Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piąty tom niezwykle popularnej serii. Poprzednie to Ostatnie lata polskiego Lwowa, Ostatnie lata polskiego Wilna, Ostatnie lata polskich Kresów, Najdalsze Kresy ostatnie polskie lata.
Gdyby zapytać przechodnia na ulicy o definicję Kresów, bez namysłu odpowie; Lwów, Wilno, Nowogródek, niektórzy dorzucą jeszcze Krzemieniec. A przecież Kresy to nie tylko legendarne stolice polskości, to także zaścianki i kresowe stanice. To również zapomniane Kresy te w dawnych Inflantach Rzeczypospolitej. To właśnie z tych terenów pochodziło wielu artystów, polityków i wojennych bohaterów, którzy znakomicie zapisali się na kartach polskiej historii. To na Uniwersytecie w Dorpacie biło polskie serce, a na politechnice w Rydze kształciły się młode kadry techniczne odrodzonego państwa polskiego. Musimy stale o tym przypominać.
Sławomir Koper, autor, którego nakłady książek historycznych grubo już przekroczyły milion egzemplarzy, udowadnia po raz kolejny, że magię miejsc, urodę przyrody, słynną otwartość mieszkańców i legendę Kresów można przełożyć na język zrozumiały dla współczesnego pokolenia.
* Powstanie styczniowe na Żmudzi
* Legenda uniwersytetu w Dorpacie
* Polskie czołgi w Dyneburgu
* ... a mnie soból i panna... Inflanckie przypadki Józefa Weyssenhoffa
* Trudna młodość Kazimiery Iłlakowiczówny
* Przepustki do wielkiegoo świata. Dyplomy Politechniki w Rydze
* Zadziwiające meandry sąsiedzkiej polityki: Kowno - Warszawa 1918 - 1939
* Saga rodu Manteufflów
* Zielony balonik i poeta dwu narodów: Jan Albin Herbaczewski
* Teozofia czy zmartwychwstanie? Przypadek Heleny i Wandy Dynowskich
* Wielcy rodacy urodzeni w Inflantach: Władysław Raginis,Władysław Studnicki, Wincenty Lutosławski i Grzegorz Fitelberg
* Mitawskie ślady polskości
* Polscy robotnicy na Łotwie i łotewscy olimpijczycy polskiego pochodzenia
* Polacy internowani na Łotwie, Litwie i Estonii w 1939 roku
* ORP Orzeł w Tallinie i brawurowa ucieczka rozbrojonego okrętu
* Niedoceniony podziemny front. Operacja Wachlarz na Inflantach
Kresy to nie tylko mała ojczyzna piękna i czysta jak pierwsze kochanie, to również dziejowa scena, na której rozgrywały się wydarzenia, które czasami próbujemy wyprzeć ze zbiorowej pamięci. Co nie zmienia faktu, że nadal pozostaje częścią naszego dziedzictwa. - Sławomir Koper
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki, stron tytułowych Fahrenheit 451
Fotoedycja, obróbka zdjęćTEKST Projekt
Redakcja i opracowanie indeksu Katarzyna Litwinczuk
KorektaWeronika Girys-Czagowiec, Agata Łojek
Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz
Zdjęcia w książce: Wikipedia, Wikimedia Commons, NAC, Biblioteka Narodowa, Biblioteka Narodowa Łotwy, Litewska Biblioteka Narodowa im. Martynasa Mažvydasa, Mazowiecka Biblioteka Cyfrowa, Śląska Biblioteka Cyfrowa, Imperial War Museum, Biblioteka Kongresu
ISBN 9788380798441
Copyright © by Sławomir Koper Copyright © for Fronda PL sp. z o.o., Warszawa 2022
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Białoruś, Litwa i Ukraina na stałe zagościły w świadomości Polaków, natomiast Inflanty Polskie wydają się zupełnie zapomniane. Mało kto kojarzy też ich właściwą nazwę (Łatgalia) i zapewne część wielbicieli prozy Andrzeja Sapkowskiego bez wątpliwości uwierzyłaby, że jest to jedna z baśniowych krain z cyklu o wiedźminie Geralcie. Dlatego wciąż aktualne pozostają słowa Gustawa Manteuffla sprzed ponad 100 lat, że „Polakom trzeba mówić o Inflantach jako o ziemi nowo odkrytej, o której nawet w salonach literackich Warszawy mają tak niejasne pojęcie jak o Borneo lub Sumatrze”. Nawet dzisiaj zapomina się, że we wschodnich rejonach Łotwy mieszka 60 tysięcy Polaków, którzy zachowali swoją tożsamość, mimo że nasz kraj stracił Łatgalię na mocy pierwszego rozbioru z 1772 roku.
Inflanty obejmujące teren dzisiejszej Łotwy i Estonii do połowy XVI wieku znajdowały się pod panowaniem Zakonu Kawalerów Mieczowych. W 1562 roku ostatni mistrz zgromadzenia Gotthard Kettler złożył w Rydze hołd lenny Zygmuntowi Augustowi. Inflanty sekularyzowano, ale pretensje do ich terytorium wysunęły Moskwa, Szwecja i Dania. W efekcie po kilkudziesięciu latach wojen przy Rzeczypospolitej pozostała jedynie południowa część krainy. Kurlandia i Semigalia stały się księstwem lennym pod władzą dynastii wywodzącej się od ostatniego wielkiego mistrza, natomiast Łatgalię ze stolicą w Dyneburgu bezpośrednio wcielono do Rzeczypospolitej. Utworzono oddzielne województwo, a całą krainę nazwano Inflantami Polskimi.
To właśnie stamtąd pochodzą zasłużone dla polskiej historii rody: Denhoffów, Manteufflów, Puttkamerów, Platerów, Rejtanów, Romerów, Weyssenhoffów czy Zyberków. Rodziny te na dobre i na złe związały się z nową ojczyzną, dzieląc jej skomplikowane i tragiczne losy.
Inna sprawa, że województwo inflanckie nie miało szczęścia do swoich dostojników. Peryferyjne położenie zadecydowało, iż miejscowe godności traktowano wyłącznie jako synekury, gdyż nominacja na wojewodę czy biskupa inflanckiego dawała przepustkę do Senatu Rzeczypospolitej. W efekcie urzędy sprawowali czasami typowi karierowicze – jednym z wojewodów był Hieronim Radziejowski, który kilkanaście lat wcześniej sprowadził do Polski Szwedów (potop z 1655 roku). Jeszcze gorzej wyglądała kwestia tamtejszych biskupów. Antoni Ostrowski pobierał regularną pensję od Rosjan, Jan Stefan Giedroyć zasłynął jako zagorzały poplecznik Katarzyny II, natomiast uznanego za zdrajcę Józefa Kossakowskiego publicznie powieszono podczas powstania kościuszkowskiego.
Szlachta inflancka kultywowała jednak wartości patriotyczne, a hrabia Leon Plater wystąpił nawet zbrojnie przeciwko Rosjanom podczas powstania styczniowego. Insurekcja nie miała jednak dużego zasięgu i ostatecznie została stłumiona po zbuntowaniu przez zaborców miejscowych chłopów. Włościanie zaczęli grabić polskie dwory i Łatgalia stała się miejscem wydarzeń przypominających rabację galicyjską. Przeraziło to nawet Rosjan, którzy szybko spacyfikowali rozruchy. Natomiast hrabia Plater zapłacił za swój patriotyzm najwyższą cenę – został rozstrzelany w dyneburskiej twierdzy w czerwcu 1863 roku.
Książka, którą mają Państwo przed sobą, jest kolejnym tomem cyklu o ostatnich polskich latach Kresów. Po Lwowie, Wilnie, centralnych Kresach i Kresach za wschodnią granicą II Rzeczypospolitej nadszedł czas na Inflanty i Żmudź. To temat nie tylko rzadko poruszany w polskiej literaturze historycznej, ale także niemal zupełnie nieobecny w społecznej świadomości. Tematyką inflancką i żmudzką zajmuje się w Polsce zaledwie kilku specjalistów, ale ich prace są wydawane w symbolicznych nakładach i adresowane z reguły do wąskiego kręgu odbiorców. Nic zatem dziwnego, że większość Czytelników, nawet tych, którzy interesują się historią, miałaby problem z umiejscowieniem Inflant na mapie, a nazwa Łatgalii jest im zupełnie obca. Chociaż niektóre nazwiska pochodzących stamtąd Polaków na stałe zapisały się w naszej historii i kulturze.
Była to bowiem całkiem interesująca grupa, którą tworzą między innymi politycy, naukowcy, literaci, żołnierze czy marynarze. Z Inflant wywodzili się bowiem: bohater spod Wizny Władysław Raginis, wytrwały propagator niemieckiej opcji politycznej Władysław Studnicki, pisarz Ferdynand Ossendowski, znakomity dyrygent Grzegorz Fitelberg czy też jeden z założycieli Polskiej Partii Socjalistycznej Bolesław Limanowski. Ze Żmudzi natomiast pochodzili pierwszy prezydent odrodzonej Rzeczypospolitej Gabriel Narutowicz oraz noblista Czesław Miłosz. Natomiast Melchior Wańkowicz spędził tam młode lata.
Herb Inflant Polskich z 1566 roku. (Wikipedia/Bastian)
Herb Łatgalii z 1930 roku. (Wikipedia/Bastian)
Żaden z nich nie miał zresztą wrażenia, że urodził się poza Polską. Łatgalia i Żmudź należały przecież do multietnicznej i wielowyznaniowej Rzeczypospolitej, a Polacy na zawsze odcisnęli swoje piętno w dziejach tych krain. I nawet jeżeli ich późniejsze życie było związane wyłącznie z centralnymi dzielnicami kraju, to jednak nigdy nie zapomnieli o kraju lat dziecinnych.
Kilka miesięcy temu nakładem wydawnictwa Fronda ukazała się moja książka o Inflantach (we współpracy z Tomaszem Stańczykiem) Kresy Północy, dlatego tutaj z rozmysłem opuściłem kilka ważnych tematów. Nie chciałem się bowiem powtarzać i z tego powodu Czytelnicy nie znajdą w niniejszym tomie opisu przebiegu powstania styczniowego na Inflantach i tragicznych losów hrabiego Leona Platera. Pominąłem również sprawy związane z polskim szkolnictwem i organizacjami polonijnymi w Łatgalii po II wojnie światowej oraz tragiczne losy Ity Kozakiewicz.
Kresy Północy zapoczątkowały zresztą cykl reportaży historycznych mojego autorstwa, tym bardziej jest mi miło, że spotkały się z wyjątkowo ciepłym przyjęciem Czytelników. Zaznaczam jednak, że – mimo zbliżonej szaty graficznej – są to oddzielne cykle wydawnicze, chociaż będą się wzajemnie uzupełniały. Dlatego zanim przystąpię do pracy nad szóstym tomem z kresowego cyklu Ostatnich lat…, zapewne wcześniej ukaże się reportaż historyczny poświęcony ziemiom Wielkiego Księstwa Litewskiego, a zatem terenom Białorusi i Żmudzi, które miałem okazję wielokrotnie odwiedzać. Tym bardziej że niesamowite przygody, jakie tam przeżyłem, zasługują na szerszą prezentację.
A na razie zapraszam do zapoznania się z niniejszą pracą i mam nadzieję, że dzięki jej lekturze zainteresują się Państwo tematyką północnych Kresów Rzeczypospolitej, które warte są bliższego poznania.
Sławomir Koper
W czasach II Rzeczypospolitej określenie „dorpatczyk” było synonimem osoby znakomicie wykształconej, a do tego obdarzonej nienaganną kulturą osobistą. Z tego powodu absolwenci inflanckiej uczelni cieszyli się w naszym kraju powszechnym poważaniem, chociaż w Dorpacie nie wszystko było tak idealne, jak o tym opowiadano. Młodość zawsze miała bowiem swoje prawa, a tamtejsi studenci lubili się cieszyć życiem.
Początki uniwersytetu w Dorpacie (obecnie estońskie Tartu) sięgają 1583 roku, gdy Stefan Batory założył tam ośrodek jezuicki, przekształcony później w kolegium. Miasto jednak (podobnie jak reszta Inflant) stało się obiektem rywalizacji polsko-szwedzkiej, a ostatnim wodzem, który odzyskał je dla Rzeczypospolitej, był Jan Karol Chodkiewicz. Ostatecznie Dorpat przyłączono do Szwecji, a w 1632 roku Gustaw Adolf II utworzył tam Academię Dorpatensis. Uczelnia posiadała znaczną autonomię, którą uszanowały nawet władze rosyjskie po opanowaniu Inflant.
Nowożytny uniwersytet założono za panowania Aleksandra I w 1802 roku. Wykłady prowadzono po niemiecku, gdyż był to rodzimy język ziemian i bogatych mieszczan na Inflantach. Powstały znakomita biblioteka, obserwatorium astronomiczne, ogród botaniczny, a także muzeum starożytności i zoologiczne. Uczelnia szybko zyskała dużą renomę, czego dowodem było założenie w 1828 roku Instytutu Profesorskiego, który miał przygotowywać najlepszych absolwentów rosyjskich uczelni do objęcia stanowisk naukowych. Uniwersytet zaczęto uważać za najważniejszą szkołę wyższą w imperium Romanowów, a Dorpat nazywano „estońskimi Atenami” lub „Atenami nad Embachem”. Nazwa – z niemieckiego – pochodziła od rzeki przepływającej przez miasto.
Ze względu na język wykładowy uczelnia była blisko związana z zachodnioeuropejską nauką. Z drugiej jednak strony – była uniwersytetem rosyjskim, co umożliwiało kontakty ze środowiskiem naukowym Petersburga. Dlatego też szkoła „pełniła rolę zwornika w kontaktach naukowych Europy Zachodniej i Rosji”1.
Od samego początku w Dorpacie istniała niezwykła jak na warunki rosyjskie autonomia. Władze szkoły wybierano z grona miejscowych profesorów, a funkcje cenzorskie pełniła Rada Uczelniana. Uniwersytet dysponował także własnym sądownictwem oraz służbami porządkowymi, które pełniły obowiązki policji. Swobodnie działały różnego rodzaju korporacje i koła akademickie, co na innych carskich uczelniach było zakazane. W ten sposób powstała niemal wolna republika akademicka, co stanowiło w Rosji ewenement.
To powodowało, że w mury uniwersytetu ściągała młodzież z całego imperium Romanowów. Poza Niemcami studiowali tu przedstawiciele niemal wszystkich nacji zamieszkujących carską Rosję, natomiast napływ Polaków nastąpił po powstaniu listopadowym. Zlikwidowano wówczas uniwersytety w Warszawie i Wilnie, a młodzież, która ze względów finansowych nie mogła pozwolić sobie na naukę na zachodzie Europy, wybierała właśnie Estonię. Koszty utrzymania były tam bowiem znacznie niższe, a ubożejący ziemianie coraz częściej doceniali wagę wykształcenia.
„Dzisiaj najmniej majętny szlachcic – wspominał pamiętnikarz Leon Potocki – chociaż wie, iż dzieciom żadnego nie zostawi majątku, wszelkich jednak dokłada starań, aby synów oddać do szkoły, a później do uniwersytetu wysłać, bo nabrał przekonania, że nauka daje chleb, byleby ją tylko nie odstąpiła praca”2.
Do upadku powstania listopadowego w Dorpacie studiowało około 60 Polaków, natomiast przez kolejne 30 lat przez mury uczelni przewinęło się ponad 500 naszych rodaków. Do wybuchu I wojny światowej było ich łącznie prawie 2,5 tysiąca, a zdarzało się, że na poszczególnych rocznikach Polacy stanowili nawet 10 proc. studentów.
Początkowo na dorpacki uniwersytet bez ograniczeń przyjmowano absolwentów rosyjskich gimnazjów. W 1838 roku wprowadzono jednak egzaminy wstępne, które uchodziły za znacznie trudniejsze niż na innych uczelniach. Co ciekawe, mimo że w Dorpacie funkcjonowało pięć różnych wydziałów, wszyscy kandydaci zdawali identyczne egzaminy. Musieli się wykazać znajomością historii, geografii, matematyki oraz języków: greki, łaciny, rosyjskiego i niemieckiego. Poprzeczka była ustawiona niezwykle wysoko – w 1851 roku na 70 kandydatów egzamin zdało zaledwie 17. Inna sprawa, że nabór odbywał się dwa razy do roku, co zwiększało liczbę przyjmowanych studentów.
„Z matematyki było – informował rodziców przyszły współtwórca polskiej medycyny sądowej Stanisław Janikowski – po pierwsze dowieść, czemu równa się bryłowatość ściętej piramidy, a drugie to równanie drugiego stopnia powiązać i znaleźć wstawę i dostawę dla dwóch łuków”3.
Dla kandydata z Warszawy już sam przyjazd do Dorpatu nie był łatwym przedsięwzięciem. Przyszły student musiał uzyskać zezwolenie od kuratora okręgu warszawskiego, udowodnić szlacheckie pochodzenie, a do tego złożyć kaucję w wysokości 1000 rubli (około 13 tysięcy euro). Żądano jej na wypadek, gdyby po zakończeniu studiów nie podjął pracy w kraju, lecz wyjechał za granicę. Przy okazji kandydaci musieli się pojawić na uczelni z krótkimi fryzurami oraz bez wąsów i brody. Z niewiadomych powodów zarost i długie włosy uważano za „cechę usposobienia rewolucyjnego”.
Egzaminy zniesiono w 1861 roku, podobnie jak na pozostałych uczelniach imperium Romanowów. Od tej pory absolwenci rosyjskich szkół średnich byli przyjmowani bez konieczności sprawdzania ich wiedzy.
Uniwersytet w Tartu przetrwał do wybuchu I wojny światowej, a po jej zakończeniu przekształcono go w Estoński Uniwersytet Narodowy. Językiem wykładowym stał się estoński, chociaż jeszcze w latach 20. niektóre przedmioty wykładano po rosyjsku lub niemiecku. Po opanowaniu państw bałtyckich Sowieci wprowadzili tam swoje porządki i dopiero upadek ZSRS spowodował, że uczelnia w Tartu nawiązała do dawnych tradycji.
Pod koniec lat 80. XIX wieku władze carskie zaczęły ograniczać autonomię uczelni. Wprowadzono język rosyjski jako wykładowy, a po zmianie nazwy miasta szkołę przemianowano na Uniwersytet Jurjewski. Spotkało się to z oburzeniem większości absolwentów, ale uczelnia wciąż była popularna wśród młodzieży z terenu Rosji. Spadła natomiast liczba studiujących w Dorpacie Niemców, a napływ słuchaczy pochodzących z niezamożnych rodzin spowodował radykalizację poglądów środowiska akademickiego. Warto jednak zauważyć, że władze – obawiając się porzucenia katedr przez najlepszych wykładowców – pozwoliły niektórym z nich prowadzić zajęcia po niemiecku.
Studenci jednak nadal samodzielnie decydowali o trybie swojej nauki. W każdym semestrze indywidualnie zapisywali się na poszczególne zajęcia i egzaminy, a dodatkowo mogli brać udział w nadprogramowych zajęciach w charakterze wolnych słuchaczy. Stosunki z kadrą naukową wciąż pozostawały na przyjacielskiej stopie i nie stwarzano dystansu między wykładowcami a studentami.
„Zwyczajem było w Dorpacie – wspominał znakomity badacz Bajkału, Benedykt Dybowski – że Polacy mówili pomiędzy sobą per »ty«, zwyczaj ten przeszedł do Polonii od Niemców. Wszyscy dorpatczanie starsi i młodsi, nie zważając na różnice wieku i stanowiska społecznego, używali »du« w rozmowie ze sobą, tak np. będąc jeszcze studentem, rozmawiałem z akademikiem Baerem, z Middendorffem, Schrenckiem per »du«, nawet generał Suworow w rozmowie ze mną kazał siebie »tykać«, nazywając mnie »Kollege«”4.
Kadra naukowa faktycznie okazywała wiele wyrozumiałości, gdyż do egzaminów dopuszczano nawet… pijanych studentów! Gdy przyszły pisarz i polityk Hipolit Korwin-Milewski stawił się na egzamin po całonocnej imprezie i w stanie wskazującym na „mocne zmęczenie”, egzaminator zwrócił mu uwagę, że śmierdzi „jak lis”. Mimo to student zachowywał się bardzo opryskliwie, a wówczas profesor „zaczął go dusić” i na koniec nie zaliczył egzaminu.
Studenci zresztą sami wybierali sobie terminy sprawdzianów, tak by mogli je zdawać w najdogodniejszym dla siebie momencie. Czasami przesuwano daty w ostatniej chwili, nawet wówczas, gdy proszący o zmianę student zdradzał silne objawy upojenia trunkami. Najwyraźniej profesorowie pamiętali, że sami byli kiedyś młodzi, a poza tym woleli egzaminować trzeźwych słuchaczy. Być może właśnie z tego powodu niektórzy wręcz całymi latami nie podchodzili do egzaminów, tworząc niemałą grupę wiecznych studentów. Rekordzistą był Polak, Edward Heinrich, który na tym samym wydziale studiował przez 49 semestrów (!). Następnie przeniósł się na wydział ekonomiczny, by ostatecznie zostać nauczycielem religii w Łodzi. Zdarzali się także osobnicy wznawiający naukę po 20, a nawet 30 latach.
Na drugim biegunie byli prawdziwi geniusze, jak na przykład Kacper Mikulski, który opanował materiał studiów z teologii przez rok i pomyślnie zdał egzaminy. Natomiast Wincenty Lutosławski, wspomniany już Korwin-Milewski czy Marian Zdziechowski studiowali tylko po trzy lata, chociaż powinni uczęszczać na zajęcia o dwa lata dłużej. Nie przeszkodziło im to jednak w uzyskaniu dyplomów.
Procentowo Polacy zdobyli najwięcej wyróżnień za prace naukowe w konkursach organizowanych przez władze uczelni. Nic zatem dziwnego, że studenci niemieccy uważali ich za najgroźniejszą konkurencję.
„Myśmy się wówczas upijali – wspominał pisarz Józef Weyssenhoff – nie tylko winem, lecz młodością, która wrzała w nas i we wszystkiej ziemi, gdziekolwiek jej dotknęliśmy. A zbieraliśmy między śmieciami i skarby wspomnień, które dotąd nie straciły swej cechy”5.
Faktycznie, większość polskich słuchaczy nie wylewała za kołnierz, a kary administracyjne nie przynosiły oczekiwanych efektów. W końcu władze uczelni sięgnęły po ostrzejsze środki, łącznie z karcerem. Dla wielu studentów pobyt w takiej izolacji uchodził jednak za dowód młodzieńczej fantazji, tym bardziej że nie był specjalnie uciążliwy. Dozorcy przybytku byli bowiem bardzo podatni na argumenty finansowe – umożliwiali osadzonym potajemne wizyty kolegów oraz zaopatrywanie się w alkohol. Studentów odwiedzały w karcerze nawet przedstawicielki najstarszego zawodu świata!
Karę tę stosowano zwłaszcza wobec wielbicieli pojedynków, które w Dorpacie stanowiły prawdziwą plagę. Szczególnie często na udeptanej ziemi stawali przeciwko sobie Polacy i Niemcy, gdyż stosunki między obiema nacjami były z reguły napięte – Niemcy uważali naszych rodaków za intruzów podważających narodowy charakter ich uczelni. Na domiar złego Polacy byli uparci i nie zamierzali opuścić Dorpatu, jak to zrobili Rosjanie, którzy po prostu nie wytrzymali presji, gdyż w zasadzie nawet każde potrącenie na ulicy kończyło się pojedynkiem.
W starciach niemiecko-rosyjskich używano z reguły szabli lub rapierów, dzięki czemu uczestnicy pojedynku nie odnosili specjalnie ciężkich ran. Natomiast nasi rodacy preferowali zdecydowane rozwiązania, co wywoływało u Niemców spore zaniepokojenie.
„Do Polaków Niemcy [zaczęli] odnosić się z wielkim szacunkiem – relacjonował Rosjanin, Wincenty Smidowicz. – Polacy przyjmowali wyzwanie, ale stawiali warunek: pojedynek na pistolety (…). Przy takim pojedynku żarty stawały się niebezpieczne i sprawa nie kończyła się na zadraśnięciu. Zdarzyło się kilka wypadków śmiertelnych”6.
Nasi rodacy regularnie ćwiczyli strzelanie i praktycznie codziennie kilku z nich odwiedzało strzelnicę. Nawet mało uczestniczący w życiu towarzyskim filozof Wincenty Lutosławski nauczył się dobrze posługiwać bronią i już „nikt go nie zaczepiał”. Natomiast rekordzistą w liczbie pojedynków był późniejszy prozaik, Józef Dziekoński, który podobno stawał na udeptanej ziemi blisko sto razy.
O powody do spraw honorowych nie było trudno, tym bardziej że alkohol w Dorpacie lał się strumieniami. Nawet najubożsi studenci, którzy na co dzień żywili się chlebem i herbatą, znajdowali środki na piwo bawarskie, którego wypijano ogromne ilości. Niejaki Michał Karboniewicz wynalazł karboniewiczsznaps – mieszaninę różnego rodzaju nalewek, likierów i wódki, oraz turka, w skład którego wchodziły: arak, żółtka kurze i likier różany. Oba wynalazki zwalały z nóg nawet największych birbantów uczelnianych, a wesołe zabawy kończyły się czasami naśladowaniem Wilhelma Tella.
Szczególnie gustowali w nich studiujący w latach 90. XIX wieku Bronisław Kułakowski i Stanisław Starzeński. Mieli zwyczaj płynąć wynajętą łodzią do jednej z karczm za miastem, gdzie po wypiciu turka (wątpliwe, czy tylko jednego) stawali naprzeciw siebie i z odległości kilkunastu kroków wzajemnie zestrzeliwali sobie puste kieliszki ustawione na głowach. Ten, którego zawiodły oko i ręka, płacił rachunek. Gdy Kułakowski wyjechał z Dorpatu, Starzeński – niestety – postanowił kontynuować zabawę z jednym z niemieckich kolegów; tym razem trafił w czoło, kładąc go trupem na miejscu.
Na szczęście nie wszystkie wybryki miały tak tragiczny finał – z reguły wzbudzały tylko śmiech i podziw. Pewnego dnia Kułakowski wjechał na wynajętym koniu na drugie piętro domu, w którym wynajmował mieszkanie. Problemem okazało się jednak opuszczenie budynku, gdyż przerażony koń za żadną cenę nie chciał zejść po schodach. Przenocowano go w mieszkaniu, a następnego dnia rozbito jedną ze ścian zewnętrznych, by spuścić związane zwierzę na ulicę.
Szczególnie początkujący studenci robili wiele, by zyskać poklask otoczenia. Ich ambicją było uznanie za pełnoprawnego bursza, czyli dopuszczenie do udziału w korporacji akademickiej, co znacznie ułatwiało życie w Dorpacie.
„Kto jest w stanie wypić przez dzień – gorszył się Leon Potocki – piętnaście butelek bawarskiego piwa, ten policzony do pierwszej klasy burszów; kto największą niedorzeczność popełni, na przykład: podczas zimy wykąpie się w przeręblu na rzece, na wiosnę podczas największej powodzi podpłynie pod same koła młyńskie, kto aby prędzej wyjść z mieszkania, zamiast przez schody z pierwszego piętra z okna zeskakuje na ulicę, kto za byle słówko rąbie się i strzela; ten otrzymuje pierwszy stopień burszowskiej brawury”7.
Nic zatem dziwnego, że zachwyt wzbudził pewien polski student, gdy wraz z kolegami ratując inwentarz z płonącego chlewa, wyjechał na ulicę na dorodnym wieprzu. Nie zanotowano, czy był wówczas całkowicie trzeźwy, czy jednak nie do końca…
Jak powszechnie wiadomo, studia są dość kosztownym przedsięwzięciem, szczególnie gdy nauka odbywa się daleko od domu. Dlatego większość studentów starała się oszczędzać na wynajmowanych mieszkaniach (akademiki jeszcze wówczas nie istniały). Często były to „istne dziury i klatki mieszkaniowe, najczęściej na ostatnich piętrach lub na strychu wysokich domów”. Cena wynajęcia takiego lokalu wnosiła około 7 rubli za semestr (około 90 euro), do czego należało dodać 2–3 ruble miesięcznie za sprzątanie i pranie. Oczywiście zdarzali się też znacznie zamożniejsi studenci, którzy korzystali z eleganckich, w pełni umeblowanych lokali. Koszt użytkowania dwupokojowego mieszkania zaczynał się od 15 rubli za pół roku.
Natomiast jedzenie nie było specjalnie drogie, a punkty zbiorowego żywienia w większości nastawiały się na miejscowych studentów. Jak wiadomo, popyt kształtuje ceny, zatem w Dorpacie panowała „tanizna nadzwyczajna”.
„Obiad – wspominał ziemianin Stanisław Czekanowski – złożony z dobrej, obfitej, mięsnej zupy i do wyboru herbaty lub czarnej kawy, z chlebem bez ograniczeń – 25 kopiejek. Byli i tacy koledzy, którzy jedli samą zupę, ale ci dostawali taki dodatek mięsa z zupy, że sama zupa starczała im za cały obiad”8.
Często opłacano stały abonament za obiady, dzięki czemu ich miesięczny koszt zamykał się w kwocie 3 rubli. Natomiast zamożniejsi studenci wybierali droższe lokale, gdzie płacono 5-6 rubli miesięcznie. Jeszcze więcej (9 rubli miesięcznie) kosztowały posiłki w jadłodajni U Cioci Fall, której właścicielka okazywała wiele zaufania swoim klientom – każdy student wrzucał tam osobiście pieniądze do pudełka i odbierał resztę. Nic zatem dziwnego, że „ciocia Fall” kilkakrotnie ogłaszała upadek swojej firmy, ale wówczas solidarnie zbierano potrzebną kwotę, by wybawić ją z opresji. Wielką renomą cieszyła się także stołówka prowadzona przez panią Rościszewską – serwowane tam obiady uważano wprawdzie za drogie, ale jednocześnie „najlepsze w całym Dorpacie”.
Dla najzamożniejszych studentów roczny koszt nauki zamykał się w kwocie około 500 rubli (około 6,5 tysiąca euro), lecz większość starała się przeżyć za znacznie mniejsze sumy. Najbiedniejsi utrzymywali się za 60 rubli, a jednemu studentowi medycyny udawało się ponoć przeżyć za 10 rubli rocznie!
Zaciągano także kredyty, które do pewnej sumy pokrywała uczelnia. Istniał też system stypendialny, a wypłacane kwoty z reguły wynosiły około 100 rubli rocznie. Nie zmienia to jednak faktu, że znaczna część słuchaczy była zadłużona u krawców i sklepikarzy, z których część dochodziła swoich praw przed władzami uniwersytetu. Zdarzali się też studenci, którzy spłacali swoje zobowiązania dopiero po podjęciu pracy zawodowej.
Dla najbardziej potrzebujących funkcjonowały lombardy, które nie narzekały na brak klientów. Stanisław Czekanowski zastawił tam kiedyś futro, które wykupił dopiero po czterech latach!
„Przez ten czas – tłumaczył – stale któryś z moich kolegów komilitonów oddawał kwit lombardowy drugiemu, opłacali procenty (…). Gorzej było ze złotą dewizką: tę oddawano mi do rąk, gdym w czerwcu co roku jeździł do domu, jakże bowiem mogłem się pokazać rodzicom bez dewizki, inna rzecz, że w Dorpacie nie była mi potrzebna”9.
Wydatki młodzieży akademickiej nie ograniczały się wyłącznie do spraw lokalowych, wyżywienia czy alkoholu. W mieście funkcjonował co najmniej jeden dom publiczny, a do tego działały jeszcze liczne, niezrzeszone córy Koryntu. Ich usługi nie były specjalnie drogie, podobno jednorazowy kontakt kosztował około 30 kopiejek (trochę ponad 4 euro). Mimo to niektórzy zalegali z płatnościami lub korzystali z usług prostytutek na kredyt i rozsierdzone przedstawicielki najstarszego zawodu świata również dochodziły swoich należności u rektora i profesorów.
W wolnym czasie studenci tłumnie uczestniczyli w imprezach kulturalnych, a ich uwielbienie dla przyjezdnych aktorów czy muzyków bywało tak spontaniczne, że niektórzy pasjonaci sztuki trafiali z tego powodu do karceru.
Studenci uprawiali także sport, a poza strzelectwem największą popularnością cieszyły się: szermierka, jazda konna, łyżwiarstwo i wioślarstwo. Żeglowano po Embachu aż do Morza Bałtyckiego, swoich wielbicieli miały także piesze wycieczki. Tym bardziej że estońscy gospodarze byli do Polaków „wybitnie przychylnie usposobieni”.
Gmach Uniwersytetu w Tartu, połowa XIX wieku. (Biblioteka Narodowa)
Tartu (Dorpat) na pocztówkach, lata 20. XX wieku. (Biblioteka Narodowa)
Jednym z najbardziej znamienitych absolwentów dorpackiej uczelni był Benedykt Dybowski. (NAC)
Józef Dziekoński w trakcie studiów pojedynkował się podobno ponad 100 razy (!). (Biblioteka Narodowa)
Tytus Chałubiński był zagorzałym zwolennikiem zamknięcia konwentu Polonia. (Biblioteka Narodowa)
Wilhelm Ostwald, noblista z 1909 roku w dziedzinie chemii, także był absolwentem dorpackiej uczelni. (Wikipedia)
Wejście główne do Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu w Tartu (stan współczesny). (Wikipedia)
Ogród Botaniczny Uniwersytetu w Tartu późną jesienią. (Wikipedia)
W Dorpacie powstała najstarsza polska korporacja akademicka – Polonia. Założono ją w 1826 lub 1828 roku i początkowo liczyła 17 członków. Konwent wzorowano na niemieckich korporacjach studenckich, ale czerpano również z tradycji wileńskich filaretów. Identyczne było hasło (Honor, ojczyzna, cnota), a celem działalności – „pogłębianie uczuć patriotycznych, zamiłowania do nauki, poczucia koleżeństwa i solidarności korporacyjnej, wreszcie wzajemna pomoc”10.
Barwami konwentu zostały: amarantowy, błękitny i biały, a przyjęty statut wzorowano na statutach organizacji niemieckich. Działalność Polonii nie trwała jednak zbyt długo, gdyż została zawieszona po wybuchu powstania listopadowego. Władze uczelni obawiały się bowiem, że w innym przypadku Petersburg – pod zarzutem głoszenia niebezpiecznych idei – nakaże rozwiązanie wszystkich związków akademickich.
Członkowie Polonii zeszli do podziemia, a jej odrodzenie nastąpiło w 1834 roku. Zamieniono wówczas barwy konwentu, uwypuklając kolor błękitny, by pokazać, że korporacja nie jest kontynuatorką działalności swojej poprzedniczki. Zabieg się powiódł, a do pierwotnej symboliki powrócono po dziewięciu latach.
Irytację Polaków wzbudzał jednak fakt, że większość niemieckich korporacji odmawiała uznania ich konwentu. Powodowało to liczne zatargi i pojedynki, a jedna z takich spraw zakończyła się śmiercią niemieckiego studenta z konwentu Livonia, który zginął z ręki Stanisława Sołtana.
Po tej tragedii Polonia została ponownie rozwiązana, co zresztą spotkało się z poparciem niektórych jej członków. Szczególnie nawoływał do tego studiujący wówczas w Dorpacie Tytus Chałubiński. Przyszły znakomity lekarz dowodził, że polski konwent nie może naśladować niemieckich wzorów. W efekcie korporacja ponownie zeszła do podziemia.
„Polonia zniosła u siebie powierzchowne znaki – komentował Leon Potocki – skasowała urzędownie korporację swoją, trzyma się zupełnie na osobności, zachowując wszakże ogólne akademickie stosunki i prawidła wzajemnej pomocy”11.
Konwent znów zaczął działać oficjalnie po pięciu latach, a w 1851 roku jej członkom przyznano prawa filisterskie (studentów i absolwentów należących do uznawanej korporacji). Przysługiwało im m.in. prawo do pojedynkowania się na pistolety, co zresztą podkreślała jedna z uchwał konwentu – od jego członków wymagano wyboru tylko tego rodzaju broni.
Po wybuchu powstania styczniowego aż 84 członków Polonii przystąpiło do insurekcji. Skutki były tragiczne – kilku poległo, dwóch zostało straconych, a kilkudziesięciu skazano na zesłanie. Początkowo odbiło się to negatywnie na działalności korporacji i osłabiło nastroje panujące wśród polskich studentów.
„Pierwsze lata po roku 1863 w Dorpacie – wspominał wieczny student Edward Heinrich – zaliczyć należy do najsmutniejszych w ciągu dziesiątków lat. Nadmierna pijatyka, gra w karty, życie hulaszcze bez myśli i poważniejszych celów zaczęło się rozwielmożniać. Wkrótce jednak nastąpiło opamiętanie. Praca organiczna, do której zwrócił się kraj po powstaniu, stała się hasłem dla młodzieży naszej”12.
Po powstaniu styczniowym aż do końca lat 80. korporacja nie była oficjalnie uznawana przez inne konwenty ani władze uczelni. Doszło wręcz do absurdalnej sytuacji, że grupa 200 studentów Polaków posiadała swój związek, „który w gruncie rzeczy był również korporacją, tylko bez barw i chorągwi”.
Brak uznania powodował krótkie rozłamy w konwencie. Ostateczna legalizacja organizacji nastąpiła dopiero w latach 1906–1907, niemal 10 lat po obchodach półwiecza konwentu (za oficjalną datę założenia uznawano 1848 rok). Jednak nastała już inna epoka – przez imperium Romanowów przetoczyła się rewolucja, a wielu studentów działało w komórkach Polskiej Partii Socjalistycznej.
Konwent był jednak zdominowany przez młodzież o poglądach endeckich, a przez jego szeregi przewinęło się ponad 1300 studentów. To więcej niż połowa ogólnej liczby studiujących w Dorpacie Polaków. Warto także pamiętać, że przez długie lata korporacja praktycznie nie funkcjonowała. Liczba jej członków daje zresztą dobre wyobrażenie o wpływach organizacji w miejscowym środowisku akademickim.
Więzi zadzierzgnięte podczas studiów utrzymywano przez długie lata, bez względu na wszelkie przemiany polityczne i ustrojowe.
„Już po śmierci Zdzisława Michalskiego w 1960 roku – wspominała córka lekarza, absolwenta Dorpatu – odwiedziło nasz dom dwóch eleganckich starszych panów: »Filistrówno, przyszliśmy się dowiedzieć, czy nie jest potrzebna jakaś pomoc?...«. W ten sposób przekonałam się, że brać konwentowa łączy wszystkich w jedną rodzinę i że ten zaszczyt jest dziedziczony”13.
Przypisy
1Uniwersytet w Tartu a Polacy. Rola dorpatczyków w polskiej nauce, kulturze i polityce XIX i XX wieku, red. S.G. Isakow i J. Lewandowski, Lublin 1999, s. 11.
2 L. Potocki, Pamiętniki pana Kamertona, cz. 1, Poznań 1869, s. 229–230.
3 Za: Z. Bednarski, Egzamin wstępny na uniwersytet w Tartu przed 120 laty według listów Stanisława Janikowskiego, Warszawa 1972, s. 2.
4 Za: T. Rączka-Jeziorska, Romantyczne tradycje „państwa burszowskiego” w Dorpacie nad Embachem, Repozytorium.uwb.edu.pl/jspui/bitstream/113 20/10050/1/T_Raczka_Jeziorska_Romantyczne_tradycje_panstwa_burszowskiego.pdf
5 J. Weyssenhoff, Wspomnienie z Dorpatu (1879–1884), [w:] K.M. Górski, J. Weyssenhoff, Z młodych lat. Listy i wspomnienia, oprac. I. Szypowska, Warszawa 1985, s. 418.
6 Za: Uniwersytet…, s. 33.
7 L. Potocki, op. cit., s. 237.
8 S. Czekanowski, Roczniki długiego żywota mego, Polona.pl/item/stanislaw -czekanowski-roczniki-dlugiego-zywota-mego-uwagi-o-autorze-i-t ekscie,MTM4NzQxMDQ/0/#info:metadata
9Ibidem.
10 Za: A. Janicki, M. Laszczkowski, Polskie korporacje bałtyckie przed 1918 rokiem, Warszawa 2011, s. 43.
11 L. Potocki, op. cit., s. 232-233.
12 Za: A. Janicki, M. Laszczkowski, op. cit., s. 52.
13 Za: T. Rączka-Jeziorska, op. cit.
Literatura inflancka w języku polskim pozostaje praktycznie nieznana w naszym kraju. Peryferyjne położenie prowincji spowodowało bowiem, że autorzy znad Dźwiny właściwie nigdy nie zaistnieli w podręcznikach do literatury, a ich nazwiska nic nie mówią przeciętnemu czytelnikowi. Tymczasem w Łatgalii tworzyli utalentowani literaci, którzy pisząc w języku polskim, podkreślali jednak swój regionalizm.
Wprawdzie pierwszą poetką inflancko-polską była żyjąca w drugiej połowie XVIII wieku Konstancja Benisławska, a pierwszym kronikarzem prowincji – Jan August Hylzen, ale na dobrej jakości polską prozę z Łatgalii należało poczekać aż do połowy kolejnego stulecia. W 1841 roku pojawiły się bowiem dwa tomy Wędrówki po małych drogach Kazimierza Bujnickiego, który zawsze podkreślał, że jest gente Livonus,natone Polonus. Pod tym określeniem podpisałoby się wielu miejscowych ziemian, którzy czuli się Inflantczykami narodowości polskiej.
Bujnicki urodził się w listopadzie 1788 roku w Krasławiu, pobierał domową edukację, którą później uzupełnił w kolegium jezuickim w Dyneburgu. W młodości pisał wiersze, które nawet zamieszczała prasa, ale nie przejawiał większego talentu poetyckiego. Niepowodzenia niespecjalnie go zraziły, będąc bowiem pragmatykiem, uznał, że skoro nie sprawdził się jako poeta, zajmie się prozą. Ale z debiutem musiał poczekać aż do czasów, gdy uporządkował swoje życie prywatne.
W wieku 21 lat objął rodzinny majątek w Dagdzie, co wiązało się z zaniechaniem planów studiów uniwersyteckich (w Dorpacie?). Musiał też porzucić pomysł podróży po zachodniej Europie – inna sprawa, że czasy raczej nie sprzyjały zagranicznym wojażom, gdyż na kontynencie trwały wojny napoleońskie. Ostatecznie skończyło się na tym, że „osiadł w domu i pracował mozolnie”.
Szanujący się właściciel majątku powinien mieć rodzinę, więc w następnym roku Bujnicki pojął za żonę Karolinę Sokołowską z poważanego rodu szlachty inflanckiej. Uroczystość odbyła się 24 czerwca, a zatem w dniu tradycyjnego święta łotewskiego Ligo. Zapewne nie bez powodu przyszły pisarz wybrał właśnie ten termin. Zawsze bowiem podkreślał swój regionalizm, a chociaż był Polakiem i katolikiem, to jednak pochodził z Inflant, gdzie bardzo długo utrzymywały się pogańskie tradycje.
Bujnicki mógł mieć ambicje literackie, ale jako ziemianin uznawał, że pozycja społeczna nakłada na niego obowiązek kariery urzędniczej. W 1811 roku został wybrany na podkomorzego powiatu rzeżyckiego i przez kolejne lata pełnił różne funkcje publiczne. Wprawdzie zawsze podkreślał, że postępował zgodnie ze swoim sumieniem, ale można odnieść wrażenie, że zbytnio nie przepadał za takim trybem życia. Nigdy jednak nie narzekał na swój los i pozostał konsekwentny.
Nie zmienia to faktu, że kolejne lata przyniosły mu wiele rozczarowań. Był bowiem zwolennikiem Napoleona, z którym wiązał nadzieję na odrodzenie Rzeczypospolitej, w skład której miały wejść Inflanty. Dlatego z ogromną radością powitał wojnę francusko-rosyjską w 1812 roku.
„Na Litwie i Białorusi – wspominał po latach – gdzie tylko wojska francuskie wtargnęły, szlachta łączyła się z nimi z zapałem. Możni sztyftowali [przygotowywali] pułki, szwadrony i baterie, a młodzież cisnęła się pod te chorągwie, kto zaś miał protekcję, starał się być przyjętym do głównego sztabu cesarza Francuzów”1.
Wyprawa Napoleona na Rosję zakończyła się jednak klęską, a Bujnicki uznał, że należy się dostosować do panujących warunków. Dlatego stał się zwolennikiem rosyjskiego panowania, które zapewniało pewną stabilizację, i potępił nawet spisek dekabrystów. Z upływem lat w jego poglądach zachodziły zresztą coraz większe zmiany i nawet w pamiętnikach, które pisał do szuflady pod koniec życia, nie pojawiała się krytyka carskich urzędników. Co więcej – w sprawach spornych z reguły brał stronę przedstawicieli zaborców.
Był jednak otwarty na nowinki socjalne i stał się zwolennikiem uwłaszczenia chłopów. W guberniach nadbałtyckich uwolniono włościan z pańszczyzny zaraz po wojnach napoleońskich, natomiast w Łatgalii temat pozostawał nierozwiązany. Sprawa była wciąż odkładana, a Bujnicki zapisał się w dziejach Inflant Polskich jako człowiek, który swoimi poglądami znacznie wyprzedził epokę. I zawsze żałował, że jego projekt uwłaszczenia przepadł w carskich archiwach.
„Do tego nieszczęśliwego kroku – wspominał po latach – pobudzeni byli przez obywateli powiatów sąsiednich, nazbyt przywiązanych do prawa posiadania kmieci poddanych, ażeby dla dobra ludzkości (a i swojego własnego, jak się później przekonali) wyrzec się schlebiającej chuci panowania nad ludem wiejskim. Zaledwie więc dziesiątek właścicieli podpisało projekt ustawy, a gdy takowa została przedstawiona monarsze, Najjaśniejszy Pan, widząc, że nie było jednomyślności w powiecie, odmówił z żalem zatwierdzenia”2.
Nie zmienia to faktu, że mozolnie awansował w hierarchii urzędniczej guberni witebskiej, do której należała Łatgalia. Przez trzy lata pełnił funkcje sądownicze w stolicy prowincji, co spowodowało, że zamieszkał z dala od rodziny, a przy okazji wszedł w zażyłe kontakty z rosyjskimi urzędnikami. Nie wszystkim to się podobało, ale Bujnicki przejawiał życiowy pragmatyzm. Tym bardziej że na Inflantach nie doszło do walk podczas powstania listopadowego, co zaoszczędziło mu konieczności wyboru. Inna sprawa, że uważał, iż wszelkie ruchy niepodległościowe z góry skazane są na niepowodzenie i zakończą się dodatkowymi represjami, co osłabi polski żywioł w imperium carów.
Pod koniec lat 30. Bujnicki porzucił służbę urzędniczą zrażony intrygami, korupcją i zajadłą rywalizacją o stanowiska. Osiadł w swoim majątku, gdzie niebawem zasłynął jako jeden z propagatorów uprawy ziemniaków, co doceniali nawet carscy urzędnicy. Był to jednocześnie czas, gdy wreszcie mógł się oddać długo ukrywanym pasjom literackim. W efekcie, w 1841 roku, w Wilnie ukazała się jego dwutomowa powieść Wędrówka po małych drogach. Szkice obyczajowe na prowincji.
Wybór Wilna nie był przypadkowy, na Inflantach nie było wówczas drukarni, która mogłaby wydać powieść po polsku. Poza tym Bujnicki dobrze wiedział, że jeżeli chce zyskać czytelników, powinien wydać książkę w ośrodku o przeważającym procencie naszych rodaków. Faktycznie udało mu się zdobyć blisko 200 subskrybentów, co w tych czasach oznaczało znaczącą liczbę, a on sam niemal z dnia na dzień stał się popularnym pisarzem.
Debiut literacki Bujnickiego nie odbiegał specjalnie od innych powieści tego okresu. Narrator (w domyśle Bujnicki) i jego kompan o imieniu Adolf podróżują po Łatgalii w celach poznawczo-matrymonialnych, gdyż ten drugi planuje małżeństwo. Wątek romansowy był jednak tylko pretekstem do barwnych opisów życia inflanckich ziemian, a przy okazji – negatywnych opinii na temat tamtejszych miasteczek.
Obecnie powieść Bujnickiego ma głównie wartość dokumentu z epoki, który utrwalił inflancką rzeczywistość sprzed ponad półtora wieku. Podróż po „obu brzegach Dźwiny” jest znakomitym obrazem lokalnej społeczności, gdzie zadłużone szlacheckie majątki stanowiły enklawy polskości, a w miasteczkach przeważał żywioł żydowsko-niemiecki. Autor podkreślał jednak, że Inflanty były specyficznym regionem dawnej Rzeczypospolitej – wprawdzie nie brakowało tam ludzi zauroczonych wzorami z zachodniej Europy, ale ziemianie w większości przeciwstawiali się luterańskiej kulturze Niemców bałtyckich. Inna sprawa, że Bujnicki bez skrępowania piętnował uleganie francuskim czy angielskim kanonom:
„Mania cudzoziemczyzny wyradza większe zło, aniżeli oni to sobie wyobrażają, i gdybym nie wiedział, że mania ta skutkiem jest wychowania, zerwałbym natychmiast z ludźmi, którzy we własnym nadają sobie postać Inoziemcew. A co może przykład, widziałem dowód tego w domu jednego z moich znajomych, słynącego niegdyś ze swojej gościnności. Od czasu, jak wszedł w stosunki ze swoim sąsiadem, Hrabią, przesiąkłym cudzoziemczyzną, nie ma już u niego stajni dla gościnnych koni, bo taki jest zwyczaj u jego teścia! Gość musi swoich ludzi i konie odsyłać do oberży!”3.
Zastanawiać może jednak konserwatyzm Bujnickiego – chciał uwłaszczenia chłopów, ale jednocześnie był zajadłym zwolennikiem utrzymania dominacji ziemian. Najwyraźniej uważał, że włościanie łotewskiego pochodzenia pozostawieni sobie samym nie poradzą sobie w codziennym życiu.
Wędrówka po małych drogach pozostaje właściwie jedynym obrazem życia polskich ziemian w Łatgalii. Bujnicki przekazał obraz epoki, w której żył, świata szlacheckich dworków i ich mieszkańców. Bywał apologetą, ale także satyrykiem – opisywał wady swojego środowiska. Tak jak w przypadku, gdy ziemianin nie chciał wydać córki za człowieka, którego uważał za nuworysza, chociaż miało to uchronić majątek przed licytacją.
Bujnicki podkreślał jednak, że w słowie „dorobkiewicz” nie ma niczego złego, gdyż tak samo można by określić Napoleona Bonapartego, który był największym człowiekiem początku XIX wieku. Dlatego, gdy 11 lat później wydał kontynuację powieści zatytułowaną Nowe wędrówkipo małych drogach, postarał się o bardziej budujący przykład sprawy matrymonialnej.
Książka bez wątpienia stanowiła kalkę poprzedniej, ale autor odnotował negatywne zmiany zachodzące wśród polskiego ziemiaństwa na Inflantach. Jak choćby w przypadku jednego ze znajomych, którego majątek od lat podupadał i groziła mu licytacja:
„Pan Chorąży zacny, lecz słabego charakteru człowiek, zaszedł głęboko w lata, nigdy się na przyszłość nie oglądając. W dobrych czasach intrata jego pięknego majątku wystarczała potrzebom wygodnego życia i wrodzonej gościnności, nadeszły niepomyślne, dochód nie wystarczał, zaciągał więc długi, jak to u nas w zwyczaju. Otworzył się lombard, Chorąży zastawił w nim dobra, spłacił wierzycieli i został debitorem [dłużnikiem] banku na znaczną sumę. Każdy się domyśli, że nie zmieniwszy trybu życia, trudno mu było płacić ratówki w terminie. (…) Przyszło na resztę do opisania majątku”4.
Chorąży do końca uważał, że nie może spotkać go nic złego – nawet wtedy, gdy jego majątek trafił już na licytację. Odmawiał też prośbom o rękę jedynaczki ze strony pewnego ziemianina, którego uważał za zbyt nisko urodzonego. Wreszcie jednak musiał się poddać, gdyż zajadły wielbiciel kupił jego posiadłość i zobowiązał się do jej zwrotu pod warunkiem zgody na małżeństwo, co zresztą dziewczyna aprobowała. Opory Chorążego przełamała ostatecznie informacja, że przodkowie kandydata na zięcia znaleźli się w nowym wydaniu herbarza Niesieckiego, zatem nie był on aż takim homo novus.
Można jednak powątpiewać, czy taka sytuacja faktycznie miała miejsce, gdyż inflanccy ziemianie byli niezwykle uparci i przywiązani do swojej pozycji społecznej. Zapewne Bujnicki przedstawił tę historię, by wykazać, że miejscowi posiadacze ziemscy nabrali z czasem rozsądku i dlatego Chorąży nie zachowywał się jak jego poprzednik z Wędrówki po małych drogach.
Bardzo interesujące są natomiast spostrzeżenia autora dotyczące inflanckich miasteczek. W samej stolicy powiatu po latach również dostrzegał pewne zmiany, ale nie były one jednoznacznie pozytywne. Wprawdzie postawiono tam nowy ratusz i więzienie, ale z powodu braku funduszy nie dokończono budowy kościoła. W zamian przybyła za to „sala redutowa”, w której odbywały się obrady „obywatelskich zjazdów”. Była to świetna okazja do obserwacji ówczesnych, dość specyficznych typów ludzkich – w zjazdach uczestniczyli w większości intryganci, sknery i spekulanci, ale zdarzył się też pewien szlachcic, który chlubił się sprawowaniem przez cztery miesiące urzędu marszałka guberni. Wszystkich łączyło jednak upodobanie do gadulstwa i spożywania napojów wyskokowych. Bujnicki twierdził nawet, że „przez ciąg odbywanych tam balów wypito wina szampańskiego na sumę, której połowa byłaby dostateczną do ukończenia budowy kościoła”.
Pisarz reprezentował konserwatywne poglądy, ale raczej tylko na własnym, inflanckim podwórku, gdyż bohaterowie jego utworów czasami głosili zadziwiające tezy. Tak jak w przypadku amerykańskich niewolników – ich los był dla niego wystarczającym powodem, by nie uznawać Stanów Zjednoczonych za państwo, w którym panują swobody obywatelskie:
„Zdaje mi się, Murzyn jest równym nam człowiekiem, stąd nie pojmuję, jak można ten kraj zwać ziemią wolności, w którym jeden człowiek ma prawo kłaść na drugiego człeka pęta niewoli, kupować go i sprzedawać jak bydlę, przeto że tamten ma białą, a ten czarną skórę?”5.
Nie wiadomo, czy Bujnicki snuł analogie do położenia chłopów pańszczyźnianych w Łatgalii, ale najwyraźniej nie zapomniał o swoim projekcie uwłaszczenia włościan i nie mógł odżałować, iż nie udało się go przed laty przeprowadzić.
Jednocześnie z jego powieści przebija wręcz chorobliwa niechęć do Żydów, których obraz stanowi zbiór najgorszych stereotypów. Uważał starozakonnych za rasę gorszą, która ze względu na sposób życia, wykonywane zawody, a przede wszystkim na wyznanie wywierała bardzo negatywny wpływ na życie prowincji.
Bujnicki odniósł sukces wydawniczy, ale najwięcej pochwał płynęło z terenu Wileńszczyzny, zaś na samych Inflantach Wędrówki zostały przyjęte dość niechętnie. Chociaż bowiem nigdy nie podawał prawdziwych nazwisk, a nazwy miejscowości zmieniał lub pomijał, mimo to nie wszyscy byli zachwyceni obrazem prowincji i jej mieszkańców prezentowanym przez Bujnickiego.
„Książka ta – wspominał po latach – przyjęta dobrze na Litwie oraz w innych prowincjach dawnej Polski wywołała okrzyki na naszych Inflantach (…) przeciwko autorowi z ust osób poczuwających się do wad, jakie on ukazał w naszym społeczeństwie. Nikt wprawdzie w oczy nie zarzucił mi fałszu i chęci paszkwilowania nieprzyjaznych mi osób, ale pokątnie oburzano się przeciwko mnie prostodusznych i łatwowiernych, i ograniczonego rozumu indywiduów, nieczytających i brzydzących się nawet książkami w ogólności”6.
Sukces Wędrówki po małych drogach rozbudził ambicje literackie autora, który tym razem zdecydował się na cykliczną inicjatywę wydawniczą. Ponieważ władze carskie niechętnie wydawały zgody na periodyki, czasopismo miało się ukazywać nieregularnie, a każdy numer wymagał oddzielnego zezwolenia cenzury. Bujnicki bez wątpienia wzorował się na Józefie Ignacym Kraszewskim, który od 1841 roku wydawał w Wilnie naukowo-literackie „Athenaeum”. Inflancki periodyk miał mieć jednak znacznie szerszą tematykę. Jego twórcy planowali stworzyć pismo poświęcone „pożytecznej rozrywce”, a poza literaturą zawierałoby „rzeczy poważne”, czyli artykuły naukowe, oraz „rzeczy użyteczne”, co oznaczało publikacje przydatne dla inflanckich ziemian. Wydawnictwo kierowano do miejscowego odbiorcy, co podkreślał jego tytuł „Rubon”, będący grecko-łacińskim określeniem Dźwiny.
„Pismo niniejsze – tłumaczył Bujnicki w pierwszym numerze czasopisma – w swym związku zbiorem jest pracy małej liczby osób jednej prawie tylko prowincji; jest to, jakby powiedzieć, wiązka samorodnych kwiatów nad brzegami Dźwiny uszczknionych”7.
Wprawdzie złośliwi twierdzili, że głównym celem redakcji była próba „wywołania ruchu umysłowego w prowincji bardzo mało skłonnej do zajęć literackich”, ale trudno mieć z tego powodu pretensje do Bujnickiego i jego współpracowników. Pisarz przyznawał bowiem, że ich głównym zamiarem było „otwarcie pola dla młodych ludzi uprawiających literaturę i poezję przed czytającą publicznością”. Oczywiście chodziło głównie o początkujących autorów rodem z Inflant.
Bujnicki nie zamierzał się jednak opierać wyłącznie na debiutantach i dlatego wśród założycieli pisma nie brakowało ludzi z pewnym dorobkiem literackim. Wprawdzie po latach można ich raczej uznać za „rzemieślników pióra” niż poważnych pisarzy, ale to właśnie ich publikacje decydowały o obliczu pisma.
Pierwszy numer ukazał się w 1842 roku w Wilnie. Początkowano planowano, że czasopismo będzie wychodziło dwa razy do roku. Z czasem „Rubon” stał się rocznikiem, chociaż w 1844 i 1848 roku w ogóle nie pojawiły się nowe numery. Zdarzały się jednak lata, gdy pismo faktycznie pojawiało się dwukrotnie.
Wydawano je w nakładzie 400 egzemplarzy, każdy numer liczył prawie 300 stron. Czasopismo kosztowało 1 rubla i 10 kopiejek (czyli około 28 euro). Liczba subskrybentów dochodziła do 200, a większość z nich pochodziła z inflanckiego ziemiaństwa. W ramach rozliczeń z drukarnią Zawadzkiego w Wilnie pozostawiano w jej gestii 120 egzemplarzy, które rozprowadzano po terenie Litwy.
Mimo przyjętego względnie sztywnego podziału na literaturę, „rzeczy poważne” i „rzeczy użyteczne”, nie przestrzegano tej klasyfikacji. Szczególnie zacierały się różnice pomiędzy literaturą a „rzeczami poważnymi”, gdyż w tym dziale obok artykułów naukowych często publikowano opowiadania. Niekiedy trudno było nawet odróżnić, czy dany artykuł ma charakter poznawczy, czy też był zapisem podróży po Inflantach i prywatnych refleksji autora. Szczególnie celował w tym właściciel Krasławia, Adam Plater, którego artykuły można było wręcz uznać za poetycką prozę, chociaż niespecjalnie wysokiego lotu. Właściwie tylko „rzeczy użyteczne” miały charakter zgodny ze swoją nazwą.
„[Dział ten] zapełniać staramy się – tłumaczył Bujnicki – przedmiotami tyczącymi się szczególnie rolnictwa i wiejskiego gospodarstwa i że artykuły tego rodzaju w piśmie naszym, zalecają się nade wszystko wartością swoją praktyczną (…). Są to wypadki gotowe, nie wątpliwe, zdobyte wytrwałą pracą i cierpliwie powtarzanymi doświadczeniami, a zdobyte nie empirycznie, ale na zasadach racjonalnych”8.
Warto też zauważyć, że Bujnicki i jego współpracownicy za najważniejszy dział w czasopiśmie uważali „rzeczy poważne”, co spotykało się z krytyką literatów z terenu Litwy i Królestwa Kongresowego. Wydawcom „Rubonu” zarzucano zaściankowość i zacofanie, gdyż podobnego typu dyskredytacja literatury sięgała czasów oświecenia, zatem epoki dawno minionej. To właśnie w tamtych czasach uważano, że literatura nie jest „ani rzeczą poważną, ani użyteczną”.
Inauguracyjny tom „Rubonu” otwierał wiersz Dźwina Ignacego Chrapowickiego będący swojego rodzaju manifestem literackim pisma. Ale wydawnictwo przeszło do historii Inflant z powodu zamieszczonego w nim poematu Michała Borcha Gercike o walce Letgalów z zakonem kawalerów mieczowych.
Wprawdzie utwór został napisany po polsku, ale opowiadał o legendzie łotewskiej i przypominał nieco Mickiewiczowskie Grażynę i Konrada Wallenroda. Nie tylko ze względu na tematykę i podobny nastrój – Borch okazał się bowiem całkiem sprawnym poetą. Przy tym miał autentyczne ambicje literackie – odgrażał się, że „chce żyć z pióra” i na „serio w świat literacki wyruszyć”. Skoro udało się to innym arystokratom: Krasińskiemu i Fredrze, to dlaczego inflancki hrabia miał być gorszy?
Borch był lokalnym patriotą i wybrał tematykę bliską swoim zainteresowaniom i sercu. Przedstawił zdobycie przez zakonników w 1209 roku tytułowego grodu, którego królem był niejaki Visvaldis. Oczywiście słowo „król” zostało użyte tutaj z dużą przesadą, Visvaldis był bowiem szczepowym kacykiem lub co najwyżej naczelnikiem plemiennym, a jego gród – większą wsią.
Poetycka rekonstrukcja wydarzeń opiera się natomiast na relacji jednego z kronikarzy, który wspominał o zniszczeniu grodu oraz wzięciu do niewoli żony i dzieci Visvaldisa. Borch z drobnej notatki stworzył jednak prawdziwą epopeję i zgodnie z zasadami epoki odpowiednio rozdzielił role. Pozytywnymi bohaterami byli nieszczęśni przodkowie Łotyszy, a szwarccharakterami – kawalerowie mieczowi i biskup Albert. Przy okazji autor nie przesądził, jak zakończyła się akcja utworu, co tylko dodało poematowi uroku.
„O losach jego dalszych nie pytajcie mnie.
Jedni mówią, że wkrótce zmogła go niedola,
Że skonał, wrogom swoim zawsze grożąc dumnie.
Inni znów, są tacy jeszcze, co głoszą przeciwnie:
Że przejedna Biskupa – Niemcom był życzliwy,
Z żoną wrócił do Gercik – chrzcił się, a co dziwniej,
Braci pogan wojował i umarł – szczęśliwy!”9.
Inna sprawa, że chronologia i przebieg wydarzeń są w poemacie raczej trudne do uchwycenia. Oczywiście wszystko uzupełniała fantazja poetycka autora, ale gorzej, że Borch – zgodnie z konwencją – zaludnił strofy poematu postaciami z łotewskiej mitologii. Jednak jego wiedza na ten temat była, delikatnie mówiąc, raczej uboga. Główne jej źródło stanowiła bowiem wydana w 1835 roku Mitologia litewska Teodora Narbutta, która – jak wskazuje sam tytuł – dotyczyła głównie terytorium Żmudzi.
Z opisanego panteonu Borch wyjął bóstwa, o których Narbutt napisał, że były znane również na Łotwie, i dodatkowo umieścił także bogów wymarłych Prusów. Poeta miał też do dyspozycji dokument z 1613 roku z wizytacji parafii w Łatgalii, gdzie padały imiona pogańskich bóstw czczonych przez miejscową ludność. Chrystianizacja przebiegała tam bowiem niezwykle opornie, a pierwszy kościół poza terenem zamków zakonnych zbudowano dopiero w 1509 roku! Warstwa panująca złożona z rycerzy zakonnych i niemieckich osadników nie miała prawie żadnego kontaktu ze swoimi poddanymi, którzy kultywowali tradycyjne wierzenia.
Łotyszy nadal otaczał świat dobrych i złych duchów, demonów, strzyg i wilkołaków, a sytuacja zmieniła się dopiero wtedy, gdy tereny te weszły w skład Rzeczypospolitej. Wówczas przystąpiono do regularnej pracy misyjnej, co zaowocowało nawróceniem na chrześcijaństwo niższych warstw społeczeństwa. Było to jednak ponad trzy stulecia po oficjalnej chrystianizacji kraju. Inna sprawa, że dzięki XVII-wiecznym relacjom zachowały się imiona kilku bóstw łatgalskich, chociaż naukowcy do dzisiaj toczą spory o ich prawdziwe brzmienie, a także o niebiańskie kompetencje.
Życie dopisało zadziwiającą puentę do poematu Borcha. Współcześni łotewscy badacze uznają bowiem Gercike za własną opowieść poetycką o początkach łatgalskiej kultury, a autor awansował do miana piewcy rodzimego pogaństwa. Zapewne sam poeta byłby bardzo zdziwiony z tego powodu, tym bardziej że pisał przecież po polsku.
Borch jest także autorem niedokończonej powieści poetyckiej Rohneda, także inspirowanej Konradem Wallenrodem Mickiewicza. Utwór pojawił się w piątym tomie „Rubonu” i chociaż dotyczy losów tytułowej Normanki porwanej i zniewolonej przez Rusinów, to jednak pragnienie odwetu wywołał w dziewczynie dopiero inflancki bard, który śpiewał pieśni o zemście pochodzące znad Dźwiny.
W swojej twórczości Michał Borch zawsze przywiązywał zresztą ogromną wagę do głównej rzeki Inflant, o czym świadczy szkic Dwa słowa o Dźwinie zakończony „wierszowaną, patetyczną pochwałą rzeki”. Wsłuchując się w jej nurt, miał słyszeć opowieści z przeszłości, co bywało dla niego natchnieniem10.
Pogańska przeszłość Łatgalii wywarła też ogromne wrażenie na autorze wiersza Na dąb w Inflantach zamieszczonego w drugim numerze „Rubonu”. Utwór podpisany inicjałami P.A. (Plater Adam?) opowiadał o podróżnym odpoczywającym w cieniu dębu Baublis stojącego od stuleci „w dawnym Łotyszów kraju”. Oczywiście drzewo było świadkiem wielu wydarzeń historycznych, co dało autorowi pole do ukazania dziejów Inflant zgodnie z ustaleniami ówczesnych naukowców.
„Ach, opowiedz mi dzieje tej krainy,
Czyich strzeżesz prochów, czyje to mogiły?
Jakichże tam Zamczysków sterczą rozwaliny?
Gdzie są te straszne działa, co w te mury biły?”11.
Do podobnych klimatów nawiązywał także sam Bujnicki w drukowanej w kolejnych numerach czasopisma powieści Pamiętniki księdza Jordana. Obrazek Inflant w XVII wieku. Pisarz umieścił akcję w XVII stuleciu, gdy miejscowe rodzimowierstwo było jeszcze w znakomitej kondycji. Jest to chyba najbardziej udana powieść Bujnickiego – inna sprawa, że zdominowała kolejne numery „Rubonu”, zajmując czasami niemal połowę działu literackiego.
Pozycja ta zdecydowanie wykraczała poza ramy zwykłej powieści historycznej, a niektórzy badacze nie wahają się użyć wobec niej określenia „epopeja”. Trzeba jednak pamiętać, że wiele obrazków obyczajowych przedstawionych na jej łamach pochodziło zapewne z czasów Bujnickiego, a nie panowania Wazów. Poza tym miejscowa ludność pod wpływem tytułowego bohatera miała rezygnować z własnych wierzeń, co w rzeczywistości stało się dopiero po kilkuset latach:
„Jasno widzimy, że Bóg chrześcijański zwyciężył naszych bogów. Kiedy Perkunas milczy, mając pioruny w swym ręku, cóż byśmy słabi ludzie przeciw wam dokazać? Bogowie powinni bronić ludzi, nie zaś ludzie bogów. Naszych panowanie się skończyło i widać”12.
Oczywiście Bujnicki nie mógł zapomnieć o Dźwinie, ostatecznie nazwa pisma zobowiązywała, a w Łatgalii wszystko było związane z tą rzeką. Szczególnie opis Dźwiny z okolic Kokenhausen wsławionego bitwą rozegraną w 1601 roku na zawsze zostaje w pamięci. I chociaż to powieść historyczna, autor chwilami przywdziewał płaszcz poety:
„Rzekłbyś, iż to ręka ludzka wyciosała w wapiennej skale olbrzymie schody, po których spieniony potok, przeskakując ze stopnia na stopień, wpada na koniec z potężnym łoskotem w objęcia matki rzek inflanckich. Szum tego wodospadu łączy się z dziwną harmonią z głośnym szmerem Dźwiny, płynącej tu między stromymi na stóp kilkadziesiąt od jej poziomu wznoszącymi się skałami, po dnie również skalistym”13.
„Rubon” od początku miał swoich wielbicieli, ale także zajadłych krytyków. Za czasopismem nie przepadał Kraszewski, uważając je za konkurencję dla swojego „Athenaeum”. Podkreślał wagę tytułu jako periodyku lokalnego, ale odmawiał mu większej wartości na rynku krajowym. Krytykował też publikacje nowych autorów, uważając większość za grafomanów. Przedstawił tylko jedną, bardzo neutralną recenzję, a potem zaczął kompletnie ignorować pismo na łamach prasy. Zapewne duży wpływ na postrzeganie przez niego „Rubonu” miał fakt, że Kraszewski był znacznie młodszy od jego stałego zespołu redakcyjnego (Bujnicki, Plater) i uważał Inflantczyków za ludzi o zbyt konserwatywnych poglądach.
Krytykowano dział literacki, ale dość wysoko oceniano „Rzeczy użyteczne”. Był to faktycznie zbiór porad dla okolicznych ziemian na temat budowy studni, wścieklizny u bydła domowego, botaniki i hydrografii – informacje niezwykle przydatne w gospodarowaniu majątkami.
Najwięcej szkody przyniosły jednak czasopismu artykuły zamieszczane w dziale „Rzeczy poważne”. Szczególnie Adam Plater i Michał Borch byli niemiłosiernie krytykowani – ten pierwszy głównie za nierówną wartość materiałów, a także zbyt poetycki język. Można było odnieść wrażenie, że pan hrabia zapominał, iż ma zamieszczać teksty popularnonaukowe, i na siłę chce udowodnić, że jest poetą. Zdarzały mu się też jednak wartościowe artykuły, które nawet dzisiaj są cenione przez specjalistów. Należało do nich Opisanie hydrograficzno-statystyczne Dźwiny oraz ryb w niej żyjących, gdzie zamieścił wiele informacji o wymarłych obecnie gatunkach. Pojawiło się tam również sporo wiadomości z innych dziedzin, w tym o handlu rzecznym, typach jednostek pływających czy jakości gruntów leżących nad wodą.
Niestety, nawet w tej rozprawie pobrzmiewają regionalizmy językowe, które musiały być irytujące dla odbiorców niemieszkających na Inflantach. Plater używa bowiem określenia „łajwy” (małe łodzie żaglowe) czy „zwoszczyk” (flisak). Regionalizm hrabiego mógł wprowadzać w błąd, gdyż woszczykami nazywano na Kresach woźniców.
Bujnicki musiał zdawać sobie sprawę z nierównej jakości tekstów Platera, ale właściciel Krasławia był jego przyjacielem od lat dzieciństwa, a poza tym – jednym z najważniejszych sponsorów. Tym bardziej że nie był to jedyny problem redaktora naczelnego, gdyż jeszcze gorzej prezentowały się artykuły naukowe Borcha, który był niezłym poetą, ale nie sprawdzał się jako popularyzator wiedzy. Głównie z powodu swojego bełkotliwego stylu:
„Jakby Kameleon dziejów naszych, Dźwina niedługo tym nowym i niby tym razem istotnym pyszni się mianem. A chociaż są domysły, że Pliniusz 80 lat przed Ptolemeuszem żyjący, już by niby dał temu ostatniemu powód do nazwy Rubo, sadowiąc gdzieś na Morzu Wenedyjskim niejakie promotoriumRubeus – wszakże nie zdołano to świadectwo uczonego naturalisty ustalić nazwy tej trwałości – i wnet ją ujrzymy, jeśli nie znikła zupełnie, to wszakże mocno wypieraną ze swego łożyska”14.
Ostatnie numery „Rubonu” ukazały się w 1849 roku, istotny wpływ na upadek pisma miały zapewne problemy z cenzurą. Ale od kilku lat Bujnicki wspominał w swoich wstępniakach także o problemach finansowych – i raczej nie była to kokieteria. Wprawdzie czasopismo nigdy nie osiągnęło samofinansowania, a budżet rocznika być może dodatkowo nadszarpnęły przenosiny Borcha do Witebska. Przez następne półwiecze na Inflantach nie ukazywał się żaden periodyk literacki w języku polskim.
Konstancja Benisławska i fragmenty jej jednego z najbardziej znanych dzieł. (Biblioteka Narodowa)
Fragmenty kroniki Jana Hylzena. (Biblioteka Narodowa)
Fragmenty Wędrówek po małych drogach Kazimierza Bujnickiego. (Biblioteka Narodowa)
Pierwsze dwie strony inauguracyjnego numeru „Rubonu”. (Biblioteka Narodowa)
Dźwina w wierszu Ignacego Chrapowickiego na łamach „Rubonu”. (Biblioteka Narodowa)
Aktywność literacka Bujnickiego nie ustała wraz z upadkiem „Rubonu”. Pan Kazimierz nadal wydawał książki, a u schyłku swojego długiego życia przystąpił do spisywania pamiętników. Był już wówczas bogatszy o tragiczne doświadczenie – powstanie styczniowe na Inflantach (opisałem je w Kresach Północy. Wyprawie do polskich Inflant).
Jednym z przywódców insurekcji był jego syn, Zygmunt, były carski oficer, który następnie zbiegł za granicę. Miał więcej szczęścia niż hrabia Leon Plater, którego rozstrzelano w Dyneburgu. Jednak na Kazimierzu Bujnickim największe wrażenie zrobiła nie klęska samego powstania, lecz chłopski bunt sprowokowany przez Rosjan. Obrócił się on przeciwko polskim dworom – tylko jednego dnia zrabowano około 30 polskich majątków. Wśród napastników znaleźli się zarówno rosyjscy starowiercy, jak i katoliccy Łotysze, co było dla Bujnickiego dużym zaskoczeniem. Atakowano również posiadłości niemieckie, co świadczyło, że bunt przybrał formę walki z właścicielami ziemskimi, a nie z polskością.
„Chłopstwo było wiedzione do tych zbrodni – wspominał Bujnicki – przez nienawiść do swoich dawnych panów, przez chciwość zdobyczy nieprawej i przez demoralizację posuniętą aż do zezwierzęcenia, a nie przez szczerą chęć dopomagania władzom rządowym przeciwko powstaniu polskiemu”15.
Napadnięto także dwór Bujnickich, ale początkowo pisarz miał szczęście, gdyż „tłuszcza” zrabowała tylko broń, pozostawiając domowników w spokoju. Niestety, następnego dnia pojawiła się kolejna grupa – po ucieczce rodziny napastnicy spalili dwór i zabudowania gospodarcze. Bujnickiemu najbardziej było żal pamiątek rodzinnych, portretów zmarłej żony, rodziców i dziadków, a także bogatej korespondencji i rękopisów swoich utworów. Ostatecznie Bujnicki z rodziną znaleźli schronienie na plebanii kościoła w Dagdzie.
Sytuację spacyfikowali ostatecznie Rosjanie, którzy uznali, że sprawa wymknęła się spod kontroli. Tym bardziej że rabunki odbiły się głośnym echem w zachodniej Europie, gdzie snuto analogie do rabacji galicyjskiej. Nie zmieniło to jednak faktu, że w wieku 75 lat Bujnicki stanął u progu ruiny.
Pisarz zamieszkał ostatecznie w Łuknie i zajął się spisywaniem pamiętników, a właściwie ich nowej wersji, gdyż oryginał spłonął we dworze. Zajmował się też przekładami, co robił do końca swojego długiego, 90-letniego życia.
Dzisiaj jego proza jest zupełnie zapomniana, ale dla historyków pozostaje ważnym obrazem epoki. Podobnie jak odnalezione w ostatnich latach XIX stulecia w Rydze pamiętniki, które przez lata uznawano za zaginione.
Przypisy
1 K. Bujnicki, Pamiętniki (1795-1875), Kraków 2001, s. 163.
2Ibidem, s. 189.
3 K. Bujnicki, Nowa wędrówka po małych drogach. Szkice obyczajowe, t. 1, Wilno 1852, s. 104.
4 K. Bujnicki, Nowa…, s. 248.
5Ibidem, s. 103.
6 K. Bujnicki, Pamiętniki…, s. 218.
7 K. Bujnicki, Od wydawcy, „Rubon”, 1/1842.
8 K. Bujnicki, Od wydawcy, „Rubon” 1/1849.
9 M. Borch, Gercike, „Rubon” 1/1849.
10 D. Samborska-Kukuć, Polski Inflantczyk. Kazimierz Bujnicki (1788–1878). Pisarz i wydawca, Kraków 2008, s. 439.
11 P.A., Na dąb w Inflantach, „Rubon” 2/1842.
12 K. Bujnicki, Pamiętniki księdza Jordana: obrazek Inflant w XVII wieku, t. 2, Wilno 1852, s. 259.
13Ibidem, s. 111–112.
14 Za: K. Zajas, Nieobecna kultura. Przypadek Inflant Polskich, Kraków 2008, s. 307.
15 K. Bujnicki, Pamiętniki (1795–1875), s. 126.