Zanim przyjdzie potop - Dolores Redondo - ebook + książka

Zanim przyjdzie potop ebook

Dolores Redondo

4,3

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Morderca zwany Biblijnym Johnem w latach 1968–1969 zabił w Glasgow trzy młode kobiety. Nigdy nie został zidentyfikowany, a sprawa pozostaje nierozwiązana do dziś. Na podstawie tej prawdziwej historii Dolores Redondo, znana autorka thrillerów, tworzy swą opowieść o polowaniu na seryjnego mordercę, jednocześnie przenosząc nas do epicentrum jednej z największych klęsk żywiołowych ubiegłego stulecia.

Glasgow, rok 1983. Noah Scott Sherrington, szkocki śledczy, podąża tropem Biblijnego Johna – seryjnego mordercy, który wybiera swe ofiary wśród miesiączkujących kobiet. Jednak w ostatniej chwili, gdy już trzyma podejrzanego na muszce, atak serca będący wynikiem niezdiagnozowanej wcześniej choroby uniemożliwia mu zatrzymanie mordercy.

Wbrew zaleceniom lekarzy i rozkazom przełożonych Noah kontynuuje poszukiwania. Ślad prowadzi do Bilbao – miasta, które za kilka dni doświadczy potężnej powodzi.

Rozpoczyna się wyścig z czasem i żywiołem.

Czy Noah zatrzyma mordercę, zanim przyjdzie potop?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 681

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (83 oceny)
44
23
12
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WeronikaTrz

Nie oderwiesz się od lektury

Każda z nich została pobita i zgwałcona. Każda z nich została uduszona częścią własnej garderoby. Każda z nich była w trakcie miesiączki. Każdą z nich zabił ON - Biblijny John. Inspektorowi Sherringtonowi przyjdzie zmierzyć się nie tylko z wyczerpującą pogonią za seryjnym mordercą, ale i własnymi ograniczeniami... Jak już pewnie wiecie, jestem wierną fanką książkowych seryjniaków. A jeśli dodamy do tego jeszcze akcję osadzoną w latach 80-tych, kiedy to techniki śledcze znacznie odbiegały od tych dzisiejszych, jestem całkowicie kupiona. To, co jednak wyróżnia tę pozycję na tle pozostałych, to wykorzystanie tożsamości prawdziwego mordercy. Mordercy, który w rzeczywistości nigdy nie został schwytany, a którego historię na kartach tej powieści tka Redondo. I wyszło jej to fenomenalnie! "Zanim przyjdzie potop" liczy grubo ponad 600 stron, jednak przez nieustannie zmieniającą się narrację nie było to kompletnie odczuwalne. Najbardziej intrygująca była bezsprzecznie perspektywa samego Bibli...
10
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Daję trzy gwiazdki,ale raczej na zachętę dla czytelników. Przeczytałam ok.200 stron i umarłam z nudów. Podarowałam sobie ciąg dalszy.
11
Krzemisia

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana ksiązka chociaż wstrzasajace są działania mordercy
00
Piter_Czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągający thriller - Redondo mistrzowsko buduje napięcie, sprawiając, że trudno się oderwać od tej książki.
00
kamasoka

Nie oderwiesz się od lektury

Każda jej książka jest warta uwagi.,polecam
00

Popularność




Dla Luisy Vareiro za dzielenie się z wszystkimi sąsiadami, czy tego chcieliśmy, czy nie, swoją pasją do zespołu Mocedades, a zwłaszcza do piosenki „Amor de hombre”. W wielu chwilach byłaś najzabawniejszą osobą w moim życiu. Dziękuję.

Mojemu przyjacielowi pisarzowi Domingowi Villarowi, który odszedł, kiedy kończyłam pisanie tej powieści. Ja też wierzę, że po drugiej stronie jest słońce – musi być dla takich osób jak Ty.

Dla Neme, Bego i Olatz – dobrze wiecie dlaczego.

Dla Eduarda, mojej miłości. Nigdy nie doprowadzisz mnie do łez, chyba że przyjdzie Ci do głowy, żeby odejść przede mną.

„Historia to moja muza. Pisanie historii na nowo wedle własnych kryteriów jest moim zadaniem jako powieściopisarza. Zniekształcam, rewiduję, zmieniam i grzebię w historii, po czym składam ją ponownie niczym obraz w dużej skali”.

– James Ellroy w epilogu Czarnej Dalii

„To nie jest lekcja historii”.

– Benedict Cumberbatch w odpowiedzi na krytykę Sama Elliotta odnośnie do filmu Psie pazury

„Zniknięcie oznacza często utratę tożsamości albo utratę miejsca; niekiedy jest to utrata życia”.

– Andrew O’Hagan, The Missing

Kilka słówna temat powieści

W latach 1968–1969 morderca, którego prasa ochrzciła później mianem Biblijnego Johna, zabił w Glasgow trzy kobiety. Młode brunetki w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu dwóch lat. Wszystkie poznał w dyskotece Barrowland. Nigdy nie został zidentyfikowany i sprawa do dziś pozostaje niewyjaśniona. To było jedno z najbardziej ekstremalnych śledztw w kryminalnej historii Szkocji.

Wspomnienie Biblijnego Johna pozostało jednak na długo w pamięci zarówno szkockiego społeczeństwa, jak i policyjnych organów ścigania.

W 1996 roku Donald Simpson w swojej książce Power in the Blood stwierdził, że poznał mężczyznę, który wyznał mu, że jest Biblijnym Johnem. Napisał ponadto, że ten człowiek próbował go zabić i że ma dowody na to, iż zawsze działał on w Glasgow. Faktem jest, że w tym okresie doszło do zabójstw, które można by przypisać temu mordercy, kilku na zachodnim wybrzeżu i dwóch w Dundee – w 1979 i 1980 roku; we wszystkich tych przypadkach ofiary znaleziono nagie i uduszone, tak samo jak ofiary Biblijnego Johna. W tamtym czasie gazeta „Scotland on Sunday” podała, że policja ze Strathclyde ma nowe dowody w śledztwie przeciwko Biblijnemu Johnowi – w postaci próbki DNA z nasienia znalezionego na ciele trzeciej ofiary (zachowanego dzięki dbałości policjanta, który w latach sześćdziesiątych pobrał próbkę, mimo że w tamtych czasach analizy DNA były jeszcze niczym science fiction). Policja rozpoczęła operację porównywania pozyskanego materiału z DNA wszystkich brutalnych morderców zarejestrowanych w systemie. Jeden z nich, John Irvine McInnes, popełnił samobójstwo w 1980 roku, więc w tym przypadku do porównania wykorzystano próbkę udostępnioną przez jednego z krewnych. Wynik dostarczył wystarczająco dużo danych, żeby ekshumować ciało. Nie uzyskano jednak pełnej zgodności (miejmy na uwadze, że w 1996 roku analizy DNA nie osiągnęły jeszcze tego poziomu precyzji, z jakim mamy do czynienia dziś). Ale już wtedy zrodziły się ogromne wątpliwości co do profilu tego przestępcy. Ówczesne gazety sugerowały, że Biblijny John mógł przestraszyć się śledztwa, lecz przy obecnej wiedzy kryminalistycznej wiemy, że było to bardzo mało prawdopodobne, tak samo jak to, że morderca przestał zabijać przez jedenaście lat przed swoim samobójstwem. Oprócz tego John Irvine McInnes wziął udział w pierwszym okazaniu przed siostrą Helen Puttock, jednej z ofiar. Kobieta go nie rozpoznała, mimo że znaczną część nocy spędziła razem z Helen i z mężczyzną, który potem zabił jej siostrę, a nawet przejechała razem z nimi część trasy do domu w tej samej taksówce. W 1996 roku kobieta powtórzyła to samo, co powiedziała za pierwszym razem: ten mężczyzna nie jest Biblijnym Johnem. Policja go wykluczyła.

Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku zaczęto spekulować, że seryjny morderca i gwałciciel Peter Tobin to właśnie Biblijny John. Ale po przeprowadzeniu odpowiednich analiz i badań osobowości policja wykluczyła także jego. W styczniu 2022 roku stacja BBC wyemitowała film dokumentalny zatytułowany The Hunt for Bible John. Obecnie sprawa Biblijnego Johna wciąż jest otwarta i dla nas on nadal żyje.

Latem 1983 roku miałam czternaście lat. Razem z wujostwem po raz pierwszy wybrałam się do Galicji – dla mnie było to lato muzyki. Jak często bywa w przypadku wspomnień, nie jestem w stanie, a poza tym nie chcę, podać dokładnych dat. Jakie ma znaczenie, czy to, co wywarło na mnie tak duży wpływ, wydarzyło się miesiąc wcześniej, czy miesiąc później? Albo czy Nik Kershaw wydał już wtedy swój album, czy nie? Albo czy ostatecznie Wouldn’t It Be Good stało się dla mnie hymnem?

To był początek mojej nastoletniości, pierwsze lato bez rodziców, uświadomienie sobie zainteresowania, jakie wzbudzałam u chłopców… a do tego muzyka. Do tamtej pory mój kontakt z muzyką ograniczał się do tego, czego słuchali moi rodzice, do kolekcji kaset dziadka oraz repertuaru serwowanego podczas zabaw pod gołym niebem w Trincherpe. Tamtego lata ktoś mnie zapytał: jaką lubisz muzykę? Przez znaczną część wakacji zastanawiałam się nad odpowiedzią. Kiedy wsiadałam do pociągu, który miał mnie zawieźć na powrót do Kraju Basków, miałam w walizce parę płyt winylowych kupionych w sklepie Vázquez Lescaille w Pontevedrze za pieniądze, które dostałam od jednego z krewnych. Od tamtej pory muzyka stała się w moim życiu bardzo ważna.

Drugie, co zapamiętałam z tamtego sierpnia 1983 roku, to podróż powrotna pociągiem. Jechałam sama, ale byłam pod opieką znajomych wujostwa, którzy wybierali się do pracy w porcie w Santurce. Do Burgos wszystko wyglądało normalnie, ale gdy tylko wjechaliśmy do Kraju Basków, pociąg zaczął zwalniać, a niekiedy nawet całkiem się zatrzymywał. Ludzie tłoczyli się na korytarzach, żeby patrzeć przez okna. Ja zdobyłam dobre miejsce i zauważyłam coś uderzającego. W miarę jak zbliżaliśmy się do Bilbao, na koronach bardzo wysokich drzew nad brzegiem rzeki Nervión wisiało mnóstwo różnego typu rzeczy. Rzeczy, które wtedy wydały mi się dość absurdalne: prześcieradła, płaszcze, rękawiczki, buty, plastikowe beczki, torebki, rozmaite ubrania. Nie wiem czemu, ale w pamięci szczególnie utkwiła mi dziecięca piżamka. Być może dlatego, że moja siostra miała wtedy dopiero dwa i pół roku. Na torach pracowało mnóstwo robotników, pamiętam ich żółte kombinezony przeciwdeszczowe. Kiedy pociąg pokonywał wielki zakręt, mogłam zobaczyć, jak ci mężczyźni się uwijają, zabezpieczając workami z piaskiem miejsca, gdzie woda wypłukała część spoiwa, które utrzymywało tory na swoim miejscu. Z upływem czasu panorama stawała się coraz bardziej przygnębiająca. Ludzie szeptali coś o wielkiej powodzi, która – biorąc pod uwagę wysokość drzew, na których wisiały różne rzeczy – musiała być potężna. Niedługo przed wjazdem do miasta pociąg się zatrzymał i – jakby rekompensując stanie w miejscu – w środku z zawrotną prędkością zaczęły krążyć plotki. Mówiło się o zabitych, zaginionych, o wielkich zniszczeniach, o biblijnym potopie. Ja siedziałam prosto, trzymałam się poręczy pod oknem, słuchając tego wszystkiego i modląc się, żeby to nie była prawda. Wtedy pociąg znowu powoli ruszył i pomału zaczęliśmy się wtaczać do Bilbao.

Kiedy to wspominam, odnoszę wrażenie, jakbym oglądała jedną z tych fotografii z czasów drugiej wojny światowej, na których wszystko jest szare – tylko jedna skala między bielą a czernią. Zniszczenia były ogromne, wszystko pokrywała brunatna patyna błota. Mnóstwo gałęzi drzew powyrywanych z korzeniami, tworzywa sztuczne i ubrania, porwane siłą wody ze sznurków i sklepów albo z ciał, które za sobą ciągnęła. Mieszanina przedmiotów, które wydawały mi się jeszcze bardziej absurdalne. Zabawki, manekiny, które utrzymywały swoją elegancką pozę wrzucone między błoto a gruzy, rękawice robocze, poskręcane żelastwo, samochody wywrócone do góry kołami. Tak wyglądało wielkie Bilbao. Znałam to miasto i pamiętam, że kiedy zobaczyłam je po raz pierwszy, pomyślałam, że jest straszne, bo wielkie, mroczne, potężne, tymczasem teraz miałam je przed sobą w tak niezręcznej sytuacji, pełne błota, smutne, pokonane. Był sierpień, ale pamiętam chłód rozpaczy. Widok tego tytanicznego miasta w takim stanie był druzgocący. Zaczęłam płakać. Skoro tyle zostało z potężnego Bilbao, to jak wygląda mój dom?

W 1983 roku nie było telefonów komórkowych. Ostatni raz rozmawiałam z mamą dzień przed powrotem. W tamtych czasach, kiedy było się na wakacjach, dzwoniło się do domu co najwyższej raz w tygodniu. Być może powinniśmy wrócić do tego dobrego zwyczaju. Wyglądało na to, że pozostali pasażerowie pociągu nie mają świeższych informacji niż ja. Pewna kobieta, która jechała do Irúnu, zauważyła, że płaczę, i próbowała mnie pocieszyć, nakłaniając przy tym pozostałych, żeby zamilkli i nie wzbudzali we mnie jeszcze większego niepokoju. Powiedziała mi, że zadzwoniła do swojego domu poprzedniego wieczoru i okazało się, że tam deszcze nie spowodowały takich szkód, choć niektóre obszary prowincji Gipuzkoa zostały poważnie zniszczone. „W twoim domu na pewno wszyscy mają się dobrze, nie przejmuj się”.

Przez wiele godzin staliśmy w pobliżu Bilbao, gdzie wysiedli ci, którzy jechali do Santurce, gdy się okazało, że dotarcie na stację jest niemożliwe. Robotnicy, którzy pracowali przy torach, mówili o dziesiątkach zabitych i zaginionych, o utopionych zwierzętach, zniszczonych budynkach, zakładach zmiecionych z powierzchni ziemi. Kiedy pociąg wreszcie ruszył, krajobraz za oknem przedstawiał zalane pola, strumienie utworzone w dowolnych miejscach, a to, co porwała ze sobą powódź, było porozrzucane dookoła.

Kiedy wróciłam do San Sebastián, wszystko było w porządku, moja rodzina była bezpieczna. Nawet nie wiedzieli, jak poważna jest sytuacja w Bilbao. W południe obejrzeliśmy wiadomości na antenie Televisión Española i choć owszem, podali informację o powodzi, to wykorzystali archiwalne zdjęcia, ponieważ komunikacja była tak utrudniona, że nie dało się zdobyć tych aktualnych.

To było dla mnie lato muzyki, ale także lato, kiedy zaczęłam pisać.

Napisanie tej powieści zajęło mi trzydzieści dziewięć lat. Wiem, że zaczęłam ją obmyślać tamtego dnia w pociągu. Dziś wracam do Bilbao, żeby dokończyć tę historię, która – jak się przekonacie – nie jest rozprawą historyczną ani przewodnikiem po mieście. Pozwoliłam sobie na swobodę poetycką, bo jak już wspomniałam, nie chcę być drobiazgowa, jeśli chodzi o wspomnienia: połowa z nich jest prawdziwa, druga połowa to wyraz miłości do mojej ziemi, potrzeby muzyki w moim życiu, strachu towarzyszącego mi tamtego dnia oraz przyjemności, jaką wciąż sprawia mi poddawanie się słodkiej torturze wychodzenia bez szwanku ze wszystkich katastrof, które mój umysł uparcie sobie wyobraża, kradnąc mi sen.

Jestem pisarką, której zawsze towarzyszą burzowe chmury.

Chłopiec

Harmony Cottage

Chłopiec przystanął w progu. Zadrżał, czując przeszywający chłód. Przeniósł wzrok na spokojną taflę jeziora, którego wody błyszczały w blasku pełni księżyca, a później na niebo. Wzbierający płacz zamglił mu wzrok. Nie chciał tego robić. Chciał wrócić do środka, usiąść przy piecu, poczytać bajkę i tam zasnąć. Kiedy zasypiał na podłodze naprzeciwko ognia, nikt nie zaprzątał sobie głowy przenoszeniem go do łóżka i dzięki temu mógł odpocząć.

Ze środka dobiegły go ponaglające głosy.

– Zamknij wreszcie drzwi i bierz się do roboty, mały Johnny, jeśli nie chcesz, żebym tam przyszła i złoiła ci skórę.

Zatrzasnął za sobą drzwi, żeby ich więcej nie słyszeć. Zamknął oczy i dwie grube łzy popłynęły po jego skórze, która zaczęła już tracić ciepło. Wolną ręką niemal wściekłym gestem starł je z twarzy. Płacz na nic się nie zdawał. Zawsze to sobie powtarzał, lecz za każdym razem, gdy musiał to zrobić, płacz pojawiał się na nowo. Trzymając ciężkie drewniane wiadro, ruszył na tył domu. Była tam mała kamienna balia do prania, ustawiona pod starym kranem. Zwisał z na wpół poluzowanej rury, która biegła ze wzgórza i schodziła po ścianie budynku. O balię była oparta stara tara do prania, były tam także drewniana szczotka ze świńskiego włosia i pojemnik z mydłem ługowym, które one robiły, wykorzystując resztki tłuszczu do smażenia. Postawił wiadro na ziemi, bo musiał użyć obu rąk, żeby odkręcić zardzewiały kran. Jeszcze dało się robić tu pranie, ale w miarę jak zima będzie się stawała cięższa, z kurka zacznie lecieć coraz mniej wody, aż w końcu cała zamarznie. Wtedy każą mu chodzić aż nad jezioro, a to będzie jeszcze gorsze.

Balia była głęboka. Choć stawał na palcach, nie mógł dotknąć dna wyciągniętą ręką. Kiedy był mniejszy, latem czasem go tu kąpano. Myślał sobie, że jeśli ktoś mający problemy z poruszaniem się – jak na przykład ciocia Emily, która w dzieciństwie przeszła polio – wpadłby tu głową do dołu, to prawdopodobnie by umarł. Gdy wyobraził sobie, jak wierzga nogami, poczuł małą satysfakcję.

Udało mu się odkręcić kran do oporu i pozwolił, żeby woda leciała obficie, uderzając o kamienne dno balii. Rękawy swetra podwinął do łokci, upewniając się, że nie opadną. Wziął drewnianą tarę, tak zużytą, że małe wypustki przeznaczone do tarcia ubrań zrobiły się tępe i niemal identyczne jak reszta deski. Oparł ją o brzeg.

Nachylił się nad wiadrem i odsunął pokrywę. Zapach przyprawiał o mdłości, a przecież jeszcze niczego nie dotknął. Wiedział, że gdy tylko ruszy jego zawartość, smród przeniknie do jego nozdrzy, wejdzie do ust i przylepi się do podniebienia, gdzie zostanie na długie godziny. Cokolwiek by zrobił, nie zdoła oderwać go od zębów, od języka, i zaraz każdy jego oddech będzie przesycony tym odorem. Kolejny przypływ płaczu wstrząsnął drobnym ciałem chłopca, który musiał się chwycić balii, zgięty wpół z powodu mdłości. Zakaszlał, zapiekły go oczy, a grymas cierpienia wykrzywił mu usta niczym u smutnego klauna.

Spojrzał na róg domu, był pewien, że nikt się nie zjawi. Nie miało znaczenia, ile czasu zajmie mu ta praca, godzinę czy pięć godzin. Z całą pewnością wiedział jedynie to, że nie może wrócić do środka, dopóki nie skończy. Starając się trzymać twarz możliwie najdalej od wiadra, znowu się schylił i po omacku wsadził rękę do środka, aż dotknął tkaniny, podniósł ją i natychmiast otoczyła go chmura zgniłego zapachu. Ale najgorsze było dotykanie tego. Było trochę ciepłe. Zawsze było trochę ciepłe, nie miało znaczenia, czy trzymały to na parapecie, czy w kącie w ubikacji, gdzie okno wyrwane z futryny pozostawało otwarte. Gniło. On był wiejskim chłopcem, wiedział, co się dzieje, kiedy coś gnije. Bez patrzenia rzucił szmatę na tarę i pozwolił, żeby uderzał w nią strumień wody, odrywając z powierzchni czarne skrzepy. Wziął w opuszki palców porcję mydła ługowego oraz drewnianą szczotkę i już zupełnie owładnięty przez płacz i mdłości zaczął usuwać krew.

Biblijny John

Glasgow, 1983

John celowo zwlekał, stojąc przed dużym lustrem wiszącym przy toaletach. Podczas gdy udawał, że poprawia sobie ubranie, w odbiciu obserwował kobietę.

Tej nocy w dyskotece było mnóstwo facetów, ale tym się nie przejmował: zostawienie jej samej przy barze po zaproszeniu jej na drinka było wkalkulowanym ryzykiem. Kiedy wyciągał delikatnie mankiety koszuli, zobaczył, jak dziewczyna spławia dwóch typów, którzy do niej podeszli, i kieruje pełne nadziei spojrzenie w stronę toalet. Czekała na niego.

Miał świadomość, że ona też mogła go widzieć, przynajmniej częściowo, dlatego od czasu do czasu odwracał się nieco w prawą stronę, jakby z kimś rozmawiał albo słuchał tego, co ktoś, dla niej niewidzialny, do niego mówi.

Powiedziała, że ma na imię Marie – i to nawet mogła być prawda, w takich miejscach różnie bywało; wiele razy dowiadywał się później z prasy, że imię, jakie mu podano, nie było prawdziwe.

W jego wypadku zawsze gdy pytano go o imię, odpowiadał: „John, mam na imię John”. Mówił to z pewnością siebie i nieco głośniej niż normalnie. Nie robił nic wielkiego, żeby się wyróżnić, więc jeśli ktoś przypadkiem zapamiętał mężczyznę, z którym wyszła dziewczyna, może barman albo pary siedzące najbliżej, mógł powiedzieć: „Chyba słyszałem, jak facet mówił, że ma na imię John, tak, jestem tego pewien, miał na imię John”.

Lubił wyobrażać sobie twarze policjantów, gdy usłyszeli to imię. To był wygłup i kolejne wkalkulowane ryzyko, ale nie narażał się wiele bardziej. Zawsze dbał o to, żeby wszystko, co mogli zapamiętać na jego temat, na nic się nie przydawało.

Przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze. Czyste buty, wyprasowane dżinsy, biała koszula i granatowa marynarka. Kasztanowe włosy miały rudawe odcienie, w zależności od tego, jak padało światło, i nosił je starannie ostrzyżone. Schludny. Uwielbiał to słowo. „Schludny”. Tak właśnie przed laty opisali go nieliczni świadkowie, którzy go zapamiętali: wysoki, szczupły młodzieniec, kasztanowe włosy, schludny wygląd, nic więcej… No, może wspomnieli jeszcze o nieco krzywych zębach. Drobiazg, który skorygował już dawno temu.

Zmusił się do uśmiechu przed lustrem i z zadowoleniem popatrzył na swoje proste białe zęby. Zwinnymi palcami strzepnął z ramienia niewidzialny pyłek kurzu i w odbiciu na powrót skoncentrował się na młodej kobiecie.

John miał sprytną i dyskretną taktykę, która polegała na tym, że stawał niedaleko wejścia do lokalu. Właśnie tak ją zobaczył. Przyszła z dwiema przyjaciółkami, były częścią grupy, która właśnie wysypała się z autobusu. Obserwował jej chód. Z doświadczenia wiedział, że w „te dni” dziewczyny poruszają się inaczej. Miała na sobie ciemne spodnie oraz długą luźną koszulę zasłaniającą biodra, co kontrastowało z ubiorem jej koleżanek, które włożyły topy i minispódniczki. John był doskonałym obserwatorem kobiecego świata i wiedział, że przyjaciółki często ubierają się podobnie. Jednakże ubranie to nie jedyna wskazówka. Przyglądał się jej z dystansu, jak próbuje wmieszać się w tłum, który wypełnił lokal. Widział, jak zaczęła tańczyć razem z pozostałymi dziewczynami, choć po chwili opuściła parkiet i stanęła przy kolumnie, popijając coca-colę i uśmiechając się do przyjaciółek, które dalej tańczyły.

Ciemność i dudniąca muzyka pozwoliły Johnowi stanąć za nią. Teraz mógł ją powąchać, udając, że obserwuje parkiet. Wdychał jej zapach. Wyczuł delikatną woń potu spod pach wymieszaną z perfumami o słodkich nutach, które najwyraźniej były teraz modne wśród dziewczyn, oraz ten drugi zapach, metaliczny, słonawy i kwaśny. Wykrzywił nieco usta, nie mogąc powstrzymać grymasu obrzydzenia. I prawie jednocześnie poczuł, jak erekcja podnosi jego członek pod materiałem dżinsów.

Nie spuszczając jej z oczu, odszedł kilka kroków i prawą rękę wsadził do kieszeni marynarki. Opuszkami palców pogładził czerwoną satynową wstążkę, którą tam nosił. Pomyślał o Lucy i karcąc się, przygryzł policzek, aż ból cofnął tamto odczucie, a on odzyskał panowanie nad sobą.

Później było już łatwo, jak zawsze. Formuła sprawdzała się idealnie od lat, z niewielkimi różnicami. Przystanie obok niej i zacznie z nią rozmawiać, powie, że on też nie ma ochoty tańczyć i że zastanawia się, czyby się czegoś nie napić, może chciałaby mu towarzyszyć? Ona na niego spojrzy i zobaczy to, co widzieli wszyscy: młodego mężczyznę, już nie chłopca. Zadbany, dobrze ubrany, choć bez ostentacji, dobrze wychowany, miły. Schludny. Do tego zwrócił uwagę na najprawdopodobniej jedyną w całej dyskotece dziewczynę ubraną w spodnie i szeroką koszulę.

On będzie mówił o czymkolwiek, unikając drażliwych tematów. Obsypie ją paroma wcale nieprzesadzonymi komplementami, powie, że ma pracę, przyzna, że tak naprawdę niezbyt lubi takie miejsca jak to, że tylko uwielbia rozmawiać i że w tym hałasie jest to prawie niemożliwe, że na parkingu ma samochód i że mogą pojechać, dokąd tylko ona zechce. I pospiesznie, zanim mogłaby się sprzeciwić, doda, że oczywiście byłby zachwycony, gdyby mógł odwieźć ją do domu, jeśli tego właśnie sobie życzy. A dziewczyna się zgodzi, ponieważ on jest czarujący, ponieważ ona przyjechała autobusem, ponieważ one wszystkie chciały mieć chłopaka z własnym autem. Zgodzi się, mimo że w gazetach ciągle pisze się o liczbie młodych dziewczyn, które zaginęły i z pewnością tysiące razy słyszała przestrogi, żeby nie wsiadać do samochodów obcych. John wiedział, co odpowie, kiedy on wyjdzie z tą propozycją – mimo wszystko i mimo że w „te dni” nie powinna tego robić. Niewykluczone nawet, że ta świnia zgodzi się uprawiać z nim seks, kiedy jej to zasugeruje. Wtedy porządnie ją pobije, z każdym ciosem ścierając jej z twarzy makijaż i uśmiech. Zedrze z niej ubranie, które następnie porwie na strzępy, po czym będzie ją gwałcił i jej własnymi rajstopami, paskiem lub stanikiem zacznie ją dusić, aż ona przestanie krzyczeć. A później zabierze ją do domu, żeby spała razem ze swoimi siostrami, żeby jezioro oczyściło i tę damę. To było uciążliwe, ale należało tak zrobić. Dawniej porzuciłby ją na ulicy albo w parku, poszukałby w jej torebce tamponów bądź podpasek i położyłby je na zwłokach, żeby przypomnieć tym świniom, że podczas menstruacji nie powinny zbliżać się do mężczyzny.

Na samą myśl o tym poczuł silne mrowienie w okolicy genitaliów. Ponownie mocno zagryzł wewnętrzną stronę policzka, patrząc na nią w lustrze z pewnej odległości, a kiedy był już gotowy, wrócił do niej.

Jest mi ciężko

I got it bad

Glasgow, 1983

Inspektor Noah Scott Sherrington dojechał do przejazdu kolejowego, kiedy semafor zaświecił się na czerwono, a światła po obu stronach torów zaczęły migać. Znał to miejsce na obrzeżach Glasgow, przez ostatnie dwa tygodnie przejeżdżał tędy co noc i wiedział, że zanim szlaban opadnie, minie cała wieczność, wystarczająco czasu, żeby cztery samochody dzielące go od auta, za którym podążał, zdążyły przejechać. Jeden, drugi, trzeci i…

– Nie, nie, nie, nie… – wyszeptał, gdy zobaczył, że kierowca przed nim zatrzymuje swój pojazd.

Scott Sherrington zahamował gwałtownie i maska starego samochodu znalazła się ledwie kilka centymetrów od tylnej części auta stojącego przed nim. Światła stopu zlały się z tymi czerwonymi migoczącymi przy torach, tworząc na mokrej karoserii tysiące krwawych rozbłysków. Patrząc na nie, Scott Sherrington poczuł lekkie zawroty głowy.

Zdenerwowany przyłożył ręce do twarzy i przekonał się, że pokrywa ją zimny pot. Powietrze wewnątrz pojazdu wydało mu się raptem niezdatne do oddychania. Szukając przycisku do podnoszenia szyb, macał drzwi, aż trafił na korbkę i zaczął kręcić, przeklinając. Na moment zapomniał, że nie jedzie swoim samochodem. To był escort, który – był tego pewien – jako jeden z pierwszych opuścił fabrykę w Halewood w dystrykcie Knowsley, kiedy za dobrych czasów jeszcze go tam produkowano. To samochód nieoznakowany i oczywiście nikt nie mógłby zaprzeczyć, że spełnia swoją funkcję. Tak stary i pod każdym względem zwyczajny, że trudno o to, by ktoś zwrócił na niego uwagę albo popatrzył na niego dwa razy.

Chłód nocy wpadł przez okno, zamrażając pot na jego skórze. Poczuł lekką ulgę, wdychając głęboko zimne powietrze, które burza pchała w głąb lądu znad Morza Północnego, oddalając upał ostatnich dni tego dziwnego szkockiego lata. Wychylił nieco głowę, w samą porę, by zobaczyć, jak śledzony przez niego samochód minął przejazd kolejowy i jego światła zgubiły się w ciemności nocy. Przez chwilę myślał, żeby wyprzedzić pojazd przed sobą i jechać za ściganym. Kiedy tak wzdychał wyczerpany, pozwolił, żeby deszcz moczył mu twarz, i niemal natychmiast poczuł się o wiele spokojniejszy. Deszcz zawsze miał na niego taki wpływ. Ponownie usiadł prosto i zasunął nieco szybę. Wtedy zauważył, że woda, która wleciała do środka, zmoczyła mu rękaw kurtki i zaczęła tworzyć kałużę na gumowym dywaniku obok jego stóp. Popatrzył na nią rozdrażniony i pomyślał, że to nie ma znaczenia. Nic już nie miało znaczenia. Doskonale wiedział, gdzie może znaleźć Angusa Bennetta. Śledził go od dziesięciu dni i każdej nocy robił dokładnie to samo.

Bennett pracował w przedsiębiorstwie produkującym gaśnice o zastosowaniu morskim. Po wyjściu z zakładu jeździł samochodem, kręcąc się przy magazynach w porcie rzeki Clyde i po sąsiednim terenie przemysłowym w porze, kiedy większość warsztatów była już zamknięta, a na miejscu pojawiały się prostytutki. Kilka samochodów zaparkowanych tu i tam oraz stojące między nimi dziewczyny odziane w białe fartuchy, które rozchylały przed ewentualnymi klientami, pokazując, że pod spodem mają tylko bieliznę. Bennett czasami zwalniał i powoli przejeżdżał obok którejś z nich, ale się nie zatrzymywał. Kręcił się tak mniej więcej przez godzinę, a potem opuszczał obszar magazynów i jadąc tą samą trasą, pokonywał ten przejazd kolejowy, żeby zatrzymać się dwie mile dalej, w dyskotece za miastem. Spędzał tam godzinę, najwyżej dwie. Nigdy nie pił więcej niż dwa drinki. A potem, pokonując cztery i pół mili, wracał do domu, gdzie mieszkał sam.

Noah Scott Sherrington zaczerpnął powietrza i wypuścił je powoli. Czuł ogromne zmęczenie. To donikąd nie prowadziło i dobrze o tym wiedział.

W ciągu ostatnich dwóch miesięcy prócz Bennetta śledził jeszcze dwóch facetów. W sumie trzech podejrzanych. Setki godzin obserwacji. Charles MacLaughlin, kolejny bywalec dyskotek z łatwością nawiązujący znajomości z młodymi dziewczynami, jak się okazało, miał dwie żony i najwyraźniej szukał sobie trzeciej. I Daniel Garrat. Najbardziej zagadkowy z całej trójki. On najlepiej pasował do profilu Biblijnego Johna. Miał nieco ponad czterdzieści lat, co pasowało do teorii, że – pomimo dziecięcej twarzy – mógł mieć dwadzieścia trzy lub dwadzieścia cztery lata, jakie przypisywano mu w czasie zabójstwa dziewczyn z dyskoteki Barrowland. Noah początkowo sądził, że ten mieszka z matką, ale ustalił, że to matka i jej narzeczony mieszkali z nim, może dlatego, że dokładali się do czynszu, bo Garrat w żadnej pracy nie zagrzał długo miejsca. Scott Sherrington dowiedział się, że nie był złym pracownikiem, ale niewątpliwie z racji upodobania do nocnego życia i dyskotek często się spóźniał, co kosztowało go zwolnienie przynajmniej w dwóch ostatnich miejscach pracy. Mimo to Garrat jakoś sobie radził, ponieważ dość często zmieniał samochody, a w kieszeni miał wystarczająco grosza, żeby każdego wieczoru robić objazd po dyskotekach w Glasgow. Nie było jednak nic wiadomo o jego narzeczonych, niezbyt radził sobie z dziewczynami. Zatrzymano go dwa razy za domowe awantury, bójki z matką i jej narzeczonym. Śledził go przez półtora miesiąca. I nic.

To, co u Bennetta wydało mu się podejrzane – kręcenie się w miejscach odwiedzanych przez prostytutki i tylko patrzenie, żeby potem wylądować w dyskotece i dalej patrzeć – wyszło na jaw tej samej nocy, kiedy Scott Sherrington zobaczył, że śledzony zatrzymuje się przed drzwiami warsztatu naprawiającego radia samochodowe. Mężczyzna powtórzył swój rytuał, jadąc powoli między zamkniętymi zakładami, rzucając przelotne spojrzenia prostytutkom, które – widząc, że zbliża się tak pomału – wychodziły mu naprzeciw, żeby zaoferować swoje usługi. Postronny obserwator, który nie znałby go tak, jak znał go Scott Sherrington, mógłby pomyśleć, że szuka czegoś lub kogoś, ale policjant wiedział, że to jego rytuał. Patrzeć bez kupowania. Może chciał tylko podniecić się wystarczająco, obserwując te, które pobierały opłaty za swoje usługi, a potem rozładować złość na jakiejś młodej dziewczynie, która zgodzi się odjechać z nim po wyjściu z dyskoteki. Ale w ciągu tych dwóch tygodni Scott Sherrington nigdy nie widział go rozmawiającego z żadną kobietą – ani z tymi, które żądają zapłaty, ani z tymi, które obserwował z dystansu na parkiecie. Tak więc, kiedy zobaczył, jak facet się zatrzymuje i wysiada z samochodu, pomyślał, że – podobnie jak wiele razy wcześniej – zamierza się odlać. Wtedy dostrzegł, że drzwi warsztatu naprawiającego radia uchylają się. Pospiesznie zamienił kilka słów z gościem, który był w środku, po czym ruszył do tylnej części auta i wyjął płócienny worek, który zdradzał ostry prostokątny kształt czterech czy pięciu radioodtwarzaczy samochodowych, z pewnością skradzionych. Kolejny raz nic.

Scott Sherrington wyjrzał na zewnątrz z irytacją. Czerwone światła przy torach w dalszym ciągu migały. Nad stojącym przed nim samochodem zdołał dojrzeć, że szlaban wciąż znajduje się w górze.

Położył rękę na brzuchu. Przez moment myślał, że ma niestrawność. Czuł się pełny, napchany, chociaż najprawdopodobniej chodziło o głód – oba te odczucia były do siebie dość podobne, a od południa nie miał nic w ustach. Spojrzał na zegarek i uznał, że może nie jest jeszcze za późno, żeby wpaść do pubu i coś przekąsić. To sprawiło, że pomyślał o sierżancie detektywie Gibsonie. Zmarszczył brwi. Minął się z nim, kiedy wychodził z komisariatu, akurat w tej samej chwili, gdy tamten wyprowadzał zatrzymanego z sali przesłuchań i przekazywał go dwóm umundurowanym policjantom.

Gibson miał rozluźniony krawat i nieco przekrzywiony kołnierzyk koszuli, która z jednej strony wisiała niemalże na wierzchu pod rosnącym powoli brzuchem.

– Nasz przyjaciel Billy wszystko wyśpiewał. To ten od napadów na sklepy monopolowe, którego szukaliśmy.

Przyjaciel Billy nie wyglądał wcale lepiej niż Gibson. Czerwona twarz, a zwłaszcza nos. Nie miał krawata, ale kołnierzyk jego koszuli także był przekrzywiony, a sama koszula rozpięta aż do połowy klatki piersiowej, brakowało jej parę guzików, a na wysokości torsu znajdowało się cztery czy pięć plam krwi, intensywnie czerwonych, owalnych niczym kiść ciemnych winogron.

Spojrzenie Scotta Sherringtona na parę sekund zatrzymało się na tych plamach. Grawitacyjne, powstały przez skapywanie, pomyślał. Gibson zdał sobie z tego sprawę i pospieszył z wyjaśnieniem:

– Miał krwotok z nosa, to przez ten gorąc… – Odwrócił się nieco, żeby zapytać zatrzymanego: – Prawda, przyjacielu?

Mężczyzna odpowiedział zmęczonym gestem przypominającym potwierdzenie.

Noah ruszył dalej, myśląc o tym, że założenie dziś nowych butów było złym pomysłem. Bolały go stopy.

– Sherrington – zatrzymał go Gibson, jak zawsze używając bardziej angielskiej części jego nazwiska. Pietą popchnął jednocześnie drzwi za swoimi plecami, żeby otworzyły się do końca i żeby detektyw McArthur, który wciąż siedział w środku, mógł go usłyszeć.

Z sali przesłuchań, zwanej przez co poniektórych „puszką”, dobiegł go mdły zapach potu, oparów i nieświeżego oddechu, który niczym mgła unosił się w papierosowym dymie.

– Idziemy do pubu, żeby to uczcić. Sierżant McArthur, chłopcy z wydziału kradzieży i kilku patrolowych. Może dołączysz?

– Nie mogę, przykro mi – odpowiedział Noah tonem, który wcale nie wskazywał na to, że jest mu przykro. – Mam dziś coś do zrobienia – dodał, kierując się do wyjścia.

Gibson dogonił go już na ulicy i podszedł do niego tak blisko, że niemal się o niego otarł. Chociaż na razie nie padało, temperatura spadła poniżej dwucyfrowej wartości po ciepłym jak na Szkocję dniu. Chłodne powietrze wydobywało ze skóry Gibsona zatęchłe opary. Śmierdział jak mokry pies.

– A co takiego ważnego masz do zrobienia? Ścigać Biblijnego Johna?

– Nigdy nie powiedziałem, że to Biblijny John – odparł Noah.

Detektyw Gibson próbował się uśmiechnąć, proponując mu papierosa, którego Scott Sherrington przyjął.

– Jasne, że nie – powiedział z przekąsem. – Bo Biblijny John nie żyje.

Scott Sherrington popatrzył mu w oczy, zaciągając się głęboko.

– Nie ma na to dowodów.

Tym razem na twarzy sierżanta Gibsona pojawił się szeroki uśmiech.

– A więc to prawda, ścigasz Biblijnego Johna – stwierdził, odwracając się, jakby spodziewał się publiczności. – W takim razie powiem ci, co robisz źle.

Scott Sherrington pokręcił głową i uzbroił się w cierpliwość, spoglądając w stronę samochodu. Te buty go wykańczały.

– W tym, co robisz, są trzy błędy – zaczął wyjaśniać Gibson, wymachując mu przed nosem palcami pełnymi plam od nikotyny. – Po pierwsze, Biblijny John nie żyje, a nie da się złapać ducha. Po drugie, uważasz, że możesz osiągnąć coś, co przez lata śledztwa nie udało się całej szkockiej policji.

Wyczuł celowe podkreślenie słowa „szkockiej”, powszechnie było wszak wiadomo, że Noah Scott Sherrington ukończył studia w Londynie. Niektórzy mu tego nie wybaczyli. Jemu było to obojętne. Wypuścił powietrze nosem, okazując swoje lekceważenie, ale nic na to nie odpowiedział.

– Ale po trzecie i najpoważniejsze – ciągnął Gibson – najwyraźniej zapominasz, że jesteś w Marinie i że to, co robisz, jest zniewagą.

Noah podniósł wzrok na surowy gmach, który zdawał się nad nimi wisieć. Stary budynek przy Anderson Street w dzielnicy Partick nad brzegiem rzeki Clyde przypominał szkołę państwową z lat czterdziestych. Mieścił się tu komisariat policji znany jako Dywizja Marina. Pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych zamienił się w centrum śledztwa mającego na celu schwytanie Biblijnego Johna: przesłuchania, okazania, zeznania świadków, portrety pamięciowe…

I nie, to nie przypadek, że Scott Sherrington zażądał przeniesienia akurat tutaj, choć miał świadomość, jak niezrozumiałe może się wydać to, że inspektor prosi o dołączenie do starego, zniszczonego komisariatu, na którego ścianach znajdowała się już rządowa tabliczka z napisem „budynek do rozbiórki” – taka, jakie umieszczano na budowlach przeznaczonych do wyburzenia w ramach wielkiego urbanistycznego projektu Glasgow. Większości osób umykało jednak to, że w tamtejszych piwnicach wciąż znajdowało się kilkanaście brudnych cel wyłożonych popękanymi płytkami z tysiącem nazwisk i największym zbiorem dokumentacji dotyczącej sprawy Biblijnego Johna.

Noah poczuł na twarzy kroplę wody. Podniósł wzrok, powietrze było duszne i ciężkie od wilgoci. Sierpień rozpoczął się obietnicą lata, które trwało wiele dni, ale tego poranka chmury zebrały się krótko po wschodzie słońca. Początkowo nie przywiązywał do tego wagi, bo przemieszczały się znad Wysp Szetlandzkich, ale w radiu usłyszał, że w Aberdeen leje.

Być może Gibson poczuł wtedy zmianę temperatury na zewnątrz, ponieważ zaczął poprawiać sobie ubranie, wsadzając do spodni wystającą połę koszuli i zaciskając krawat. Właśnie w tej chwili Scott Sherrington zauważył na jego klatce piersiowej ciemne plamki. Niemal mikroskopijne, powstałe przez rozpylenie, i to tak silne, że największa ilość krwi skoncentrowała się u góry. Rozbryzg, który wylądował z dużą prędkością i do którego mogło dojść na przykład po walnięciu w nos przyjaciela Billy’ego.

Kiedy Gibson znowu się odezwał, najwyraźniej miał już poprawione nie tylko ubranie, lecz także maniery:

– Noah, powinieneś przyjść, to czas na świętowanie. Właśnie w ten sposób tworzy się braterstwo.

Braterstwo czy gangsterstwo? – pomyślał Scott Sherrington, zwracając uwagę na to, że tym razem Gibson użył jego imienia.

– Może innego dnia… – odpowiedział, kierując się do samochodu.

– Nie ma innego dnia, jest dzisiaj. Zrób to dla mnie…

W tym momencie Gibson nie wydał mu się złym człowiekiem, niewykluczone nawet, że miał dobre serce.

– To nic osobistego, ale mam robotę – powiedział Noah, otwierając drzwi auta.

– Jesteś tu od trzech miesięcy. Na początku to nawet mogło być zabawne, że przychodzisz tu ze swoim pompatycznym nazwiskiem, swoimi wyprasowanymi koszulami i swoimi technikami rodem ze Scotland Yardu, ale ludzie zaczynają gadać.

Noah odwrócił się do niego.

– I co mówią?

– Wiesz, jak to jest, nie chodzi jedynie o to, że uważają, tak jak ja, że tylko tracisz czas z tą całą teorią o tym drapieżniku Biblijnym Johnie i w ogóle… Są tacy, którzy twierdzą, że to bujda. Nie masz niczego, Sherrington, nie ma żadnych zgłoszeń ani podejrzanych, nie ma ofiar, nie ma sprawy.

– Moje nazwisko to Scott Sherrington, jak laureata Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny – odparł spokojnie. – I przecież są te wszystkie dziewczyny, które nie wróciły do domów…

– Do cholery, Noah! Pewnie pracują jako dziwki w Aberdeen i zadają się z robotnikami z platform wiertniczych. Albo gdzieś w Londynie. Wszyscy wiedzą, że w dzisiejszych czasach młode dziewczyny pragną zostać gwiazdami pop.

Scott Sherrington pokręcił głową, spuszczając wzrok, ale Gibson mówił dalej:

– Mamy lata osiemdziesiąte, do cholery! Wszystkie chcą być Bonnie Tyler albo Cyndi Lauper, Girls Just Want to Have Fun. Nie ma żadnego drapieżnika. Te dziewczyny uciekły z domów, ufarbowały sobie włosy na różowo albo na fioletowo i śpiewają chórki w jakimś zespole, jak ta cała Frederica Bimmel. Tyle szumu, a okazało się, że była z tymi Dancing Pigs czy jak tam się, do diabła, nazywają.

Scott Sherrington dopalił papierosa. Owszem, Bimmel dołączyła do grupy flejtuchów, co to niby tworzyli muzykę.

– Nigdy nie umieściłem Frederiki na swojej liście, nie pasowała do profilu i już wcześniej uciekała z domu. We wszystkich przypadkach zaginięć, którymi się zajmuję, dziewczyny są niezbyt wysokimi, szczupłymi brunetkami i mają rodzinne zobowiązania. – Ukrył przed Gibsonem, że w chwili zniknięcia wszystkie miały menstruację, tak samo jak ofiary Biblijnego Johna. – A poza tym w ogóle nie pasują do typu dziewczyn, jakie uciekają z domu.

– To dlatego, że postrzegasz je przez pryzmat zdjęć, jakie ich rodzice noszą w portfelach: grzeczne, z czystymi paznokciami i w spódnicach o długości dozwolonej przez mamusię.

– A Clarissa O’Hagan? – zapytał, patrząc na Gibsona i udając opanowanie.

Clarissa miała szesnaście lat. Była najstarsza z trzech córek Petera i Marisy O’Haganów. Marisa zmarła na raka rok wcześniej. Peter nie był złym człowiekiem, pracował na terenie portu nad rzeką Clyde w Glasgow i mówiło się, że w weekendy trochę za dużo pociągał z flaszki, ale był spokojnym pijakiem, trochę marudnym, lecz nie agresywnym. Clarissa, która uczyła się w szkole średniej, sprawowała opiekę nad młodszymi siostrami. Pewnej soboty, trzy miesiące temu, poszła do dyskoteki z dwiema przyjaciółkami. Nie chciała tańczyć, była jeszcze w żałobie po śmierci matki. Z parkietu jej koleżanki dostrzeg­ły, że podchodzi do niej jakiś mężczyzna, rozmawiali dłuższą chwilę; kiedy spojrzały tam ponownie, już ich nie było.

Gibson zagryzł górną wargę i część jego długich rudych wąsów weszła mu do ust.

– Tak – przyznał. – Młoda O’Hagan.

– Kochała swoje siostry, wciąż przeżywała żałobę po śmierci matki, była odpowiedzialna, dobrze się uczyła…

– Co mam ci powiedzieć? To prawda, że wyglądała na porządną dziewczynę, ale może miała już dość takiego wysiłku, to bardzo dużo jak na tak młodą osobę. Albo Bóg jeden wie, może pewnego dnia ojciec wrócił podpity i się do niej przystawiał, sam wiesz, zastępczyni matki we wszystkim…

Scott Sherrington pokręcił głową zniesmaczony, rzucając pod nogi niedopałek.

– To obrzydliwe, że insynuujesz coś tak odrażającego bez żadnych dowodów. O’Hagan to dobry człowiek, który jest pogrążony w smutku, a gdyby stało się tak, jak mówisz, Clarissa nigdy nie zostawiłaby swoich sióstr samych. Jestem tego pewien.

– Jej koleżanki powiedziały, że facet, z którym rozmawiała, był dobrze ubrany i nie wyglądał na miejscowego – odparł Gibson. – Uwierz mi, dziewczyny z Glasgow przez całe życie próbują jak szalone upolować jednego z tych gości, co pracują na platformach wiertniczych, żeby je stąd wyciągnęli i kupili im piękny dom w Saltcoats. – To ostatnie powiedział, rozglądając się dookoła, jakby on sam miał dosyć tego miasta. – Wszyscy chcą stąd wyjechać, Sherrington, wszyscy oprócz ciebie najwyraźniej. I to jest kolejna rzecz, która budzi podejrzenia.

Noah uniósł brew, zdumiony.

– Dziwi cię to? – Gibson rzucił peta między zaparkowane samochody i oparł ręce na biodrach. – Posłuchaj, przyjacielu, myślę, że się mylisz. Nie jesteś złym człowiekiem, ale należę do tych, co uważają, że zbyt dobre wykształcenie nie jest odpowiednie dla policjanta. Masz pstro w głowie, ale jeszcze ci przejdzie. Widziałem już takich jak ty, te głupstwa wyparują ci z głowy, kiedy spędzisz parę lat w Marinie i zobaczysz, że techniki, nauki i teorie na nic się tu nie przydają. Myślę, że porządny z ciebie gość, dlatego nalegam, żebyś postępował właściwie. Staram się ci pomóc, bo uważam, że się mylisz. Ale inni zaczynają myśleć, że całe to twoje sekretne śledztwo to tylko wymówka.

Noah wywrócił oczami, kręcąc głową.

– Nie jest sekretne, i to nie jest…

– Nie mówię, że jesteś nietowarzyski, choć tak uważam…

Scott Sherrington popatrzył na Gibsona, nie rozumiejąc. Detektyw napiął koszulę na klatce piersiowej i rozejrzał się w obie strony, po czym wyszeptał:

– Uważają, że jesteś z wydziału wewnętrznego, że mogli cię tu przysłać z powodu McArthura i sprawy Alfreda „Tuszki”.

Sprawa „Tuszki”. Noah zrozumiał wtedy determinację Gibsona, który chciał, żeby McArthur usłyszał rozmowę prowadzoną podczas wyprowadzania Billy’ego, rabusia z krwotokiem z nosa. Miesiąc przed tym, jak Noah został tu przeniesiony, pewien zatrzymany, Alfred Galt, alias „Tuszka”, złodziej, który przydomek zawdzięczał swojej pracy w miejskiej ubojni w Glasgow, gdzie zajmował się rozbieraniem kurczaków, zmarł na dołku po spędzeniu ponad sześciu godzin z McArthurem w sali przesłuchań, czyli w tej klitce, którą policjanci bez skrupułów nazywali „puszką”.

– Bzdura – oznajmił Noah.

– Bzdurą nie jest na pewno to, że Graham przysłał cię tu z dnia na dzień. Kto przy zdrowych zmysłach prosiłby o przeniesienie z CID w Edynburgu do Mariny w dzielnicy Partick? Umieszczają cię w wydziale zabójstw, ale nie przypisują do żadnej grupy, kręcisz się po komisariacie, ale nie masz żadnej konkretnej sprawy, ścigasz duchy i jesteś bardziej nietowarzyski niż kret. – To porównanie musiało go rozbawić, bo uśmiechnął się nieznacznie, a potem powtórzył: – Właśnie, jak kret.

– Wierutna bzdura – powiedział znowu Noah, kierując się w stronę zaparkowanych samochodów.

– Skoro tak, to dlaczego nie pokażesz, że…? Chodź z nami do pubu, zjedź coś. Na miłość boską! Jesteś blady jak trup! A potem upij się jak normalny facet.

Deszcz się wzmógł i Gibson cofnął się o dwa kroki, aż znalazł się pod daszkiem komisariatu.

Scott Sherrington wykorzystał to i wsiadł do samochodu.

– Na razie, Gibson – powiedział, zamykając drzwi.

Czerwone światła nadal migały, a szlaban zaczął drżeć.

Ścigał Biblijnego Johna?

Samo wspomnienie o nim wywoływało wściekłość u każdego policjanta, na emeryturze czy w czynnej służbie, a tym bardziej w Marinie.

Pod koniec lat sześćdziesiątych morderca, którego prasa ochrzciła jako Biblijnego Johna i którego nigdy nie ujęto, zabił trzy kobiety poznane w dyskotece Barrowland. Pierwsza była Patricia Docker, po niej Jemima McDonald i Helen Puttock. Dla osób po dwudziestym piątym roku życia czwartkowa noc była idealna na podryw, na spędzenie miłej chwili z mężczyznami, którzy zawsze mieli na imię John, albo z kobietami, które zawsze miały na imię Jane. To jedno z tych dyskretnych miejsc, gdzie można zsunąć obrączkę do kieszeni, poznać chłopaka, potańczyć, a może nawet zgodzić się, żeby odwiózł cię do domu, nie oczekując, że będziesz opowiadać o swoim życiu ze szczegółami. Zakładano, że tak właśnie się to stało. Wszystkie trzy zostały znalezione martwe, ze śladami przemocy, na trasie prowadzącej do ich domów. Kiedy policja stwierdziła, że w Glasgow grasuje seryjny morderca, Biblijny John przestał zabijać. A może nie… Oprócz zaginionych kobiet, które Noah włączył do profilu wiktymologicznego, nie było wyraźnego śladu nowej działalności Biblijnego Johna, choć zdarzyło się kilka dziwnych zbrodni na zachodnim wybrzeżu i dwie w Dundee, u ujścia rzeki Tay, w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym i tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku – wszystkie przypominały zabójstwa Biblijnego Johna. Czyżby chodziło o próby, które nie poszły zgodnie z planem? Śledztwa w tych sprawach nie były prowadzone wzorowo, ale Noah zdołał ustalić, że – chociaż ciała porzucono w ubraniach i przynajmniej w jednym przypadku ofiara nie została uduszona – w chwili śmierci wszystkie dziewczyny miały menstruację.

Szlaban zaczął opadać.

Jakiś samochód przejechał z pełną prędkością w przeciwnym kierunku. Zapory o mało nie musnęły dachu auta. Żywy pomarańczowy kolor forda capri wydał mu się znajomy i mimo że przemknął błyskawicznie obok stojących samochodów, Scott Sherrington zdążył się odwrócić i rozpoznał rejestrację. John Clyde. Znajdował się na jego liście podejrzanych w zeszłym roku, kiedy Scott Sherrington jeszcze pracował w Edynburgu. Przeglądając stare sprawy, odkrył, że dwie dziewczyny, które idealnie pasowały do stworzonego przez niego profilu wiktymologicznego, zniknęły w latach siedemdziesiątych z tej samej uczelni, na której studiował Clyde – i właśnie to rzuciło na niego podejrzenie. Nie mógł ustalić, czy John poznał je właśnie tam ani czy w ogóle uczęszczali na te same zajęcia, ale Clyde widniał na liście tych, którzy porzucili studia w miesiącach poprzedzających zniknięcie dziewczyn albo następujących tuż po tych wydarzeniach. Myriam Joyce i Helena Patrickson. Szczupłe, niezbyt wysokie brunetki. W momencie zniknięcia obie miały menstruację. Podobnie jak ostatnie przypadki w Glasgow – zaginięcia potraktowano jako ucieczki z domu. Obie słabo radziły sobie na studiach i w którymś momencie otwarcie powiedziały o zamiarze ich rzucenia.

Miały także skomplikowane relacje ze swoimi chłopakami, co sprawiało, że od czasu do czasu wychodziły na miasto same. Obie miały piękne ciemne włosy – przypadek albo i nie. Kiedy widziano je ostatni raz, były w towarzystwie miłego młodzieńca, nie na tyle przystojnego, żeby był niezapomniany, ani nie na tyle brzydkiego, żeby zapadł w pamięć. Zwyczajny młody człowiek budzący zaufanie, z rodzaju tych, z którymi dziewczyna może rozmawiać bez żadnych obaw.

Scott Sherrington sprawdzał wszystkie nazwiska ze swojej listy. W przypadku Clyde’a poprosił o informacje policję z Killin, miejscowości, w której ten mieszkał. John Clyde: syn samotnej matki, wychowywany przez nią i dwie ciotki. Po rzuceniu studiów filologicznych na Uniwersytecie Edynburskim, tuż przed ich ukończeniem, wrócił do rodzinnego miasteczka nad jeziorem i od tamtej pory w żadnej pracy nie zagrzał miejsca dłużej niż dwa miesiące. Zaczepił się jako przewodnik na łodziach dla turystów, gdzie była zatrudniona jedna z jego ciotek, i przez jakiś czas pracował jako recepcjonista w miejscowym hotelu, gdzie druga ciotka sprzątała, a matka pełniła funkcję kierowniczki obsługi. Nie była to jednak odpowiednia praca dla Johna Clyde’a. Scott Sherrington przeczuwał, że należał on do grona tych młodych ludzi, którzy uważają, że nic nie jest dla nich wystarczająco dobre i że, w jakiś tajemniczy sposób, potrafią przekonać do tego tych, którzy wypruwają sobie żyły, aby ich utrzymać. Nie da się inaczej wytłumaczyć tego, że jego matka i ciotki dalej opiekują się nim, jakby był małym chłopcem.

Noah przywołał w pamięci jego twarz ze zdjęcia do prawa jazdy, które znajdowało się w raporcie policji w Killin. Według tego dokumentu właśnie skończył trzydzieści siedem lat, ale wciąż miał dziecięcą twarz, przez co sprawiał wrażenie młodszego, niż był w rzeczywistości. Dobrze się ubierał, był zadbany i rozmowny. Uprzejmy dla mężczyzn i miły dla kobiet. Nigdy jednak nie miał dziewczyny, choć to jeszcze o niczym nie świadczyło. Scott Sherrington dość szybko wykluczył Johna Clyde’a: wystarczyła mu przechadzka w pobliżu jego domu, noc spędzona na obserwowaniu go z daleka w jednej z dyskotek oraz lektura raportu policji z Killin. Johnny Clyde był chodzącą indolencją. W tym czasie Noah nigdy nie widział, żeby przekraczał dozwoloną prędkość, nie zatrzymał się przed znakiem stop czy wypił za dużo. Tak więc, gdy zobaczył go teraz, jak przejeżdża przez tory, kiedy szlaban zaczął już opadać, wydało mu się to niewątpliwie zdumiewające.

Obserwował tylne światła capri oddalające się w mrok nocy. Poczuł, że tętno mu przyspiesza, wypuścił z płuc całe powietrze, próbując się uspokoić, i podjął decyzję. Cofnął wystarczająco, żeby móc manewrować, zmienić pas i pojechać za Johnem.

Trzymał się w bezpiecznej odległości, pozwalając, by oddzielały ich dwa inne samochody, choć stwierdził, że sposób jazdy Johnny’ego nie był tego wieczoru typowy. Do przejazdu przez tory przy czerwonych światłach i opadającym szlabanie doszły jeszcze inne rzucające się w oczy aspekty. Wprawdzie nie przejechał już na czerwonym świetle, ale przekraczał limit prędkości, zwalniając nieco, kiedy zbliżał się do obszaru zabudowanego, a potem znowu przyspieszając. Ford capri nie miał półki bagażnika, a tylna szyba sięgała aż do kierunkowskazów, nadając mu specyficznego sportowego sznytu. Scott Sherrington wrażenie, że John Clyde przewozi w bagażniku swojego capri duży, bezładny pakunek. Po przejechaniu przez niewielki uskok za terenem zabudowanym był pewien, że to, co wiezie Clyde, chybocze się z jednej strony na drugą, a przez kilka sekund dało się to dostrzec przez tylną szybę auta. Wyczuł, że zdenerwowanie Johna ma bezpośredni związek z tobołkiem znajdującym się w bagażniku. Ładunek – mimo że przykryty plandeką albo kocem – był na tyle kłopotliwy, aby zdenerwować spokojnego z natury Johnny’ego Clyde’a.

W tej samej chwili, gdy zobaczył, jak capri pokonuje przejazd kolejowy, Noah miał przeczucie, że dzieje się coś niecodziennego. Nie potrafiłby tego wyjaśnić, nie byłby w stanie. Ale w jego klatce piersiowej, w szyi, w nadgarstkach, we wszystkich częściach ciała, gdzie czuł tętno, pulsowało przemożne wrażenie, że zwęszył zdobycz, znalazł kolejny element, że już tylko krok dzieli go od ułożenia puzzli. Próbował się opanować, oddychając głęboko, co sprawiło, że szyby w samochodzie zaparowały. Lodowaty deszcz, który nadciągnął z północnego wschodu, wciąż zacinał tak gęstymi i grubymi kroplami, że nawet przy wycieraczkach działających z maksymalną prędkością po każdym ich ruchu widział drogę zaledwie przez sekundę. Grzbietem dłoni przetarł kilka razy zaparowaną przednią szybę i poczuł, jak chłód z zewnątrz łagodzi gorączkę trawiącą jego skórę.

Wiedział, dokąd jedzie. John kierował się do domu. Killin to malownicze turystyczne miasteczko liczące zaledwie siedmiuset mieszkańców, położone na przepięknym terenie zalesionych glens, należące do jednostki administracyjnej Stirling i poprzecinane kaskadami rzeki Dochart nad brzegiem jeziora Katrine na obszarze Trossachs. Tej zwyczajowej nazwy używano dla całego terenu obejmującego lasy oraz lochs z ich licznymi odnogami i małymi wyspami. Clyde wciąż tam mieszkał, utrzymywany przez matkę i ciotki, w samym środku tego edenu. Oddalony od miasteczka, ale mieszczący się jeszcze w jego granicach, ich dom stał samotny i podniszczony, a ktoś o sporym poczuciu humoru ochrzcił go mianem Harmony Cottage.

Czterdzieści minut później capri dotarło w okolice jeziora Katrine i chociaż drogi były tu o wiele bardziej kręte, Johnny Clyde nie zmniejszył prędkości. To było jego terytorium, znał je jak własną kieszeń. Scott Sherrington nie mógł powiedzieć tego samego. Odwiedził te strony przed rokiem, kiedy sprawdzał Johnny’ego Clyde’a, ale jego wiedza była daleka od znajomości setek ścieżek i różnorodności tak zmiennego krajobrazu.

Clyde zmniejszał prędkość tylko na tych odcinkach, na których droga wiodła przez małe miejscowości skupione wokół jeziora, i Scott Sherrington był pewien, że chciał tym samym uniknąć narażenia się na gorliwość jakiegoś policjanta, który mógłby go zatrzymać i upomnieć.

Harmony Cottage znajdowało się niecałą milę stąd, po skręcie w prawo. Minęli strefę przystani, gdzie pływające pomosty rozciągały się w stronę wody, a łodzie przycumowane po obu stronach były ledwie widoczne w słabym świetle latarni, których lampy zaparowały od zacinającego deszczu.

Noaha na chwilę ogarnęła wątpliwość: czy to możliwe, że Clyde tylko wraca do domu? Że z jakiegoś powodu chce się tam dostać jak najszybciej? Może obiecał matce, że wróci o określonej porze? Mimo że Johnny był rozpieszczany przez kobiety ze swojej rodziny, tego rodzaju relacje często podlegają niezrozumiałym dla innych zasadom służebności.

Scott Sherrington sapał, czuł, że dusi się z powodu zwykłego zmęczenia. Ku jego zaskoczeniu Johnny skręcił w drogę pnącą się na wzgórze w przeciwnym kierunku i zagłębił się w las.

Nie było tam żadnych zabudowań. Żeby dostać się do najbliższej miejscowości, najlogiczniej byłoby pojechać wzdłuż jeziora, zamiast przecinać las w środku nocy. Niektóre odcinki tej drogi prowadziły aż do brzegu jeziora przez tereny zalewowe, które wiosną, wraz z potężnymi deszczami nadciągającymi znad Morza Północnego, były nieprzejezdne. A tej nocy Morze Północne spadało im na głowę. Zgodnie z prognozą pogody apogeum burzy miało dotrzeć do Glasgow w zaledwie pół godziny, ale tutaj już było – z całą swoją siłą.

Scott Sherrington zaczął się niepokoić. Miał świadomość, że z tej drogi odchodzą niezliczone odgałęzienia, które prowadzą na tereny z jaskiniami i na zalesione urwiska, a w przeciwnym kierunku do małych naturalnych zatoczek, które tworzyło jezioro. Pościg krętą drogą w środku nocy mocno komplikował sytuację. Reflektory samochodu migotały między drzewami niczym spadające gwiazdy i Scott Sherrington obawiał się, że go zdradzą. Wątłe światło ubywającego księżyca momentami znikało między ciemnymi chmurami burzowymi, ale nawet przy czystym niebie nie byłby w stanie przedrzeć się przez coraz gęstszy las. Możliwość jazdy po ciemku była absolutnie wykluczona, jeśli nie chciał wylądować w jeziorze – i w trumnie w postaci tego starego samochodu. Zgasił długie światła, zostawiając tylko pozycyjne, i skoncentrował się na obserwowaniu z daleka tylnych reflektorów capri, którego tracił z zasięgu wzroku na każdym zakręcie i odzyskiwał kawałek dalej. Opuścił szybę, żeby móc podążać za rozmytą białą linią, która wytyczała drogę po obu stronach i czasami ginęła wśród porostów i mchu, usiłujących ją ukryć.

Zwiększył odległość, kiedy zobaczył, że plątanina konarów nad drogą sczepiła się tak bardzo, że odnosiło się wrażenie, jakby pokonywało się ciemny tunel kolejowy, jednocześnie jednak dzięki temu można się było ukryć przed deszczem i jego hałasem, co pozwoliło Scottowi Sherringtonowi słyszeć warkot podrasowanego silnika capri. Gdyby nie to, być może nie zorientowałby się, że John zwalnia, po czym zmienia bieg i zaczyna powolną jazdę dróżką, na której trawa urosła tak, że starła wyjeżdżone ślady. To była prowadząca w dół ścieżka, która pozostałaby niezauważona przez kogoś, kto nie znałby tego terenu tak dobrze jak Clyde. Drzewa, które zasłoniły niebo na ostatnim odcinku drogi, odsłaniały je wzdłuż dróżki, gdzie rosły coraz rzadziej, by zniknąć całkowicie w pobliżu jeziora. Chmury sunące z maksymalną prędkością tworzyły prześwity, przez które wyglądał księżyc, oświetlając ołowianą, pomarszczoną powierzchnię jeziora Katrine. Ciemne wody przypominały tej nocy wzburzone morze, wypychając swoją zawartość poza swe granice. Capri zatrzymało się dziesięć metrów od brzegu, pod koroną ostatniego dużego drzewa. Nie było już dokąd pójść. Scott Sherrington zgasił światła samochodu i zaparkował na poboczu, czując, że ziemia pod kołami zaczyna się uginać, rozmiękczona wskutek intensywnego deszczu. To niemożliwe, że koła capri nie zakopują się na grząskim brzegu jeziora, pomyślał.

Inspektor Scott Sherrington wymacał broń pod kurtką, wyjął ją z kabury, po ciemku wyciągnął magazynek i przesunął kciukiem po zaokrąglonej końcówce amunicji, licząc kule. Ze zdecydowanym kliknięciem i suchym uderzeniem wewnętrzną częścią dłoni na powrót wsunął magazynek, podniósł broń i przysunął ją do twarzy, aż poczuł na skórze zimną stal, co miało dodać mu odwagi. Westchnął. Serce biło mu bardzo szybko. Próbując się uspokoić, powtórzył sobie w myślach wszystko, co wiedział o Biblijnym Johnie, zestawiał go z Johnem Clyde’em i wyliczał powody, dla których rok wcześniej wykluczył go z grona podejrzanych.

Clyde miał teraz trzydzieści siedem lat, a więc w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym roku musiał mieć dwadzieścia trzy, co najwyżej dwadzieścia cztery lata.

Scott Sherrington sądził, że Biblijny John na początku miał tylko szczęście. Clyde studiował wtedy w Edynburgu (na uniwersytecie, na którym dwa lata później zniknęły dwie dziewczyny) i nie miał samochodu. Przemieszczanie się z jednego miasta do drugiego stanowiłoby problem – to był jeden z powodów, dla których go wykluczył. Ale kiedy w poprzednim roku Noah włączył profil obu dziewczyn z uczelni w Edynburgu do swojej listy ewentualnych ofiar, odkrył, że Clyde jeździł ciemnym morrisem należącym do jednej z jego ciotek. Scott Sherrington miał utrwalone w pamięci każde z zeznań świadków zbrodni Biblijnego Johna. Jednemu z nich wydawało się – choć nie mógł przysiąc, że to prawda – że widział w przelocie Patricię Docker w noc jej śmierci w pobliżu Queens Park, przy przystanku autobusowym. Zobaczył, jak morris 100 traveller zatrzymuje się przy niej, ale nie był pewien, czy dziewczyna wsiadła do samochodu, czy nie.

Mając jeden trop i mnóstwo aspektów przeciwko, Noah przyjął, że głównym powodem wykluczenia Johnny’ego Clyde’a jest kwestia charakteru. Clyde wydał mu się po prostu nazbyt infantylny, żeby mieć na tyle zdrowego rozsądku, by przestać zabijać, zdystansować się od swoich zbrodni, nie wracać już na ten teren łowiecki, który tak mu sprzyjał, ale przede wszystkim ewoluować, wynieść swoje czyny na inny poziom. Bo Biblijny John ewoluował od czasu swojego pierwszego morderstwa. Pierwszą ofiarę porzucił na ulicy, naprzeciwko parkingu; dla drugiej wybrał ciemny i cichy park, gdzie mogła zostać znaleziona dopiero następnego dnia; trzecią zostawił w budynku przeznaczonym do rozbiórki. Dotarcie do ciała zajęło dwadzieścia cztery godziny. Pierwszą udusił jej własnymi rajstopami, w przypadku drugiej i trzeciej zapewnił sobie broń w postaci kawałka sznurka do bielizny. Uczył się szybko i na bieżąco.

Trzy kobiety poznane w tej samej dyskotece. Widziane z mężczyzną, którego prawie nikt zbyt dobrze nie pamiętał, nawet siostra ostatniej ofiary, Helen Puttock, która spędziła razem z nimi część nocy, a potem przejechała kawałek trasy taksówką. To na podstawie jej opisu wykonano pierwszy portret pamięciowy. Pozostali świadkowie zgadzali się co do tego, że facet powiedział, iż ma na imię John. Pseudonim „Biblijny”, jak to prawie zawsze bywa, wymyśliła prasa, bazując na słowach jednego ze świadków, który przypominał sobie mgliście, jak tamten cytował Pismo Święte (choć nie był tego do końca pewien). Ale możliwość, że tak było, w połączeniu z opisem uprzejmego, zadbanego i porządnego mężczyzny – tak porządnego, że cytuje psalmy – przyczyniła się do nadania mu przydomka „Biblijny John” i to był kolejny ważny powód przemawiający za wykluczeniem Clyde’a. Do takiego zabójcy jak Biblijny John nie pasowało bezmyślne przedstawianie się swoim prawdziwym imieniem.

Ówczesne gazety określiły te zbrodnie mianem „barbarzyńskich”. Wszystkie trzy ofiary miały w momencie śmierci menstruację. W mocno uproszczonej analizie ten aspekt zasugerował śledczym, że to w jakiś sposób irytowało zabójcę; sam fakt, iż miały okres, sprawił, że zostały zamordowane, być może dlatego, że z tego względu odmówiły uprawiania seksu, co go rozwścieczyło.

Scott Sherrington przejrzał prawie cały materiał dotyczący Biblijnego Johna. Przy tej sprawie pracowały setki policjantów, ale faktem jest, że pod koniec lat sześćdziesiątych gromadzenie czy przechowywanie dowodów nie było mocną stroną szkockiej policji ani żadnej innej. Ślady biologiczne nie zostały należycie zabezpieczone w czasach, kiedy wykonywanie analizy DNA było mniej realne niż lot na Księżyc. Nieliczne zebrane rzeczy przez lata leżały i pleśniały w piwnicy Mariny, a kiedy budynek został przeznaczony do rozbiórki, przewieziono je do biura CID w Edynburgu, żeby dalej obrastały pleśnią. Na szczęście były zdjęcia. Co prawda niezbyt dobrej jakości, ale Scott Sherrington przestudiował je milimetr po milimetrze. To, co na nich zobaczył, znacznie wykraczało poza brutalne, barbarzyńskie i nieracjonalne zbrodnie, jakimi wydawały się na pierwszy rzut oka.

Wśród anarchicznego chaosu, jaki panował na miejscach zbrodni, gdzie przedmioty z torebek ofiar były porozrzucane czasami w bliższej, czasami w dalszej odległości od ciała, zupełnie bez żadnego sensu, Scott Sherrington odnalazł pewien rytm, pewną sekwencję. Ten cały bałagan skrywał cel, poszukiwanie konkretnej rzeczy: podpasek albo tamponów. Mimo panującego nieładu zostały one bardzo starannie umieszczone pod plecami lub pod pachami ofiar, i to w tak przemyślany sposób, że dla niewprawnego oka było to po prostu przypadkowe. Nikt nie zwrócił na to uwagi – aż do trzeciej ofiary. Scott Sherrington nie lubił kryminalnych legend, nigdy nie zamierzał ich podsycać, ale w Biblijnym Johnie było coś, co go fascynowało – i wiązało się to z tym, że odkrył, iż miał on w swoich działaniach określony cel. To, że w chwili śmierci wszystkie trzy kobiety miały menstruację, nie mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności. Noah zdawał sobie sprawę z tego, że w latach osiemdziesiątych, podobnie jak w latach sześćdziesiątych, dla większości mężczyzn menstruacja była tymczasową przeszkodą w uprawianiu seksu w te dni, kiedy żony były obolałe i rozdrażnione, a dla niektórych – gwarancją uniknięcia ciąży.

Detektyw Gibson miał rację co do jednego: Noah Scott Sherrington wierzył, że Biblijny John nadal żyje i nadal zabija, ale był też pewien, że w ciągu tych czternastu lat zmienił się na tyle, by mieć świadomość rozwoju kryminalistyki. Każdy przestępca wiedział, że zwłoki są niemym świadkiem i że dzięki środkom, jakimi dysponowano w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku, ślady i przedmioty pozostawione przy trzech kobietach zamordowanych w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym i tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym roku najprawdopodobniej doprowadziłyby do zatrzymania.

Otworzył drzwi samochodu i wysiadł. Cofnął się, obchodząc tył escorta. Zboczył ze ścieżki i pochylony szedł między drzewami, które były coraz grubsze, choć im bliżej jeziora, zarazem mniej liczne. Przemieszczał się dalej, ukrywając się za pniami i wypatrując w gęstwinie słabego światła księżyca, które od czasu do czasu wciskało się między ciężkie burzowe chmury. Wydawany przez drzewa trzask był wspaniały. Konary uderzały o siebie nawzajem i Scott Sherrington odniósł wrażenie, że wszędzie spadają kawałki złamanych wściekłością wiatru gałęzi. Musiał się skupić. W przeciwnym razie ryzykował, że pójdzie w niewłaściwym kierunku i znajdzie się na drugim końcu lasu. Jak gdyby ktoś wysłuchał jego modłów, tylne światła capri rozbłysły w ciemności niczym oczy legendarnego stwora. Teren był tu płaski; pod gęstym drzewem, przy którym zaparkował Clyde, ziemia wydawała się dość zbita, ale z tyłu po pochyłym zboczu spływała woda, tworząc mały, naturalny, błotnisty strumyk. Przednie reflektory samochodu były skierowane w stronę brzegu, oświetlając krople deszczu, które niczym firanki kołysane przez wiatr powiewały przed lampami capri.

Scott Sherrington się wzdrygnął. Nie zdając sobie z tego sprawy, podszedł bardzo blisko, zbyt blisko. Gdy to zauważył, cofnął się pospiesznie, próbując ukryć się za drzewem i przeklinając gałęzie trzaskające pod jego stopami. Jedno z tylnych świateł capri zniknęło, kiedy Johnny stanął przed nim, żeby otworzyć klapę bagażnika. Wyjął coś ze środka i nie zamykając go, skierował się nad brzeg jeziora. W pierwszej chwili Noah pomyślał, że to broń, strzelba myśliwska, których nie brakowało w tym regionie. Kiedy jednak Clyde przeszedł przed reflektorami samochodu, dostrzegł, że to łopata. Johnny zatrzymał się jakieś trzynaście stóp od brzegu. Popatrzył na jezioro i podniósł głowę, jakby błyskawice, grzmoty i ogromna ilość lodowatej wody, która przemoczyła go już do suchej nitki, były częścią jego ciała. Rozpostarł ramiona, naśladując Freddiego Mercury’ego. Scott Sherrington z niedowierzaniem obserwował spektakl, który tamten prezentował w deszczu na jego oczach. John trwał tak przez wiele sekund, zupełnie jakby jego umysł słyszał wielką owację, a potem opuścił ręce i zaczął kopać.

Noah przez chwilę patrzył, jak przerzuca rozmiękłe błoto – pracował w dobrym tempie, w czym pomagał miękki teren. Potem Scott Sherrington skulił się najbardziej, jak mógł, żeby czerwone światło tylnych reflektorów nie zdradziło jego obecności, i podszedł do samochodu.

Pakunek nie był zbyt masywny. Przykrywał go koc w szkocką kratę, wykończony lamówkami z czarnego plastiku. Nawet w małym bagażniku capri jego obecność sprawiała wrażenie nieznaczącej. Scott Sherrington przyklęknął i poczuł, jak ziemia zapada się pod jego ciężarem niczym miękkie masło. Wyjrzał z jednej strony samochodu, aby się upewnić, że Johnny dalej kopie. Zdrętwiałe palce wsunął pod koc. Opuszki musnęły gładkie i lodowate ciało, które znajdowało się pod spodem. Błyskawicznie cofnął rękę, przestraszony. Nie było to już konieczne, jednak mimo wszystko odsunął koc. Zobaczył kobietę, małą, choć już nie dziewczynkę. Zgodnie z protokołem poszukał pulsu, przykładając dwa palce do jej szyi, a następnie dotknął szczęki, na której pojawiły się już pierwsze oznaki rigor mortis. Skóra twarzy wyglądała na postarzałą ze względu na rozmazany makijaż i otrzymane ciosy, brzuch przypominał zapadnięte wzgórze – miał ten workowaty kształt, typowy dla kobiet, które były w ciąży więcej niż raz. Na nagim ramieniu miała wytatuowane trzy imiona, prawdopodobnie swoich dzieci: Sam, Gillian i Andrew, otoczone kwiatami i motylami. W przestrzeni między nogami Clyde upchnął zwinięte w kłębek ubranie dziewczyny. Na stosiku leżały majtki w nieokreślonym jasnym kolorze, na których była widoczna ciemna plama krwi menstruacyjnej. Tak jak w przypadku wszystkich ofiar Biblijnego Jona, pomyślał Noah. To była jedna z wielkich tajemnic dla badaczy profilu tego zabójcy: w jaki sposób udawało mu się wydobyć tak wrażliwą informację od dopiero co poznanych kobiet? Może wyjawiały mu to, kiedy proponował im uprawianie seksu? Czy gniew wywoływała w nim, jak myśleli ówcześni śledczy, frustracja związana z odmową? Noah nie wierzył w to ani przez chwilę.

Poczuł zawroty głowy, zmrużył więc oczy, żeby je pokonać. Ogromna gula, która powstała w jego żołądku, przesunęła się w stronę klatki piersiowej, znowu przypominając to wrażenie pełności, które towarzyszyło mu od dłuższego już czasu. Myślał, że zwymiotuje, ale nie było to możliwe, bo nie jadł od wielu godzin. Gdy mdłości ścisnęły go za gardło, Scott Sherrington wstrzymał oddech, starając się nie kaszleć, choć był pewien, że w środku tego niebywałego hałasu John nie mógłby go usłyszeć, nawet gdyby Noah wykrzyknął jego imię. Zaczekał cierpliwie, aż niepokój minie, po czym gestem wyrażającym największy szacunek ponownie przykrył ciało.

Burza przybrała na sile, chmury całkowicie zasłoniły niebo i jedynie błyskawice nad wzgórzami od czasu do czasu rozświetlały czarną noc. Noah ruszył bokiem na otwartą przestrzeń, wciąż starając się nie ujawnić swej obecności w świetle reflektorów samochodu. Szedł pochylony, przemoczony do suchej nitki, woda spływała mu po twarzy i wpadała do oczu, zmuszając do mrugania, psując i tak już słabą widoczność. Dyszał. Nerwy płatały mu figla. Miał świadomość swojej sytuacji, niebezpieczeństwa, jakie mu groziło, ale było coś jeszcze. To tak, jakby tamte czerwone światła przy torach dalej migały w kącikach jego oczu, na granicy widzenia peryferyjnego. Znak ostrzegawczy, sygnał alarmowy, którego nie zdołał się pozbyć od chwili, gdy ford capri Johna Clyde’a przejechał przez tory z zawrotną prędkością. A może to było wcześniej? Przemoczonym rękawem kurtki wytarł twarz. Siła wody spływającej w kierunku jeziora ciągnęła za sobą podłoże pod jego stopami; czuł, jak z każdym stawianym krokiem się zapada. Miękka ziemia z łąki, która nagromadziła się przy brzegu, stała się już częścią akwenu, zaś delikatne nachylenie zbocza za plecami Noaha sprawiało, że woda spływała z przerażającą prędkością, niosąc ciemną glebę prosto w głębiny.

Znajdował się jakieś dziesięć metrów od wykopywanego przez Johnny’ego dołu, kiedy usłyszał krzyk. Właściwie niemal ryk, pełen czystej frustracji. Scott Sherrington instynktownie rzucił się na ziemię. Bardzo powoli podniósł głowę i zobaczył, że Clyde przesunął się o czternaście lub piętnaście stóp w swoją lewą stronę, poza zasięg reflektorów. Przerzucał tam ziemię, ale po chwili przesunął się o kolejne sześć stóp do przodu, bliżej brzegu, i znowu zaczął kopać. Noah niczego nie rozumiał, przypuszczał, że kopie dół, żeby pogrzebać w nim tę biedną dziewczynę. Johnny znowu krzyknął; pełne gniewu wycie dało się wyraźnie słyszeć pośród burzy. Niczym szaleniec, bez sensu ani określonego kierunku, zaczął chodzić tam i z powrotem, w lewo i w prawo, tu i ówdzie przerzucając łopatą błoto wzdłuż rozległego grząskiego brzegu jeziora. Ze zbocza wzgórza w stronę zatoki nadal spływały strumienie wody, łącząc się z falami, które wiatr popychał w stronę ziemi, jakby próbował opróżnić jezioro. Johnny stał po łydki w szlamie i dalej przerzucał partie niemal wodnistego błota, które spływało z łopaty. Nagle padł na kolana, jakby trafił go jeden z piorunów, które przecinały niebo, i rzuciwszy łopatę, użył własnych rąk, żeby wydobywać błoto. Potężna błyskawica rozświetliła noc i Scott Sherrington był pewien, że gdyby tylko Johnny podniósł głowę, zobaczyłby go. Ale Johnny’ego interesowało tylko to, co właśnie wyłoniło się z ziemi. To była czaszka. Musiała leżeć tam sporo czasu, bo światło błyskawicy wydobyło białawy blask z kości opłukanych przez deszcz. Clyde się podniósł i ruszył kawałek dalej, próbując zakryć rękami straszny widok, jaki ukazywał się wraz z kolejnym otwierającym się dołem.

Scott Sherrington znowu usłyszał jego krzyk.

– Nieeeeeee, nie, nie…

Clyde ponownie padł na ziemię.

Przemieszczał się bokiem, nawet nie próbując się podnieść, czołgał się w szlamie, aż uklęknął przed kolejnym otwierającym się grobem. Rękami rzucał płynne porcje błota na czaszki swoich ofiar, bezskutecznie próbując ponownie je pogrzebać. Jego prywatny cmentarz otwierał się tu i ówdzie, bez litości ujawniając swoją zawartość. Noah naliczył trzy. Trzy ciemne kwiaty wyrastające z błota. Zadrżał, przerażony siłą tego dowodu. Johnny Clyde był Biblijnym Johnem, a to był jego osobliwy cmentarz. Trzymając broń obiema rękami, podniósł się i kolejny raz upewnił, czy jest odbezpieczona. Ruszył, głośno rozchlapując wodę spod stóp, choć w środku tego huku nawet on sam nie mógł siebie słyszeć. Wreszcie stanął za Johnem, który w dalszym ciągu jęczał, rzucając błoto na szarawe szczątki ciała, już prawie w całości widocznego na powierzchni.

Scott Sherrington krzyknął:

– Policja! Nie ruszać się!

John nadal rzucał na zwłoki błoto, które wydobywał z ziemi własnymi rękami, jakby nic nie usłyszał.

– Johnie Clyde, jesteś aresztowany! – Noah dotknął jego głowy lufą pistoletu. – Kładź się na ziemię! Na ziemię!