Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Zapiski z Królestwa” to piękny hołd złożony angielskiej piłce i próba znalezienia odpowiedzi na pytanie: dlaczego tamtejszy futbol jest taki magiczny? Zapomniani bohaterowie i niesamowite mecze. 50 historii o marzeniach, rekordach, coraz większych pieniądzach, triumfach i porażkach, ale też pouczająca podróż w czasie. Dzięki niej dowiesz się, w jaki sposób powstawało brytyjskie imperium piłkarskie, które znamy dziś. Odwiedzisz nie tylko wielkie areny, ale i małe stadiony z niższych lig. Narodziny zawodowej piłki, transfery, wojenny wstrząs czy pies, który pogryzł piłkarza – za każdym rogiem czeka historia godna przedstawienia. „Zapiski” to nie tylko zwykła książka o „kick and run”, ale też opowieść o zmieniającej się przez dekady Anglii.
Autor: Przemysław Rudzki
urodzony w 1977 roku w Czeladzi. Od ponad 15 lat jest dziennikarzem sportowym, specjalizuje się w angielskim futbolu. Trzynaście lat temu rozpoczął pracę w Canal+, gdzie do dziś komentuje co weekend mecze Premier League. W „Przeglądzie Sportowym” był stażystą, reporterem, a następnie redaktorem naczelnym tego dziennika. Relacjonował najważniejsze wydarzenia sportowe – finały wielkich turniejów czy Ligi Mistrzów. Przez kilka w „PS” ukazywała się jego autorska kolumna „English Breakfast”, w której w każdy poniedziałek pisał o angielskiej piłce. Prowadzi kanał Kick Off na YouTube poświęcony futbolowi z Wysp Brytyjskich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
W chwili, gdy realizator telewizyjny pokazał na tablicy świetlnej twarz Raya Wilkinsa, uświadomiłem sobie coś kompletnie absurdalnego. Kibice na stadionie Chelsea właśnie wstali, by oklaskami oddać hołd zmarłej legendzie klubu, a ja – siedząc w dziupli komentatorskiej w Warszawie – bez problemu odtworzyłem z pamięci nie tyle widok człowieka, którego spotkałem dosłownie dwa tygodnie wcześniej w pubie przylegającym do Stamford Bridge, rozmawiającego z kibicami i robiącego sobie z nimi selfie, ale wygląd mojego pokoju w Czeladzi, przy ulicy Mickiewicza.
I choć nie mam pojęcia, dlaczego na ścianie, którą pokrywała tapeta mająca imitować boazerię (o matko!), przykleiłem wtedy akurat plakat byłego gracza The Blues, jest to bez cienia wątpliwości jedno ze wspomnień dobitnie uświadamiających mi, że liga angielska i ja tworzymy związek, który los już od dawna zaplanował.
Inne postacie spoglądające z plakatów – Matt Le Tissier, David Platt, Paul Gascoigne czy Lee Dixon – były dla mnie przybyszami z kosmosu. Nigdy nie widziałem żadnego z nich w akcji ani nie miałem okazji oglądać ich goli, ale z jakiegoś zupełnie nieznanego mi powodu uwierzyłem, że oni i ja to coś więcej niż tylko zdjęcie na ścianie w pokoju 13-letniego chłopca. Chyba po prostu uwierzyłem, że są warci zaistnienia we wnętrzu mieszkania na polskim blokowisku. Daliśmy sobie kredyt zaufania spłacony wiele lat później.
Nigdy nie próbowałem nawet ukrywać, że liga angielska jest moją obsesją. Są trzy rzeczy, bez których nie potrafiłbym żyć: kawa, piwo i Premier League. Ta ostatnia wiele lat temu stała się integralną częścią mojego świata. Jesteśmy nierozłączni i muszę Wam wyznać w tajemnicy, że naprawdę nigdy jej nie zdradziłem. Gdybym miał do wyboru: polecieć na rajską wyspę czy obejrzeć na żywo mecz Evertonu z Southampton na Goodison Park, bez wahania wybrałbym to drugie i jeśli myślicie teraz, że blefuję, to chyba tylko dlatego, że mnie nie znacie i nie wiecie, jak jestem szurnięty.
W futbolowych menedżerach na moich pierwszych komputerach typu Atari, Commodore i Amiga 500 próbowałem zbudować potęgę Leytonu Orient (zapewne ze względu na piękny herb i dostojną nazwę), wprowadzić Sunderland do europejskich pucharów czy ściągać do Aston Villi gwiazdy Milanu i Realu. Moja pierwsza piłkarska koszulka miała na plecach tajemniczy i niemożliwy wówczas do wypowiedzenia napis: GASCOIGNE. Dlaczego tak było? Nie umiem tego wyjaśnić, wybaczcie.
Pomysł napisania książki, którą trzymacie teraz w rękach, tak naprawdę wziął się z… kina. Za każdym razem, kiedy oglądam jakiś film oparty na autentycznych wydarzeniach, muszę zgłębić historię bohaterów, więc czytam wszystko, co się da, aż uznam temat za wyczerpany. Po seansie Jak zostać królem z Colinem Firthem czytałem sporo na temat króla Jerzego VI. Chciałem dowiedzieć się nieco więcej na temat jego problemów z wysławianiem się. To niesamowita historia, a zarazem genialna w swojej prostocie: oto władca wielkiego kraju nie potrafi przemawiać publicznie. Jąka się i stresuje, gdy spada na niego taki obowiązek. Wynajmuje więc nauczyciela, który pomaga mu przełamywać bariery. The King’s Speech (tak brzmi oryginalny tytuł filmu) to cudowna opowieść o człowieku, który właściwie nie chciał władzy, lecz został postawiony w trudnej sytuacji po abdykacji brata, Edwarda VIII. Na tronie zasiadał w trudnych okolicznościach, nadciągała bowiem II wojna światowa i rodacy szukali otuchy w przemowach władcy. Czyż to nie genialny paradoks?
Zaskoczyło mnie mocno, że w anglojęzycznej Wikipedii, świetnie zresztą rozwiniętej, na temat jąkania się Jerzego VI pada zaledwie jedno zdanie: „Miał problemy z wysławianiem się”. Kropka. Z tej jakże krótkiej informacji scenarzysta David Seidler i reżyser Tom Hooper stworzyli fundament pod znacznie ważniejszy temat: zmaganie się ze swoimi słabościami, trudy bycia wielkim władcą wobec faktu, że jest się tylko człowiekiem.
Tamtego wieczoru wpadłem na pomysł. A gdyby tak przejrzeć losy klubów i piłkarzy z Anglii, by poszukać tego jednego zdania? Następnie złapać się go i na nim wspiąć wyżej? Miałem jednak świadomość, jak żmudne poszukiwania mnie czekają. Mało tego, byłem przekonany, iż wymaga to wizyty w Anglii i spędzenia długich godzin w bibliotece. Porzuciłem więc pomysł na jakiś czas. Któregoś dnia jednak wrócił.
Sprawdziłem, czy historyczne archiwa angielskiej prasy są dostępne online. Okazało się, że British Newspaper Archive za naprawdę niewielką opłatą udostępnia ludziom z całego świata swe przepastne zasoby sięgające XVII wieku! Jeszcze tego samego dnia położyłem córkę spać i na kilka godzin utonąłem w lekturze. Ta fascynująca podróż stała się dla mnie zarazem lekcją tamtego sposobu pisania i tego, jak się zmieniała prasa drukowana. Odkrywałem kolejne i kolejne historie. Wtedy już wiedziałem, że książka powstanie, potrzebne były tylko mobilizacja i deadline.
Dostarczył mi ich czwartkowy dodatek do „Przeglądu Sportowego” – „PS Historia”. Z batem w postaci terminu wysyłki do drukarni, wiszącym nade mną co siedem dni, pracowało się dużo łatwiej. Tematów szybko zrobiło się tyle, że musiałem je zacząć starannie selekcjonować. Rekordy, trenerzy, piłkarze, niesamowite mecze. Nie ma drugiej tak bogatej kultury futbolowej jak angielska.
Chciałbym, żeby to była dla Was ciekawa podróż. Nie planowałem trasy, nie trzymałem się chronologii. Interesowały mnie po prostu ciekawe osoby i zdarzenia, niektóre poruszające, inne śmieszne. Przede wszystkim takie, które miały duży wpływ na to, co działo się potem. Szukałem odpowiedzi na różne pytania. Dlaczego zaczęto tyle płacić piłkarzom? Skąd się wzięło granie w niedzielę? Kiedy na koszulkach pojawili się sponsorzy? Jak wyglądała piłka nożna w czasie wojny? Każda z tych opowieści jest cząstką, która tworzy całość niepowtarzalnego klimatu charakteryzującego angielski futbol od ponad stu lat.
W czasach, kiedy piłka nożna stała się bezdusznym, brutalnym biznesem, warto przypomnieć sobie, gdzie się to wszystko zaczęło, jak bardzo było kiedyś romantyczne, a także zrozumieć, że ważne historie nie zawsze muszą dotyczyć wielkich klubów i sławnych piłkarzy. Jeśli po przeczytaniu tej książki choć jedna osoba zakocha się w angielskiej piłce tak, jak ja przed laty, uznam to za wielki sukces. Sam dowiedziałem się tak wielu fascynujących rzeczy, że poczułem, jakbym na nowo poznał swoją wielką miłość. To była podróż warta każdego przeczytanego i napisanego wersu. Dziękuję temu, kto wymyślił angielską piłkę, ponieważ sprawił zarazem, że moje życie zawodowe stało się fascynującą przygodą. Teraz chciałbym zaprosić Was na kilka godzin do tego świata.
Przemysław Rudzki
Warszawa, 24 kwietnia 2019 r.
1
Jak wyglądał świat przed powstaniem rynku transferowego
Oto opowieść o futbolu, który dopiero zaczynał być psuty przez pieniądze, z pogrywającą w tle wiolonczelą. Większość historyków uważa, że pierwszy transfer łamiący barierę dwóch zer to przenosiny Williego Grovesa z West Bromwich Albion do Aston Villi za 100 funtów. Prawdziwa wielka licytacja na raczkującym rynku transferowym w Anglii zaczyna się faktycznie w 1893 roku, ale od innego gracza – Jacka Southwortha. To jego historia jest godna uwagi.
Powietrze w Manchesterze było rześkie. W piątkowy, wrześniowy wieczór 1895 roku ulice zaczęły się wypełniać przechodniami spieszącymi w kierunku centrum, gdy z dużego budynku wyszła grupa rozentuzjazmowanych osób i zlała się z tłumem. Wyraźnie przeżywali coś, co stało się kilka chwil wcześniej. To był dobry koncert, nic więc dziwnego, że ekipa The Halle, zadowolona z wytrwałej, wielotygodniowej pracy podczas prób, uznała teraz zgodnie, iż wszyscy zasłużyli na piwo lub kieliszek mocniejszego trunku.
Elegancko ubrani, roześmiani, idealnie wpisywali się w to, czym stało się miasto Manchester – kosmopolityczną metropolią, która przyciągała ludzi. Przeżywającą swój najlepszy czas. Dobrze znali sens hasła: „Co Manchester robi dziś, reszta świata zrobi jutro”.
Wąsaty mężczyzna w eleganckim kapeluszu pozostawał lekko w tyle. Czasem bolała go noga. Było to efektem dawnych zdarzeń, o których nie chciał już pamiętać. Oddzielił je grubą kreską. Najważniejsze było to, że dziś nie zawiódł, a wiolonczela słuchała go i stanowili podczas całych dwóch godzin wyjątkowo zgrany duet.
Kochał ten instrument. Piękny z zewnątrz, a przy tym wydający cudowne dźwięki. Dziękował w duchu Luigiemu Boccheriniemu za to, że ten tak bardzo uwierzył w moc wiolonczeli, iż uczynił ją godną najpierw arystokracji, a potem hal koncertowych. Sprawił, że została gwiazdą wśród instrumentów. Włoski lutnik Stradivarius nadał jej zaś formę niemal doskonałą. Niektórzy twierdzili, że kobietom dlatego nie pozwala się grać na wiolonczeli, bo taki widok mógłby rozpalić niepotrzebne żądze. Wiolonczela była więc dla mężczyzn.
Od jakiegoś czasu czuł na sobie wzrok jednego z młodych skrzypków. Po próbach w zeszłym tygodniu miał go nawet zapytać, dlaczego tak bacznie mu się przygląda, ale kiedy zobaczył, jak chłopak wertuje wnikliwie sportowe strony „Liverpool Echo”, zrozumiał. Dziś również dostrzegł, że skrzypek odstaje od reszty grupy, specjalnie zwalniając tempo marszu, by wreszcie zrównać się z nim i iść tak chwilę w milczeniu.
– Coś cię gryzie, chłopcze? – zapytał wąsaty wiolonczelista z ojcowską troską w głosie.
– Słyszał pan? W Birmingham ukradli Puchar Anglii! Nie dalej niż wczoraj, dasz pan wiarę? Z witryny sklepu! Niepojęte! – ekscytował się skrzypek.
– Dlaczego mi o tym mówisz?
– Myślałem, że to pana zainteresuje – spłoszył się młody człowiek.
– Uważasz, że zaginiony puchar Anglii to ciekawa informacja dla wiolonczelisty? – spytał wąsacz.
– Panie Southworth, pan wybaczy śmiałość. Przecież ja wiem dobrze, kim pan jest. Ja… Ja muszę poznać pańską historię. Ja chcę wiedzieć wszystko o piłce nożnej. Ja wiem, że pan nie lubi…
– No cóż, trzeba było po prostu zapytać. Patrzysz na mnie od tygodnia, jakbym coś ci ukradł. – Jack Southworth przystanął na chwilę, by dać odpocząć nodze. Tej samej, której kontuzja przerwała jego wielką karierę piłkarską.
Pozwolili reszcie orkiestry iść dalej, sami zaś zniknęli po angielsku, skręcając do pubu Marble Arch. Wiolonczelista pomyślał, że po raz pierwszy od dłuższego czasu ma ochotę wrócić do tamtego świata. Przynajmniej w opowieściach. Zbudowany w 1888 roku pub przywitał ich gwarem i cudownie zimnym piwem.
W trzygwiazdkowym hotelu w Chester stojącym przy City Road nikt już tego pewnie nie pamięta. Przecież ściany nie potrafią przypomnieć gościom, że jeszcze w tym stuleciu stał w tym miejscu inny obiekt. Nazywał się The Royalty Theatre. W końcówce XIX wieku wystawiono na jego deskach adaptację Aladyna, opowieści o magicznej lampie, z której wyłaniał się dżin. Królewski Teatr pojawił się i zniknął dokładnie tak jak on.
Charakterystyczny biały budynek ozdobiony ciemnobrązowymi belkami przetrwał ponad 120 lat, ostatecznie przegrywając bezpośrednie starcie z komercją. Dziedzictwo kulturowe liczącego ponad 100 tysięcy mieszkańców miasta legło dosłownie w gruzach. Miejscowi żalili się w listach do lokalnych gazet na taki stan rzeczy a wśród nich byli nawet młodzi ludzie, którzy nie mieli przecież prawa pamiętać jedynego występu grupy The Beatles w tym zacnym przybytku.
30 grudnia 1893 roku Jack Southworth strzelił sześć goli w meczu Evertonu z West Bromwich Albion. Piłkarz pochodzący z rodziny, która od pokoleń była przesiąknięta muzyką, grał na wiolonczeli, bez trudu radził sobie także z instrumentami dętymi, a debiut sceniczny zaliczył w wieku 14 lat. Jego pradziadek był zakochany w melodiach do tego stopnia, że zorganizował w Royalty Theatre występ Niccolo Paganiniego, włoskiego wirtuoza skrzypiec z Genui.
„Ojciec Jacka, Robert, łączył pracę stolarza z graniem na kornecie i dyrygowaniem Blackburn Borough Band. Robert i jego żona Martha cieszyli się posiadaniem dziewiątki dzieci, z których każde przejawiało muzyczny talent” – wspomina w tekście poświęconym Jackowi Southworthowi, zatytułowanym Maestro, Rob Sawyer z www.toffeeweb.com.
Dokonania Southwortha przetrwały, o czym za chwilę, w przeciwieństwie do Royalty Theatre, gdzie miał okazję występować. I nie chodzi bynajmniej o rekordową liczbę koncertów. Bo choć większość jego rodzeństwa zrobiła karierę w branży muzycznej, z powodzeniem występując w różnych orkiestrach, Jack najlepiej jednak grał w piłkę.
W pracy naukowej sprzed ponad 20 lat, napisanej przez niejakiego Johna Simkina, można znaleźć niezwykle interesujące wątki. Na przykład taki, że dwa lata po transferze Southwortha Everton kupił świetnego bramkarza, Jacka Hillmana (o jego korupcyjnej działalności znajdziecie osobny rozdział Zapisków). Pokazuje to, że klub, będący jednym z założycieli Football League, szedł z duchem czasu, już wtedy bowiem działacze rozumieli, że wydatki przekładają się na konkretne wyniki. The Toffees mieli zresztą osobliwą przypadłość – sięgali po tytuły mistrzowskie między innymi w latach, w których wybuchały dwie wielkie wojny światowe, w 1914 i 1939 roku.
Piłkarska centrala nakazała w 1893 roku obowiązkową rejestrację wszystkich graczy w kraju. Nie mogli oni również zmieniać barw bez zgody krajowej federacji. Piłkarz, który chciał przenieść się do innego klubu, musiał uzyskać akceptację swojego macierzystego. Tak kładziono podwaliny pod rynek transferowy. Ustalono choćby to, jak opisywał Simkin, że „jeśli piłkarz odrzucił ofertę podpisania nowego kontraktu na początku sezonu, nie mógł podpisać umowy z żadnym innym klubem, do kiedy nie uzyskał zgody obecnego pracodawcy”.
Kluby próbowały się bronić przed finansowym pędem. Na przykład przedstawiciele Derby County wyszli z propozycją, by maksymalna tygodniówka dla zawodnika wynosiła 4 funty. Jednak najlepsi mogli zarobić około 10 funtów i taki pomysł uderzał w ich dochody. Transfery miały się stać rozwiązaniem problemów finansowych klubów, szczególnie tych, które chciały rozwijać infrastrukturę. Tak było w przypadku Southwortha. W końcówce sezonu 1893/94 klub z Blackburn przestał być wypłacalny w wyniku złego oszacowania zysków z biletów na Ewood Park. Stadion chciano rozbudowywać, ale to pochłaniało dużo środków. Pozbycie się rodowego klejnotu przez Rovers stało się nieuniknione.
Czterysta funtów, tyle wynosiła cena za ten piłkarski diament – pewnie zastanawiacie się, ile to by było dzisiaj. Otóż siła nabywcza tych czterech setek z 1893 roku to mniej więcej równowartość około 50 tysięcy funtów w obecnym świecie. Za tyle Everton pozyskał więc gracza kompletnego, który nazywany był „Księciem Dryblerów”. Dla Blackburn strzelił 97 goli w 108 meczach ligowych, do tego dorzucił 22 trafienia w pucharach. Wciąż do niego należy klubowy rekord – pięć hat tricków w jednym sezonie (1890/91). Łącznie uzbierał ich aż 13.
Wśród fanów Evertonu szybko stał się kultową postacią. A przecież zagrał na Goodison Park tylko jeden cały sezon. Zdobył w nim jednak 27 bramek.
W „Blackburn Standard” z 9 września 1893 roku znalazłem list, który Jack napisał do redakcji (co za piękne czasy!). Nosi on nagłówek: Jack wreszcie przemówił. Southworth wysłał jak zwykły czytelnik list, w którym chciał uciąć wszelkie spekulacje dotyczącego jego odejścia z Blackburn. Zarzucano mu bowiem chciwość i niesportową postawę. Podkreślał, że przez dwa lata jako środkowy napastnik zarabiał funta tygodniowo, podał dokładnie swoje roczne zarobki i poprosił, by zrozumiano, że kiedy już przestanie grać w piłkę, Liverpool jako miasto będzie lepszym miejscem do kontynuowania kariery muzycznej. Zaznaczył też, że nigdy nie był chciwy, a w innym klubie spokojnie zarobiłby niemal dwukrotność tego, co w Blackburn (460 funtów przez 6 lat!). „Chciałbym zobaczyć, ilu spośród tych, którzy tak gorzko wypowiadają się w mej materii, odrzuciłoby pokusę ofert” – spuentował.
Paskudna kontuzja wkrótce zmusiła go do wycofania się z futbolu. Southworth kochał piłkę, ale jego największą miłością zawsze była wiolonczela. Do gry na tym instrumencie wrócił po zakończeniu kariery piłkarskiej. Po transferze do niebieskiej części Liverpoolu został po kres życia w tym mieście, co pokazało, że w liście sprzed lat był szczery. Grywał między innymi koncerty dla turystów. Przez pięć lat związany był z orkiestrą BBC w Manchesterze, a jego syn Harry także zakochał się w wiolonczeli, co pokazał, grając w kilku liverpoolskich zespołach muzycznych.
John „Jack” Southworth odszedł w 1956 roku w wieku 89 lat. Jak napisano w dużym skrócie w „Echo”: „Zjadł śniadanie i umarł…”.
Miał dobre życie. Zostawił po sobie tysiące zagranych melodii i trzy gole w trzech meczach reprezentacji Anglii, choć w końcówce XIX wieku klub mógł się wszak wypiąć na federację i zwyczajnie nie pozwolić piłkarzowi wyjechać na mecz kadry, 156 bramek dla Blackburn i Evertonu, choć ich też mogło być więcej. Strzelców 10 goli z czasów jego gry w Rovers do dziś nie zidentyfikowano. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że wśród nich mógł być Jack.
2
Jak dwudziestolatek z chłopca na posyłki stał się wielkim menedżerem
Menedżerskie przywiązanie do tych samych barw klubowych sir Alexa Fergusona, legendy Manchesteru United, i Arsène’a Wengera, pracującego ponad dwie dekady w Arsenalu, robi wrażenie, ale to Fred Everiss jest postacią wyrastającą ponad wszystkich w historii angielskiego futbolu. Kiedy zaczynał w West Bromwich Albion pracę gońca, nawet ktoś szalony nie wpadłby na to, że przez 46 lat będzie menedżerem tego klubu i najważniejszą postacią w jego historii. To rekord, który z pewnością już nigdy nie zostanie pobity.
Mieszkańcy West Bromwich nie mogli uważać się za szczęściarzy. Jakby nad miastem wciąż unosiła się zła aura związana z wybiciem znacznej części ludności w wyniku epidemii cholery, która na Wyspach Brytyjskich szalała kilkadziesiąt lat wcześniej, po uprzednim zebraniu czarnego żniwa na Kontynencie, w tym również w Polsce. Także powstające jak grzyby po deszczu budynki socjalne wcale nie wlewały w serca mieszkańców nadziei. Świadomość, że miastu daleko do najpiękniejszych metropolii świata, wprawiała jego obywateli w rodzaj przykrej melancholii. Na dodatek wciąż padał deszcz.
W domu państwa Everissów narastał niepokój wynikający z czegoś zupełnie innego. Oto 13-letni Freddie, wczoraj jeszcze dziecko przecież, postanowił zostać mężczyzną, rzucić szkołę i zacząć zarabiać pieniądze. Uznał, że tylko tak nadąży za coraz szybciej pędzącą Wielką Brytanią, gdyż nawet tutaj, z dala od wielkiego Londynu, gdzie bracia Lumière właśnie wyświetlali swoje pierwsze filmy na Leicester Square, też można było zrobić karierę.
Rok 1896 miał być obietnicą czegoś nowego, lepszego, a cztery szylingi wypłaty za bycie chłopcem na posyłki w klubie piłkarskim West Bromwich Albion – początkiem większego planu. Fred przemierzał ulice miasta pełen wiary, pogwizdując popularną melodię Auld Lang Syne, nie czując powiewu zimnego powietrza. Uliczni sprzedawcy krzyczeli na cały głos: „Nowość, całkowita nowość, Daily Mail! Daily Mail, nowa gazeta, kupujcie Daily Mail! Najlepsze wiadomości sportowe i nie tylko, Daily Mail!”.
Trzynastoletni Fred Everiss wierzył, że dla kogoś, kto kocha sport, praca w klubie, który kilka lat temu zdobył Puchar Anglii, był jednym z założycieli ligi piłkarskiej, a przy okazji wciąż się rozwijał, to wielka szansa. Z pewnością dużo większa niż malowanie ścian, którym parał się okazjonalnie.
Siedziba West Bromwich Albion mieściła się na Stoney Lane, ale już wkrótce planowano przeniesienie jej na The Hawthorns. Fred był na Stoney Lane w dniu, kiedy piłkarze WBA pokonali lokalnego rywala, Wolverhampton Wanderers 1:0 w Pucharze Anglii. Głowa chłopca zlała się w całość z blisko 21 tysiącami innych głów, wspólnie ustanawiających rekord frekwencji. Był przekonany, że musi być jeszcze bliżej futbolu.
Wziął głęboki oddech i popchnął drzwi wiodące do pomieszczeń klubowych, jakby wchodził do jakiegoś innego wymiaru. Czuł, że dzieje się coś bardzo ważnego, chociaż nie potrafił sobie tego wytłumaczyć.
Pierwsza wzmianka, jaką udało mi się znaleźć na temat Freda Everissa w archiwum brytyjskiej prasy, pochodzi z „Worcestershire Chronicle”: „Pan Fred Everiss, sekretarz i menedżer Albionu, liczy sobie tylko 20 lat i musi być najmłodszym menedżerem w First Division”. W „Sunderland Daily Echo” z 1903 roku, gdzie jego nazwisko pojawia się po raz drugi, niemal pół strony zajmują informacje o West Bromwich Albion, a zamieszczony w artykule opis klubowej rzeczywistości opatrzono rysunkami.
Fred Everiss w istocie stawił się do pracy w WBA w 1896 roku. Po sześciu latach spędzonych na mniej istotnych stanowiskach otrzymał posadę sekretarza. Choć technicznie oznaczało to, że to nie on sam wystawiał skład, miał bezpośredni wpływ na trenerów, metody treningowe, taktykę czy transfery.
Znalazłem jego wypowiedź z 1935 roku. „Mój zarząd byłby w szoku, gdybym poprosił ich o 1000 funtów na nowego piłkarza” – stwierdził wówczas, a trzeba podkreślić, że trzy dekady wcześniej Sunderland zapłacił taką sumę Middlesbrough za Alfa Commona.
To jednak wyróżniało Everissa spośród innych menedżerów. Stawiał na lokalnych chłopaków, jakby chciał dać wszystkim do zrozumienia, że skoro on sam dostał szansę poważnej pracy w bardzo młodym wieku, to tym bardziej mogą ją otrzymać piłkarze. Kiedy w 1902 roku obejmował drużynę, miał 20 lat. W klubie przeczuwano, że świeże oko i głód nauki mogą sprawić, że pod wodzą Everissa WBA będzie się rozwijać. Fred potrafił wprowadzić nowoczesne metody treningowe. Jednym z jego małych sukcesów było nauczenie piłkarzy zmian pozycji na boisku. Uważał, że to pomoże im uzyskać większą wszechstronność, a w efekcie pozwoli zaskakiwać rywali podczas meczów ligowych.
W 1920 roku młoda drużyna WBA sięgnęła po mistrzostwo Anglii. To jedyny tytuł w historii klubu. W czasach rządów Everissa ekipa z West Midlands zdobyła jeszcze Puchar Anglii w 1931 roku. „Fred Everiss podniósł renomę i godność klubu, którego przywiązanie do ducha sportu jest sławione wszędzie tam, gdzie gra się w piłkę” – napisano w „Daily Mirror” w 1949 roku.
Rok wcześniej Everiss – już jako legenda WBA – przeszedł na emeryturę, ale tylko częściowo, bo była to rezygnacja ze stanowiska określanego na Wyspach Brytyjskich mianem secretary-manager (coś w rodzaju połączenia obowiązków administracyjnych z zarządzaniem drużyną). Everiss miał nadal pracować dla West Bromu, tym razem jako dyrektor, jednak trzy lata później zmarł. Miłością do The Baggies tak zaraził swojego syna, Alana, że ten związany był z klubem z The Hawthorns przez 66 lat! Odgrywał w nim role sprzedawcy, asystenta sekretarza, sekretarza, a wreszcie dyrektora. Rodzina Everissów oddała swoje serce założonemu 140 lat temu klubowi. Ojciec i syn związani byli z klubem przez długie lata.
11 maja 1931 roku WBA na The The Hawthorns ze zdobytym miesiąc wcześniej Pucharem Anglii. Drugi od lewej nasz bohater, a w jasnej jesionce i czarnym meloniku późniejszy król Edward VIII (wtedy jeszcze jako książę Walii).
Kiedy zaczynał pracę, Fred Everiss był odpowiedzialny za programy meczowe. Pisał do nich teksty, redagował je, pełnił obowiązki sprzedawcy. We wszystkim był niezwykle sumienny, co szybko zauważyli jego przełożeni. Kiedy więc Frank Heavan zrezygnował z posady menedżera, zatrudnienie młokosa okazało się strzałem w dziesiątkę. Na The Hawthorns stał się kultową postacią. Fani go uwielbiali.
Trudno się dziwić. Kiedy nadeszła wojna, dbał o to, by klub dalej funkcjonował. Właściwie prowadził go solo, pełnił nawet funkcję stróża nocnego. Wcześniej też nie miał łatwego życia. Zaraz po tym, jak przejął rządy, rozpadł się zarząd WBA, a jedna z trybun stadionu spłonęła. Everiss niezwykle umiejętnie zarządzał sytuacjami kryzysowymi, myśląc równolegle o rozwoju drużyny. W 1927 roku wszedł do Związku Sekretarzy i Menedżerów Ligi Piłkarskiej, tworu, którego odpowiednikiem jest dzisiaj Związek Menedżerów Ligowych (LMA). Członkiem tego stowarzyszenia był do dnia, w którym zdecydował się na zostanie prezesem klubu.
W książce Neila Cartera zatytułowanej The Football Manager: A History znalazłem taki fragment: „Fred Everiss również nie był piłkarzem i opuścił szkołę w wieku 13 lat, w 1895 roku. Początkowo pracował jako malarz, potem chłopiec na posyłki u drukarza, zanim dołączył do West Bromwich Albion jako goniec za cztery szylingi tygodniowo w 1896 roku i miał zaledwie 20 lat, gdy został sekretarzem klubu. Jak Herbert Chapman [legendarny menedżer Arsenalu – przyp. PR] Everiss pracował w miejscowej fabryce zbrojeniowej – John’s Spencer w Wednesbury – podczas I wojny światowej, gdzie został zatrudniony przy produkcji pocisków artyleryjskich”.
Przełomowy dla Everissa był rok 1910. Po ugaszeniu kilku pożarów – w tym jednego, wspomnianego wyżej, dosłownie – drużyna wreszcie zaczęła grać na miarę oczekiwań. Zwyciężyła w Division Two, a rok później dotarła do finału Pucharu Anglii. Everiss nie ustawał w poszukiwaniach dobrych piłkarzy mogących wzmocnić drużynę i cały czas dbał o zrównoważony budżet klubu. Oto ogłoszenie, jakie znalazłem w „Athletic News”, z poniedziałku, 9 maja 1910 roku: „West Bromwich Albion zatrudni piłkarzy, tylko pierwszego sortu, na wszystkie pozycje, w następnym sezonie. Fred Everiss, The Hawthorns, West Bromwich”. Jego metody były skuteczne. Mistrzostwo Anglii z 1920 roku pozostaje do dziś największym osiągnięciem w historii WBA, niedoścignionym marzeniem fanów The Baggies, których ukochana drużyna spadła z Premier League w na koniec sezonu 2017/18.
Everiss poświęcił łącznie 55 lat życia jednemu klubowi. Patrząc jednak na tę bez wątpienia romantyczną historię, można powiedzieć, że było warto. Zostawił po sobie fantastyczne wspomnienia. W serwisie aukcyjnym ebay.com niedawno ktoś kupił za 1400 funtów 24-gramowy medal z 15-karatowego złota, który Everiss otrzymał za długą i wierną służbę West Bromowi. Nawet dziś można nabyć kartę z autografem byłego bossa West Bromwich Albion, podpisaną „Fred Everiss. Manager”. Kosztuje blisko 100 funtów. Na początku XX wieku Fred kupiłby za to kilku niezłych piłkarzy.
Latem 2019 roku grupa zagorzałych fanów WBA dopięła swego. Z okazji setnej rocznicy sezonu, w którym The Baggies sięgnęli po mistrzostwo Anglii, pokój menedżerski na The Hawthorns przyjął nazwę „The Everiss Suite”. Pamięć o Fredzie, mimo upływu stu lat, wciąż żyje w sercach kibiców West Bromu.
3
Jak kiedyś kupowało się mecze
Jack Hillman lubił kłopoty: próby przekupstwa, lewą kasę, udział w podejrzanych meczach. Gdyby nie fakt, że tak często kombinował, zapewne zrobiłby dużo większą karierę. Ale to niezwykle barwna i ciekawa postać. Uwielbiał się zakładać, jak wtedy gdy, grając przeciwko Stoke City, powiedział, że może bronić z jedną związaną z tyłu ręką, a i tak nie wpuści gola. Spotkanie było ordynarnie wyreżyserowane, obie drużyny nie oddały ani jednego celnego strzału, ale przegrany w tym zakładzie nie mógł wcześniej na to wpaść. Absurd całej sytuacji dość dobrze odzwierciedla krnąbrny żywot Hillmana.
City Ground, West Bridgford, wybrzeże rzeki Trent. Rok 1900.
– Panowie, za nami spokojny sezon, jesteśmy już bezpieczni, dzisiaj cieszmy się po prostu grą i dajmy ludziom trochę radości. Słyszycie tę melodię? – John Calvey zawiesił głos, unosząc w górę palec wskazujący.
Gwar w ciasnym pomieszczeniu zamienił się w ciszę.
– Najpiękniejsza muzyka – skwitował Fred Forman, zamykając oczy. Nie mógł uwierzyć, że dobiegający ich tumult tworzy zaledwie trzy tysiące osób. Tylu widzów przyszło bowiem na City Ground, by obejrzeć ich pożegnalny mecz sezonu przeciwko Burnley.
Drużyna Nottingham Forest szykowała się do bezpiecznego lądowania w sezonie 1899/1900. Ostatni mecz. Czas na show.
Drzwi z odłażącą czerwoną farbą, które nosiły ślady zarówno kopnięć (cholerny Sunderland i twardy, podkuty but Johna McPhersona w akcie zemsty), jak i zgaszonych petów, lekko się uchyliły. Gigantyczna postać, mierząca ponad 190 centymetrów wzrostu, musiała mocno się pochylić, by wejść do środka, nie zawadzając głową o futrynę.
– Nie przeszkadzam w świętowaniu? – spytał mężczyzna ubrany w gruby, ciemny sweter, naciągnięty na biały podkoszulek. Rumieńce na jego twarzy wskazywały, że rozgrzewka zmęczyła go na tyle mocno, iż rozegranie meczu jawiło się jako coś zupełnie zbędnego. Kolos sapał głęboko i wodził oczami po niewielkim pomieszczeniu, delikatnie drżącym od wrzawy na zewnątrz.
– Świętowaniu? To chyba dopiero po meczu. – Forman się skrzywił.
– Ja właśnie w tej sprawie. – Olbrzym gniótł czapkę w wielkiej jak bochen chleba dłoni.
Było kilka minut po godzinie siedemnastej, gdy sędzia A.J Barker dał znak do rozpoczęcia meczu. Trybuny City Ground ryknęły jak głodny lew. Gracze Forest wyszli na to spotkanie w ustawieniu 1-2-3-5, w tym sezonie bardzo popularnym. Rywal odpowiedział identyczną strategią. Kwietniowe powietrze było rześkie, warunki idealne do gry.
Kiedy Jack Calvey zdobył pierwszą bramkę, zrobił groźną minę. Posłał wrogie spojrzenie Jackowi Hillmanowi. Drugie tego dnia. Wcześniej w szatni, gdy bramkarz Burnley złożył swoją ofertę, zapanowała cisza. Młodsi gracze wbili wzrok w drewnianą podłogę, pełną wystających drzazg. Nie zamierzali się wychylać przed szereg. Czekali na głos starszyzny. Śpiewy kibiców dochodzące z zewnątrz stały się na chwilę drażniące. Harry Linacre, Ted Peers, Jim Iremonger, George Robinson, John McPherson, Bob Norris, Fred Forman, Jack Calvey, Grenville Morris, Arthur Capes, Alf Spouncer – zawodnicy przeznaczeni do gry w pierwszej jedenastce – przyjęli propozycję olbrzyma ze zdziwieniem.
– Wiesz, że nie odpuścimy? – zapytał George Robinson, pociągając łyk gorącej herbaty.
Hillman westchnął głęboko.
– Musicie mnie zrozumieć, przychodzę jako kapitan. – Wzruszył szerokimi jak dyby ramionami.
Billy Brown zerwał się z miejsca i skoczył do wielkoluda.
– Jako kapitan powinieneś wiedzieć, że nie odpuszczamy. Koniec dyskusji – syknął.
Gdy w 40. minucie meczu Alf Spouncer podwyższył na 2:0, Hillman nie miał wątpliwości, że dwa funty na głowę, które oferował rywalom, by ci podeszli do spotkania z Burnley na zasadzie take it easy, tylko ich rozdrażniły.
Forest to klub, który słynął z pomocy innym. Takie podejście do otoczenia sprawiło, że futbol zaczął się rozwijać w kilku miejscach, między innymi w Londynie, ponieważ z Nottingham wysłano tam stroje. Kilkanaście lat wcześniej, w 1886 roku, klub podarował Arsenalowi ubiory piłkarskie, nie wiedząc wówczas, że ich czerwona barwa stanie się na wieki elementem kolorystycznym The Gunners. Forest wyciągał pomocną dłoń także do innych klubów – Brighton and Hove Albion czy Liverpoolu, wysyłał sprzęt do Evertonu. Pochylał się z troską nad innymi, by liga mogła się rozwinąć, konkurencja rosła, a rozgrywki stały się bardziej atrakcyjne. Dlatego o sprzedaniu meczu nie było nawet mowy.
Hillman uderzył z tępym łoskotem o ziemię, przeklinając przy tym siarczyście, a strzelec gola na 3:0, Calvey, uśmiechnął się tylko pod sumiastym wąsem. Cztery minuty później Morris dołożył czwartą bramkę.
– Chciałeś podwojenia stawki? No to podwoiliśmy – zawołał w kierunku Hillmana, a sędzia Barker udał, że tego nie słyszy.
W istocie golkiper przyszedł do szatni Forest w przerwie raz jeszcze i faktycznie, jego oferta była wyższa. Uznał, że skoro drużyna broni się przed spadkiem, wszystkie chwyty są dozwolone. Stawką było w końcu pozostanie w First Division, najwyższej klasie rozgrywkowej w ówczesnej Anglii.
Ponad 100 występów w Burnley w dwóch podejściach, 116 ligowych spotkań w Manchesterze City – na przełomie XIX i XX wieku Jack Hillman był dobrze znanym bramkarzem. Nosił pseudonim „Happy Jack”. Jego nazwisko pojawia się przy okazji kilku afer, opisane zaś powyżej zdarzenia to staranna próba odtworzenia meczu, w czasie którego złożył ofertę korupcyjną. Było to iście pionierskie działanie.
Faktem jest, że Hillman został w sezonie 1897/98 zawieszony przez Dundee, w którym odegrał również epizod, za to, że „nie próbował”, co wiązało się z jego postawą w niektórych meczach, gdy zagadkowo zapominał nagle dobrze bronić. Inna sprawa, że zarzucane mu próby dorobienia sobie (prawdopodobnie za wpuszczanie goli) mogły być – choć marne to usprawiedliwienie – spowodowane niewypłacalnością szkockiego klubu. Hillman szybko wrócił do Burnley.
Ten jednokrotny reprezentant Anglii przygodę z kadrą może uznać za bardzo udaną, wszak Synowie Albionu rozbili wtedy Irlandię 13:2. Wkrótce nadeszły jednak czarne dni i jego kariera w barwach narodowych już nigdy nie mogła być kontynuowana. Hillmanowi przypięto bowiem łatkę cwaniaka i kombinatora. Po, opisanym na początku, meczu z Forest sekretarz klubu z Nottingham wysłał do federacji skargę dotyczącą praktyk golkipera. The Football Association zajęła się sprawą, a bramkarz w czasie przesłuchania powiedział, że… żartował. Nie doceniono jednak jego poczucia humoru. Zawieszono go na sezon, a cała sytuacja to według historyków pierwszy zarejestrowany przypadek próby ustawienia meczu.
Hillman przyciągał kolejne kłopoty jak magnes. Podczas pobytu w Manchesterze City znalazł się na liście 17 graczy, których The Football Association zawiesiła na kilka miesięcy po tym, jak przeprowadzono śledztwo dotyczące kont klubowych i wykazano, że zawodnicy otrzymują bonusy, czego zakazywały przepisy. Jack dostał karę finansową w wysokości 50 funtów i nie mógł już więcej reprezentować barw City. Tę drugą karę ostatecznie zdjęto, jednak koszulki The Citizens nigdy więcej nie założył. Wrócił do Burnley i został cukiernikiem.
Mężczyzna spojrzał na pudełko papierosów leżące na blacie. Widniała na nim nazwa Odgen’s Cigarettes. W środku wciąż była karta. Podpisana: „J. Hillman, Burnley”. To Amerykanie wymyślili takie karty. Przedstawiały aktorki, bejsbolistów i indiańskich wodzów. W Europie pojawiły się kilka lat później. W Wielkiej Brytanii, w Liverpoolu, Thomas Odgen prowadził sklep z wyrobami tytoniowymi. To on zdecydował się na dodawanie do paczek papierosów darmowych kart z piłkarzami.
Mężczyzna wyciągnął papierosa i zapalił. Na zewnątrz panował przyjemny chłód. To trzeci papieros dzisiaj. Rzuci, kiedyś na pewno. Spojrzał w niebo, które wkrótce miało ujrzeć znaki wojny w postaci stalowych, ryczących ptaków. Nie martwił się tym specjalnie. Myślał o minionych dniach, straconych szansach, nadużytym zaufaniu i dziwnych meczach – takich jak ten przeciwko Stoke, gdzie miało być 0:0 i było 0:0. Lubił spędzać czas na tyłach cukierni. W myślach wielokrotnie zwracał sobie uwagę, by nigdy nie palić przy klientach, słodycze jakoś nie komponują się z dymem.
Zaciągnął się papierosem marki Guinea Gold, jakby to miał być ostatni raz w życiu. Obracał w palcach kartę. Wypuścił dym, rzucił niedopałek na ziemię i wsunął się do budynku. Musiał porządnie się schylić, by nie zawadzić głową o framugę. Zastanawiał się, dlaczego ludzie mówili na niego „Happy Jack”. Wcale nie czuł się szczęśliwy.
4
Jak owczarek niemiecki ocalił drużynę przed spadkiem z ligi
W historii ligi angielskiej było wiele great escapes, cudownych ucieczek przed ligową degradacją w ostatniej chwili. Ale jedna bez wątpienia jest szczególna. To dzień, w którym kibice Torquay United świętowali spektakularne uratowanie zawodowej piłki dla ich miasta masowym wbiegnięciem na murawę. Tamtego popołudnia w rolach głównych wystąpili szkocki obrońca Jim McNichol i owczarek niemiecki o imieniu Bryn. Brzmi absurdalnie? No cóż, może właśnie dlatego ta opowieść jest tak niesamowita, że postanowił ją zekranizować serialowy gigant Netflix.
Mężczyzna poczekał kilka sekund, aż ostatnie krople spadną do kubka, i odłożył zużytą torebkę z herbatą na kolorowy spodek. Spojrzał przez okno i doszedł do wniosku, że każdego dnia uważa Exeter za naprawdę ładne miejsce. Nie umiał określić, dlaczego tak mu się tutaj podobało.
Popatrzył na wiszący na ścianie kalendarz i nawet nie był zaskoczony tym, że jest 9 maja. Rozprawiał o tym długo przed snem, jeszcze poprzedniego wieczoru. Równo za miesiąc skończy 60 lat. Pomyślał przez chwilę, że nie 9 czerwca, dzień jego urodzin, a właśnie 9 maja jest tą datą, która naznacza go najmocniej. Pogodził się już z tym. W głębi duszy uważał, że każdemu człowiekowi jest pisane, by coś po sobie zostawić. Cokolwiek.
Była godzina 10.00 i zaczął się zastanawiać, jaką porę dziennikarze uznają za stosowną, by już móc zadzwonić. Poznał wielu z nich i wiedział, że cenią sobie własny czas, dlatego zawsze chcieli mieć materiał na tyle wcześnie, aby oddać go do redakcji i mieć potem wolne. Odhaczyć dzień. Nie miał o to pretensji.
Rok temu dzwonili z lokalnej gazety. Dwa lata temu z Londynu, trzy lata wcześniej z „Daily Mail” i tak dalej. Dziesięć lat temu z „The Guardian”. Wtedy mijały 22 lata od tych absurdalnych wydarzeń.
Dziś też ktoś musiał zadzwonić. To tylko kwestia czasu. Jakiś dziennikarz znów sobie przypomni, a on ze spokojem opowie to samo, z detalami. W głębi duszy będzie trochę zły, że bohatera robi się z psa, a nie z niego, choć przecież strzelił wtedy gola z rzutu wolnego. Po latach niewiele osób o tym jednak pamięta. On tak. Nie zapomniał także tamtego bólu.
Zaraz po przebudzeniu zajrzał do albumu z wycinkami z gazet. Spojrzał w lustro i nie był w stanie wyobrazić sobie, że człowiek, który na niego patrzy, to ta sama osoba, co na fotografii. Łysina zastąpiła bujną czuprynę. Ale tamta historia wcale w nim nie wystygła.
Równo o 10.30 na wyświetlaczu komórki Jima McNichola pojawił się obcy numer. „Kogo tu mamy?” – pomyślał i wcisnął zielny symbol słuchawki. To nie był dziennikarz sportowy z jednej z angielskich gazet. Dzwoniono z serialowego giganta, mającego dziesiątki milionów abonentów na całym świecie, Netflixa. Historia, której Jim był jednym z głównych bohaterów, miała zostać przeniesiona na ekran jako część serialu Losers, choć on i jego koledzy tamtego dnia z pewnością przegrani nie byli. McNichol zaprosił ekipę telewizyjną do siebie i uśmiechnął się po zakończonej rozmowie. Torquay United będzie teraz naprawdę nieśmiertelne. Nawet jeśli – jak ujmie to w serialu jeden z fanów – „ktoś, kto idąc na mecz, spodziewa się ich zwycięstwa, jest idiotą”.
„Nie zapominasz ugryzienia psa. Minęło ponad dwadzieścia lat, a ja wciąż mam niezłą bliznę, która mi o tym przypomina. Miałem też trzy dziury w nodze, założono mi siedemnaście szwów. Nikt o tym nie zapomniał. Gdyby sytuacja zdarzyła się w innym meczu, o mniejszą stawkę, nie sądzę, że wciąż byłbym o to pytany” – tak McNichol, były obrońca Torquay United, opisywał zdarzenia z lat 80. na łamach dziennika „Guardian” w 2009 roku, równo 22 lata po słynnym incydencie z psem – w dniu, który na zawsze zapadł mu w pamięci.
To nie był łatwy sezon dla ekipy z Torquay, a widmo okrutnie wstydliwego spadku z czwartej ligi przybierało z każdą kolejką coraz bardziej realne kształty. W ostatniej serii gier United mierzyli się z Crewe Alexandra. Do przerwy rywale z młodziuteńkim Davidem Plattem, późniejszym reprezentantem Anglii, w składzie prowadzili 2:0 i już tylko cud mógł uratować gospodarzy.
McNichol miał rację, stawka była wtedy niezwykle wysoka, bowiem porażka oznaczała wstydliwe miano pierwszego zespołu w historii, który wypadał z Football League, czyli tak naprawdę z zawodowego grania. Lot w niebyt amatorskiego futbolu nabierał potężnego rozpędu. Nic dziwnego, że na trybunach było coraz bardziej nerwowo. Policja musiała być cały czas czujna i mieć oko na krewkich fanów, chcących wedrzeć się na murawę, szarpiących raz po raz za barierki. Całe spotkanie można obejrzeć w YouTube – typowa angielska „rąbanka” z lat 80. ubiegłego stulecia, niewielki stadion rodem z niższych lig osadzony pomiędzy budynkami mieszkalnymi.
To właśnie McNichol dał sygnał. Jego gol kontaktowy sprawił, że gospodarze uwierzyli w cud. A najbardziej sam zdobywca bramki, w którego wstąpiły dodatkowe siły. Walczył, biegał do każdej piłki. Podczas jednej z takich akcji policyjny pies źle odczytał intencje piłkarza. Rozjuszony głośnym tłumem owczarek niemiecki Bryn ruszył na zawodnika, chroniąc swojego pana. Zatopił zęby w nodze gracza Torquay, chcąc rozszarpać jego kończynę. Kamera nie zdążyła uchwycić tego incydentu, sfilmowane jest tylko zbiegowisko wokół abstrakcyjnego wydarzenia i jego ofiary. Dziennikarze, zawodnicy i trener byli przekonani, że to kontuzja. Na forum kibiców Torquay przeczytałem relację jednego z fanów, który tamtego dnia był na Plainmoor. Napisał, że w ogóle nie zdawał sobie sprawy z takiego zajścia, dopiero potem przeczytał o nim w gazetach.
Defensor leżał na murawie przez pięć minut po tym, jak ostatecznie wyrwano go z uścisku szczęk psa. Zwierzę zdołał przywołać do porządku John Harris, policyjny opiekun, z którym McNichol spotka się wkrótce na komisariacie w obecności kamer. Owczarek Bryn poda mu wtedy łapę na zgodę. Obrońca Torquay, mający zresztą w Szkocji brata hodującego psy tej samej rasy, zapozuje do zdjęć zamieszczonych we wszystkich gazetach w Anglii. Dzięki prasie i telewizji tą historią przez kolejnych kilka dni będą żyli wszyscy nad Tamizą.
Mecz trwał. Drużyna Torquay wciąż szukała jednej, upragnionej bramki, dającej utrzymanie. Wyniki innych spotkań ewidentnie nie sprzyjały ekipie Stuarta Morgana. Sytuacja przed ostatnią kolejką układała się następująco: Torquay był trzeci od końca z 47 punktami, Burnley miało punkt mniej, a Tranmere Rovers tyle samo oczek, co United, ale korzystniejszą różnicę bramek. Zespół Lincoln City natomiast, z 48 punktami, miał wszystkie karty w swoich rękach.
Teraz, przy wyniku 1:2, fani nasłuchiwali wieści z innych stadionów. Tranmere było już bezpieczne, bo wygrało swój mecz wcześniej, w piątek. Burnley prowadziło w rozgrywanym równolegle sobotnim spotkaniu, zaś Lincoln przegrywało ze Swansea, ale i tak miało punkt więcej niż Torquay. Bez gola nawet matematyka na najwyższym poziomie nie mogła pomóc.
Zdarzenie z udziałem psa miało miejsce siedem minut przed końcem meczu. McNichol leżał na boisku około pięciu minut. Tyle zatem musiał zatem doliczyć sędzia. Na 60 sekund przed końcem doliczonego czasu Paul Dobson strzelił najważniejszego gola w historii klubu. 2:2, spadało Lincoln City. Piłkarze tego zespołu przegrali ze Swansea, siedzieli więc w szatni i nasłuchiwali w radio wieści z Torquay.
Przed 1987 rokiem spadek z Football League nie musiał oznaczać… spadku. Ostatnia drużyna najniższej klasy rozgrywkowej mogła po prostu zostać wybrana ponownie do występów w niej. Była zatem jeszcze deska ratunku. W 1987 roku zmieniały się reguły gry i piłkarze Torquay za wszelką cenę chcieli uniknąć takiego wstydu. Zamiast zespołu wyśmiewanego nad Tamizą stali się bohaterami czołówek gazet i informacji telewizyjnych. Świętowali do białego rana, a w kasynie przepuścili premie za utrzymanie.
Torquay United, w którym przed laty występował między innymi młody Lee Sharpe (później gwiazda Manchesteru United), a trenerem, już w XXI wieku, był – znany w Polsce z fatalnego w skutkach faulu na Włodzimierzu Lubańskim – Roy McFarland, gra obecnie w szóstej lidze (National League South) i walczy o powrót na piąty poziom, z którego dopiero co spadł. Dwa razy z rzędu w swoim stylu, w ostatniej chwili, cudem ratował się przed spadkiem, ale trzecia ucieczka mu nie wyszła.
„Nie widziałem świętowania. Przyjmowałem zastrzyki. Nasz lekarz klubowy, doktor Foster, który był niezłym aparatem, powiedział, że musi sprawdzić, czy pies nie ma AIDS i innych chorób. Potem pojechałem do domu i poszedłem do łóżka” – to też z opowieści McNichola w „Guardianie” sprzed dekady.
Szkot ma dzisiaj 61 lat. Jest szefem, mówiąc ładniej landlordem, w pubie The Exeter Inn, w Ashburton. Na zdjęciach widać ładny ogródek. Pozwala tam wchodzić klientom z psami, choć sam nie ma czworonoga. Do Bryna nie żywi urazy. Zresztą jego kariery nie zakończyły ugryzienia z tamtego dnia, lecz kontuzja kostki.
Bryn przeszedł na emeryturę razem ze swoim panem. Kiedy nadszedł czas pożegnania psiaka, były policjant skremował jego ciało i prochy zachował w domu. Dzięki psu stał się jedną z najbardziej popularnych osób w Torquay, choć gdyby United przegrali tamten mecz, miałby problem z wyjściem na ulicę przez kilka następnych tygodni.
Choć historia brzmi filmowo, to przecież nie owczarek uratował Torquay United. Sympatyczny pies skradł całą chwałę strzelcowi upragnionego gola na 2:2, Paulowi Dobsonowi, który po latach tułania się po niższych ligach skończył jako cierpiący na zaawansowaną cukrzycę spawacz. Ale tamten wieczór należał do niego. Ruszył w tango tak mocno, że wrócił do domu po trzech dniach. Rozwiódł się rok później.
5
Jak Arsenal grał z Dynamem Moskwa, nie widząc rywali we mgle
Wokół tego spotkania narosło mnóstwo legend, a opowieści o nim, przekazywane z pokolenia na pokolenie, tak bardzo zniekształciły rzeczywiste wydarzenia, jak robi to zabawa w głuchy telefon. Im głębiej drąży się temat, tym bardziej człowiek zaczyna się obawiać, że po ostatnim gwizdku towarzyskiego meczu Arsenal Londyn – Dynamo Moskwa na środku boiska wylądowało UFO, które porwało graczy obu drużyn na obcą planetę w celu robienia eksperymentów. Tak czy siak – działo się.
W dniu 27 sierpnia 1776 roku amerykański generał George Washington wykorzystał mgłę, by jego armia mogła salwować się ucieczką przed Brytyjczykami podczas bitwy na Long Island w czasie kampanii nowojorskiej.
Dawno temu uważano, że we mgle czai się zło. Takie jak to, którego doświadczyli mieszkańcy małego miasteczka w thrillerze Stephena Kinga zatytułowanym Mgła. A przecież jest to – za Wikipedią – „naturalny, widoczny aerozol składający się z drobnych kropelek wody lub kryształków lodu zawieszonych w powietrzu w pobliżu powierzchni Ziemi, który powoduje w przyziemnej warstwie powietrza zmniejszenie widzialności poniżej 1000 m. Gdy widzialność wynosi od 1000 do 2000 m mówi się potocznie, że jest mglisto. Gdy widzialność wynosi ponad 2000 m zjawisko nazywa się zamgleniem”.
Opisane poniżej wydarzenia stają coraz bardziej mglistym wspomnieniem, choć ze starych fotografii wyraźnie wynika, że widoczność była bliska zeru. Na szczęście nikomu nie stało się nic złego.
Rok 1945. Już samo to, że Arsenal jest gospodarzem meczu piłkarskiego na należącym do Tottenhamu obiekcie White Hart Lane może się komuś dzisiaj wydawać wynaturzeniem, jednak ktoś taki powinien wiedzieć, że podczas II wojny światowej stadion Highbury stanowił ARP (ang. Air Raid Precautions), czyli jedno z tych miejsc w Wielkiej Brytanii, które miały służyć ludności cywilnej jako schronienie w przypadku nalotów bombowych.
AFC jako klub sportowy dobrze znał smak wojny. Podczas działań z nią związanych aż 42 profesjonalnych piłkarzy Kanonierów służyło na froncie. A drużyna, w której gościnnie występowali różni zawodnicy, wśród nich słynny Stanley Matthews (ten sklecony na szybko skład gospodarzy nie spodoba się zresztą Rosjanom, ale o tym później), musiała grać na White Hart Lane, obiekcie odwiecznego rywala – Tottenhamu Hotspur. Wyczytałem gdzieś, że menedżer The Gunners, George Allison, przekształcił pokój służący w czasie meczów sędziom w swoje mieszkanie. Ostatecznie Highbury zostało zbombardowane, a północne nabrzeże Tamizy uległo niemal całkowitemu zniszczeniu przez wrogie siły lotnicze. Kilku piłkarzy Arsenalu, wśród nich Bobby Daniel, Sidney Pugh, Harry Cook i Leslie Lack, straciło życie, służąc ojczyźnie.
Radziecki bramkarz Aleksiej Chomicz przepuścił w mglistym meczu trzy gole. Wszystkie w pierwszej połowie.
Parę lat temu w muzeum RAF zaprezentowano wystawę, która miała przypomnieć Anglikom między innymi to, jak rywalizujące ze sobą kluby działały razem dla dobra stolicy, by futbol pozwalał ludziom zapomnieć o koszmarze wojny choć przez 90 minut. Po wojnie drużyny z Londynu chciały jednak jak najszybciej wrócić do normalnego funkcjonowania i zdrowej, sportowej rywalizacji. Dlatego z radością przyjęto możliwość zmierzenia się z egzotycznym rywalem, jakim wówczas bez wątpienia było Dynamo Moskwa. To nie był czas, w którym wizyta ekipy ze Związku Radzieckiego na Wyspach Brytyjskich jawić się mogła jako coś zwyczajnego.
Fragment tamtego spotkania Arsenalu z radzieckim gigantem można zobaczyć w brytyjskich kronikach filmowych i aż trudno uwierzyć, że… w ogóle się ono odbyło. W kilku źródłach znalazłem informację, że sędzia spotkania został przywieziony do Londynu przez gości. Być może dlatego pozwolił grać mimo niesamowicie gęstej mgły, jaka spowiła White Hart Lane.