Zapomniany - Adrian Bednarek - ebook + audiobook + książka

Zapomniany ebook i audiobook

Bednarek Adrian

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy tracisz wolność, budzą się pierwotne instynkty. Do czego się posuniesz, by odzyskać stracone życie?

Rok 2005. Patryk i Jędrek to dwóch osiemnastoletnich kumpli, którzy w wolne dni podróżują po Polsce i podają się za poszukiwaczy talentów z branży rozrywkowej. Zagadują młode, naiwne dziewczyny, a potem wykorzystują je w wynajętych pokojach hotelowych w zamian za sesje zdjęciowe zwieńczone fikcyjnym kontraktem. Swoje eskapady nazywają Łowami.
Kilka miesięcy po ostatnich Łowach Patryk budzi się w ciemnym lochu. Nie wie, czemu się tam znalazł ani kto jest za to odpowiedzialny. Mijają tygodnie, miesiące, lata. Tracąc poczucie upływającego czasu, Patryk popada w obłęd. Porywacz, milczący i skryty pod maską, dostarcza mu żywność i rzeczy zapewniające przetrwanie na granicy wegetacji. W końcu przestaje do niego przychodzić i Patryk zostaje skazany na powolną śmierć głodową. Gdy znajduje się na skraju wycieńczenia, w jego lochu nieoczekiwanie pojawiają się ludzie…

Piątego dnia, gdy głód i odwodnienie skopały mój organizm do tego stopnia, że nie byłem w stanie podnieść się z podłogi, wreszcie ktoś do mnie przyszedł. Spodziewałem się kilku karków z kominiarkami na głowach. Już nawet godziłem się z tym, że zostanę pobity, może przypalony. Oglądaliśmy z Jędrkiem Alfabet mafii; widziałem, jak gangsterzy traktują porwanych. Było mi wszystko jedno, bylebym dostał coś do picia i do jedzenia.
Tymczasem do pomieszczenia weszła postać przebrana za ducha albo kiepską imitację członka Ku Klux Klanu. Białe prześcieradło maskujące figurę i biały, szpiczasty kaptur. Postać poruszała się powoli, w dłoni trzymała plastikowe urządzenie przypominające pistolet z żółtą zastawką w miejscu zakończenia lufy. Paralizator strzelający na odległość. Wtedy zrozumiałem, że nie uprowadzili mnie gangsterzy, tylko padłem ofiarą jakichś maniaków.


Adrian Bednarek

Urodzony w 1984 roku w Częstochowie. Zapalony fan sportu żużlowego. Uwielbia pisać historie, w których głównymi bohaterami są skomplikowane czarne charaktery. Autor docenionych przez czytelników serii thrillerów o Kubie Sobańskim (Pamiętnik Diabła, Proces Diabła, Spowiedź Diabła, Wyrok Diabła), a także o Oskarze Blajerze (Inspiracja, Obsesja, Fascynacja). Opublikował również powieści Skazany na zło, Pasażer na gapę, Córeczki i Dziedzictwo zbrodni. Czytelnicy określają go mianem mistrza thrillerów psychologicznych i jedynym w swoim rodzaju kreatorem psychopatycznych postaci. Pisanie uważa za swój największy nałóg.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 19 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,5 (702 oceny)
464
177
43
15
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krzysztgrab

Całkiem niezła

całkiem sprawnie technicznie Ciekawa historia, Chodź absolutnie niemożliwa. żadna istota nie jest w stanie przeżyć fizycznie w takich warunkach dłużej niż rok. nawet dobrze odżywioną, zabiją infekcje, gorączka, i ciemność. Znam relacje więźnia uznanego jako niebezpieczny. przez prawie rok był w izolatce. I choć widział strażników kilka razy dziennie to i tak jego psychiika pękła. 10lat? niemożliwe. 2lata mógłbym zaakceptować. i tak byłoby to nieprawdopodobnie straszne. ta zemsta autora nad strasznym człowiekiem,jest zrozumiała, jednakże przesadzona. autor stara się również wejść w głowę każdej postaci. niepotrzebnie. to my czytelnicy mamy takie prawo.wysarczy nam opis czynów. postaci. - to wszystko co mogło być ( według mnie) lepsze. po za tym. historia jest napisana ciekawie i w dobrym tempie.. naprawdę nie nudziłem się nawet przez chwilę. pozdrawiam Krzysztof g
10
renatag34

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna książka czyta się bardzo dobrze szczerze polecam
10
schumi86

Nie oderwiesz się od lektury

książka wciąga, a im dalej to rolercoster coraz bardziej przyśpiesza :)
10
KasiaUrb

Nie oderwiesz się od lektury

Petarda!!!
10
Honey2oo

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna, niemiłosiernie wciąga
00



Dla Darii…

1.

2005

Patrzyliśmy przez szybę pokrytą zwłokami owadów na miejsce, które miało być areną naszych dzisiejszych Łowów.

– Kino i kręgielnia, a po drugiej stronie ulicy galeria! – krzyknął uradowany Jędrek. Ślinił się na widok nastolatek zmierzających do współczesnych centrów rozrywki w gorący wakacyjny wieczór. Ja też nie potrafiłem powstrzymać ślinotoku. – Jak dobrze pójdzie, wszystko załatwimy na jednej ulicy!

Dotąd polowaliśmy w Szczecinie, Bydgoszczy i Poznaniu, daleko od rodzinnej Częstochowy. Dzisiaj postawiliśmy na oddaloną o zaledwie sto trzydzieści kilometrów Łódź. Czas gonił. Moi rodzice spędzali weekend na Sycylii, a to oznaczało dwudniowy dostęp do mercedesa CLK taty.

– Najpierw instalujemy sprzęt w pokoju, a potem…? – Zaparkowałem przy wejściu do Novotelu przy Piłsudskiego. – Kręgielnia? Galeria? Może Piotrkowska?

Zadaniami dzieliliśmy się według umiejętności i możliwości. Logistyka, gadżety, koszty podróży i wybór miasta należały do mnie. Odkąd kilka lat temu moja rodzina wyniosła się z szarego blokowiska na osiedle miejskich elit, wydawanie grubej forsy przestało dla mnie stanowić problem. Kasa w połączeniu z kreatywnością Jędrka zaowocowała pomysłem na Łowy. Jędrek odpowiadał za dobór taktyki, schemat prowadzonej gry, a także typował areny. Był w tym świetny.

– Najpierw muszę odebrać telefon od mojej przyszłej żony – wyjaśnił, przesuwając górny panel wibrującej nokii 6280, prezentu urodzinowego ode mnie. – Cześć, kochanie – odezwał się niczym bohater komedii romantycznej. – Nieee, dopiero dojechaliśmy. Wiem, że blisko, ale dziś nie jest dzień Patryka! – Roześmiał się do słuchawki, patrząc na mnie ze skwaszoną miną. – Nie bój się, zdążymy. Oczywiście, że tęsknię. – Oficjalnie pojechaliśmy do Katowic obejrzeć Skazanego na bluesa. Po filmie mieliśmy spędzić męską noc w stolicy Górnego Śląska. – W niedzielę? Dobrze, kochanie, pojedziemy do domku letniskowego twoich wujków. Mam się ubrać jakoś oficjalnie? – Walnął się ręką w czoło. – Aaa, to zwykły grill, super. Dobra, kończę, bo naprawdę się spóźnimy. Kocham cię, pa! – Posłał komórce buziaka i pokręcił głową. – Ja pierdolę, myślałem, że nie przestanie paplać!

Jędrek zaczął spotykać się z Kamilą w zeszłym roku. Chodziła do tego samego ogólniaka co my, tylko rok niżej. Niezbyt urodziwa laska, maksymalnie sześć na dziesięć, i to oceniając po kilku drinkach. Zdecydowanie poniżej możliwości mojego najlepszego kumpla.

– Naprawdę chcesz, żeby została twoją żoną?

– Pewnie – odparł bez wahania.

Kamila miała jeden atut – jej starzy zbudowali pierogowe imperium. Sprzedawali swoje produkty do połowy sieciowych sklepów w Polsce i Czechach, a po wejściu do Unii Europejskiej rozszerzali działalność na kraje zachodnie. Jędrek mawiał o Kamili, że to znakomita inwestycja. Dlatego rozdziewiczył ją podczas szkolnej wycieczki do Zakopanego w grudniu ubiegłego roku.

– I co potem? Będziesz lepił pierogi do końca życia?

– Przecież już ci to tłumaczyłem, stary! – Wybuchnął głośnym śmiechem. – Ona zapewni mi szmal niezbędny do rozkręcenia własnej firmy. Ile razy mam ci powtarzać, że chcę tworzyć programy graficzne? Mąka, ciasto i grzyby mnie nie interesują. Wolę komputery. – Odpiął pas. – À propos, nie za bardzo się ostatnio przykleiłeś do mojej siostrzyczki?

Dotąd ta kwestia była tematem tabu. Z Hanią i Jędrkiem znaliśmy się od dzieciństwa. Mieszkaliśmy w tym samym bloku. Ja od urodzenia, oni wprowadzili się, gdy Jędrek miał dziewięć lat. Potem ja przeniosłem się do willi. Mimo przeprowadzki moja przyjaźń z Jędrkiem przetrwała, a dzięki Łowom nawet rozkwitła. Hania była od nas o dwa lata młodsza, dopiero niedawno dostrzegłem w niej coś więcej niż dziecko lub śmieszną siostrę kumpla. Sam nie wiem, dlaczego zaproponowałem jej randkę, a potem drugą. Może nie chciałem, żeby jakiś podły typ położył na niej łapska? A może po prostu coraz bardziej mi się podobała? Dotąd z naszych randek nie wyniknęło nic ciekawego. Zwykłe przytulanki, kino, kolacja w knajpie i za drugim razem krótki ślimak na pożegnanie. Nawet oficjalnie nie chodziliśmy ze sobą.

– Daj spokój, to nic wielkiego. – Próbowałem zbagatelizować sprawę. – Kilka niezobowiązujących spotkań.

– Ale planujecie kolejną randkę, tak?

Prawdę mówiąc, miałem ochotę znów się z nią spotkać, ale to, co robiliśmy z Jędrkiem, trochę mi przeszkadzało. Miałem silniejszy kręgosłup moralny niż mój przyjaciel.

– Może teraz da ci się wymacać. Ściągnąłem jej taki amerykański serial o napakowanych kolesiach w pierdlu. Kopia tragiczna, ale i tak widziała go ze dwadzieścia razy i ciągle chodzi napalona. – Sprzedał mi kuksańca. – Jak już się do niej dorwiesz, to mi się pochwalisz, jaka jest, co?

Czasami podejście Jędrka do seksu sprawiało, że czułem lekkie obrzydzenie.

– No daj spokój, ziom. Jesteś mi bliski jak brat, wszystko zostaje w rodzinie – dodał, widząc, że nie reaguję.

– Weź nie pierdol. Pora zacząć Łowy.

2.

2015

Czas jest pojęciem względnym. Mierzy się go w latach, miesiącach, dniach, godzinach, minutach i sekundach. Takie standardowe ułatwienie, wymyślone pewnie po to, żeby nie zwariować. Bywa, że biegnie szybko jak gepard na polowaniu lub wlecze się jak żółw ze złamaną łapą. Kiedyś czas często mi się dłużył.

Lata oczekiwań, aż w końcu będę mógł zapisać się na kurs prawa jazdy, odliczanie miesięcy do osiemnastki otwierającej wrota do wszystkich klubów, dni pozostałe do rozpoczęcia wakacji, godziny wyznaczające moment wyjścia ze szkoły. Czas szybko biegł tylko przy przyjemnościach. Randki, imprezy, wakacje, Łowy z Jędrkiem. Nie sądziłem, że kiedykolwiek doświadczę czasu jako niekończącej się linii, na której puls życia wyznaczać będą tylko wschody i zachody słońca.

Piątkowy wieczór, w który znalazłem się w ciasnym piwnicznym pomieszczeniu z twardym łóżkiem, ceglanymi ścianami, zakratowanym oknem pod sufitem i odgradzającymi mnie od wolności potężnymi drzwiami, zapowiadał się świetnie. Niestety, zamiast spędzić go tak, jak zaplanowałem, obudziłem się z pękającą z bólu głową w czymś, co kojarzyło mi się z lochem, jaki zwiedzałem podczas wycieczki do średniowiecznego zamku.

Po przebudzeniu leżałem na podłodze, obok stały dwie miski. Jedna z wodą, a druga… Druga chyba miała służyć za kibel. Nie było światła, ogrzewania, lustra, umywalki ani niczego do jedzenia. Jedynie te miski i papierowe ręczniki. Przesiedziałem sam cztery wschody i cztery zachody słońca. Wypiłem całą wodę, tylko dwa razy oddałem mocz. Brzydziłem się szczać do miski, grubsze sprawy przetrzymywałem tak długo, aż w końcu zwieracze nie wytrzymały i musiałem kucnąć nad naczyniem.

Od początku wiedziałem, że prędzej czy później ktoś do mnie przyjdzie. Gdy jest się jedynym dzieckiem człowieka, który został wyłącznym importerem najskuteczniejszego niemieckiego środka udrażniającego rury i wszystkich pobocznych produktów producenta, można liczyć się z tym, że ktoś zechce uszczknąć z majątku rosnącego szybciej niż pędy bambusa. Zostałem porwany dla okupu – ta myśl trochę mnie przerażała, ale w pewnym sensie wydawała się logiczna. Chciałbym, żeby tak było… Tata zapłaciłby kasę, a ja wyszedłbym na wolność.

Piątego dnia, gdy głód i odwodnienie skopały mój organizm do tego stopnia, że nie byłem w stanie podnieść się z podłogi, wreszcie ktoś do mnie przyszedł. Spodziewałem się kilku karków z kominiarkami na głowach. Już nawet godziłem się z tym, że zostanę pobity, może przypalony. Oglądaliśmy z Jędrkiem Alfabet mafii; widziałem, jak gangsterzy traktują porwanych. Było mi wszystko jedno, bylebym dostał coś do picia i do jedzenia.

Tymczasem do pomieszczenia weszła postać przebrana za ducha albo kiepską imitację członka Ku Klux Klanu. Białe prześcieradło maskujące figurę i biały, szpiczasty kaptur. Postać poruszała się powoli, w dłoni trzymała plastikowe urządzenie przypominające pistolet z żółtą zastawką w miejscu zakończenia lufy. Paralizator strzelający na odległość. Wtedy zrozumiałem, że nie uprowadzili mnie gangsterzy, tylko padłem ofiarą jakichś maniaków. Czegoś w rodzaju sekty! Zawodowi porywacze nie przebieraliby się za pajaców! Nieraz słyszałem o ugrupowaniach oszołomów składających ludzi w ofierze.

– Mam pieniądze, dużo pieniędzy… – wymamrotałem magiczne zaklęcie mające zapewnić mi bilet do wolności. – Podam numer do rodziców… Oni zapłacą…

Postać pokręciła głową i wycelowała broń w moje biodro. Elektroda wbiła się w ubranie, paralizator zaczął działać i momentalnie pozbawił mnie przytomności.

Gdy się ocknąłem, obok stała jedna miska, dwie butelki wody i plastikowy talerz, na którym leżały groszek i konserwowa mielonka. Potem było już jak w Dniu świstaka. Woda w butelkach, groszek, mielonka i świeża miska na odchody. Siedziałem zamknięty, bijąc się z myślami, srając do miski i tracąc siły, a gdy już byłem bardzo słaby, Duch, jak go nazwałem, przychodził, raził mnie prądem i wymieniał zaopatrzenie.

Raz, mimo wycieńczenia i głodu, spróbowałem go zaatakować. Rzuciłem się na niego, gdy tylko zobaczyłem otwierające się drzwi. Wolność była blisko, ale on zdążył porazić mnie prądem, zanim powaliłem go na ziemię. Po następnym wschodzie słońca obudziło mnie głośne wiercenie. Duch dokonał modyfikacji. Zainstalował w dolnej części drzwi zasuwkę o szerokości i wysokości pustaka. Coś jak wyjście dla psa, które ludzie instalują w domach. Kolejny posiłek podał mi przez to okno. Gdy go zjadłem, poczułem dziwne zawroty głowy, ciało zrobiło się słabe, mięśnie zwiotczałe. Nie miałem siły podnieść się z podłogi. Zrozumiałem, że jedzenie zawierało jakiś lek albo narkotyk. Dopiero kiedy miał pewność, że się nie ruszę, Duch wszedł do celi i poraził mnie prądem. Od tamtej pory wchodził już tylko w ten sposób.

Po mniej więcej dwudziestu wschodach i zachodach słońca moje ciało zaczęło wydzielać słodko-kwaśny odór, zupełnie jak u meneli mijanych pod dworcem. Mój oprawca postanowił się nade mną zlitować i przyniósł mi wiadro z wodą, gąbkę, żel pod prysznic i ręcznik. Dostałem też nowe ubranie: spodnie dresowe, białą koszulkę, skarpetki i bluzę, oraz pastę do zębów. Zęby myłem palcem. Przywilej prowizorycznej kąpieli otrzymywałem raz na kilkanaście, a może kilkadziesiąt wschodów i zachodów słońca. Ich liczenie z każdym dniem stawało się trudniejsze, poza tym nic mi nie dawało. W końcu tego zaprzestałem. Zawsze gdy zaczynałem śmierdzieć, dostawałem wiadro z wodą i nowe ubranie. Kiedy pierwszy raz spadł śnieg i niemal w całości zakrył okno, Duch dał mi ciepłą kurtkę i wełniane skarpety, dzięki którym nie zamarzłem.

Wiele razy próbowałem do niego zagadać. Zwijając się na podłodze po przyjęciu narkotyku, mówiłem o pieniądzach, rodzinie i policji, która na pewno mnie szuka. Później pytałem, czemu mnie tu trzyma i jak długo jeszcze zamierza to ciągnąć. Nie odezwał się nawet jednym słowem.

Choć człowiek jest zwierzęciem stadnym, potrzebuje drugiego człowieka, żeby móc funkcjonować, a piekło ciągłej samotności, kiedy nie ma się niczego, czym można zająć myśli, stanowi najcięższą torturę, obiecałem sobie, że nigdy się nie poddam. Wraz z nadejściem zimy zacząłem ponownie liczyć dni. Przy sześćdziesiątym znów przestałem, bo wydawało mi się, że powinno być pięćdziesiąt siedem. Drobna pomyłka spowodowała furię. Wpadłem w szał, kopałem i okładałem pięściami ściany, wyłem do okna, wołając o pomoc, skakałem wściekły po łóżku. Później zacząłem płakać. Załamania i ataki gniewu ciągle się powtarzały.

Próbowałem rozmawiać sam ze sobą, zapraszałem do celi przyjaciół. W pewnym momencie siedziałem razem z Jędrkiem i Hanią. Jędrek dostarczał mi rozrywki, opowiadając o swoich podbojach miłosnych i nowych knajpach, które powinniśmy odwiedzić. Hania mówiła, że mnie kocha, a ja zapewniałem, że zawsze będę jej wierny. Potem uprawialiśmy seks. W wyobraźni poznawałem fragmenty jej ciała, których nigdy nie było mi dane poznać. Masturbacja pomagała zapomnieć, gdzie się znajduję. Wciąż tliła się nadzieja, że gdzieś tam, na zewnątrz, szuka mnie Hania, razem z Jędrkiem i moimi rodzicami, którzy pewnie zatrudnili już tabun prywatnych detektywów mających odnaleźć Patryka Kamińskiego.

Ciągłe przebywanie w zamknięciu dewastowało nie tylko psychikę, ale również ciało. Z przerażeniem patrzyłem na zapadający się brzuch, popękane dłonie, odsłonięte żebra i chudnące nogi. Postanowiłem z tym walczyć. Paznokcie niemal wbijające się w ciało zacząłem regularnie piłować o cegły. Zastałe mięśnie próbowałem naoliwić pompkami. Jędrek od kilku lat starał się wkręcić mnie w siłownię. Nawet kupiłem profesjonalny sprzęt i zainstalowałem u siebie na poddaszu, ale byłem za chudy, miałem problemy z nabraniem masy, a pojawiające się bóle zakwasowe dodatkowo mnie zniechęcały. W lochu zakwasy stanowiły rozrywkę. Pompowałem codziennie po przebudzeniu i przed snem. Moje dni wypełniały pompki i masturbacja. Czas biegł w straszliwym, niezmiennym tempie. Zarost na brodzie się wydłużał, włosy przypominały fryzurę Gabriela Batistuty, ale ciągle miałem nadzieję.

Osłabła gdzieś w okolicy trzeciej zimy. Chyba trzeciej. Śnieg ciągle topniał i na nowo padał, więc trudno mi było stwierdzić, czy to jeszcze styczeń, czy może już kwietniowe załamanie pogody. Poza piekącym latem pory roku coraz bardziej przypominały jedną, zimną. Raz ze śniegiem, raz z deszczem, zwykle w odcieniach szarości. Obraz Hani, rodziców i Jędrka coraz bardziej zacierał się w mojej pamięci. Robiłem wszystko, żeby o nich nie zapomnieć. Kiedy tylko zamykałem oczy, próbowałem przypominać sobie rysy ich twarzy, odtwarzałem ulubione powiedzonka każdego z osobna, żeby pamiętać głosy, dotykałem powietrza, wyobrażając sobie, że to oni. Było ciężko. Bliscy zaczęli wymykać się z mojej głowy. Nie chciałem tego, ale zniszczona pamięć była nieposłuszna. Ciągle wyłem, błagając ich, żeby nie uciekali. Widząc, że poważnie świruję, Duch zaczął okazywać mi większą łaskę. Dostawałem termos z herbatą, buty na rzepy, kołdrę i częstsze posiłki.

Wkrótce zacząłem zdawać sobie sprawę, że się starzeję. Coraz bardziej marszczyła się moja skóra, pojawiły się nieładne białe plamki. Starałem się wystawiać ciało do słońca wpadającego przez okno na co najmniej dwie godziny dziennie. Najpierw liczyłem sekundy i minuty, ale szybko dostałem szału. Zacząłem nucić w głowie piosenki. Zakładałem, że każda trwa trzy minuty. Po piosenkach przyszły bajki, a po bajkach modlitwy, których uczyli mnie na religii. Nie byłem wierzący, ale pomagały mi w odliczaniu.

Przedramiona i bicepsy rosły od pompek, nogi chudły, dostrzegłem zanik mięśni. Moja sylwetka zaczęła przypominać trójkąt wieszany na drzwiach do publicznych toalet, więc spróbowałem przysiadów. Strasznie przeszkadzało mi swędzenie. Coraz dłuższa broda śmierdziała, a wody z wiadra nie starczało na dokładne jej umycie.

Któregoś dnia Duch ponownie okazał mi łaskę. Gdy leżałem nieprzytomny, obciął mi brodę i włosy. Potem powtórzył to jeszcze kilka razy.

O ile ciało przystosowało się do nowych warunków, o tyle z głową było coraz gorzej. Wyimaginowane rozmowy i masturbacja przestały stanowić rozrywkę. Zaczęły mnie denerwować. Przez pewien czas w ogóle nie otwierałem ust. Zacząłem w myślach układać wiersze, które wyrecytuję Hani, gdy znajdę się na wolności, ale uświadomienie sobie, że ona nie jest już dziewczyną z ogólniaka, tylko dojrzałą kobietą, która pewnie układa sobie życie, spowodowało, że przestałem. Zapałałem silną nienawiścią – do niej, do Jędrka i do rodziców, którzy o mnie zapomnieli i zrezygnowali z poszukiwań. W myślach wyzywałem wszystkich, których znałem i na których mi zależało. Wszystkich, których twarze już prawie zapomniałem…

Przestałem rozmyślać o powodach, dla których Duch mnie uwięził. Nie chciał okupu, nie złożył mnie w ofierze, a ciągle dokarmiał i dbał o to, żebym żył. Może był sadystą, który czerpie radość z cudzego cierpienia? A może w jakiś sposób mu na mnie zależało?

Najgorsza w zamknięciu była nuda. Duch nie przynosił mi książek, gier planszowych czy choćby wiadra suszonego słonecznika, żebym mógł policzyć ziarna. Zacząłem bawić się cegłami, z których zbudowane były ściany mojego lochu. Najpierw wszystkie policzyłem, potem nadałem im imiona. Niektóre nawet udało mi się pamiętać przez kilka kolejnych wschodów słońca, ale to była głupia zabawa. Dla większej rozrywki stworzyłem z cegieł kilka armii i prowadziłem kampanie wojenne. Butelki to byli generałowie, a łóżko stanowiło terytorium, które mieli zdobyć. Zmieniałem taktykę, prowadziłem ofensywy i kontrofensywy. Wydawałem rozkazy, przeprowadzałem naloty, dokonywałem ludobójstw na terenach podbitych, a jak już mi się znudziło, zaczynałem od nowa. Innym razem cegły były wzniecającymi doping kibicami na stadionie żużlowym, miski zawodnikami, a ja sędzią i komentatorem w jednym. W ten sposób odjechałem kilka sezonów, w trakcie ucząc się na pamięć wyników i tabel. Kiedy indziej biegałem po celi, udając, że gram w piłkę. Kopałem butelkę, bramkę zrobiłem z łóżka. W głowie rozpisałem tabelę ligową. Potem pojawiły się sceny z filmów akcji i gier komputerowych. Udawałem Terminatora, Rambo, a nawet Maskę. Długo chodziłem po celi z dłońmi złożonymi w pistolet i udawałem, że gram w Doom. Podobne zabawy zajmowały mi coraz więcej czasu. Stały się całym moim światem, dzięki nim przestawałem tęsknić za przeszłością, bo nie da się tęsknić za czymś, co ledwie się pamięta.

Nie wiem, ile minęło lat. Na pewno nie byłem już nastolatkiem, może dwudziestoparolatkiem, a może dorosłym mężczyzną, który w prawdziwym świecie ma stałą pracę, żonę, dziecko i plany na przyszłość. Ja nie miałem planów, a jedynie nieodpartą chęć przetrwania, ale od wielu wschodów i zachodów nie widziałem Ducha. Nie pamiętam, kiedy przyniósł mi groszek z mielonką. Fekalia w misce leżały tak długo, że zalęgły się w nich robaki. Były jedynym pokarmem, jaki mi został… Wciąż się zastanawiałem, gdzie jest Duch.

Czyżbym mu się znudził? Znalazł sobie nowego więźnia?

Byłem strasznie odwodniony i głodny, tak bardzo głodny… Czas znów płynął inaczej. Zmienił się z niekończącej się linii prostej w odcinek, na końcu którego widać przerażającą śmierć. Śmierć z wycieńczenia, pragnienia i głodu. Śmierć w całkowitym zapomnieniu. Duch był moim jedynym przyjacielem. Wierzyłem w niego, tęskniłem za nim, marzyłem, żeby znów pojawił się w drzwiach i dał mi jeść. Jedzenie było wszystkim, czego pragnąłem. Nie chciałem umierać, nie potrzebowałem tej łaski. Chciałem dalej żyć, bo życie to jedyne, co mi zostało. Tylko dlaczego mój przyjaciel wciąż nie przychodził?

3.

2005

– Gdybyś dał mi gwarancję, że tak wygląda raj, zostałbym papieżem! – stwierdził zadowolony Jędrek.

Po Galerii Łódzkiej kręciło się mnóstwo nastoletnich dziewczyn. Wszystkie uśmiechnięte, rozgadane, zachłyśnięte wakacyjnym wieczorem i urokami najlepszego okresu młodości.

– Istna wylęgarnia! – odparłem radośnie. – Nie wiem, na czym się skupić. Można dostać oczopląsu.

Celowo stawialiśmy na duże miasta. W mniejszych liczba atrakcyjnych lasek była ograniczona, poza tym wszyscy się znali i nowe twarze za bardzo zapadały w pamięć. Zwłaszcza twarze takich gości jak my.

W Poznaniu graliśmy synów właścicieli potężnej agencji modelek, którzy zaczynają pracę u tatusiów i ich pierwsze zadanie to wyłowienie dziewczyn do reklam dżinsów oraz kostiumów kąpielowych. Szczecin to dwaj młodzi kolesie odpowiadający za produkcję nowego programu rozrywkowego dla nastolatków w polskiej MTV. Bydgoszcz – młode wilki z branży muzycznej poszukujący tancerek do klipu zespołu Blog 27. Jędrek bardzo się starał. Za pomocą jakiegoś komputerowego programu przerabiał nasze zdjęcia w telefonach, żeby wyglądało, jakbyśmy pozowali ze znanymi ludźmi polskiego show-biznesu. Wszystko dla zyskania wiarygodności. Twierdził, że dzisiejsze wcielenie jest jeszcze lepsze.

– O mamo! Spójrz na tę niunię. – Trochę niepotrzebnie wskazał palcem blondynkę sączącą shake'a. Zwróciła na nas uwagę.

Jędrek, ze swoją aparycją, ciemnymi, gęstymi włosami, opalenizną i zniewalającym uśmiechem, rzucał się w oczy. Gdy dodało się do tego jedwabną koszulę, wetknięte za nią okulary z wielkim logo Gucciego, kanty i czarny rado mojego taty, otrzymywało się wizerunek młodego celebryty. Sam także przyciągałem wzrok, choć byłem niższy, chudszy, moja skóra była biała jak papier, uczesane na irokeza włosy miały kremowy kolor, a uśmiech przypominał bardziej chłopaka z sąsiedztwa niż członka latynoskiej grupy tanecznej. Braki nadrabiałem gadżetami. Dziurawe dżinsy, buty Nike Jordan, srebrny rado, koszulka z logo Armaniego. No i mój największy atut – jasnozielone oczy, w których było coś wzbudzającego zaufanie. Tak oceniła je Hania chwilę przed tym, jak weszliśmy w ślinę. Wprawdzie sprawiałem lepsze wrażenie, gdy obok nie było Jędrka, ale bez niego cała zabawa nie miałaby sensu.

– Mina typowej damulki. Pewnie ma wielkie mniemanie o sobie i spore wymagania – oceniłem dziewczynę. – Na oko w naszym wieku, za stara. Zresztą widziałeś jej ciuchy? Górna półka.

Podstawowa zasada była prosta: zagadujemy tylko małolaty. Przedział wiekowy piętnaście–siedemnaście. Te zawsze były naiwne, ufne, otwarte na nowe kontakty i uważały, że świat leży u ich stóp. Zazwyczaj im któraś była ładniejsza, tym bardziej próżna, co dodatkowo przemawiało na naszą korzyść. Woleliśmy, żeby pochodziły z ubogich domów, bo łaknienie szmalu usypia czujność. Osiemnastki i starsze miały nieco więcej doświadczeń, a co za tym idzie, oleju w głowie. Były podejrzliwe, więc generowały spore ryzyko. Poza tym obaj lubiliśmy młodsze. Zwłaszcza Jędrek. Czasami odnosiłem wrażenie, że dla niego dolna granica wieku nie istnieje.

– Patrz na te dwie. Boskie… – Tym razem mógł wskazywać paluchem, bo dziewczyny stały tyłem i studiowały menu przed McDonald's. – Zestaw happy meal. Bierzemy?

Przyjrzałem się im. Brunetka w krótkiej spódniczce, blondynka w jeszcze krótszych dżinsowych spodenkach. Od tyłu mogły uchodzić za atrakcyjne, choć były trochę za chude, jakby niedojrzałe. Gdy się odwróciły, zrezygnowawszy z zakupów, dopadły mnie kolejne wątpliwości. Miały słodkie buzie i na moje oko za dużo makijażu. Ewolucję w tapetowaniu twarzy obserwowałem u Hani. Kiedyś malowała się bardzo ordynarnie, próbując na siłę wyglądać na starszą. Podobnie jak te dwie. Tak robiły małolaty.

– Stary, one podpadają pod paragraf. – Od razu podzieliłem się obawami z Jędrkiem. – Znasz zasady. – Doskonale wiedzieliśmy, czym grozi współżycie z tak młodą dziewczyną. – W pierdlu tylko czekają na takie opalone dupsko jak twoje.

– Wyluzuj, chłopie. Nic nam nie będzie.

Dziewczyny zatrzymały się jakieś pięć, sześć metrów przed nami. Blondynka wyciągnęła z torebki pudełko z płytą i obie zaczęły je oglądać.

– One są legalne, Patryk, zaufaj mi.

Widok młodych dziewczyn sprawiał, że mój kumpel całkowicie odlatywał. Już przebierał nogami, był gotów podejść do dziewczyn. Trzymałem go za rękaw jak psa na smyczy.

– Jasne. A jeśli dobrze pójdzie, jutro zaprosimy je ponownie i dorzucimy następną do towarzystwa. – Byłem świadom, że gdyby kolejne spotkania z Hanią okazały się owocne, będę musiał zrezygnować z Łowów, więc należy korzystać, póki można. – Chcę dziś przejść na wyższy poziom. Marzy mi się trójkąt.

Urządzaliśmy Łowy, bo dostarczały niesamowitych emocji. Z czasem zwykły podryw stał się nudny. Nie mogliśmy do tego stopnia grać na naiwności dziewczyn, pobudzać ich wyobraźni, jednocześnie nakłaniając do czynów, których teoretycznie nigdy by się nie dopuściły, bo uważają się za porządne. Próżność sprawiała, że chętniej rozkładały nogi.

– Po co czekać do jutra? – Jędrek przyjrzał się swojej gębie w odbiciu witryny sklepowej. Modelowy uśmiech opanował do perfekcji, a mimo to ciągle go trenował. – Dajemy dzisiaj, na żywioł. – Uniósł ręce, złączył kciuki i palce wskazujące w kształt prostokąta, przymknął oko i udając, że trzyma aparat, wycelował bezczelnie w tamte dziewczyny. – Wybierz trzecią i lecimy z koksem. – Ugiął kolana, zrobił kilka kroków.

Laski od razu zwróciły uwagę na przystojnego faceta wydurniającego się przed nimi. Zdawały się nawet lekko zawstydzone. Inni ludzie też zaczynali się na niego gapić. Szybko wszedłem w swoją rolę, ustawiłem się za Jędrkiem i z założonymi rękami obserwowałem jego pracę.

– Świetnie! – krzyknąłem, żeby mieć pewność, że obie usłyszały.

Jędrek krążył wokół dziewczyn, udając, że robi im sesję zdjęciową. Zerkałem to na niego, to na gapiów. Większość stanowiła młodzież, reszta wiek studencki plus kilku staruchów. Jedna dziewczyna rzuciła mi się w oczy. Stała bardzo blisko. Miała nieduże piersi, schowane pod luźną koszulką, i szczupłe uda podkreślone rybaczkami. Do tego długie, rozpuszczone włosy i niebieskie oczy, w których było coś pociągającego. Coś, co sprawia, że nie tylko chce się przelecieć ich właścicielkę, ale również poznać historię jej życia, dowiedzieć się, jakie okoliczności sprawiły, że znalazła się właśnie w tym miejscu i w tym czasie. Nie mogłem przejść obok niej obojętnie.

– Jeszcze rudowłosa i mamy komplet! – Bezczelnie wskazałem palcem dziewczynę w rybaczkach. – Możesz podejść, piękna?

Patrzyła na mnie wystraszona, jakbym wybrał ją do pracy w haremie.

– Nie wstydź się, nie gryziemy.

Pokonała wewnętrzny opór i podeszła.

– Cześć, dziewczyny! – Jędrek przestał robić z siebie idiotę i przywitał się z dwiema pozostałymi. – Wybaczcie moje palce, to zboczenie zawodowe. – Ponieważ dziwny show dobiegł końca, ludzie przestali się na nas gapić i wrócili do swoich spraw. – Pozwólcie, że najpierw się przedstawimy. – Wyjął z kieszeni złote wizytówki.

Świetna jakość – zarówno projektu, jak i wykonania. Projekt był jego autorstwa, wykonaniem zajęła się drukarnia, która odpowiadała za prospekty i katalogi w firmie taty. Wizytówka zawierała znane na całym świecie logo, wymyślone imiona i nazwiska, adres e-mail oraz fikcyjny numer telefonu stacjonarnego. Była dwustronna, po polsku i po niemiecku. Wyglądała do bólu wiarygodnie.

– Proszę. – Jędrek podał dziewczynom kawałek gówna wyglądający jak czekoladowy cukierek zapakowany w złotą folię.

Przedstawiły się po kolei. Blondynka to Marta, brunetka Monika, a ruda Marlena. Trzy panie M., gotowe zapewnić nam fantastyczną przygodę.

– Nazywam się Marek Keller, Artur odpowiada za zdjęcia – powiedziałem, widząc, jak intensywnie lustrują wizytówkę. – Przyjechaliśmy do Łodzi w interesach.

– Pracujecie dla „Bravo”? – spytała ruda. Jako jedyna patrzyła na wizytówkę bardziej z podejrzliwością niż ciekawością. – Rozumiem, że to czasopismo dla nastolatków, ale nie sądziłam, że daje im też pracę.

Na pierwszy rzut oka nasza ściema wyglądała tandetnie i nieprzekonująco. Ale Jędrek od początku uważał, że jest świetna, tylko trzeba wiedzieć, gdzie szukać dziewczyn, którym da się ją sprzedać. Striptizerki, prostytutki, utrzymanki czy nawet modelki też kiedyś były nastolatkami i też musiały jakoś zaczynać, powtarzał.

– Bo nie daje ot tak. Trzeba być świetnym w tym, co się robi, mieć trochę farta i znajomości. – Jędrek był w swoim żywiole. Lubił bajerowanie dziewczyn, robienie im sieczki z mózgu. – Gwoli ścisłości, nie jesteśmy nastolatkami. Ja mam dwadzieścia dwa lata, Marek dwadzieścia trzy. Uznajemy waszą ocenę naszego wieku za komplement. – Puścił im oko. – Chcecie wysłuchać naszej propozycji?

4.

2015

Dotąd mój mózg, zamknięty w próżni czasowej, nawiedzały różne upiory, lecz jeszcze nigdy jedzenie aż tak nie zdominowało mi myśli. Leżałem na boku z głową wystawioną do słońca, fantazjując o posiłkach. Twarze bliskich mogły rozmazywać się w pamięci, ale soczyste potrawy, ich nęcący zapach, wyobrażenie smaku i widok szklanki z wodą były wyraziste, niemal namacalne. Trzymałem dłoń na brzegu miski z fekaliami, próbując przekonać samego siebie, że w środku znajduje się kotlet schabowy z ziemniakami i burakami na ciepło. Ból brzucha był niesamowity. Czułem, jak żołądek zjada się od wewnątrz, próbując zaspokoić łaknienie w wyjątkowo głupi sposób. Myślałem o pysznym jedzeniu, coraz bardziej nachylając się nad miską. Może była to próba, której poddał mnie Duch? Może, jak zjem własne gówno, żeby przetrwać, zaliczę ją i dostanę groszek z mielonką? Byłem głodny, tak nieludzko głodny…

Z letargu wyrwały mnie głosy. Na początku sądziłem, że to głodowe omamy, tak dawno nie słyszałem żadnego głosu poza swoim, ale były zbyt niezrozumiałe i nieidealne, żeby przypisać je wyobraźni. Dochodziły zza okna. Przymknąłem oczy, próbując wyłapać sens słów.

– O kurwa, pustostan! Wacek, co z nim robimy?

Głosy stały się wyraźne. Były grube, męskie, zdecydowane. Przerażały mnie.

– To, co szef przykazał! Wycinamy drzewa i rozpierdalamy wszystko! Teren jest własnością państwa, ma zmienić się w autostradę! Dostaliśmy zielone światło na rozpierduchę, więc ściągamy sprzęt i do dzieła!

Z początku wyłapywałem pojedyncze słowa, ale szybko skleciłem je w zdania i zrozumiałem ich sens. Poczułem szybsze bicie serca, mózg na moment zapomniał o głodzie. Wciąż zamroczony, wymyślał coraz głupsze pytania. Czy Duch zostawił mnie tu, bo spodziewał się budowlańców? W Polsce buduje się autostrady? Ciekawe, czy mają ze sobą jedzenie. Znowu jedzenie… Oparłem palce na misce, chciałem zmusić się do wysiłku i rzucić nią w okno, żeby dać znać o swojej obecności. Krzyk nie wchodził w grę, wyschnięte gardło nie wydobyłoby z siebie głosu mogącego przebić się przez ścianę.

– Może najpierw zajrzymy do środka? – usłyszałem kolejne słowa. Głos należał do kogoś innego. – Chuj wie, co ludzie trzymają w takich ruderach. Ta nie wygląda, jakby miała się rozpaść.

Z trudem zwlokłem się z pozycji leżącej na kolana. Teraz pozostawało chwycić miskę i walić nią w kratę.

– Dawaj, może nam się poszczęści! My wchodzimy, a Jurek staje na czajce. Na wszelki wypadek. Różna żularnia może nocować w takich ruderach. Nie chcę oberwać tulipanem w plecy tylko dlatego, że wszedłem do siedziby króla denaturatu!

Choć przez niezmierzoną ilość czasu mózg zaakceptował niewolniczy stan, poczułem dziwną ekscytację. Jeszcze dzisiaj będę wolny! Zmotywowany, stanąłem na równych nogach. Podłoga zawirowała, wydawało mi się, że kolana mam z tektury, ręce były jak macki ośmiornicy, ześlizgiwały się z miski. Nie mogłem jej podnieść. Mięśnie potrzebowały kalorii, żeby działać.

– Tuu… Jesm… – próbowałem zmusić gardło do krzyku. Wyszedł niewyraźny jazgot i o mało nie zwymiotowałem. Na szczęście nie miałem czym rzygać.

Upadając, pchnąłem miskę w stronę drzwi. Odbiła się od nich, a ja wylądowałem przy rozlanych fekaliach. Chciałem walczyć, spróbować jeszcze raz, ale organizm był jak telefon z rozładowaną baterią. Choć bardzo chciał, nie dawał rady pracować. Pozostało czekać, aż ci ludzie sami mnie znajdą i dadzą mi jeść. Ta myśl była ostatnią, zanim zmęczone powieki opadły…

Przeskakiwanie zamka, głośne łupnięcia opadających zastawek, dźwięki, które słyszałem nieskończoną ilość razy, sprawiły, że otworzyłem oczy. Ktoś przekręcał klucz w drzwiach! Słońce ciągle oświetlało mój loch, nagle zrobiło się jeszcze widniej, wiązki sztucznego światła wpadły przez otwierające się drzwi.

– Ja pierdolę! Wacek! – usłyszałem krzyk. – Jak tu capi! Spieprzamy! – Drzwi zaczęły się zamykać.

– Poczekajcie… – Włożyłem całą siłę w to słowo. Chciałem krzyknąć, ale z gardła nie wyszło nic poza szeptem.

Nie usłyszeli, a ja nie mogłem pozwolić, żeby jedyna droga do jedzenia została zamknięta. Wyprostowałem dłoń i pchnąłem miskę w stronę drzwi. Siła pchnięcia była niewielka, ale wystarczyła, żeby fioletowy kawałek plastiku przedarł się przez rozbryzgane gówno i dotarł do nich, zanim te się zamknęły. Padający telefon, którym był mój organizm, wykonał ostatnie połączenie. Więcej nie byłem w stanie zrobić.

– Co to jest, Fredziu? – zapytał drugi mężczyzna. Był zdziwiony lub wystraszony. Tak mi się wydawało; ludzkie emocje w głosie ostatni raz słyszałem na wolności. – Jezu Chryste! – Drzwi ponownie się otworzyły. – Człowiek!

Przyglądałem się widokowi, który nagle ukazał się za drzwiami. Obraz był słaby, bateria już prawie padła, ale i tak dostrzegłem dwóch mężczyzn wchodzących do mojej piwnicy.

– Ostrożnie, Wacek! Tu wszędzie jest gówno!

Obaj mężczyźni wydawali się potężni niczym gladiatorzy. Mieli na sobie błyszczące pomarańczowe kombinezony. Jeden łysy, o śniadej cerze, drugi blady, z jasnymi włosami. Zatykali nosy i usta, ostrożnie stawiali krok po kroku.

– Menel! – krzyknął ten łysy.

– Żaden menel, Fredziu, co ty pieprzysz? – Jasnowłosy gapił się na mnie, jakbym był małpą w zoo. – Myślisz, że sam się zamknął i siedział we własnym gównie?

Widok ludzi przeraził mnie do tego stopnia, że miałem ochotę uciec w najdalszy kąt mojej celi.

– Masz rację… – Łysy świecił latarką po ścianach. – Co to za miejsce?

Jasnowłosy w tym czasie ominął gówniane pułapki i zatrzymał swoje wielkie buciory tuż obok mnie. Gdy był blisko, zmusiłem się, żeby unieść głowę.

– Odsuń się, idioto, jeszcze cię czymś zarazi! – krzyknął łysy, a tamten odskoczył.

Widząc, że się nie ruszam, z przedniej kieszeni kombinezonu wyciągnął coś, co przypominało PlayStation Portable, tylko bez guzików zewnętrznych. Wycelował konsolę we mnie, a po chwili oberwałem lampą błyskową. Zrobił mi zdjęcie.

– Chcę jeść… – wycharczałem, po czym moja bateria padła.

5.

Oczy i ciało odpoczywały, ale mózg cały czas rejestrował, co dzieje się w lochu. Szybko zrozumiałem, że gladiatorzy w kombinezonach nie mieli złych zamiarów, więc lada chwila powinienem dostać posiłek. Odpoczywałem, czekając na upragniony moment. O dziwo wcale im się nie spieszyło. Stali nade mną, rozmawiając. Gruby głos należał do łysego Fredzia, a stonowany do jasnowłosego Wacka.

– Wzywamy gliny? – spytał Wacek.

– Daj mi się zastanowić – odrzekł Fred.

– Wygląda na odwodnionego, myślisz, że go głodzili?

Nie miałbym nic przeciwko ich dumaniu, mogliby kontemplować do woli, byleby wcześniej dali mi jeść. Mój żołądek zamienił się w piranię wyżerającą wnętrzności.

– Wątpię. Widziałeś, ile puszek groszku stoi na górze?

Groszek… Sam dźwięk tych słów sprawił, że do suchych ust znów napłynęła mi ślina, a pirania w moim żołądku kąsała z jeszcze większą zawziętością.

– Czyli co? Jakiś psychol go tu trzyma i zapomniał nakarmić? – dopytywał Wacek. Obaj mieli gdzieś, że jestem głodny. – Ile on może mieć lat? Trzydzieści pięć?

Ostatni raz w świecie ludzi miałem… Aż musiałem się zastanowić… Osiemnaście lat. Czy to możliwe, żebym spędził w tej próżni pół życia?!

– Chuj z tym, ile ma lat, ważniejsze, skąd się tu wziął – stwierdził Fred. – Pewnie robił jakieś brudne interesy albo mafia zawinęła go dla okupu, więc proponuję jak najprędzej spieprzać do bazy.

– Mamy go zostawić i przyjechać ponownie z buldożerami? Bezpieczniej od razu wezwać psy.

Wiedziałem, że muszę walczyć, inaczej umrę, zanim oni podejmą jakąś decyzję. Nieśmiało podniosłem powieki. Wacek schował PlayStation i oddalił się ode mnie o kilka kroków. Stał przy ścianie. Fred przy fekaliach koło wyjścia. Drzwi były otwarte… Organizm lewie funkcjonował, głowa pulsowała jednostajnym bólem, żołądek zjadał się sam, ale wiedziałem, że gdzieś w tym budynku czeka ukochany groszek. Ta myśl działała niczym źródło energii.

– A ile piwa dzisiaj wypiłeś? Cztery butelki. Czym tu przyjechaliśmy? Transporterem. Ile godzin pracowałeś na koparce? Sześć, i to popijając browar! – Fred zadawał pytania i sam udzielał sobie odpowiedzi. – Jurek też swoje golnął, ja łyknąłem dwie puszki. Wiesz, jaka policyjna gówniarzeria jest nadgorliwa. Możemy stracić robotę. Najlepiej go zamknąć, wyjść i zadzwonić na policję z informacją, że znaleźliśmy pustostan i nie chcemy do niego wchodzić. Zanim przyjadą, wywietrzejemy. Ja na pewno.

Słuchając jego wywodu, próbowałem rozgrzać mięśnie niezbędne podczas ucieczki. Dyskretnie poruszałem stopami i nadgarstkami. Kręciłem pojedyncze kółka, jakby stawy były zastałą częścią maszyny. Przygotowywałem się do szybkiego ataku. W otwartych drzwiach wciąż tkwił klucz. Oni byli tak pochłonięci dyskusją, że nie zauważyli mojego przebudzenia, a ja wiedziałem, w jaki sposób mogę się uwolnić, nie dając im szans na reakcję.

– Przecież go tak nie zostawimy! – upierał się Wacek. – To człowiek! Musimy mu pomóc! Skąd wiesz, ile jeszcze wytrzyma? Jak padnie, będziemy mieć go na sumieniu! – W jego głosie usłyszałem dramatyczne tonacje. Wreszcie sobie przypomniałem, jak one brzmią.

Choć nogi miałem miękkie, a krew w moich żyłach krążyła bardzo wolno, organizm zdawał się być gotowy do walki. Czułem, że dłonie spełnią swoją powinność. Nie zawiodą mnie jak przy próbie chwycenia miski. Miałem jedną szansę, musiałem wyczekać na odpowiedni moment.

– Wiem, że kiepsko zostawić go samego, wciąż myślę, jak to właściwie rozegrać. Nie daje mi spokoju ta mafia, która w każdej chwili… – Uwaga Freda skupiła się wyłącznie na rozmowie z kompanem. Patrzył na niego zamiast na mnie. Nie spodziewał się, że mogę wstać. To była ta chwila.

Zmotywowany wizją zamazanej twarzy Hani karmiącej mnie groszkiem, nieznacznie uniosłem się na rękach, upewniłem, że stopy są mocno oparte o ziemię i wystrzeliłem w stronę drzwi jak kamień z procy.

– Może my wracajmy, a Jurek niech cze… – Wacek urwał, gdy przemknąłem obok niego, ślizgając się bosą stopą po własnych fekaliach.

Nie miałem na sobie butów, bo często je zdejmowałem, gdy czułem, że lada dzień pojawią się odciski i ich nieodłączne towarzystwo: bąble.

– Stój! – Fred szybko zorientował się w sytuacji.

Próbował chwycić mnie za plecy, ale dzięki poślizgowi sunąłem nisko, aż wylądowałem za progiem, a stopy stały się bardziej miękkie. Wykonały zadanie, należał im się odpoczynek. Nadeszła pora na ręce. Chwyciłem te wielkie drzwi za klamkę. Pociągnąłem, aż mi wykręciło ramiona, kątem oka dostrzegłem ruszającą w moim kierunku sylwetkę Freda. Była ostatnim, co widziałem, zanim upadłem, zamykając za sobą drzwi.

Kolejnym wyzwaniem było chwycenie klucza i przekręcenie go. Zdążyłem w ostatniej chwili, zanim klamka się poruszyła. Jeszcze sekunda, a łysy otworzyłby drzwi.

Leżałem przez chwilę, pozwalając ciału odpocząć. Tamci walili i darli się jak popaprani, ale byłem wolny, naprawdę wolny, choć jeszcze do końca nie umiałem się z tym oswoić.

Wstałem i od razu wylądowałem z powrotem na ziemi. Ogarnęła mnie błogość, co wzbudziło moje obawy, że nadchodzący sen jest tak przyjemny, jakby miał być ostatnim. Musiałem się mu przeciwstawić i walczyć dalej.

Na wprost zobaczyłem strome, drewniane schody. Pokonanie ich jawiło mi się niczym wejście na K2. Byłem gotów je zdobyć, na szczycie czekał groszek. Walcząc z otumaniającą ciemnością, na czworakach wspiąłem się na pierwszy schodek. Złaknione groszku dłonie wciąż pracowały, podobnie nogi. Oczy nieco muliły, zapraszając mnie na śmiertelną drzemkę, ale mózg funkcjonował znośnie. To on kontrolował moje ruchy, wydawał polecenia ciału, grożąc, że lada chwila podróż po autostradzie życia dobiegnie końca. Z trudem pokonałem siedem stopni i znalazłem się na górze.

Tam słońce poraziło mnie jak błysk towarzyszący spawaniu. Odzwyczaiłem się od tak intensywnych promieni. Oczy długo przyzwyczajały się do nowych warunków, ale ja nie miałem czasu. Mrużąc powieki, rozejrzałem się po pomieszczeniu. Cały czas byłem na czworakach, nie miałem sił wstać. Przede mną na podłodze leżał dywan, dalej stały kanapa i stolik. Omal się nie rozpłakałem na widok normalnych mebli. Przemieściłem się w ich kierunku. Na prawo od kanapy znajdowały się szafki. Obie otwarte. Jedna wypełniona plastikowymi butelkami z wodą, a druga puszkami bez etykiet. Etykiety nie były mi potrzebne, podobnie jak ludziom w kombinezonach. Wiedzieliśmy, że to groszek… Nie myśląc o niczym innym, popełzłem do metalowej puszki, w której ukryta była energia niezbędna do przetrwania.

6.

2005

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Polecamy również:

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46

Zapomniany

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-627-6

© Adrian Bednarek i Wydawnictwo Zaczytani 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Wioletta Cyrulik

Korekta: Emilia Kapłan

Okładka: Pola i Daniel Rusiłowiczowie KAV Studio

Wydawnictwo Zaczytani

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek