zostawili Szlezyngierowie.
Sajenko zajmowało prawie trzydzieści sześć hektarów, więc nurkowie mieli roboty jeszcze na dzień, może dwa. Chyba że wcześniej odnajdą ciało.
Z drugiej strony, dziewczynka mogła znajdować się gdzieś w lasach. Puszcza Augustowska była nieprzenikniona, a jej polska część rozciągała się na ponad sto hektarów. Jeśli zabójca się postarał, poszukiwania mogły trwać jeszcze długie miesiące.
Joanna siedziała w milczeniu, wbijając wzrok w gęstwinę drzew na niewielkim cyplu po lewej stronie. Rozłożyste korony nachodziły na siebie, tworząc mur zieleni. Po chwili prawniczka dostrzegła, że zza cypla wyłania się łódka. Starszy mężczyzna siedział odwrócony do niej plecami, z wolna wiosłując.
Chyłka przez moment zastanawiała się, a potem wstała.
– Hej! – krzyknęła.
Wioślarz obrócił się i posłał jej zaciekawione spojrzenie.
– Nie można tu teraz pływać – powiedziała, przykładając ręce do ust i robiąc z nich tubę.
Starzec wzruszył ramionami. Ostatnie siwe włosy okalały łysy placek na jego głowie, a zmarszczki Chyłka mogła dostrzec nawet z oddali.
– Podpłyń pan tu! – poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Mężczyzna zawahał się, ale ostatecznie wykonał polecenie. Zatrzymał się przy pomoście, po czym podał Joannie wiosło, by go przyciągnęła.
– Co z pana za jeden? – powitała go.
– A z pani?
– Joanna Chyłka, kancelaria Żelazny & McVay.
W Warszawie taka deklaracja robiła swoje. Tutaj prawniczka równie dobrze mogła powiedzieć, że jest pracownikiem McDonalda.
– I czego pani ode mnie chce?
– Zapytać, dlaczego pan pływa po jeziorze, skoro widać jak na dłoni, że wciąż trwają tu poszukiwania?
Mężczyzna chrapliwie nabrał tchu.
– Nikt nie zabronił – powiedział.
Adwokat przytrzymała przez chwilę jego wzrok, a potem podała mu rękę. Wygramolił się z łódki i podziękował ruchem głowy. Potem usiadł na pomoście. Zdziwiło ją, że tak chętnie się przysiadł, ale nie odezwała się słowem. Może rzadko kiedy miał okazję do rozmowy.
– Jezioro jest zamknięte – zaznaczyła, siadając obok.
– To jest staw.
– Jeden grzyb. Nie można pływać.
– Pytałem i pozwolili – zaoponował starzec. – Tę część dna już przeczesali.
Joanna przez moment milczała, starając się zignorować rybny zapach, jaki dobywał się z ubrania mężczyzny. Zordon byłby w niebie, uwielbiał łososie i wszelkie inne pływające barachło.
– Mimo wszystko przeszkadza pan w poszukiwaniach – odezwała się po chwili.
– I tak jej tu nie znajdą.
Obróciła się do niego.
– Dlaczego nie? – spytała.
Starzec potarł kilkudniową siwą szczecinę, po czym sięgnął do kieszeni kraciastej koszuli. Wyjął paczkę viceroyów i zapalił jednego. Śmierdziały okrutnie, a mimo to Chyłka poczuła, jak serce zabiło jej szybciej.
– Tego dziecka nie ma w wodzie – odezwał się wioślarz.
– Po czym pan wnosi?
– W tym roku lato było wyjątkowo upalne. Na dobrą sprawę nadal jest.
– I co z tego?
– Niech pani zanurzy rękę w wodzie.
Chyłka spojrzała na niego z powątpiewaniem, ale zmąciła taflę stawu obok pomostu. Woda rzeczywiście była ciepła, nawet bardzo. Wprawdzie zbiornik był niewielki i słońce operowało nieustannie, ale o tej porze dnia woda powinna być chłodniejsza.
– Stawy i jeziora nie mają stałej temperatury – odezwał się rozmówca.
– I?
– Na jednym brzegu bywa cieplej, na drugim zimniej.
Zerknęła na niego spode łba.
– Długo będzie pan tak pierniczył od rzeczy?
– Tu, gdzie jesteśmy, woda zawsze jest znacznie chłodniejsza – oznajmił niezrażony.
Starzec najwyraźniej miał trochę nierówno pod kopułą, ale nie było to dla Joanny nic nowego. Współpracownicy z kancelarii też nie należeli do zrównoważonych.
– Dąży pan do czegoś?
– Tak – odparł, a potem głęboko się zaciągnął. Chyba szybko tego pożałował, bo zaniósł się skrzekliwym kaszlem. – Wie pani, dlaczego ciała w ogóle wypływają?
– Niespecjalnie.
– Jest pani prawnikiem, powinna...
– Prawniczką. Nie należę do feministek językowych, ale bez przesady.
Starzec spojrzał na nią jak na wariatkę. Potem znów zakaszlał, tym razem cicho, choć chrobot z płuc był wyraźnie słyszalny. Po raz pierwszy Chyłka pomyślała, że rzucenie palenia to była dobra decyzja. Zaraz potem odepchnęła od siebie tę myśl.
– Im cieplej, tym szybciej wypływają na powierzchnię. Niech pani zapyta tych techników.
– A pan skąd to wie?
– Z kryminałów, to najlepsze źródło informacji. W Wigilii Wszystkich Świętych Christie pojawia się topielica, ale czytam też Chandlera i Conan Doyle’a. Czasem sięgnę po Poego.
– Rozumiem. Wszystko, byleby nie J.K. Rowling.
– Słucham?
– Harry’ego Pottera mogę czytać bez końca, ale każda inna pozycja to mordęga.
– O czym pani mówi?
Chyłka zbyła pytanie machnięciem ręki.
– Więc z książek wnosi pan, że ciało powinno już wypłynąć?
– Ja nie wnoszę, tylko pani mówię – sprostował starzec, gasząc niedopałek na molo. Dopalił do samego filtra. – Jeśli ktoś utopiłby to dziecko w tamtej części jeziora, ciało już by wypłynęło. Jest tam znacznie cieplej.
Nie czekając na odpowiedź, wyciągnął rękę do Chyłki i ruszył w kierunku łódki. Prawniczka podniosła się i pomogła mu zejść z pomostu.
– Gdzie pan mieszka?
– Niedaleko – odparł, a potem podniósł wiosło i podał jej drugi koniec. – Niech mnie pani odepchnie.
– Jak tylko się dowiem, z kim mam przyjemność.
– Antoni Ekiel. Mieszkam przy Gwiezdnej. A teraz niechże się pani na coś przyda.
Odepchnęła go, posyłając mu jeszcze zdawkowy uśmiech.
– Odwiedzimy pana – rzuciła.
Odpowiedział, zanurzając wiosła w wodzie. W milczeniu obrócił łódkę, a potem skierował się z powrotem w stronę cypla, ani razu na nią nie patrząc. Joannie nie pozostało nic innego, jak sprawdzić, czy w jego słowach tkwiło choć ziarno prawdy.
Udała się na drugą stronę jeziora, a potem wypytała techników o wszystko, co ją interesowało. Pracowali w niewielkiej jednostce policji, nie mieli żadnego doświadczenia w kontaktach z korporacyjnymi prawnikami. Bez trudu owinęła ich sobie wokół palca.
Zdołała ustalić, że Ekiel miał rację. Jeden z nurków twierdził, że w normalnych okolicznościach zwłoki w Sajenku wypłynęłyby po mniej więcej dwóch tygodniach.
– Kiedy osoba się topi, woda zajmuje miejsce tlenu w płucach, więc ciało idzie na dno – perorował, jakby odkrył jakąś tajemnicę. – Ale po tym, jak osiądzie na dnie, rozpoczynają się procesy rozkładu bakterii, które uwalniają gazy. Tempo zmian zależy od tego, jak głęboki jest zbiornik wodny, ile słońca dociera do ciała i gdzie ono leży. Zazwyczaj temperatura jest inna po północnej, a inna po południowej stronie.
– Bakterie uwalniają gazy? – bąknęła niepewnie Chyłka.
– Żywią się proteinami z tkanek i... cóż, ogólnie rzecz biorąc, rozkładającym się organizmem. Normalnie żyją w jelicie grubym, ale mogą też pochodzić z zainfekowanej rany. Po tym, jak zaczynają zżerać ciało, wydzielają dwutlenek węgla i siarki. Zazwyczaj te związki napełniają twarz, brzuch, a w przypadku mężczyzn również genitalia. Ciało się unosi i wypływa na powierzchnię.
Joanna dowiedziała się też, że kobiety wypływają twarzą w górę, podobnie jak osoby otyłe. Tyle wiedzy jej absolutnie wystarczyło.
Wróciła do Zordona, a potem zrelacjonowała mu swoje odkrycia.
Przez kilka chwil patrzył na nią zdegustowany, a następnie pociągnął łyk kawy i skrzywił się. Siedzieli na strychu i Chyłka miała nadzieję, że rozmowy nie było słychać na dole. Do szczęścia brakowało jej tylko tego, by Szlezyngierowie zaczęli sobie wyobrażać rozkładające się ciało małej.
– Dziwny facet – ocenił Kordian.
– Z ciebie jest dziwny facet. Tamten to wyłysiała osobliwość.
– Mniejsza z tytulaturą. Myślisz, że coś może być na rzeczy?
– Niby co? Że porwał małą przez okno dachowe? Ledwo wygramolił się z łodzi.
– Więc po co w ogóle do ciebie podpływał?
– Nie wiem, może szukał sensacji – odparła Joanna, ale wcale nie była przekonana. Instynktownie czuła, że ze starcem coś było nie w porządku, ale trudno było powiedzieć co. Zresztą intuicja mogła ją mylić, nie byłby to pierwszy raz.
– Niech Kormak go sprawdzi – zaproponował Oryński. – O ile nie siedzi w Jaskini Mccarthyńskiej i nie czyta Drogi po raz sto pięćdziesiąty.
Zapewne tak właśnie było. Chudzielec, którego kancelaria zatrudniała oficjalnie jako „starszego specjalistę ds. informacji”, zawdzięczał swój pseudonim temu, że od rana do nocy czytywał McCarthy’ego. Oprócz tego zajmował się szpiegowaniem tych, którzy znaleźli się na celowniku firmy – z Facebooka, Instagrama, Twittera, Snapchata i Endomondo potrafił wyczarować prawdziwe cuda, w dodatku całkiem legalnie.
– Nic na niego nie znajdzie – odparła Joanna. – Dziad pewnie nie ma nawet dostępu do Internetu.
– Warto sprawdzić.
Pokiwała niechętnie głową, a potem napisała Kormakowi SMS-a.
Godzinę później pożałowała, że zwątpiła w umiejętności chudzielca.
6
Kordian stał obok patronki, gdy ta otrzymywała komplet informacji od Kormaczyska. Mimo sugestywnych gestów aplikanta, nie włączyła głośnika, musiał więc cierpliwie czekać, aż szczypior skończy swoją relację. Trwało to dobry kwadrans. Potem Joanna odłożyła telefon i zawiesiła wzrok na Oryńskim.
– Mamy coś – wydedukował, dostrzegając znajomy błysk w jej oczach.
– Żebyś wiedział.
– Powiesz mi, czy mam się domyślać?
– Antoni Ekiel został prawomocnie skazany z artykułu dwieście siódmego Kodeksu karnego.
– Czyli?
– Powinieneś to wiedzieć, aplikancie.
– Nie ryję tego przecież na pamięć.
– Jak wykryję więcej takich braków, zapewniam cię, że zaczniesz.
Kordian bezradnie rozłożył ręce.
– Więc co to za przestępstwo? – spytał.
– Znęcanie się nad członkiem rodziny.
– Nad dzieckiem?
– Aha – potwierdziła z uśmiechem. – Ekiel dostał rok za kratkami.
Oryński usiadł na łóżku i ponaglił patronkę ruchem ręki.
– Wiemy coś więcej? – zapytał.
– Pewnie. Kormak przegrzebał już wszystko, co było do przegrzebania. – Joanna usiadła obok niego. – Nasz rybak złapał swoją czteroletnią córkę na gorącym uczynku, gdy ta cięła nożyczkami jego nogawki na pół. Zaczął tłuc ją po rękach, a skończył dopiero, gdy dziewczynka miała zmiażdżone cztery palce.
– I dostał aż rok więzienia? Ile za coś takiego grozi?
– Od trzech miesięcy do pięciu lat – wyjaśniła Chyłka. – Najwyraźniej nie okazywał przesadnej skruchy.
– Kiedy to było?
– W dziewięćdziesiątym dziewiątym.
– I gdzie teraz jest córka?
– Chudzielec do tego nie dotarł. Odkrył za to, że sądowo pozbawiono Antoniego praw rodzicielskich. Właściwy miejscowo był sąd w Białymstoku.
– Wyniósł się tu, by smród się za nim nie ciągnął.
– Brawo, Zordon.
– I co z tym zrobimy?
Skinęła głową w kierunku drzwi i nie musiała dodawać nic więcej. Oryński zdawał sobie sprawę, że to lichy trop – ale zawsze jakiś. Gdyby byli dwójką śledczych, najpewniej sprawdziliby go tylko dla pewności. Jako obrońcy mogli jednak skorzystać na tej sytuacji – wyciśnięty jak cytryna Antoni Ekiel mógł na sali sądowej chlapnąć coś, co poda winę ich klientów w wątpliwość. A tyle wystarczy, by sprawa stała się skomplikowana.
Tym razem prowadziła Chyłka, przez co szybko dotarli na Gwiezdną. Zapytali kobietę pracującą w ogródku o Ekiela, a ta bez wahania wskazała im właściwy budynek. Chwilę później stali na ganku i dzwonili do domu.
Mężczyzna z plackiem łysiny na głowie uchylił drzwi i spojrzał podejrzliwie na chłopaka. Dopiero gdy dostrzegł prawniczkę, zaprosił ich do środka.
– Nie rozgaszczajcie się zbytnio, bo przypuszczam, że nie zabawicie długo – powiedział, idąc do kuchni. – Wodę na herbatę nastawiam dla siebie.
Stanął zgarbiony nad starą kuchenką gazową, a dwoje prawników spojrzało po sobie i ruszyło w jego kierunku.
– Przypuszczałem, że najpierw przyjdzie do mnie policja – wyrzęził.
Kordian spojrzał na popielniczkę leżącą na blacie. Niedopałki wyglądały jak świeczki na torcie urodzinowym stulatka.
– Więc wie pan, dlaczego tu jesteśmy – skwitowała Joanna.
– Oczywiście. Przecież figuruję w tym całym Centralnym Rejestrze Skazanych.
– W dwutysięcznym zmienili nazwę na Krajowy Rejestr Karny – sprostowała Chyłka. – I to, że pan figuruje, nie znaczy, że tacy jak my mogą to sprawdzić.
– Nie? Sądziłem, że każdy ma dostęp.
Oryński obawiał się, że patronka zaraz wyznaczy go do odpowiedzi, ale szczęśliwie nawet na niego nie spojrzała. Wiedział, że od dwa tysiące trzynastego ewidencja ta była połączona z Krajowym Rejestrem Sądowym – jeśli miało się tam znajomego, można było łatwo sprawdzić delikwenta. I zapewne właśnie tak Kormak zdobył informacje. Jeśliby ktokolwiek odkrył taki proceder, w praktyce chłopakowi groziłaby kara grzywny, którą Chyłka chętnie zapłaci.
Antoni patrzył na nich skonsternowany. Zapewne zastanawiał się, czy nie powiedział za dużo.
– Dotarliśmy do informacji prasowych – zełgała Joanna.
– Ach tak?
Wyraźnie odetchnął.
– I co o mnie pisali?
– Nic dobrego.
Zalał sobie herbatę, a potem usiadł przy stole. Krzesło skrzypiało mniej więcej tak, jak jego stawy.
– Policja prędzej czy później się zjawi – dodała Chyłka. – Nie zignorują faktu, że kilkaset metrów od miejsca zdarzenia mieszka człowiek skazany za znęcanie się nad dziećmi.
– Nad dzieckiem.
Prawniczka zbliżyła się do niego i spojrzała nań z góry.
– Czego pan chce? – zapytała.
– Słucham? – żachnął się, kręcąc torebką w kubku. – To wy nachodzicie mnie w moim domu, przypominacie o sprawach dawno zapomnianych, a w dodatku...
– Zauważył mnie pan z tego cypla – ucięła. – Podpłynął pan do mnie i z premedytacją wspomniał o wypływaniu ciał.
– Doprawdy?
– Oczywiście. Chciał pan zwrócić moją uwagę. I udało się, oto jestem.
Usiadła naprzeciwko niego, a Oryński przycupnął obok. Niespecjalnie podobała mu się ta rozmowa i sądził, że do niczego dobrego nie doprowadzi.
– Ściągnąłem twoją uwagę, dziecko, ponieważ wątpisz w niewinność swoich klientów.
Chyłka przez moment trwała w absolutnym bezruchu. Potem obróciła się do Kordiana i uniosła brwi.
– Ten matuzalem na nic nam się nie zda – oceniła, podnosząc się z krzesła. – Najwyraźniej znalazł sobie alternatywę dla rozrywki przy krzyżówce.
Ekiel popatrzył na nią wrogo, a Kordian wstał z miejsca. Wiedział, że nie opuszczą tego domu bez odpowiedzi, choć na dobrą sprawę sam nie był pewien, jakie pytania zostały zadane. Nie było to dla niego nic nowego, Chyłka nieraz informowała go o istotnych sprawach w ostatnim momencie.
Ruszyła do wyjścia, ale zatrzymała się przed progiem.
– Ostatnia szansa – powiedziała.
Starzec pociągnął łyk gorącej herbaty, siorbiąc przy tym głośno.
– Ci ludzie tego nie zrobili – oznajmił.
– Skąd pan wie? – włączył się Kordian.
– Widziałem.
– Co? – zapytała Joanna, odwracając się do niego. Oparła się o futrynę drzwi i skrzyżowała ręce na piersi. – Co pan widział?
Ekiel świszcząco nabrał tchu, a potem poszukał wzrokiem paczki papierosów. By przyspieszyć wymianę informacji, Oryński szybko zlokalizował viceroye i podał mu je. Przez moment kusiło go, by wziąć jednego, ale szybko skarcił się w duchu.
Mężczyzna sobie podpalił, a potem wykaszlał wszystkie samogłoski.
– Wybaczcie – powiedział. – Lata już nie te.
– Czekamy – upomniała go Chyłka. – Ale w nieskończoność nie będziemy.
Powoli skinął głową.
– Nie sypiam dobrze – zaczął. – Czasem sen zmorzy mnie podczas dnia, ale potem w nocy ciężko oko zmrużyć. Czasem po zmroku pływam łodzią, uspokaja mnie to. Łowię, mam porządne spławiki i mnóstwo świetlików... za czterdzieści złotych sąsiad zamówił mi przez Internet. Pięćdziesiąt zestawów, co daje mi sto świetlików. Każdy świeci do dwunastu godzin.
– Panie Antoni... – podjął błagalnie Kordian.
Starzec odłożył papierosa do popielniczki.
– Tamtej nocy też łowiłem. Choć trudno nazwać to łowieniem, zazwyczaj po prostu siedzę. Ryby boją się świecącego spławika.
– Widział pan coś?
– Widziałem to dziecko...
– Nikolę Szlezyngier?
Pokiwał głową i spuścił wzrok.
– Widziałem, jak szła z kimś wzdłuż jeziora.
– Z kim? – zapytała Joanna, rozplatając ręce.
– Nie dostrzegłem – odparł ciężko. – Zauważyłem tylko dwie postacie, jedną niską, drugą wysoką.
Prawnicy wymienili się zdezorientowanymi spojrzeniami.
– Zastanawia was, dlaczego nie poszedłem na policję... – ciągnął dalej Ekiel. – Nie chcę zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi. Nikt tutaj nie wie o mojej przeszłości. Gdyby taka rzecz wyszła na jaw... to mała społeczność, byłbym skończony.
– Więc dlaczego nam pan o tym mówi? – chciał wiedzieć Oryński.
Mężczyzna westchnął z charkotem.
– Oglądałem konferencję prasową – oznajmił, tłumiąc kaszel. – Widziałem, jak patrzyliście na tych ludzi... i zrozumiałem, że to oni są podejrzani. Ale to nieprawda. Ktoś porwał ich dziecko.
– Mężczyzna? Kobieta? – zapytała Chyłka. – Musiał pan widzieć sylwetkę.
– Było zbyt ciemno...
– Więc może uda się panu określić orientacyjnie wzrost? – podsunął aplikant.
– Nie – odparł starzec i podniósł papierosa z popielniczki.
– Wystarczyłoby nam cokolwiek, co pomogłoby zawęzić krąg podejrzanych.
Ekiel wzruszył ramionami, zaległo milczenie. Goście czekali, aż gospodarz podejmie temat, ale ten najwyraźniej nie miał nic więcej do powiedzenia. Chyłka próbowała wypytać go jeszcze o szczegóły, lecz niczego więcej się nie dowiedzieli.
– Wezwiecie mnie na świadka, tak?
– Oczywiście – odparła.
– Więc moja przeszłość zostanie ujawniona?
– Nie. To nie są informacje publiczne.
Spojrzał na nich bez przekonania, a potem dopił herbatę. Jego milczenie przyjęli za sugestię, by opuścić dom. I tak dowiedzieli się więcej, niż mogli się spodziewać. Podziękowali Antoniemu, po czym wrócili do iks piątki. Kordian opadł ciężko na siedzenie pasażera i westchnął.
– Ten facet popełnił przestępstwo w dziewięćdziesiątym dziewiątym.
– Ano.
– A po dziesięciu latach następuje zatarcie skazania.
– No tak.
– Więc matuzalem, jak mówisz, nie figuruje w żadnym rejestrze.
– Błąd – orzekła Chyłka, uruchamiając silnik. – Nie figuruje w karnym ani sądowym, ale jego dane zostają w Krajowym Systemie Informacji Policji.
– Bzdury opowiadasz – odparł Kordian. – Zatarcie skazania spełnia funkcję resocjalizacyjną. Usuwa wszystkie ślady po popełnionym przestępstwie. Cały sens tej instytucji polega na tym, by nie piętnować ludzi za dawne przewinienia.
– Zordon – zestrofowała go, a potem dołożyła jeszcze piorunujące spojrzenie, jakby ton głosu był niewystarczającym kalibrem. – Policja to obeszła. A w dwa tysiące piątym roku Trybunał Konstytucyjny klepnął przepis, dzięki któremu to robią.
Oryński przez moment się zastanawiał, po czym skinął głową. Właściwie powinien się spodziewać, że organy ścigania dysponowały jakąś furtką – tudzież że Kormakowi udało się ją uchylić.
– Tak czy owak, informacje Ekiela na niewiele nam się zdadzą – zauważył aplikant.
– Pomogą nam w sądzie.
– Niby jak? Prokurator będzie argumentował, że to Awit prowadził córkę nad jeziorem.
– Niech sobie argumentuje, co chce. I tak obrócimy to na swoją korzyść.
Kordian nie był co do tego przekonany.
– Poza tym może to nie był Szlezyngier – dodała Chyłka, a potem ruszyła w kierunku przeciwnym do domku letniskowego. Oryński nie musiał pytać, dokąd zmierza. Doskonale wiedział, że wracają prosto do paszczy lwa, gdzie z biurek odpada farba, a krzesła niebezpiecznie się kolebią.
7
– I w jaki sposób dotarliście do tych informacji? – zapytał Satanowski.
Odpowiedź na to pytanie była kluczowa, więc Chyłka przybrała swój najbardziej przyjazny uśmiech. Działał na takich, jak ów sierżant, więc nie spodziewała się problemów. Przez moment milczała, zawieszając na nim wzrok. Twarz Satanowskiego szybko złagodniała, choć on sam zapewne nie miał o tym pojęcia.
– Media, archiwa, Internet... wiesz, jak jest – powiedziała. – Wszystko to zbiera do kupy specjalista w Skylight, nie mam wglądu do jego biura.
– Gdzie?
– W biurowcu na placu Defilad.
Funkcjonariusz spojrzał bezradnie na Kordiana, a ten wzruszył ramionami.
– W Warszawie. Samo centrum, pod Pałacem Kultury. Duży oszklony biurowiec obok Złotych Tarasów. Nie oglądasz telewizji?
– Nie zwracam uwagi na topografię stolicy.
– Mniejsza z tym – zbyła temat Joanna. – Wzywajcie tego nietoperza, niech wam wycharczy wszystko od A do Z, a potem zejdźcie z moich klientów.
– Nie postawiliśmy im żadnych...
– Jeszcze nie, ale zamierzacie to zrobić – ucięła. – A teraz do roboty. Choć raz przydajcie się na coś, zanim wciągnięcie w to prokuratora.
Wstała, a potem bez słowa skierowała się do wyjścia. Oryński się nie ociągał.
Zastanawiała się, od której strony ugryźć zeznanie Antoniego Ekiela, i ostatecznie doszła do wniosku, że najlepiej będzie grać na czas. Każda godzina przeznaczona przez policję na badanie tego tropu będzie znaczyła godzinę więcej na wolności dla Szlezyngierów.
Wcześniej powiedziała Zordonowi, że być może nie był to Awit, ale trudno było w to uwierzyć. Jeśli rzeczywiście doszło do porwania, do tej pory pojawiłoby się żądanie okupu. Za dzieciaka porywacz mógł dostać od tych ludzi krocie. Byłby ustawiony w każdym państwie na globie, łącznie z Bahamami.
A jednak nikt nie zażądał pieniędzy. I niespecjalnie to Chyłkę dziwiło, bo w Polsce była to praktyka raczej rzadka. Sprawdziła statystyki – w dwa tysiące trzynastym zgłoszono siedem i pół tysiąca zaginięć dzieci. Zdecydowana większość z nich wracała do domu po dwóch tygodniach, a dziewięćdziesiąt pięć procent już po tygodniu. Dzieci gubiły się z powodu niewłaściwej opieki, rzadko kiedy zostawały uprowadzone.
Chyba że przez rodziców. Te porwania nadal pozostawały najczęstszymi przypadkami. Patrząc na Szlezyngierów, trudno było jednak się tego spodziewać. Żadne z nich nie miało powodu, by uprowadzić córkę – do takich rzeczy dochodziło po rozwodach, w trakcie separacji czy w innych kryzysowych momentach związku.
– O czym myślisz? – odezwał się Kordian, gdy przejeżdżali przez niewielki most na Netcie.
– O klientach.
Oryński poluzował pas i obrócił się do niej.
– I co z tego twojego myślenia wynika?
– Absolutnie nic.
– Czyli wszystko po staremu.
Zgromiła go wzrokiem.
– Rzadko mi się to zdarza, Zordon. Powinieneś o tym wiedzieć.
Ostatnim razem, gdy miała taki mętlik w głowie, pracowała nad sprawą Langera. Nadal pamiętała ten mrożący krew w żyłach wzrok i „tik nerwowy” Piotra. Szybko odsunęła te myśli.
– Policja sprawdzi trop, może się czegoś dowiemy – powiedział Kordian.
– Najpewniej tego, że to Awit szedł z córką w nocy wokół jeziora. Potem pozostanie tylko przyciśnięcie go, by zdradził, gdzie zakopał ciało.
Oryński wrócił do poprzedniej pozycji.
– A jednak brzmisz, jakbyś wątpiła w ich winę.
– Nie wątpię. Chyba.
– Więc o co chodzi?
– Zastanawiam się, po co mieliby to robić – odparła, wyprzedzając samochód dostawczy na wąskiej ulicy bez pobocza. – Mieli takie możliwości, że nie musieliby się uciekać do metod, które ich stawiają w świetle podejrzeń.
Kordian wzruszył ramionami.
– Rozumiem tego typu ryzyko, gdy jest się w takiej sytuacji, jak ta dzieciobójczyni z Sosnowca – dodała Joanna. – Miała tylko chwilę, by zabić córkę, a potem ukryć jej ciało w jakimś rozpadającym się budynku nieopodal. Szlezyngierowie mogliby to zorganizować znacznie lepiej.
– Jednak tkwi w tobie dobro – skwitował aplikant.
– Że co?
– I starasz się je dostrzec u innych.
–