Zanim powiesz TAK 2 - Anna Matusiak - ebook + audiobook + książka

Zanim powiesz TAK 2 ebook

Matusiak Anna

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Lena jest już coraz bardziej doświadczoną wedding plannerką. Odnalazła szczęście zawodowe i to w miłości.

Trafiają do niej nowe, niezwykłe pary. Ich losy przeplatają się ze wspomnieniami wesel z poprzedniego sezonu.

Dziewczyna przygląda się swoim nowym parom z refleksją i nierzadko silnym wzruszeniem, czystą radością, wielką nadzieją.

Poznacie i pokochacie seniorów Zosię i Stanisława – rozdzielonych w dzieciństwie przez okrutny los.

Czy odkrycie piekielnej rodzinnej tajemnicy przez Sonię i Teddy’ego na zawsze rozdzieli te dwie bratnie dusze?

Czy Emilia – studentka Władysława znajdzie szczęście u boku dużo starszego partnera?

Czy Daga i Ola odnajdą szczęście po małżeństwach z mężczyznami, którzy odebrali im szansę na spełnienie, rozwój, pokochanie samych siebie?

I wreszcie... Jak serce Leny zareaguje na przypadkowe spotkanie byłego?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 250

Oceny
4,6 (67 ocen)
46
15
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lucydream

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajnie napisana i wzruszająca książka tak jak jej 1 część. Fajnie że opisane zostały dalsze losy poprzednich bohaterów.
00
po_czytam_sobie

Dobrze spędzony czas

Dalsze historię Leny i jej, nie zawsze zakochanych, par. Pięknie, romantycznie, czasem przyśnie ale zawsze wzruszająco
00
Elwira1980

Nie oderwiesz się od lektury

Zabawna,ciepła historia. Polecam
00
Kasiakrol67

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję za tę część ♥️
00
breeAnna

Całkiem niezła

tak w sam raz na jeden wieczór
00

Popularność




Lena

Boże, tu jest baj­kowo! – wes­tchnę­łam roz­ma­rzona, patrząc na tur­ku­sowy kolor prze­zro­czy­stego morza i prze­rzu­ca­jąc w dłoni biały i deli­katny jak mąka piach na kali­for­nij­skiej plaży.

– Ale prze­cież wspo­mi­na­łaś, że już tu byłaś, kocha­nie. – Prze­mek zdzi­wił się moim zachwy­tem, bo pew­nie spra­wia­łam wra­że­nie, jak­bym dostrze­gała uroki tego miej­sca po raz pierw­szy.

– Byłam, byłam… Ale wtedy… Znaj­do­wa­łam się w spe­cy­ficz­nej sytu­acji i nie­ty­po­wym sta­nie umy­słu. – Zawa­ha­łam się, mówiąc te słowa, bo wie­dzia­łam, że kiedy powiem A, bez B, C, aż do Z się nie obej­dzie. Będę musiała opo­wie­dzieć chło­pa­kowi, w któ­rym byłam już sza­leń­czo zako­chana, całą histo­rię swo­jego odwo­ła­nego w ostat­niej chwili ślubu i odby­tej w samot­no­ści podróży poślub­nej do sło­necz­nej Kali­for­nii. Nie wta­jem­ni­cza­łam go dotych­czas w szcze­góły. Ot, po pro­stu, wyzna­łam, że kogoś mia­łam, nie wyszło, nie ma co wspo­mi­nać. Teraz jed­nak, kiedy dostrze­głam znaki zapy­ta­nia w oczach Prze­mka, wie­dzia­łam, że czas na abso­lutną szcze­rość. On na to po pro­stu zasłu­gi­wał.

– Pamię­tasz, wspo­mi­na­łam ci, że byłam przed tobą w dosyć poważ­nym związku. On też miał na imię Prze­mek.

– Pamię­tam. Jak ci się przed­sta­wi­łem na weselu Syl­wii i Tomka, nie­mal się wzdry­gnę­łaś na dźwięk mojego imie­nia. – Roze­śmiał się.

– Fakt. – Też się roze­śmia­łam, cho­ciaż w moim śmie­chu pobrzmie­wała nutka gory­czy. Mimo wszystko powrót do tam­tego momentu, kiedy moje obo­lałe serce na nowo uczyło się wiary w miłość, wciąż nie nale­żał do emo­cjo­nal­nie obo­jęt­nych. – Prze­mek zosta­wił mnie trzy dni przed ślu­bem. Nie wspo­mi­na­łam ci. Wyznał, że się zako­chał, i uciekł, zosta­wia­jąc mnie samą, ze zła­ma­nym ser­cem i całą masą zadań do odwo­ła­nia, odkrę­ce­nia i prze­kre­śle­nia. Nie z mojej winy. Długo żyłam chę­cią zemsty i wielką nie­na­wi­ścią do niego. Jed­nej rze­czy nie odwo­ła­łam. Naszej podróży poślub­nej do Kali­for­nii. To zawsze było moje marze­nie. Posta­no­wi­łam pole­cieć sama. Wiele dni tutaj prze­pła­ka­łam.

– Tak bar­dzo go kocha­łaś? – zapy­tał smutno Prze­mek, który sta­rał się pew­nie wczuć w przy­krą sytu­ację, w jakiej się kie­dyś zna­la­złam.

– Nie. Szybko zda­łam sobie sprawę z tego, że tak naprawdę oboje chyba się nie kocha­li­śmy. Jakiś rodzaj wza­jem­nej sym­pa­tii, sza­cunku, przy­zwy­cza­je­nia, odpo­wie­dzial­no­ści, sama nie wiem, jak to nazwać, popchnął nas do tego, by zacząć pla­no­wać ślub. Wtedy myśla­łam, że to wła­śnie miłość. I porzu­cona, prze­sta­łam w nią wie­rzyć. Wtedy też zoba­czy­łam tu na plaży zja­wi­skowy ślub i zapra­gnę­łam zmiany całego swo­jego życia. W skró­cie – rzu­ci­łam nudną pracę, zało­ży­łam agen­cję ślubną i posta­no­wi­łam orga­ni­zo­wać śluby i wesela.

– Nie wie­rząc w miłość? – Mój chło­pak zauwa­żył absurd tej sytu­acji i mocno się zdzi­wił. Słusz­nie zresztą.

– Tak. Samą mnie ten pomysł zasko­czył. Wyobraź sobie, mia­łam poczu­cie, że będę bar­dziej pro­fe­sjo­nalna dzięki temu wła­śnie, że nie wie­rzę w miłość. Że nie będę się dawała roz­pra­szać sen­ty­men­tom. Moje cudowne pary mnie ura­to­wały. To dzięki nim zaczę­łam poj­mo­wać, że nie każda miłość musi być pomyłką, fia­skiem, roz­cza­ro­wa­niem, bólem. A potem poja­wi­łeś się ty. I posta­wi­łeś kropkę nad i.

– Chcesz powie­dzieć, że… – Prze­mek się zawa­hał.

– Tak. Kocham cię. I tym razem jestem tego pewna – odpo­wie­dzia­łam odważ­nie, patrząc mu głę­boko w oczy, i w tym momen­cie nie­mal usły­sza­łam łomot wła­snego serca. Widzia­łam, że się wzru­szył. Przy­tu­lił mnie mocno. Cze­kał na te słowa.

– Moja śliczna – wyszep­tał. – Muszę temu Prze­mkowi wysłać jakieś porządne whi­sky. Gdyby nie tamta decy­zja, dziś miłość mojego życia byłaby żoną innego.

– Z całą pew­no­ścią nie­szczę­śliwą żoną. Nie­świa­domą, że gdzieś na świe­cie żyje inny Prze­mek, który dałby jej praw­dziwe szczę­ście – dopo­wie­dzia­łam i czu­łam to praw­dziwe szczę­ście całą sobą. Marzy­łam, by ta chwila trwała jak naj­dłu­żej. Ona odcza­ro­wała Kali­for­nię na zawsze. Miej­sce, które kocha­łam, ale w któ­rym wyla­łam morze łez po wiel­kim porzu­ce­niu, stało się miej­scem spę­dza­nia pierw­szych waka­cji z męż­czy­zną, z któ­rym byłam już dwa lata i wie­dzia­łam na pewno, że pra­gnę się z nim zesta­rzeć.

Wola­ła­bym, szcze­rze mówiąc, żeby dal­szej czę­ści tej naszej kon­wer­sa­cji już nie było. Tu powinna zapaść cisza, prze­ty­kana tylko szu­mem fal, ale Prze­mek posta­no­wił ją zepsuć.

– Kocha­nie, czy to ozna­cza, że gdy­bym w naj­bliż­szym cza­sie popro­sił cię o rękę, usły­szał­bym „tak”?

Zdrę­twia­łam. Mimo upału panu­ją­cego na plaży tam­tego dnia zro­biło mi się zimno.

– Ale… Ale… – Zaczę­łam się jąkać. Nie chcia­łam go ura­zić, ale całą sobą czu­łam, że abso­lut­nie nie chcę już ni­gdy żad­nego ślubu.

– Prze­cież nie chcę ci zapro­po­no­wać wypro­wadzki na koniec świata i odcię­cia się od rodziny i bli­skich. Chciał­bym po pro­stu zało­żyć z tobą kie­dyś rodzinę.

– Ale po co? – nie­mal wykrzyk­nę­łam. To tro­chę zbiło Prze­mka z tropu i ewi­dent­nie pozba­wiło go nieco cudow­nego humoru, któ­rym jesz­cze przed chwilą try­skał. Zga­sły rado­sne ogniki w jego oczach.

– Bo ludzie, któ­rzy się kochają, zakła­dają rodziny.

– Nie wszy­scy! – znowu krzyk­nę­łam, wie­rząc, że może tym razem utnę tę roz­mowę na dobre, a siła głosu i nie­cier­piący sprze­ciwu ton może nawet prze­kona mojego chło­paka, że jest dobrze tak, jak jest. I naprawdę nie ma potrzeby tego zmie­niać.

– Okej – odparł smutno, a ja oczy­wi­ście natych­miast poczu­łam wyrzuty sumie­nia.

– Hej, chyba nie zamie­rzasz się teraz na mnie obra­zić? – Wola­łam dopy­tać, cho­ciaż nawet osoba postronna wyczu­łaby chłód, jaki się w tym momen­cie mię­dzy nami poja­wił.

– Obra­zić? Nie mam trzech lat, Lena. Jestem po pro­stu zdzi­wiony, że jemu powie­dzia­łaś „tak”, a ja nie mam szans na to „tak”, mimo że podobno to ja jestem twoją praw­dziwą miło­ścią.

„Chry­ste, nic nie zro­zu­miał” – pomy­śla­łam poiry­to­wana, że potrak­to­wał tę sprawę tak zero-jedyn­kowo.

– A nie pomy­śla­łeś, że wła­śnie dla­tego już nie chcę żad­nego „tak” w moim życiu? – Sta­ra­łam się mówić łagod­nie, ale nie byłam w sta­nie ukryć zde­ner­wo­wa­nia w gło­sie.

– A nie pomy­śla­łaś, że to nie­uczciwe karać mnie za błędy i nie­lo­jal­ność innego faceta? – Teraz mówił już pod­nie­sio­nym gło­sem, wyraź­nie wku­rzony, cho­ciaż też bar­dzo sta­rał się pozo­stać opa­no­wany i spo­kojny.

– Prze­mek… – pró­bo­wa­łam jesz­cze coś dodać, ale prze­rwał mi.

– Dobra, Lena. Nie było tematu. Zapo­mnij. – Tym razem on uciął i zro­bił się kwas.

Na szczę­ście baj­kowe oko­licz­no­ści, w jakich spę­dza­li­śmy urlop, pozwo­liły nieco zła­go­dzić zde­ner­wo­wa­nie obu stron i już następ­nego dnia znowu z uśmie­chami od ucha do ucha korzy­sta­li­śmy z uro­ków Flo­rydy. Ale kilka dni póź­niej trzeba już było poże­gnać się z tą kra­iną pro­sto z marzeń i snów, by wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Zwłasz­cza że koń­czył się paź­dzier­nik, co ozna­czało zbli­ża­jący się wiel­kimi kro­kami kolejny sezon ślubny. Czas było zaka­sać rękawy i brać się do roboty, żeby następ­nym parom pomóc speł­nić ich naj­skryt­sze marze­nia i stwo­rzyć dzień, który zapi­sze się w ich pamięci na całe życie. Po takich waka­cjach czu­łam się zre­se­to­wana i gotowa na kolejne wyzwa­nia.

Po powro­cie pozwo­li­łam sobie jesz­cze na słod­kie nie­rób­stwo przez trzy dni, sta­ra­jąc się poko­nać nie­unik­niony jet lag. W końcu byli­śmy na końcu świata i dla orga­ni­zmu prze­sta­wie­nie się na inną strefę cza­sową musiało być szo­kiem. Jako per­fek­cyjna orga­ni­za­torka – rów­nież wła­snego życia – wzię­łam to pod uwagę, pla­nu­jąc urlop, bo bar­dzo nie chcia­łam przez nie­po­trzebną fru­stra­cję stra­cić ener­gii od razu po powro­cie. Wró­ci­li­śmy w czwar­tek, ale dopiero w ponie­dzia­łek rano wyru­szy­łam z głową pełną pomy­słów do mojego paste­lo­wego i słod­kiego jak miłość biura. Zuzka rzu­ciła mi się na szyję. Albo się bar­dzo stę­sk­niła, albo nie mogła się docze­kać wła­snego urlopu, a mój powrót wła­śnie to ozna­czał. Teraz ona dwa tygo­dnie będzie się byczyć i łado­wać swój aku­mu­la­to­rek na kolejne mie­siące ostrej tyry.

Pierw­szy dzień minął nam na plot­kach, poga­dusz­kach, stresz­cze­niu, co się wyda­rzyło pod­czas mojej pra­wie mie­sięcz­nej nie­obec­no­ści. Kiedy zda­ły­śmy sobie raporty zawo­dowe i pry­watne oraz zapla­no­wa­ły­śmy kolejne dzia­ła­nia, uści­ska­łam Zuzę, życzy­łam jej cudow­nego urlopu i wyrzu­ci­łam nie­mal siłą z biura, by mogła się jak naj­szyb­ciej spa­ko­wać i ruszać na zasłu­żony odpo­czy­nek. Przed wyj­ściem roz­pi­sa­łam sobie jesz­cze w kalen­da­rzu na naj­bliż­sze dni spo­tka­nia – i te nowe, umó­wione przez Zuzkę, i te zapla­no­wane jesz­cze przed moim wylo­tem. Czu­łam, że będzie się działo, ale też nie mogłam się docze­kać tej inten­syw­no­ści dzia­łań. Kocha­łam to. Ten rodzaj eks­cy­ta­cji przed zawo­dową przy­szło­ścią, która – co wie­dzia­łam już po swoim nie­dłu­gim, ale inten­syw­nym doświad­cze­niu w branży ślub­nej – może wiele zmie­nić w życiu. Bo tutaj klient nie jest po pro­stu klien­tem, a usługa – zwy­kłą usługą. Bycie wed­ding plan­nerką to dołą­cza­nie do rodziny klien­tów na wiele mie­sięcy. To sta­wa­nie się czę­ścią tego zaufa­nego grona. To bory­ka­nie się z pro­ble­mami natury psy­cho­lo­gicz­nej, a nie­rzadko wręcz intym­nej. To aran­żo­wa­nie bajki. To czę­sto two­rze­nie chwili, o któ­rej panna młoda marzy, od kiedy ukoń­czyła piąty rok życia. To koniecz­ność zmie­rze­nia się z ocze­ki­wa­niem, pre­sją, napię­ciem. Nie wspo­mi­na­jąc o koniecz­no­ści spro­sta­nia ocze­ki­wa­niom rodzin panny mło­dej i pana mło­dego, które – żeby nie było oczy­wi­ście zbyt łatwo – czę­sto stoją na prze­ciw­le­głych bie­gu­nach, jeśli cho­dzi o… WSZYSTKO – gust, poziom zaan­ga­żo­wa­nia (czy­taj: wtrą­ca­nia się), poczu­cie smaku, takt, poziom reali­za­cji wła­snych marzeń kosz­tem wesela syna/córki etc. A pośrodku tego bała­ganu stoi wed­ding plan­nerka, która musi to wszystko jakoś pogo­dzić, ba – mało tego – stwo­rzyć wizję, która ucie­szy każ­dego, zwłasz­cza pań­stwa mło­dych, i spo­wo­duje, że ze łzami w oczach będą się nad ranem żegnać ze mną, wyczer­paną ze zmę­cze­nia, i dzię­ko­wać za wszystko. Nie cho­dzi mi o tę wdzięcz­ność, ale o poczu­cie dobrze zro­bio­nej roboty. Jestem od tego poczu­cia abso­lut­nie uza­leż­niona. Tak. Trzeba to nazwać wprost – uza­leż­nie­niem.

Wyszłam z biura odro­binę wcze­śniej, chcąc jesz­cze po dro­dze do domu odwie­dzić zaprzy­jaź­nione salony sukien ślub­nych, by zer­k­nąć na nowe pro­jekty, z któ­rymi nie mia­łam szansy się zapo­znać przez tygo­dnie nie­obec­no­ści. Prze­cho­dząc przez ulicę, zauwa­ży­łam ją. Aż pod­sko­czy­łam z rado­ści.

– Natalka? – Wola­łam się upew­nić, bo coś się w niej jed­nak zmie­niło. Miało prawo. Minęły dwa lata od jej ślubu z Chri­sem. Jak ten czas pędził. Zro­biło mi się przy­kro, że przez te dwa lata nie udało się zna­leźć nawet chwili na wspólną kawę.

– Lena! – krzyk­nęła na mój widok z rado­ścią, a ja wciąż nie umia­łam powie­dzieć, co się w niej zmie­niło. Kolor wło­sów ten sam. Wciąż była śliczna, szczu­pła i atrak­cyjna.

– Kochana, skoro już los nas posta­wił na tym samym przej­ściu dla pie­szych, to może masz jakimś cudem czas na szybką kawę? – Zde­cy­do­wa­łam się na spon­ta­niczną pro­po­zy­cję, bo wie­dzia­łam, że jeśli chwilę roz­mowy na ulicy zakoń­czymy tra­dy­cyj­nym: „Musimy się spo­tkać!”, ni­gdy do tego nie doj­dzie.

– A wiesz, że chęt­nie – odpo­wie­działa bez zasta­no­wie­nia i natych­miast podą­ży­ły­śmy do naj­bliż­szej kawiarni, żeby już nie tra­cić czasu na wybór naj­bar­dziej odpo­wied­niego miej­sca. Co za róż­nica. Ważne było to, by poga­dać. Ależ byłam cie­kawa, co u nich…

– Opo­wia­daj, jak życie? – Nie wiem, dla­czego nie zapy­ta­łam wprost o Chrisa. Nie wymie­ni­łam jego imie­nia. Wciąż gdzieś bar­dzo głę­boko w sobie mia­łam do niego pewien rodzaj nie­chęci. Pamię­ta­łam, jak pró­bo­wał mnie obła­piać przy poże­gna­niu na wła­snym weselu. Te jego lep­kie rączki, które zda­wały się nie odpusz­czać żad­nej. A chęt­nych nie bra­ko­wało, zwa­żyw­szy na to, że Chris był nie tylko przy­stojny, ale też pra­co­wał w branży fil­mo­wej, a pod­ryw na pana pro­du­centa, jak się oka­zy­wało, był bar­dzo sku­teczny, więc nawet szcze­gól­nie nie musiał się sta­rać. Nata­lia, co prawda, zmie­niła jego życie. Była pierw­szą kobietą, w któ­rej Chris naprawdę się zako­chał, ale natura cią­gnęła wilka do lasu. I wciąż miał ochotę na skoki w bok z jed­no­cze­snym poczu­ciem, że oczy­wi­ście to Nata­lia jest miło­ścią, a cała reszta to „tylko” seks. Wie­rzy­łam naprawdę całym ser­cem, że Chris się zmie­nił i że za chwilę usły­szę o tej nie­sa­mo­wi­tej prze­mia­nie z ust Nata­lii. Ale ona… zaczęła pła­kać. Rzew­nie i całą sobą. Wtedy zrozumia­łam, co się w niej zmie­niło. Oczy. Spoj­rze­nie. Było w nim tyle smutku i bólu. Nata­lia nawet gdy uśmie­chała się pro­mien­nie, jak to zro­biła na przy­kład na mój widok na przej­ściu dla pie­szych, pozo­sta­wała z tym bez­brzeż­nym smut­kiem w oczach. I już wie­dzia­łam, kto był temu winny. Aż zaci­snę­łam pię­ści, nie­mal gotowa do walki z gno­jem, który nie zasłu­gi­wał na tę wspa­niałą dziew­czynę. Nie­po­trzeb­nie dała mu szansę po zdra­dzie przed ślu­bem. Ale naprawdę zda­wał się zro­zu­mieć swój błąd. Nie­mal ją stra­cił. Dotarło do niego wszystko. Do jasnej cho­lery… On ją prze­cież kochał. Jak można kochać i zdra­dzać? Co z tym face­tem jest nie tak? Mnó­stwo pytań kłę­biło się w mojej gło­wie. Ale zamiast je zadać, poło­ży­łam dłoń na roz­trzę­sio­nych dło­niach Natalki i powie­dzia­łam naj­spo­koj­niej, jak potra­fi­łam: – Opo­wiedz mi wszystko po kolei… Wyrzuć z sie­bie. Coś zara­dzimy…

Natalia i Chris

Po ślu­bie, pod­czas któ­rego Chris mocno pod wpły­wem alko­holu flir­to­wał z kim popad­nie, obu­dził się ska­co­wany i zawsty­dzony swoim sta­nem. Na szczę­ście Nata­lia nie była świad­kiem jego dwu­znacz­nych zacho­wań, ale i tak czuła roz­cza­ro­wa­nie, że jej mąż na wła­snym weselu nie potra­fił utrzy­mać pew­nego poziomu i zapre­zen­to­wać klasy. Nie chcąc jed­nak pierw­szego dnia ich wspól­nego życia roz­po­czy­nać od wyrzu­tów, posta­no­wiła puścić wszystko w nie­pa­mięć. Ale Chris nie chciał uda­wać, że nic się nie stało. Było mu wstyd. Cho­ciaż total­nie nie pamię­tał, jak pró­bo­wał obła­piać Lenę na par­kingu przy poże­gna­niu. Ręce mu się po pro­stu bez­wied­nie kle­iły do kobiet. Nie pano­wał nad tym.

– Kotek, słabo się zacho­wa­łem, wiem – zaczął, leżąc ze swoją świeżo poślu­bioną żoną w łóżku.

Wesele skoń­czyło się nad ranem, oboje więc mieli zamiar prze­bim­bać w domo­wych pie­le­szach cały dzień i nie robić nic. Następ­nego dnia cze­kało ich pako­wa­nie i wyjazd w podróż poślubną. Wybrali Gre­cję. Nie mieli dłu­giego urlopu, więc posta­no­wili wysko­czyć w miarę bli­sko, by nie tra­cić zbyt dużo czasu na lot.

– Rze­czy­wi­ście tro­chę mnie zasko­czy­łeś, bo raczej nie upi­ja­łeś się ni­gdy tak mocno, ale zostawmy to – odpo­wie­działa łagod­nie i z dużym zro­zu­mie­niem.

– Mam wra­że­nie, że to stres w połą­cze­niu z alko­ho­lem mnie tak roz­wa­lił, ale naprawdę jest mi wstyd i przy­kro. Mam nadzieję, że nie powie­dzia­łem nic, co by cię ura­ziło, bo przy­znam, że od pew­nego momentu nie­wiele pamię­tam.

Nata­lia przy­mknęła oczy i przy­po­mniała sobie, jak opry­skli­wie pró­bo­wał się z niej nabi­jać, że led­wie została żoną, a już zrzę­dzi, kiedy deli­kat­nie dawała mu do zro­zu­mie­nia, że może warto by nieco przy­sto­po­wać z alko­ho­lem. Nie chciała tego pamię­tać.

– Po pro­stu posta­raj się czuć umiar. I nie mówmy o tym wię­cej, mężu! – Uśmiech­nęła się do uko­cha­nego i wtu­liła w jego ramiona. Zawsze wtedy czuła się bar­dzo bez­piecz­nie. On też ją mocno przy­tu­lił i czuł się pie­kiel­nie szczę­śliwy. Był świa­domy tego, jak wiel­kie ma szczę­ście, że ktoś tak cudowny jak Nata­lia chce być u jego boku i to na zawsze – na dobre i na złe. Jak przez mgłę zaczęło mu maja­czyć przed oczami, że chyba trzy­mał na weselu jakąś pannę na kola­nach. I aż mu się gorąco zro­biło, że jeśli w isto­cie tak było – a zna­jąc samego sie­bie, wie­dział, że to wysoce praw­do­po­dobne – znów mógł wszystko spie­przyć i zakoń­czyć swoje mał­żeń­stwo, zanim się jesz­cze na dobre roz­po­częło. Dosko­nale pamię­tał, jak Nata­lia mimo miło­ści zosta­wiła go i naprawdę miał dużo szczę­ścia, że udało się odzy­skać jej zaufa­nie. Przy­siągł sobie wtedy, że ni­gdy wię­cej. Cza­sami trudno mu było zro­zu­mieć samego sie­bie.

Gre­cja przy­wi­tała ich piękną pogodą i pyszną musaką. Byli szczę­śliwi, bez­tro­scy, zako­chani, zapa­trzeni w sie­bie i naprawdę pewni, że życie należy do nich. Wypo­ży­czyli sku­ter i jeź­dzili nim po górzy­stych grec­kich tere­nach, zapo­mnia­nych wio­skach, kie­dyś tęt­nią­cych życiem, a dziś skry­wa­ją­cych jedy­nie pozo­sta­ło­ści po sta­rych kościo­łach czy domach. Mieli w sobie uczu­cie, jakby byli jaki­miś odkryw­cami, któ­rzy tra­fili w pewne miej­sca jako jedyni i pierwsi ludzie na świe­cie. Któ­re­goś dnia zna­leźli też zja­wi­skową plażę – jak to w przy­padku grec­kich plaż – która może nie roz­piesz­czała deli­katną struk­turą, ale w połą­cze­niu z kry­sta­licz­nie czy­stym, błę­kit­nym morzem wyglą­dała jak kadr z filmu przy­rod­ni­czego. W dodatku w pobliżu nie było żywego ducha. I znowu mieli to uczu­cie, że oto odkryli zaką­tek, któ­rego nikt przed nimi ni­gdy nie zna­lazł. Sie­dzieli na kocu, przy­tu­leni, wpa­trzeni w dal. Byli szczę­śliwi. Naprawdę szczę­śliwi.

– Nie wiem, co bym zro­bił, gdy­byś mi nie wyba­czyła, Natka – zaczął Chris.

– Po co chcesz do tego wra­cać? – Nie chciała psuć ani sobie, ani mężowi nastroju, a wspo­mnie­nia jego zdrad, mimo że już prze­ro­bione, odro­binę kłuły w serce. Nata­lia wie­działa, że będą bolały zawsze.

– Nie chcę. Ale chcę, żebyś wie­działa, że jesteś moją miło­ścią. Cza­sami tracę rozum, ale to cie­bie mam przed oczami, kiedy zasy­piam i się budzę. Zawsze – wyznał tak szcze­rze, że Nata­lii wyda­wało się, iż dostrze­gła zapo­wiedź łez wzru­sze­nia w jego oczach.

– Cza­sami tra­ci­łeś rozum. Tra­ci­łeś. Czas prze­szły, Krzy­siu. – Zwró­ciła uwagę na to słowo, bo mimo wszystko nie paso­wało jej do cało­ści wypo­wie­dzi męża.

– Tak. Masz rację. Tra­ci­łem. Ni­gdy wię­cej, moja wspa­niała żono! – mówił to tak, jakby samego sie­bie pró­bo­wał prze­ko­nać.

Któ­re­goś wie­czoru posta­no­wili wybrać się na grecką potań­cówkę. Było wspa­niale. Żywio­łowa grecka muza dud­niła im w żyłach i pory­wała do tańca. Śmiali się, tań­czyli, śpie­wali, poznali grupkę ludzi w podob­nym wieku, z któ­rymi świet­nie im się roz­ma­wiało. Chris znowu zaczął nie­bez­piecz­nie beł­ko­tać.

„Jest na waka­cjach. Prze­stań mu zrzę­dzić” – upo­mniała samą sie­bie w myślach Nata­lia, bo zła­pała się na tym, że ma ochotę zakoń­czyć imprezę. A trzeba przy­znać, że jej mąż nic złego nie robił. Na­dal świet­nie się bawił. Może po pro­stu miał nieco więk­szy pro­blem z utrzy­ma­niem pionu i rów­no­wagi, ale gene­ral­nie nic nie­po­ko­ją­cego się nie działo. Nata­lii szkoda było wie­czoru. Zapo­wia­dała się impreza do bia­łego rana, a wie­działa, że jeśli Chris nie przy­sto­puje z tem­pem – dla nich impreza zakoń­czy się znacz­nie szyb­ciej. Odwa­żyła się więc cichutko zwró­cić mu uwagę:

– Kocha­nie, może byś odpu­ścił na chwilę z drin­kami, coś zjadł, potań­czył? Jest tak faj­nie… Chcia­ła­bym…

Nie dokoń­czyła, bo z wul­gar­nym beł­ko­tem wszedł jej w słowo:

– Ohooo… Zaczyna się… Pier­do­le­nie mojej świę­tej żony. Już, kurwa, nawet na waka­cjach nie można się drinka napić bez kon­troli? Jesteś jak moja matka!

Poczuła pie­cze­nie pod powie­kami. Wie­działa, że za chwilę wybuch­nie pła­czem. Drugi raz w życiu widziała to gor­sze wcie­le­nie Krzyśka. Był teraz zupeł­nie inny niż jej uko­chany, trzeźwy Chris. Nie bała się go, ale czuła w nim wielką nie­chęć w sto­sunku do sie­bie. Jakby w magiczny spo­sób miłość mijała, a nawet zamie­niała się w złość, pomie­szaną z cał­ko­witą iry­ta­cją. Nata­lia nie sądziła, że może w nim wywo­ły­wać takie uczu­cia. Ode­chciało jej się zabawy. Wstała i posta­no­wiła pójść do pokoju. Odcho­dząc, usły­szała za sobą znowu pełne pogardy: „Jasne­eee… Obraź się naj­le­piej… Księż­niczko… I dobrze, przy­naj­mniej drinka sobie wypiję bez two­jego kła­pa­nia dzio­bem”. Przy­śpie­szyła, by nie sły­szeć nic wię­cej, bo każde jego wul­garne słowo raniło ją, jakby ktoś wbi­jał jej igły w oko­lice serca.

Oczy­wi­ście nie była w sta­nie zasnąć, bo serce jej waliło i cały czas sły­szała w gło­wie sta­wiane wła­snym gło­sem pyta­nia: „Kim jest ten facet? Kogo poślu­bi­łaś? Dla­czego Chris potrafi tak ranić?”.

Uznała, że będzie ponad to. Pój­dzie po męża. Łagod­nie i deli­kat­nie prze­kona go, by poszedł z nią do pokoju, a następ­nego dnia postara się opa­no­wać nerwy i roz­cza­ro­wa­nie i wyja­śnią sobie wszystko. Dłu­żej tak być nie może. Zeszła do hote­lo­wego lobby i zoba­czyła to… Chris cało­wał namięt­nie jakąś Rosjankę, ubraną jak panienka do towa­rzy­stwa. Dłoń jej męża prze­su­wała się po nagim udzie dziew­czyny, a bar­dzo krótka mini dawała pełen dostęp do wszyst­kiego, na co tylko miał ochotę zalany Chris. Natka poczuła, jak wpada w szał. Pod­bie­gła do obści­sku­ją­cej się parki, wytar­gała za tle­nione blond włosy pannę, która obu­rzona wykrzy­czała do niej: „Szto z toboj?”. Zawsze kul­tu­ralna i zrów­no­wa­żona Nata­lia nawet nie pamię­tała, kiedy krzyk­nęła: „Łapy precz, dziwko, od mojego męża”. Chris zda­wał się nie­wiele kon­tak­to­wać. Coś tam wybeł­ko­tał nie­zro­zu­mia­łego pod nosem i głowa mu się zwie­siła jak raso­wemu alko­ho­li­kowi. Drobna kobieta wzięła go pod ramię i jakoś doczoł­gała się z nim do pokoju hote­lo­wego. Przez całą noc patrzyła, jak śpi. Sama nie zmru­żyła oka. Nawet się nie poło­żyła. Sie­działa w fotelu i myślała. Czuła, że na rze­czy jest coś zde­cy­do­wa­nie bar­dziej nie­po­ko­ją­cego, niż to wszystko wyglą­dało na pierw­szy rzut oka.

Trudno jej było spo­koj­nie poroz­ma­wiać z mężem następ­nego dnia, bo ten rzy­gał nie­mal przez cały dzień. Ewi­dent­nie zatruł się alko­ho­lem. Był tak zaże­no­wany sobą, że nie potra­fił spoj­rzeć Nata­lii w oczy. Ona nie krzy­czała. Nie pła­kała. Powie­działa tylko śmier­tel­nie poważ­nym tonem:

– Po tym, jak nie­mal prze­le­cia­łeś w hote­lo­wym lobby jakąś ruską dziwkę, mogła­bym natych­miast zło­żyć papiery roz­wo­dowe i zamknąć ten nowo otwarty etap życia, zanim się wła­ści­wie na dobre roz­po­czął, ale myślę, że masz jakiś poważ­niej­szy pro­blem. Skoro przy­się­ga­łam ci przed Bogiem, spró­buję powal­czyć, ale tylko jeśli ty też potrak­tu­jesz sprawę poważ­nie. Nie inte­re­sują mnie obiet­nice, przy­sięgi i dekla­ra­cje. W twoim przy­padku, jak widać, to wszystko jest gówno warte. Po powro­cie idziemy do sek­su­ologa. Masz jakiś pro­blem, czło­wieku, a ja nie pozwolę, byś zro­bił ze mnie zroz­pa­czoną młodą żonę, która za każ­dym razem, gdy mąż jest poza zasię­giem jej wzroku, zasta­na­wia się, kogo wła­śnie dup­czy. Zro­zu­mia­łeś?

Ostat­nie słowo powie­działa nieco moc­niej. Ale Chris nawet nie miał zamiaru z nią dys­ku­to­wać. Bogu dzię­ko­wał, że nie rzu­ciła mu obrączką w twarz. Oczy­wi­ście nie pamię­tał żad­nej Rosjanki, ale wie­rzył żonie, bo znał dosko­nale swoje skłon­no­ści. Ona miała rację. Coś było na rze­czy.

– A teraz siedź tu, śpij, dochodź do sie­bie i zejdź mi z oczu. Ja idę na plażę i mam nadzieję spę­dzić dzi­siej­szy dzień jak naj­da­lej od cie­bie – dodała spo­koj­nie, a on ski­nął głową ze zro­zu­mie­niem i apro­batą. Cho­ciaż tyle mógł dla niej zro­bić.

Lena słu­chała łka­ją­cej Nata­lii i serce jej pękało. To było do prze­wi­dze­nia… Ludzie się nie zmie­niają. A już na pewno nie bez pracy nad sobą.

– Tak mi cho­ler­nie przy­kro, Nata­lia. I co było dalej? Jak wygląda sytu­acja dzi­siaj?

– Poszli­śmy na tera­pię. Chcesz wie­dzieć, jak zdia­gno­zo­wano mojego męża?

– Jak?

– Sek­so­ho­lik.

– O kurwa… – wyrwało się Lenie, bo to zabrzmiało naprawdę poważ­nie.

– No, lepiej bym tego nie ujęła – skwi­to­wała Nata­lia. – I wiesz… Z jed­nej strony ulga, bo to cho­roba, a nie wyra­cho­wa­nie, a z dru­giej masz ochotę krzyk­nąć: „Zaraz! Ja się na to nie pisa­łam!”. To jak bycie w związku z alko­ho­li­kiem. Swoją drogą, alko­hol też jest jego wro­giem. Chris nie może pić. Alko­hol wyzwala jego skłon­no­ści. Prze­stał cał­ko­wi­cie. Ale zaczęły się inne pro­blemy. Zaczęły się inne histo­rie… Szybko wpadł w uza­leż­nie­nie od porno. Nie zdra­dzał, więc szu­kał ujścia w innych źró­dłach. Uwierz, nie jest mi łatwo. Ale wal­czymy.

– Kochasz go?

– Kocham. Cho­ciaż… To takie trudne… Wiesz, w naszej kul­tu­rze facet, który na pęczki zali­cza panienki, nie jest w żaden spo­sób oce­niany, a już na pewno nie nega­tyw­nie. Kole­dzy mu zazdrosz­czą, kobiety niby nie chcia­łyby tra­fić do tego zbioru zali­czo­nych panie­nek, ale jest w ich oczach co naj­mniej intry­gu­jący, bo skoro taki tem­pe­ra­mentny, to na pewno zaje­bi­sty w łóżku. To działa na wyobraź­nię. Rze­czy­wi­ście jest nie­zły, ale co z tego… Wiesz, cza­sami chcia­ła­bym mieć bez­na­dziejny seks, ale tylko mój. – Nata­lia znowu posmut­niała.

– Rozu­miem, kochana. Dzię­kuję ci za zaufa­nie. Cho­ler­nie mi przy­kro. – Lena mogła powie­dzieć tylko tyle. Podzi­wiała tę silną kobietę. Ale też po raz pierw­szy poczuła współ­czu­cie, a nie pogardę w sto­sunku do samego Chrisa. „Piękne rodzi się w bólach” – pomy­ślała. Może ten zwią­zek też musiał przejść przez nie­ła­twą próbę, żeby dojść do momentu, kiedy będzie już tylko dobrze.

Dziew­czyny obie­cały sobie kolejne spo­tka­nie za mie­siąc. Na wszelki wypa­dek obie wpi­sały kon­kretną datę w kalen­da­rze, żeby się nie roz­myło. Lena bar­dzo chciała kon­ty­nu­ować tę rela­cję. Zawsze czuła bli­skość z Nata­lią, ale tempo, praca, życie, bieg… Tym razem nie chciała już cze­kać, aż los znowu przez przy­pa­dek postawi je na jed­nej dro­dze.

Sonia i Teddy

Mamo, posta­no­wi­łam stu­dio­wać w Lon­dy­nie – oznaj­miła osiem­na­sto­let­nia Sonia na jed­nym wyde­chu, patrząc w oczy mamie z ogromną nadzieją, że zoba­czy w nich akcep­ta­cję, a może wręcz dumę i radość.

– Córeczko – Ele­onora zła­pała córkę za ręce – jeśli czu­jesz się na to gotowa, jeśli naprawdę chcesz, świat stoi przed tobą otwo­rem.

Sonia roz­pła­kała się ze szczę­ścia.

– Mamu­siu, tak się bałam, że powiesz, że to za daleko, że sobie nie wyobra­żasz… A ja czuję, że Lon­dyn mnie woła.

Ele­onora się roze­śmiała.

– Oj, cór­ciu, cór­ciu. Kocham cię naj­bar­dziej na świe­cie. Myślisz, że mogła­bym cię powstrzy­my­wać przed reali­za­cją marzeń? To twoje życie. Twoje wybory.

– Jesteś bar­dzo mądra, mamo. Obym kie­dyś zdo­była podobną mądrość. – Wzru­szona Sonia zdo­łała wydo­być z sie­bie takie wyzna­nie.

– Zdo­bę­dziesz. Kto wie, czy nie więk­szą. – Matka przy­tu­liła córkę do serca, a Sonia poczuła wszech­ogar­nia­jący spo­kój. Jak zawsze, kiedy mama ota­czała ją ramio­nami.

„Jak to będzie, gdy będą daleko? Kiedy poczuję, że potrze­buję jej wspar­cia, jej siły, jej ener­gii, ale mamy nie będzie w dru­gim pokoju, nie będzie w tym samym mie­ście, ba – nie będzie jej nawet w tym samym kraju” – pomy­ślała dziew­czyna i jakby w odpo­wie­dzi na swoje prze­cież nie­wy­ar­ty­ku­ło­wane wąt­pli­wo­ści usły­szała:

– Jak będziesz mnie potrze­bo­wać, wsiądę w samo­lot i za kilka godzin będę.

– Boże, skąd wiesz, że o tym wła­śnie myślę, mamo? – Spoj­rzała na nią jak na jasno­widzkę.

Ele­onora uśmiech­nęła się i spo­koj­nym tonem wyznała:

– Serce matki dużo czuje.

Sonia po raz kolejny pomy­ślała, jak cho­lerne ma szczę­ście, że tra­fił jej się taki cudowny egzem­plarz rodzi­ców, bo tata Michał to też bar­dzo porządny gość. Zawsze mogła na nich liczyć. Wie­działa, że czuje w sobie siłę, moc, odwagę – wła­śnie dla­tego, że dostała te wszyst­kie rze­czy od rodzi­ców. Oni ją zaopa­trzyli w taki bagaż. Oni jej dali naj­lep­sze, co dać mogli na podróż w doro­słe życie. Sonia wła­śnie teraz, kiedy ukoń­czyła osiem­na­sty rok życia, zdała egza­min doj­rza­ło­ści, pozwa­lała sobie na tego typu reflek­sje. Czuła radość, że wkra­cza w nowy etap swo­jego życia, a jed­no­cze­śnie lekki żal za tym, co zosta­wia za sobą – bez­pieczne dzie­ciń­stwo. Bo cho­ciaż wie­działa, że na rodzi­ców zawsze będzie mogła liczyć, miała też świa­do­mość, że to już sta­nie się inne. Oni nie prze­staną wspie­rać córki, ale jej wła­sna droga się roz­po­czyna i wydziela defi­ni­tyw­nie z tej wspól­nej ścieżki, któ­rej była czę­ścią, będąc córeczką mamusi i tatu­sia, miesz­ka­jącą pod ich dachem i popeł­nia­jącą błędy bez bole­snych i nie­od­wra­cal­nych skut­ków.

Minęły waka­cje i Sonia ze łzami w oczach żegnała się z rodzi­cami na lot­ni­sku. Cel podróży – Lon­dyn. Jej nowy dom.

– Pamię­taj, córeczko, cokol­wiek by się działo, jeste­śmy tutaj, zawsze, dla cie­bie – wyszep­tał jej do ucha tato, czym oczy­wi­ście wzru­szył córkę tak bar­dzo, że łzy popły­nęły jej po policzku, nie zdo­łała ich zatrzy­mać, mimo że zamru­gała chyba ze sto razy.

Mama się roze­śmiała, żeby roz­luź­nić nieco atmos­ferę i dodać jej swo­body i rado­ści, bo prze­cież mimo wzru­sze­nia wszy­scy byli wła­śnie świad­kami nie­sa­mo­wi­cie pięk­nego i waż­nego momentu.

– Hej, wię­cej rado­ści! Wyfru­wasz z gniazdka i uwi­jesz nie­ba­wem wła­sne. Będzie cudowne. Zoba­czysz, cór­ciu! Ciesz się całą sobą. Masz do tego prawo! A poza tym przy­po­mi­nam, że tak łatwo się nas nie pozbę­dziesz, bo mamy już wyku­piony lot do cie­bie za dwa tygo­dnie! – Ele­onora tro­chę zmu­szała się do lek­kiego tonu, bo też była sil­nie wzru­szona tym, że jej mała córeczka, jedy­naczka, opusz­cza rodzinny dom. Nawet jeśli będą się czę­sto odwie­dzać, to już koniec. Ni­gdy nie będzie jak wcze­śniej. Ale prze­cież wła­śnie po to dała jej życie. By mogła je pięk­nie prze­żyć, po swo­jemu.

Sonia wyna­jęła miesz­ka­nie w dziel­nicy Cam­den Town. To cen­trum mody i eks­tra­wa­gan­cji. A prze­cież dziew­czyna wybrała Lon­dyn wła­śnie ze względu na szkołę pro­jek­to­wa­nia ubrań. Od dziecka czuła się dobrze w oto­cze­niu tka­nin. Nie inte­re­so­wały jej gotowe stroje. Wolała otu­lać się mate­ria­łami i wyobra­żać sobie, jak wykraja z nich suk­nie, bluzki, spód­nice, spodnie, gor­sety, płasz­cze – wszystko, czego zapra­gnie, i dokład­nie takie, jakie sobie wyobrazi. Naj­pierw stan­dar­dowo ubie­rała swoje lalki. To na nich uczyła się robić wykroje. Ale bar­dzo szybko, bo już jako sied­mio­latka, zaczęła pierw­sze eks­pe­ry­menty z sukien­kami dla sie­bie. Począt­kowo były to pro­ste halki, zdo­bione deli­kat­nymi apli­ka­cjami. Wraz z upły­wem mie­sięcy i lat sto­pień kom­pli­ka­cji rósł. Sonia ni­gdy nie mogła zro­zu­mieć, jak można wejść do sklepu i kupić coś, co będzie miało wiele osób. A nawet jeśli wybie­rzemy butik, nie sie­ciówkę – z poje­dyn­czymi egzem­pla­rzami – to prze­cież nie spo­sób zna­leźć coś, co wpi­suje się ide­al­nie w nasze ocze­ki­wa­nia i pra­gnie­nia, pod wzglę­dem kroju, koloru, fak­tury, roz­miaru etc. Toteż Sonia zawsze cho­dziła w ubra­niach, które sama sobie szyła, ewen­tu­al­nie prze­ra­biała mocno, bazu­jąc na cie­ka­wych pro­jek­tach wygrze­ba­nych w second-han­dach.

Przy­po­mniała sobie, jak jako dzie­się­cio­latka ubrała się w kolo­rową szatę rodem z hin­du­skich rytu­ałów i oznaj­miła, że tak ubrana wybiera się do szkoły. Tata Michał nie był pewien, czy to dobry pomysł.

– Mamo, tato, ale ten strój mnie wyraża, moje dzi­siej­sze podej­ście do świata i życia. Czuję w sobie kolory. Nie chcę tego tłam­sić grzecz­nym ubio­rem w jed­no­li­tych bar­wach. Będę się czuła, jakby mnie ktoś dusił.

Ele­onora spoj­rzała na swoją rezo­lutną dzie­się­cio­latkę, potem prze­nio­sła wzrok na męża, który miał wypi­sane na twa­rzy tak zwane mie­szane uczu­cia, i powie­działa spo­koj­nie jak zawsze:

– Myślę, że w tym stroju nie ma niczego nie­sto­sow­nego. Szkoła może być nie­stety innego zda­nia, ale jestem gotowa wziąć to na sie­bie i sta­nąć do kon­fron­ta­cji z wycho­wawcą.

Oczy Soni roz­świe­tliły się i w jed­nej sekun­dzie zda­wały wypeł­nić całą jej twarz.

– Dzię­kuję, mamu­siu! – krzyk­nęła, po czym natych­miast z obawą spoj­rzała na tatę, jakby do pełni szczę­ścia bra­ko­wało jej jesz­cze jego akcep­ta­cji i zro­zu­mie­nia. Michał kiw­nął tylko głową i dodał:

– Szy­kuj się, Soniu. Zawiozę cię, żebyś się nie spóź­niła.

Córka oplo­tła małe rączki wokół szyi taty, wyra­ża­jąc wdzięcz­ność, po czym pobie­gła po ple­cak, a wła­ści­wie płó­cienną siatkę z książ­kami i zeszy­tami, którą ozdo­biła skraw­kami kolo­ro­wych tka­nin, bo prze­cież kla­syczny szkolny ple­cak mocno zabu­rzyłby sty­li­za­cję. Rze­my­kowe san­dały dopeł­niły cało­ści. Sonia była gotowa. O dziwo, w szkole przy­jęli jej strój bez wiel­kiego zdzi­wie­nia. Sonia miała w sobie coś takiego, że w jej przy­padku eks­tra­wa­gan­cja była normą. Wyda­wała się tak natu­ralna, jak druga skóra. Oczy­wi­ście zna­leźli się nauczy­ciele, któ­rzy zna­cząco cmo­kali, że to nie strój dla uczen­nicy, ale osta­tecz­nie wycho­wawca stwier­dził, że nie ma o co kru­szyć kopii. Dziew­czyna dobrze się uczy. Nie zanie­dbuje obo­wiąz­ków. Jest rado­sna, pomocna i życz­liwa. Po co się cze­piać cze­goś tak przy­ziem­nego jak ubra­nie. Zwłasz­cza że, obiek­tyw­nie rzecz ujmu­jąc, nie było ono… nie­sto­sowne. Sonia nie miała odkry­tych ramion czy brzu­cha, nie była roz­ne­gli­żo­wana, nie wyglą­dała nie­smacz­nie. Wręcz prze­ciw­nie. Miało się wra­że­nie, że kawa­łek tęczy wpadł do klasy i swoim bla­skiem ogrze­wał wszyst­kich dookoła. Taka była Sonia. Oczy­wi­ście nie zawsze w życiu spo­ty­kała się z tak dużą dozą wyro­zu­mia­ło­ści. Bywało, że ludzie wyśmie­wali ją i nazy­wali dzi­waczką. Ale ni­gdy jej to nie doty­kało, bo naj­bliżsi kochali ją taką, jaka była, dając od pierw­szej kro­pli mleka solidne poczu­cie bez­pie­czeń­stwa i wła­snej war­to­ści. Miała też nie­duże, ale wierne grono cudow­nych przy­ja­ciół. Była szczę­śliwa. Po pro­stu. Tak o sobie myślała.

Po roz­pa­ko­wa­niu swo­ich rze­czy, upo­rząd­ko­wa­niu nie­wiel­kiej wynaj­mo­wa­nej prze­strzeni, oswo­je­niu jej i nada­niu cech domu dzięki dodat­kom w postaci zdjęć, uko­cha­nych pla­ka­tów, dro­bia­zgów nale­żą­cych do jej pol­skiego rodzin­nego świata: podu­szek, koców, fla­ko­ni­ków na kwiaty, uko­cha­nego kubka do her­baty etc., wyszła na spa­cer. Chciała poznać oko­licę. Oddy­chać jej powie­trzem. Poczuć się czę­ścią tego miej­sca. Zasko­czyło ją, jak szybko tak się wła­śnie stało. Miała dziwne prze­czu­cie, że zna dobrze to mia­sto. Jakby się w nim uro­dziła. A może hasała po tych podwór­kach w innym wcie­le­niu? – przy­szło jej do głowy, tak nama­calne było wra­że­nie, że wró­ciła do domu. Dru­giego domu, bo jed­no­cze­śnie całą sobą czuła, że dom jest też tam, gdzie zosta­wiła swo­ich uko­cha­nych rodzi­ców.

Szkoła oka­zała się strza­łem w dzie­siątkę. Cza­sami Sonia miała wra­że­nie, że nie oddy­cha na wykła­dach, żeby nie uro­nić ani słowa cen­nej wie­dzy. Tak pochła­niała ją każda chwila. Zda­rzały się też mniej cie­kawe zaję­cia. Wia­domo. Ale nawet na te cho­dziła z rado­ścią, bo zawsze wyno­siła z nich coś, co posze­rzało jej spoj­rze­nie na kwe­stie mody, wyra­ża­nia sie­bie, kul­tury. To kochała w pro­jek­to­wa­niu. Dla niej była to psy­cho­lo­gia. Zde­cy­do­wa­nie nie myślała o ubra­niach jako o przed­mio­tach codzien­nego użytku. To było coś wię­cej. Okry­cie dla ciała, nie­mal rów­nie istotne jak ciało, będące okry­ciem dla duszy. Tak Sonia postrze­gała czło­wieka. Jako trój­czło­nowy zestaw, skła­da­jący się z duszy, ciała i ubra­nia.

– Mówię wam, tu jest cudow­nie. Z całą miło­ścią do Pol­ski, ale u nas nikt nie poj­mo­wał tego w podobny spo­sób. Mówie­nie o duszy w kon­tek­ście ubra­nia trak­to­wano raczej jako bluź­nier­stwo. A tu… jest nas wię­cej – mówiła z entu­zja­zmem do słu­chawki tele­fo­nicz­nej, za którą Ele­onora i Michał rów­no­cze­śnie zawsze sta­rali się słu­chać córki, korzy­sta­jąc z zestawu gło­śno­mó­wią­cego. Sonia już się przy­zwy­cza­iła, że nie­ważne, do któ­rego z nich dzwoni – zawsze po dru­giej stro­nie będą oboje.

Cza­sami sły­szała:

– Cze­kaj, muszę wyłą­czyć gaz pod zupą. Nie mów nic teraz. Dopiero jak wrócę. – Jedno z rodzi­ców odda­lało się na chwilę, a dru­gie wraz z córką cier­pli­wie cze­kało.

Ele­onora i Michał kochali te roz­mowy. Trak­to­wali je jak coś naj­waż­niej­szego i naj­pięk­niej­szego w życiu, od kiedy Sonia wybyła do swo­jej bajki z pała­cem kró­lew­skim i praw­dziwą kró­lową.

– Prze­pra­szam, chyba coś zgu­bi­łaś! – Młody męż­czy­zna pod­niósł chu­stę w kolo­rze fuk­sji, która odcze­piła się od torebki ete­rycz­nej blon­dynki i bez­sze­lest­nie upa­dła na zie­mię. Kobieta była w pędzie. Jakby już gdzieś bar­dzo spóź­niona. Odwró­ciła się z lek­kim ner­wem, że ktoś ją zatrzy­muje, ale widząc swoją chu­stę w dłoni męż­czy­zny, uśmiech­nęła się z wdzięcz­no­ścią.

– O, tak, to moje. Bar­dzo dzię­kuję.

Wzięła chu­stę i pobie­gła dalej. A on poczuł, że jesz­cze się spo­tkają.

I spo­tkali się kilka dni póź­niej. Kiedy już nie bie­gła. Szła powoli wzdłuż jed­nej z han­dlo­wych ulic Lon­dynu. Przy­glą­dała się wysta­wom skle­po­wym. Lubiła to robić, mimo że wciąż nie inte­re­so­wały jej gotowe pro­jekty. Przy­glą­dała się mane­ki­nom, czer­piąc inspi­ra­cje.

– Szu­kasz nowej chu­sty? – Usły­szała za sobą niski głos.

Odwró­ciła się i uśmiech­nęła na widok chło­paka, który kilka dni wcze­śniej zna­lazł jej ulu­bioną apaszkę. Kiedy było za gorąco, by nosić chustkę na szyi, przy­wią­zy­wała ją do torby, bo lubiła, kiedy fru­wała na wie­trze.

– To ty. Miło cię znowu widzieć. – Zba­ga­te­li­zo­wała pyta­nie o chu­stę, zda­jąc sobie sprawę, że był to tylko pre­tekst, by zaga­dać.

– Skoro dziś się nie spie­szysz, to może kawa? – zapro­po­no­wał, czu­jąc, że ta dziew­czyna nie będzie mu obo­jętna. Miała w sobie coś, co go do niej przy­cią­gało, cho­ciaż nie znał jesz­cze nawet jej imie­nia.

Teddy oka­zał się miłym i inte­re­su­ją­cym chło­pa­kiem z zupeł­nie innej bajki, a jed­nak bli­skim Soni. Pra­co­wał w branży IT, ale czuł pasję dziew­czyny i jej spoj­rze­nie na świat. Wyda­wała mu się moty­lem, który trze­po­tem skrzy­de­łek zawsze w porę odcią­gał jego uwagę od moni­tora peł­nego cyfr po to, by mógł dostrzec piękno świata i na chwilę odpo­cząć, ode­rwać się.

Kiedy poczuli, że łączy ich już coś wię­cej niż przy­jaźń i mają w sobie goto­wość, by nazy­wać ich rela­cję związ­kiem, Sonia zapy­tała:

– Cie­kawe, jak zare­agują twoi rodzice na wieść, że spo­ty­kasz się z Polką?

– Mam tylko mamę. Ojca nie znam. Uciekł, gdy oka­zało się, że mama jest w ciąży.

– Przy­kro mi. – Sonia zła­pała jego dłoń w geście wspar­cia.

– Spo­koj­nie. Mama jest cudowna i wystar­cza mi za oboje rodzi­ców – powie­dział z pozorną lek­ko­ścią, ale oboje wie­dzieli, że ni­gdy tak nie jest. Po pro­stu życie cza­sami się tak, a nie ina­czej układa. I tyle. – A jeśli cho­dzi o twoje pocho­dze­nie… Ni­gdy nie byłem w Pol­sce, ale mama ma pol­skie korze­nie. Z tego, co pamię­tam, ma tam jakąś ciotkę. Nie utrzy­mu­jemy z nią kon­taktu, ale coś mi się o uszy obiło. – Zmru­żył głę­boko brą­zowe oczy, by sobie przy­po­mnieć coś wię­cej, ale nie zdo­łał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki