Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja Zapomnianego - zdobywcy tytułów THRILLER ROKU 2021 oraz ZŁOTY KOŚCIEJ 2021*
Patryk Kamiński nie jest już anonimowym „Zapomnianym”. Mężczyzna, który spędził dziesięć lat w zamknięciu, przetrzymywany przez nieznanego sprawcę, robi teraz karierę medialną u boku youtuberki Diany Mazur. Nie podejrzewa, że ludzki odruch, jaki powstrzymał go przed zabiciem Jędrka Sokołowskiego, już wkrótce przyniesie opłakane skutki. Seryjny morderca ucieka bowiem z przygotowanego dla niego więzienia, a Patryk i Diana muszą go odnaleźć, zanim on odnajdzie ich. Nie wiedzą jednak kto i dlaczego pomógł mu uciec…
Adrian Bednarek
Urodzony w 1984 roku w Częstochowie. Zapalony fan sportu żużlowego. Uwielbia pisać historie, w których głównymi bohaterami są skomplikowane czarne charaktery. Autor docenionych przez czytelników serii thrillerów o Kubie Sobańskim (Pamiętnik Diabła, Proces Diabła, Spowiedź Diabła, Wyrok Diabła), a także o Oskarze Blajerze (Inspiracja, Obsesja, Fascynacja). Opublikował również powieści Skazany na zło, Pasażer na gapę, Córeczki i Dziedzictwo zbrodni. Czytelnicy określają go mianem mistrza thrillerów psychologicznych i jedynym w swoim rodzaju kreatorem psychopatycznych postaci. Pisanie uważa za swój największy nałóg.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Darii…
2017 Ucieczka
Głód wysysał z niego życie. Umysł wariował, pojawiły się urojenia. Wydawało mu się, że znów patrzył, jak córka sąsiadów płaci dziadkowi za mięso. Zawsze płaciła dupą, forsę brała dla siebie. W dzieciństwie Jędrek z ukrycia obserwował te nietypowe transakcje, odczuwając pierwsze oznaki chłopięcego podniecenia. Jako dorosły miał przez to problemy. Zgwałcił i zamordował dziewięć młodych anielic.
Urojenia stanowiły ledwie dodatek do katuszy, które przechodziło jego ciało. Było mu coraz goręcej, dostał drgawek. Musiał zdjąć ubranie. Tarzał się po betonowej podłodze, szukając chłodu. Wył z bólu, bo wydawało mu się, że jego organizm zaczyna się kurczyć, skóra owija się na kościach, a narządy pożerają się nawzajem. Po drgawkach przyszła biegunka. Choć nic nie jadł, ciągle chciał do kibla. Kibla nie było, jedynie rura prowadząca od ściany do szamba. Zdążył doczłapać do niej kilka razy, potem brakło mu sił. Podłogę znaczyła ścieżka z jego odchodów. Czuł się jak zwierzę, coraz mniej było w nim człowieka.
Nie miał pojęcia, jak długo siedzi w pozbawionym światła pomieszczeniu przypominającym celę, które wyposażone było jedynie w materac. Kilka miesięcy, rok, a może nawet dwa? Kiedyś dostawał posiłki, teraz miał tylko butelkę z wodą. Woda stanowiła jego skarb. Dawkował ją sobie, próbując przetrwać. Ale było coraz gorzej. Umierał i był tego świadom.
Nagle usłyszał szmer, a wraz z nim pojawiła się nadzieja.
Drzwi do jego celi miały dwie zasuwki, górną i dolną. Obie zostały odsunięte. Z dolnej wpadły promienie rzucane przez latarkę, w górnej zobaczył oczy. Na początku myślał, że to dziadek, bo jego mózg płatał coraz większe figle, ale po chwili usłyszał głos. To był Patryk, przyjaciel z młodości, człowiek, który go tu uwięził. Pojawił się, więc nie chciał jego śmierci.
– Przywieź mi Maca albo KFC – powiedział do Patryka, bo zaczęło mu się wydawać, że wciąż są kumplami i siedzą u niego domu. – O tak, KFC będzie idealne. Masz forsę, nie zbiedniejesz.
Przez głód wszystko mu się mieszało. Bredził, półświadom tego, co mówi. Chyba wspominał o ich nastoletnich Łowach i o Hani. A może to też były urojenia? Tak bardzo chciało mu się jeść…
– Umrzesz z głodu. Zabiję cię śmiercią, na jaką sam zostałem skazany! – Ostry krzyk Patryka nie był omamem. Za mocno uderzył do świadomości. – Diana pozdrawia! Rodziny ofiar też! – Światło zgasło.
– Patryyyk, nieeee… – Jędrek zmusił się do desperackiej próby krzyku, która nic mu nie dała.
Znów został sam. Leżał, zwinięty w kłębek, dawkował sobie wodę i czekał, aż kolejne tkanki pożrą się nawzajem. Śmierć była coraz bliżej, już niemal czuł jej dotyk na skórze. A przecież potrzebował tak niewiele. Kawałka mielonki, troszkę groszku i jego organizm wróciłby do gry. Bez jedzenia mógł jedynie próbować zapanować nad swoimi myślami. Wracał więc do cukiereczków.
Uwielbiał je. Czternastki, piętnastki, czasami szesnastki. Delikatne ciałka, zwykle dziewicze. Małe piersi, chude nogi, wciąż nierozkwitła kobiecość. Łykały jego bajki o czekających je karierach i przychodziły na spotkania. Potem, gdy proponował seks, odmawiały, więc brał je siłą. Sam akt stanowił kwintesencję jego życia. Możliwość rozerwania tego, co stworzyła natura, wypełnienia ich ciał swoją męskością… Nic nie dawało Jędrkowi silniejszych bodźców. Nie lubił ich tylko zabijać. To było smutne doświadczenie. Często triumfował obficie w cukiereczkach, ale zamiast położyć się i odpocząć, musiał zaciskać dłonie na ich szyjach. A szkoda, bo mógłby im tyle pokazać, gdyby tylko chciały. Ale one nie chciały i dlatego kończyły w workach, wyrzucane do rzek jak śmieci.
Teraz wspomnienia cukiereczków były tym, co miało jak najdłużej blokować kolejne omamy. Nie chciał myśleć o żonie, grubej raszpli, którą wybrał tylko dlatego, że jej starzy mieli hajs. Nie chciał też myśleć o córce, którą trzymał na dystans, bo przerażała go świadomość, że kiedyś dorośnie i będzie miał cukiereczka pod własnym dachem. Myślał tylko o młodych, niewinnych ciałkach, ale szło mu coraz gorzej. Przyjemne wspomnienia mieszały się z halucynacjami. Wydawało mu się, że w pomieszczeniu znów rozbłysło światło, a przez górny lufcik patrzą na niego kobiece oczy. Oczy nie należały do cukiereczka, tylko do…
– Hania… – wypowiedział imię siostry i poczuł, jak irracjonalnie to brzmi. Jej tu nie mogło być. – Kurwa, znowu się zaczęło… Nie chcę już tych omamów, nie chcę… To ty, Patryk? – wyrzęził, bo w drzwiach musiał stać Kamiński. Wrócił, żeby napawać się jego cierpieniem.
– To ja, twoja siostra. Nie masz omamów. – Głos brzmiał zbyt realistycznie, żeby był iluzją. Hania naprawdę stała za drzwiami!
Jędrek uniósł głowę i poprosił ją o jedzenie. Długo nie odpowiadała, patrzyła na niego przez lufcik, aż w końcu ponownie usłyszał jej głos.
– Zasługujesz, żeby zgnić tu jak robal, którym się stałeś, ale nie ja powinnam decydować. – Zamek w drzwiach trzasnął. Hania otworzyła drzwi i stanęła w progu. Miała na sobie strój zakonnicy, tylko bez kornetu. Wyglądała staro, jej włosy były wypłowiałe, twarz smutna i pomarszczona, ale to na pewno była jego siostra.
Z trudem zwlókł się z materaca i na czworakach poszedł w jej stronę. Nie miał siły stanąć na nogach, nie bez jedzenia. Siostra gapiła się na jego nagie ciało, a w jej przenikliwych, zielonych oczach rosło przerażenie. Chyba się go bała. Gdy był blisko, sięgnęła do torby, wyjęła z niej kanapkę i baton, zostawiła na podłodze, odwróciła się i uciekła.
– Taaakkk! – zawył, podniecony widokiem, i szybko doczłapał do jedzenia.
Nie próbował wołać Hani ani prosić, żeby poczekała. Liczył się tylko posiłek. Ręce mu drżały, gdy rozrywał folię, odpakowując kanapkę. Bułka z masłem, sałatą, serem i szynką sprawiła, że zaczął się ślinić. Pierwszy kęs wprawił go w stan delirium. Kubki smakowe wariowały, przełyk stawał się szerszy, jak gdyby prosił o więcej. Jędrek jadł jednak powoli, bojąc się, że zbyt szybko przyjęty pokarm rozerwie mu żołądek. Kolejne kęsy powodowały złudzenie, że jego ciało rośnie jak na siłowni. Skóra odklejała się od kości, zwiotczałe ręce zaczynały się prężyć, drgawki malały, już nie było mu tak gorąco, zaczynał też myśleć logicznie. I choć wciąż czuł się słaby, to widok otwartych drzwi dodawał sił.
Jędrek podniósł się na nogi, kręgosłup ciągnął w dół, zachęcając ręce do udzielenia pomocy stopom. Przeciwstawił mu się i lekko zgarbiony doszedł do materaca. Wyciągnął wodę, zrobił kilka łyków. Snop światła latarki, która leżała w progu, padał na jego ciało. Paznokcie miał szpiczaste jak u wampira. Wszystkie oprócz prawego wskazującego i serdecznego. Je stracił podczas tortur. Skórę pokrywały jasne plamy oraz brud przypominający ciemną opaleniznę. Stopy wyglądały jak bańki z ostrymi końcówkami. To przez obrzęk.
Dokonawszy szybkich oględzin, sięgnął po ubranie. Ukrył je za materacem, gdy biegunka przybrała na sile. Miał bokserki, dżinsy, koszulkę, buty i bluzę. Wszystko zakurzone i pewnie śmierdzące, choć on wcale nie czuł smrodu. Ubierał się powoli. Wkładanie kolejnych warstw powodowało pieczenie skóry.
Gdy tu trafił, był umięśnionym dwudziestodziewięciolatkiem. Koszulka opinała mu się na klacie i na rękach. Teraz wisiała na nim jak na wieszaku. Spodnie, kiedyś idealnie dopasowane, zdawały się o dwa rozmiary za duże. Butów nie włożył, obrzęk stóp na to nie pozwolił. Tylko one były za ciasne. Wziął butelkę, baton wsadził do kieszeni i chwycił latarkę. Była ciężka, czuł się, jakby podnosił wielkiego kettla.
Człapiąc powolutku, wyszedł ze swojego lochu. Wiele razy o tym fantazjował. Wolność była snem, którego spełnienie powinno wywołać wielkie emocje. Tymczasem Jędrek nie czuł radości ani wzruszenia. Zwyczajnie przekroczył próg i rozejrzał się dookoła. Stał w ciemnej, wilgotnej piwnicy. Przy drzwiach leżała pałka teleskopowa, obok kajdany, a dalej stał zakrwawiony taboret. Wszystkie te rzeczy wywoływały przykre wspomnienia, które podkręcały jego motywację. Zabrał pałkę i ruszył dalej. Z każdym krokiem nabierał coraz więcej sił – jak pacjent podczas rehabilitacji.
Zlokalizował schody prowadzące na górę. Liczył, że Hania czeka tam na niego, oswajając się z sytuacją. Pomoc siostry bardzo by mu się przydała, bo nie mógł wrócić do domu, iść na policję ani do szpitala. Patryk pokazał mu, co działo się na zewnątrz. Jędrek Sokołowski, młody biznesmen, który zaginął, był podejrzany o uprowadzenie i zamordowanie dziewięciu nieletnich kobiet. Mówiły o nim wszystkie media.
Kiedy wszedł na parter opuszczonego domu, zobaczył, że siostry już nie było. Trafił za to na piłę, worki na gruz, kostium lakierniczy i łopatę. Domyślał się, czemu miał służyć ten zestaw. Patryk czekał, aż Jędrek umrze, żeby go potem zakopać… Przez zakurzone okna wpadało dzienne światło i drażniło mu oczy, powodując ból głowy. Mrużył powieki, żeby go zredukować. Wyłączył też latarkę i rzucił na podłogę. Była za ciężka, poza tym miał dosyć sztucznego blasku. Gdy odnalazł drzwi wejściowe, pociągnął za klamkę i lekko je uchylił. Mógł być dosłownie wszędzie, o każdej porze roku. Słońce świeciło mocno, ale nie zwiastowało upału.
– Wczesna jesień albo późna wiosna – powiedział, żeby usłyszeć swój wzmocniony posiłkiem głos. – Ciepłe dni, zimne noce. – Wyszedł na zewnątrz.
Świeże powietrze momentalnie zaatakowało płuca. Jędrek poczuł się jak palacz po przepłynięciu kraulem kilku długości basenu. Oddychał ciężko, ale z każdym wdechem był coraz bardziej orzeźwiony.
Szedł powoli, najpierw poczuł pod stopami beton, potem delikatną trawę. Przez światłowstręt musiał mrużyć oczy. Widział nie dalej niż dwa metry przed sobą. W ten sposób dotarł do zardzewiałej siatki mającej stanowić bramę. Z trudem ją odsunął. Pewnie była lekka, ale wydawało mu się, że to pancerna szafa. Pokonawszy przeszkodę, wyszedł na drogę. Była szutrowa, kamienie kłuły go w stopy, delikatny wiatr spowodował nawrót dreszczy. Było mu zimno i jednocześnie ciepło. Dało się wytrzymać, gorzej, gdyby wróciła biegunka…
Przeszedł się wzdłuż płotu, oceniając teren. Dom musiał się znajdować na jakiejś wsi. Po lewej droga kończyła się lasem. Naprzeciwko stał inny dom, obok Jędrek zobaczył łąkę i kolejny dom. Oba miały brudne szyby w oknach, trawa na działkach była wysoka. Nikt w nich nie mieszkał, inaczej Patryk nie podjąłby ryzyka. Kawałek dalej trafił na następny dom. Nie widział, co jest za nim, ale założył, że szuter w końcu połączy się z asfaltem albo inną wiejską drogą. Z pewnością gdzieś tam znajdowało się większe skupisko ludzi. Nie mógł sobie pozwolić, by zostać zauważonym. Ktoś na pewno wezwałby policję, widząc bosego człowieka w takim stanie.
Postawił na jedyną bezpieczną opcję – trawiasty bezkres zwany łąką. Miał wodę i baton na ciężkie chwile. Był przygotowany do wędrówki. Kręgosłup znów pociągnął w dół, zachęcając do podparcia się rękami, ale Jędrek walczył z pokusą. Żeby przetrwać, musiał pokonać wszystkie słabości swojego organizmu.
Dwa tygodnie po ucieczce
Od mojej ostatniej wizyty w opuszczonym domu wiele się zmieniło. Przede wszystkim zdążyłem pokazać publicznie swoją twarz. Stało się to w niedzielne popołudnie, w programie telewizyjnym emitowanym na żywo. Pomysł upublicznienia wyszedł od Diany, mojej wspólniczki i narzeczonej. Diana nauczyła mnie odnajdywać się w nowej rzeczywistości, sprawiła, że zapomniałem o Hani, i pomogła mi poćwiartować człowieka odpowiedzialnego za moje krzywdy. Lepsza deklaracja uczuć nie istniała, więc nie mogłem jej odmówić.
Choć nadal posługiwałem się nową tożsamością i dowodem osobistym wystawionym na Pawła Radzikowskiego, wszyscy wiedzieli, jak wygląda Patryk Kamiński – Zapomniany. Człowiek, którego porwano, więziono w izolacji i który cudem odzyskał wolność. Lubiłem anonimowość, ale nie przejmowałem się nagłą zmianą. Nikt mi nie zagrażał, a mój występ, w trakcie którego po dwóch latach zdjąłem szpiczasty kaptur z wycięciami na oczy, okazał się hitem. Czekała mnie kariera dziwaka celebryty. Sytuacja w sam raz dla kogoś, kto zniknął w wieku osiemnastu lat, powrócił dziesięć lat później i potrzebował kasy.
W nagrodę za pierwszy publiczny występ dostałem tydzień tylko dla siebie. Wolny czas wykorzystywałem na różne sposoby. Przede wszystkim musiałem się upewnić, że nikt nie powiąże mnie z zaginięciem Jana Czerwińskiego, stolarza spod częstochowskiej wsi, którego rozczłonkowane ciało zakopałem na tyłach opuszczonego domu. Szczęśliwie dla mnie Czerwiński nie cieszył się wielką sympatią. Był rozwodnikiem, jego córka mieszkała w Anglii, nikt za nim nie tęsknił. Zaginięcie zgłosił sąsiad, zaniepokojony natarczywym szczekaniem psa. Czerwiński miał kredyt pod dom, zalegał z sześcioma ratami i od kilku miesięcy nie płacił swoim kontrahentom za towar. Sugerowano więc celową ucieczkę. Tak przynajmniej pisał lokalny portal informacyjny.
Wiedząc, że jestem bezpieczny, zacząłem testować swoją rozpoznawalność. Szwendałem się po centrum, dni często rozpoczynałem od kawy w knajpie, a kończyłem zimną colą na parasolach. Wcześniej stroniłem od ludzi, teraz starałem się przebywać między nimi. W ciągu dziesięciu samotnych wycieczek rozpoznały mnie raptem trzy osoby. Diana twierdziła, że wzrost popularności jest kwestią czasu.
Kiedy ja przebywałem w Częstochowie, ona siedziała w Warszawie i szukała sposobów na dalsze spieniężanie mojej historii. Już dograła występ w śniadaniówce, kilka wywiadów i jakiś duży talk-show, w którym mieliśmy wystąpić razem i opowiedzieć, jak rozkwitło nasze uczucie. Każdy występ przysparzał nowych odbiorców jej kanałowi na YouTube. Teoretycznie powinienem tryskać optymizmem, ale gdy podjeżdża się w środku nocy pod opuszczony dom z zamiarem pokrojenia i zakopania kolejnych zwłok, ciężko o dobry humor.
Jędrek był przekleństwem, które przez rok trzymałem w zamknięciu. W końcu Diana postawiła warunek: albo go zabiję, albo ona odejdzie. Okłamałem ją, mówiąc, że Sokołowski nie żyje. Miałem problem, nie umiałem pozbyć się go własnoręcznie. Postanowiłem, że czas zrobi to za mnie. Ostatnio widziałem go dwa tygodnie temu. Wyglądał tragicznie. Wypadały mu włosy, majaczył, miał biegunkę. Znajdował się w najgorszej fazie wygłodzenia. Dziś musiałem sprawdzić, czy głód wreszcie go pochłonął. Pojutrze musiałem dołączyć do Diany w Warszawie. Zaczynał się medialny maraton, chciałem przystąpić do niego z czystą głową.
– Nie martw się. On na pewno jest już martwy. – Rozmowy ze sobą stanowiły pokłosie lat spędzonych w zamknięciu. – Zakopiesz go i już nigdy nie okłamiesz Diany. – Pokrzepiwszy się, wysiadłem z auta.
Kłódka, która zabezpieczała drzwi wejściowe, była otwarta. Nie pierwszy raz. Często zapominałem ją zamknąć, bo nie obawiałem się włamania. W okolicy stały dwa puste domy, w trzecim mieszkał stary pijak, który chodził o lasce i nie byłby w stanie przedrzeć się przez siatkę. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Nos od razu wypełnił fetor. Gówno zmieszane z potem i stęchlizną. Jędrek umarł, trup zaczął gnić. Nigdy wcześniej smród nie sprawił mi takiej radości.
Po kilku krokach nadepnąłem na latarkę, którą zawsze rzucałem koło wejścia. Podniosłem ją i włączyłem. Szedłem przed siebie, oświetlając sobie drogę. Zerknąłem na rzeczy przygotowane do pozbycia się zwłok. Wtedy moje serce na moment przestało bić, myślałem, że zemdleję.
Panikowałem, a lepszego powodu do panikowania mieć chyba nie mogłem. Na podłodze leżał potłuczony słoik! Trzymałem w nim zdjęcie Hani, planowałem zakopać je razem z ciałem Jędrka. Teraz zdjęcia nie było, a zza moich pleców dobiegł dziwny dźwięk, coś jak chrobotanie. Odwróciłem się natychmiast, unosząc latarkę, żeby zaatakować nią przeciwnika. Przeciwnikiem okazała się mysz, która próbowała przesunąć rozbity kawałek klosza.
– Pewnie ta sama mysz lub któraś z jej koleżanek wywróciła słoik i razem zjadły jego zawartość – powiedziałem, żeby się uspokoić.
Kilka metrów dalej panika wróciła z podwójną siłą. Drzwi prowadzące do piwnicy były otwarte! Na pewno je zamknąłem, a myszy by ich nie otworzyły.
Ktoś wszedł do środka i znalazł Sokołowskiego! – Tak brzmiała pierwsza, paniczna myśl. – Gdyby tak było, w domu czailiby się gliniarze czekający na porywacza. – Druga była znacznie przyjemniejsza. – Policji nie ma, ale jednak ktoś otworzył te pieprzone drzwi! – Trzecia nie napawała optymizmem.
Momentalnie zgasiłem latarkę, nasłuchując, co dzieje się na dole. Kompletna cisza. Czy tego chciałem, czy nie, musiałem zejść do piwnicy.
Pełen obaw, ostrożnie stawiałem kroki na drewnianych schodach. Im byłem niżej, tym bardziej śmierdziało. Robiło się też ciemniej, na szczęście moje oczy szybko się przystosowywały. Krok po kroku przemierzałem korytarz, trzymając wyłączoną latarkę w taki sposób, jakby była pałką. Cisza mnie przytłaczała, strach narastał. Apogeum osiągnął, gdy doszedłem do metalowych drzwi, za którymi więziłem Jędrka. Były otwarte, a wnętrze lochu puste. Sokołowski zniknął…
– To niemożliwe! Halo? Gdzie jesteś?! Halo! – Stałem w miejscu, bredząc sam do siebie z nadzieją, że to koszmar, z którego zaraz się obudzę.
W końcu wziąłem się w garść, włączyłem latarkę, na wszelki wypadek wyciągnąłem klucz z drzwi i wszedłem do lochu. Pierwszym, co przykuło moją uwagę, była przeźroczysta folia leżąca blisko wejścia. Na wewnętrznej stronie miała przyklejone ziarenka sezamu, okruszki pieczywa i kawałek sałaty. Podobne okruszki leżały na podłodze. Oznaczało to, że ktoś nakarmił Jędrka. Sałata była zepsuta, więc nie stało się to wczoraj ani przedwczoraj.
Obszedłem cały loch. Zniknęły ubrania, zostały tylko buty. Sokołowski mógł być teraz wszędzie! Doładowany kaloriami stanowił śmiertelne zagrożenie – zarówno dla mnie, jak i dla Diany, która codziennie zdawała relacje na YouTube i Instagramie ze swoich warszawskich podbojów. Była łatwa do namierzenia, zwłaszcza jeśli wybawiciel Jędrka zapewnił mu sprzęt z dostępem do Internetu… Przerażony sięgnąłem po telefon i wybrałem numer narzeczonej. Odebrała po piątym sygnale.
– Czemu najlepszy facet świata budzi mnie w środku nocy? – spytała rozkosznie zaspanym głosem.
– Jesteś bezpieczna?! – krzyknąłem, wyobrażając sobie Jędrka włamującego się do hotelowego pokoju.
– Patryk, znowu śnił ci się loch? Biedaku… – westchnęła z czułością.
– Diana! Zamknij pokój na klucz, a jutro rano wracaj do Częstochowy! – Widok pustego lochu mnie rozwalał. – Jeśli miałaś coś załatwiać, odwołaj!
– O czym ty mówisz? Coś się stało? – Zaspany głos zastąpił ordynarny ton.
– Chodzi o… – próbowałem wyjaśnić, ale słowa uwięzły mi w gardle. Dla Diany Sokołowski spoczywał dwa metry pod ziemią, a ja nie wiedziałem, jak przyznać się do kłamstwa.
– O te nasze sprawy?
Pewnie miała na myśli zniknięcie Ducha. Nie rozmawialiśmy o nim przez telefon.
– Po prostu zaraz po śniadaniu wsiądź w auto, jedź do domu i nie zatrzymuj się po drodze. Zaufasz mi?
– Teraz to zajebiście mnie wystraszyłeś! Już się zbieram, będę w domu za dwie godziny.
– Jazda nocą jest niebez…
– Nie będę się zatrzymywała!
Nie wiedział, jak długo brnął przez łąkę ani jak daleko dotarł. Czas i odległość ciągle były dla niego abstrakcją. Słońce nadal świeciło, więc nie mogło być zbyt późno. Dystans pokonał pewnie niewielki, bo człapał jak starzec. Stopy zdawały się być wypełnionymi płynem bombami. Czuł buzującą w nich krew, która w każdej chwili mogła eksplodować. Idąc, myślał tylko o najbliższej nocy. Noc oznaczała zimno, a nie był gotów stawić czoła niskim temperaturom.
Bezkres, który przemierzał, przypominał mu środek morza albo górski szczyt, tylko w zielonych barwach. Liczył, że znajdzie w końcu port lub schronisko. Woda prawie się skończyła, myśli uciekały ku batonowi. Jędrek przypomniał sobie kanapkę i jej zbawienne działanie. Miał ochotę na kolejną dawkę mocy, ale gdyby teraz ją przyjął, nie zostałoby mu już nic, a coraz bardziej liczył się z tym, że jednak spędzi noc na dworze.
Szedł więc dalej. Oczy powoli przyzwyczajały się do słońca, widział coraz więcej. Byłoby nieźle, gdyby nie parszywy ból głowy. Mózg żądał kolejnych kalorii, ale słodka pokusa zniknęła, gdy na horyzoncie pojawiły się zabudowania. Jędrek zapomniał nawet o bolących stopach i przyśpieszył kroku. Nie przejmował się tym, że idąc, prawie opiera się dłońmi o trawę, a pałka teleskopowa ciąży mu niczym hantle.
Na miejscu przeżył rozczarowanie. Domy w zabudowie szeregowej nie miały okien, drzwi ani dachu. Ktoś wybudował je do połowy. Brak dachu oznaczał zimno. Usiadł zrezygnowany. Pewnie gdzieś za domami była ulica, miejsce zakazane. Wrócić nie mógł, a noc zbliżała się wielkimi krokami. Stres sprawił, że natychmiast poczuł głód. Musiał poprawić jakość myśli i odnaleźć motywację do dalszej wędrówki. Wyciągnął baton, próbował rozerwać papierek, gdy poczuł rozkoszny zapach. Był tak silny, że niemal wykręcił mu kiszki. Znał go dobrze i nigdy nie zapomniał. Ktoś w pobliżu rozpalił grill!
Momentalnie wstał na równe nogi. Zapach znieczulał, nawet kręgosłup Jędrka się wyprostował. Ruszył przed siebie za, jak mu się wydawało, źródłem zapachu. Szedł wzdłuż niedokończonych szeregówek, minął kawałek niezagospodarowanego terenu i dotarł pod niewysoki, metalowy płot, nad którym unosił się dym. Zza płotu dobiegały ludzkie głosy. Podszedł bliżej, żeby posłuchać.
– Mówię ci, stary, jutrzejszy wyjazd trafił mi się jak pęknięta gumka w burdelu – lamentował jakiś mężczyzna.
– Pierdzielisz, chłopie! – odpowiedział drugi. – Odpoczniesz od starej i przy okazji zarobisz. Na ciula ciągle narzekasz?
– Zesram się, a nie zarobię. Stawka niska, robota chujowa i jeszcze nadzorca nad łbem. Planowałem tydzień siedzenia w domu. Mógłbym zająć się piętrem. Mieszkamy już dwa lata, a tam nawet podłoga nie jest położona. Nie mam kiedy, no po prostu nie mam, kurwa, kiedy, bo ciągle jest jakaś robota!
– Marudzisz, a masz lepiej niż my w bloku. Żadnych społeczniaków nad tobą, pod tobą ani obok ciebie. Twoja chyba też nie narzeka, co?
– Tylko na dojazd do pracy.
– No właśnie, też chciałbym wynieść się z betonowego królestwa.
– Poczekaj, aż Marchwicki skończy budować szeregowce, może coś się trafi za niezłą cenę.
– Taaa, skończy chyba, jak mu wójt osobiście następny kredyt podżyruje. – Facet zarechotał. – Zdrówko, stary, za ostatni ciepły dzień roku!
Jędrek dawno nie słyszał beztroskiej męskiej pogawędki zakończonej stuknięciem butelek. Prawie zapomniał, że w ogóle istnieje coś takiego jak relaks, ale nie miał czasu się rozczulać ani tym bardziej irytować z zazdrości. Przyłożył oko do niedużej szczeliny między przęsłami płotu.
Zobaczył dwóch starszych gości, pili browary. Kawałek dalej na tarasie stał grill, przy którym siedziały dwie kobiety. Trzymały kieliszki z winem i gapiły się w ekran telefonu jednej z nich. Wyglądało to tak naturalnie, a zapach grillowanego mięsa tak bardzo rozpierniczał mu umysł…
Zignorował to wszystko, przemieścił się wzdłuż płotu i obczajał posesję przez kolejne szczeliny. Dom był mały, nie miał elewacji. Wejście znajdowało się na lewo od ogródka, przy krótkiej, szutrowej drodze, która kończyła się na równi z płotem i zmieniała w łąkę. Przy bramie parkował opel vectra. Jędrek zastanawiał się, czy drzwi frontowe mogą być otwarte. Odpowiedź dostał po chwili. Poprzedziło ją darcie się jednej z kobiet.
– Kaśka! Zaproszenie mam ci wysłać?! – Głos miała gruby i potężny. Niemile kojarzył mu się z żoną.
Jej krzyk sprawił, że w drzwiach stanął… cukiereczek! Jędrek obserwował go przez szczelinę obok bramy. Na oko czternastka. Chudziutkie nóżki podkreślała obcisłymi spodenkami, brzuszek chowała za luźną bluzą. Rude włosy spięła w kucyk, nosek miała lekko zadarty, wargi wydęte w złośliwy wyraz. W lewej ręce trzymała smartfona, w prawej szklankę z sokiem. Jędrek mimowolnie wyobraził sobie, że to jego męskość jest ściskana przez te drobne paluszki. Tak dawno nie widział żadnego cukiereczka… Poczuł mrowienie w kroku. Musiał otrzeć się o bramę.
– Idę, mamo! Po co te nerwy? Przecież mięso jest martwe! Nie ucieknie! – krzyknęła, zmierzając w kierunku altanki.
Pewnie podobnie krzyczałaby, gdyby rozdarł ją swoim penisem. Uśmiechnął się na tę myśl. Wolność zafundowała mu prezent powitalny.
– Trochę kultury, panienko! – Starszy mężczyzna zrugał cukiereczka. – Nie dość, że dostajesz jedzenie pod nos, to jeszcze narzekasz!
Cukiereczek coś odburknął, ale Jędrek już nie słuchał. Miał jedyną okazję. Teraz, kiedy całe towarzystwo siedziało na tarasie. Należało „tylko” przeskoczyć przez płot. Obstawiał, że ramiona złamią mu się na pół przy pierwszej próbie podciągnięcia. Mimo to musiał spróbować. Wcześniej jednak wyjął z kieszeni baton, rozdarł zębami papierek i wziął potężny gryz. Czekolada była cudowna, przełykał ją, wyobrażając sobie, że degustuje spocone ciałko cukiereczka. Uniesienie nie trwało długo. Jędrek był świadomy, że dziewczyna będzie chciała szybko zjeść i wrócić do swoich spraw. Cukiereczki zawsze najbardziej interesowały się swoimi sprawami.
Popił więc przełkniętą czekoladę, schował resztkę batona i polał sobie stopy. Podeszwy były brudne, a nie mógł zostawić śladów w domu. Dłońmi starł syf, na który składał się szuter, ziemia i… chyba odchody. Potem wytarł je o trawę. Butelkę wyrzucił. Zastanawiał się, co zrobić z pałką. Rzut oka na paznokcie pomógł mu zdecydować. Były tak szpiczaste, że bez problemu przecięłyby ludzką skórę. Stanowiły jego naturalną broń. Nie potrzebował pałki. Zostawił ją w trawie. Przyszła pora na najgorsze.
Konstrukcja płotu była niska. Jędrek stanął na napuchniętych palcach i chwycił dłońmi za jej szczyt. Palce u stóp zdawały się pękać. Mimo to, tłumiąc bolesny skowyt, oparł je o płot i wybił się, napinając resztki swoich mięśni. Kolana zapiekły, coś strzeliło w kręgosłupie od zbytniego wyprostu, ramiona zdawały się wyskakiwać ze stawów, a dłonie odłączać od reszty ciała jak u ludzika Lego. Cierpiący Jędrek pomyślał o cukiereczku, jego kształtach, włosach, głosie. Przypomniał sobie, jakim przystojnym, obrotnym i wyjątkowym był człowiekiem. Zwizualizował moment wejścia w drobne ciało niedojrzałej dziewczynki… Motywacja czyniła cuda. Prawie rozpadł się na kawałki, wykonując katorżniczą pracę, ale efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.
Podciągnął się na wysokość brzucha, uniósł lewą nogę, potem prawą i zeskoczył na brukowaną kostkę po drugiej stronie płotu. Przypominało to skok na rozpalone szkło. Stłumił ryk, zaciskając szczękę na bluzie, i ruszył do drzwi.
W domu poczuł mieszankę zapachu kwiatów, jedzenia i kosmetyków. Korciła go kuchnia, pokój cukiereczka, łazienka. Pragnął popatrzeć na ludzkie rzeczy, których obraz zacierał się w jego pamięci, ale nie mógł ryzykować. Wszedł na górę, zakładał, że po grillu nikt tam nie pójdzie.
Tak jak podsłuchał, piętro było niewykończone. Gołe ściany, na podłodze tylko wylewka, wszędzie dookoła kable. W jednym z pomieszczeń ze ściany wystawała rura. Rura… Cofnęło mu się na myśl o prowizorycznym kiblu, tyłek zaszczypał, a krok zaswędział. Szybko poszedł dalej. Przycupnął we wnęce najdalej od schodów, wyciągnął baton i wzmocnił się po wspinaczce. Kalorie były mu potrzebne. Adrenalina opadła, stopy i dłonie chciały się rozpaść, głowa bolała, kręgosłup nie pozwalał leżeć inaczej niż w pozycji embrionalnej. Jędrek cierpiał w bezruchu. Przymknął oczy, bo mózg też potrzebował odpoczynku. Gdy ponownie je otworzył, na górze było ciemno. Z dołu dobiegały słabe wiązki sztucznego światła.
– Fuuj! Mamo! Co tak śmierdzi? – Usłyszał krzyk cukiereczka.
– Pewnie szambo – odpowiedział męski głos, prawdopodobnie jej ojca. – Duża różnica temperatur między dniem a nocą, nic na to nie poradzimy.
– Super! Nie dość, że na wsi, to jeszcze z zapachem gnojówki! Co ja bym dała za powrót do bloku!
Ta ordynarna dziewczynka była pewnie ciaśniutka i przyjemnie gorąca w środku. Ależ miał ochotę ją skonsumować!
– Uważaj, co mówisz, gówniaro! Trochę wdzięczności dla rodziców. Ciężko harujemy, żebyś miała swój pokój i kawałek ogródka! – wtrąciła matka.
– Tralala! Mogliście kupić wypasiony apartament zamiast uciekać na prowincję!
– Zarobisz swoje pieniądze, będziesz decydowała. Na razie robisz, co każemy. – Mężczyzna ziewnął przeciągle. – Idę się położyć.
– Pewnie, za dużo piwa, a jutro trzeba jeździć. – Cukiereczek miał ewidentną ochotę na kłótnię.
– Kaśka! Jak ty się odzywasz do ojca? W tej chwili mar…
– Tak, wiem, mamo. W tej chwili marsz do swojego pokoju w smutnym, wiejskim domku! – Po serii krzyków nastąpiło trzaśnięcie drzwiami.
– Przechodzi bunt, nic nie poradzimy – powiedział ojciec, który musiał być wyjątkowo spokojnym człowiekiem.
– Nie może tak się do ciebie odzywać. – Nastąpiła krótka przerwa. – Ale z jednym Kasia ma rację, szambo naprawdę dzisiaj bardzo śmierdzi.
– Jak wrócę, postaram się coś z tym zrobić.
Jędrek słuchał ich, pogryzając końcówkę batona. Brzuch zadziwiająco łatwo się napełnił. Dla odmiany zachciało mu się pić. Sądząc po odgłosach dochodzących z dołu, mężczyzna chyba rzeczywiście poszedł spać, cukiereczek siedział u siebie, a kobieta była w łazience, o czym świadczył dźwięk lejącej się wody. Kusiło go, żeby zejść po kilka łyków kranówy. Ostatecznie zrezygnował. Należało zachować cierpliwość, dać ciału odpocząć i powalczyć z bólem. W końcu na dole nastała całkowita ciemność, wsparta absolutną ciszą. Domownicy zasnęli. Podniecony Jędrek podniósł się na nogi.
Dwa tygodnie po ucieczce
– Patryk! Co ty wygadujesz? Brałeś coś czy może uderzyłeś się w głowę? – Diana ściskała kubek, jakby pragnęła go zmiażdżyć. – Pogrywasz sobie ze mną?
Nie istniał delikatny ani łagodny sposób pozwalający wyspowiadać się z kłamstwa przed narzeczoną, która blada i wystraszona weszła do naszego mieszkania o czwartej nad ranem. Poczekałem, aż zdejmie buty, zrzuci płaszcz, weźmie łyk gorącej kawy, i uderzyłem prosto z mostu. Powiedziałem o wszystkim, nie licząc zdjęcia Hani.
– Chciałbym pogrywać. – Spuściłem wzrok niczym ostatni frajer. Gest wprost proporcjonalny do stanu, w jakim się znajdowałem. – Jędrek uciekł, ktoś go wypuścił. Nie wiem kto, nie wiem dlaczego, nie wiem, gdzie teraz przebywa. Wiem tylko, że stało się to co najmniej kilka dni temu.
Opierałem się o blat w kuchni, Diana stała naprzeciwko mnie. Nerwowo podrygiwała nogami, jakby próbowała biec w miejscu. Minę miała poważną, wzrok mętny. Była przerażona.
– Coś ty najlepszego zrobił… – Pokręciła głową. – Proszę cię, powiedz mi, że wpadłeś na pomysł wyjątkowo nienormalnej wkrętki, bo chciałeś szybko ściągnąć mnie z Wawy, a ten potwór nie żyje…
– Niestety… Popełniłem błąd.
– Błąd?! Przecież mówiłeś mi, że go zabiłeś! – Machnęła kubkiem, krople parującej kawy wylądowały na podłodze. – Spójrz na mnie! – Nigdy wcześniej nie słyszałem jej głosu w tak ostrych tonacjach. Dotąd wydawało mi się, że ona w ogóle nie umie krzyczeć.
– Problem miał rozwiązać się sam – powiedziałem, patrząc w jej piękne oczy, w których malował się coraz większy strach.
– Rozwiązać się sam? – spytała, jakby nie dosłyszała.
– Odciąłem go od jedzenia. Liczyłem, że kiedy przyjadę, będzie już martwy – mówiłem cicho, bo wstydziłem się swoich słów. – Kiedy widziałem go ostatni raz, wyglądał jak wrak człowieka. Jego dni były policzone.
– Dlaczego mnie okłamałeś? Dałam ci jakiś powód? – Przyłożyła kubek do ust, choć się nie napiła. Cały czas drżały jej ręce.
– A co miałem zrobić?! – Nie powinienem, ale krzyknąłem. – Dałaś mi pieprzony deadline, a ja nie umiem zabić człowieka!
– Powinieneś był mi powiedzieć. Kroiłam z tobą zwłoki, Patryk. – Głos jej się łamał. – Ale ty wolałeś narazić nasze życie! No, kurwa, wspaniale!
– Przypomnij sobie twoje reakcje, gdy pozbywaliśmy się Ducha! Ledwie wytrzymałaś!
– Co z tego, że ledwie wytrzymałam? – westchnęła. – Myślisz, że olałabym cię i zostawiła z tym samego? Nie, razem uporalibyśmy się z problemem, bo tak robią dorośli ludzie, którzy mogą na sobie polegać – skończyła smutnym tonem, a dźwięk jej głosu wbijał się w moje serce jak szpilki.
– Diana… – Wyciągnąłem do niej dłoń, bo bardzo chciałem ją poczuć. – Przepraszam.
– Zwątpiłeś we mnie. – Cofnęła się o krok, ciągle nie puszczając kubka. – Sokołowski nas pozabija.
– Jędrek jest poszukiwany, poza tym był zagłodzony i prawie martwy. Mamy nad nim przewagę, dorwiemy go, tylko musimy trzymać się razem.
– Trzymać się razem? Patryk, wiesz, co wygadujesz? Rzeczywistość ci się odkleiła.
– Wiem, powinienem był od razu się przyznać, ale stało się inaczej. – Zrobiłem krok w jej stronę; od razu się cofnęła. – Mogę tylko naprawić swój błąd. Będę cię ochraniał, znajdę go i… – Przyłożyłem dłoń do serca. – I zabiję.
– Dalej nic do ciebie nie dociera. – Zmrużyła oczy, próbując zatrzymać łzy. Nienawidziłem patrzeć, jak cierpi i próbuje udawać twardą. – Sokołowski przerażał mnie, kiedy trzymałeś go w lochu! Ciągle o nim myślałam! Kiedy pojechałam sama do Warszawy, miałam koszmary, w których on uciekał, zakradał się do hotelu i mnie zabijał. Potem przyjechałeś i powiedziałeś, że go już nie ma! Boże, jak mi wtedy ulżyło… – Łzy popłynęły po jej policzkach dwoma równymi strumieniami. – Przez ciebie nie muszę już śnić koszmarów o jego ucieczce, bo on naprawdę jest wolny! Zafundowałeś mi życie w strachu!
Diana poczerwieniała ze złości, na jej szyi uwidoczniły się żyły, oczy zapłonęły, wydawało mi się, że lada moment łzy zamienią się w ogniste języki. Tak się nie stało. Cała negatywna energia przeszła do rąk, które tak mocno napierały na kubek, że ostatecznie go zgniotły. Kawa wraz z ceramicznymi odłamkami wylądowała na podłodze.
– Diana… – wymamrotałem zaskoczony jej zachowaniem.
– Spieprzyłeś po całości! – Wdepnęła w kawę bosymi stopami i wyszła z kuchni do przedpokoju.
Podążałem za nią jak cień.
– To nie są odpowiednie warunki na kłótnię. Powinniśmy skupić się na wytropieniu Sokołowskiego, a przede wszystkim na ustaleniu, kto go uwolnił! On musi być ponad naszymi sporami!
– Już raz tropiłam z tobą Sokołowskiego. Pamiętasz, jak to się skończyło? – Użyła bardzo dobrego argumentu.
Rok temu Diana podała mi Jędrka na tacy. Liczyła, że razem wsadzimy go za kratki, ale ja wolałem zająć się nim osobiście. Omal nie przypłaciłem tego życiem.
– Wtedy było inaczej. – Nie zabrzmiałem zbyt przekonująco. – Uspokój się i pomyśl. Sokołowski nie miał sprzymierzeńców, ktokolwiek go uwolnił, trafił do domu Dróżdża przypadkiem. Pewnie znalazł Jędrka i spanikowany uciekł.
– Prędzej leży gdzieś zabity przez Sokołowskiego. – Kucnęła po buty.
– Co robisz? – spytałem, kucając obok niej.
– A jak ci się wydaje? Jadę do mieszkania taty.
– Diana, nie! – Mocno złapałem ją za rękę. Była zimna i się trzęsła. – Nie możesz być teraz sama!
– Przykro mi, Patryk, muszę. – Próbowała się wyrwać, ale moja ręka zakleszczyła się na niej jak kajdanki.
– Puść! – Z oczu Diany poleciały kolejne łzy.
– Nie pozwolę ci zostać teraz samej!
– Nie masz wyjścia, zacznij się przyzwyczajać. – Ponownie szarpnęła. – No, puść mnie, do jasnej cholery! – Widząc, że nie reaguję, ugryzła mnie w przedramię i osiągnęła cel.
Stanąłem w drzwiach, blokując jej wyjście.
– Pojadę z tobą i cię odprowadzę.
– Chyba śnisz – parsknęła. – Odsuń się!
Zrobiłem, co kazała.
– Wrócisz?
– Nie wiem, muszę się przygotować na wielce prawdopodobny atak psychopaty. Trochę mi to zajmie. – Otworzyła drzwi.
– Diana, proszę… – Chciałem coś powiedzieć, ale nie miałem pojęcia, jakich użyć słów.
– Wiesz co? Myślę, że ty podświadomie liczyłeś, że Sokołowski przeżyje. W jakiś chory sposób jesteście połączeni przez te wasze Łowy. – Perfidnie przypomniała mi o nastoletnim wybryku, którego wstydziłem się bardziej niż czegokolwiek innego. – Takie rzeczy zbliżają na zawsze, co? – Trzasnęła drzwiami.
Wystarczyło kilka chwil bez ukochanej, by tęsknota zaczęła zżerać mnie jak rak. Serce biło w nienormalnym rytmie, dłonie drżały jak u wysuszonego alkoholika, a żołądek podchodził do gardła. Diana była moją wolnością, siłą i energią, dzięki której istniałem. Bez niej czułem się pustym stworzeniem zamkniętym w lochu własnej samotności. Ogarnięty dziwnym uczuciem odrzucenia, wziąłem kluczyki i pojechałem pod blok, w którym znajdowało się mieszkanie jej ojca.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Polecamy również:
KIEDY TRACISZ WOLNOŚĆ, BUDZĄ SIĘ PIERWOTNE INSTYNKTY. DO CZEGO SIĘ POSUNIESZ, BY ODZYSKAĆ SKRADZIONE ŻYCIE?
Rok 2005. Patryk i Jędrek to dwóch osiemnastoletnich kumpli, którzy w wolne dni podróżują po Polsce i podają się za poszukiwaczy talentów z branży rozrywkowej. Zagadują młode, naiwne dziewczyny, a potem wykorzystują je w wynajętych pokojach hotelowych w zamian za sesje zdjęciowe zwieńczone fikcyjnym kontraktem. Swoje eskapady nazywają Łowami.
Kilka miesięcy po ostatnich Łowach Patryk budzi się w ciemnym lochu. Nie wie, czemu się tam znalazł ani kto jest za to odpowiedzialny. Mijają tygodnie, miesiące, lata. Tracąc poczucie upływającego czasu, Patryk popada w obłęd. Porywacz, milczący i skryty pod maską, dostarcza mu żywność i rzeczy zapewniające przetrwanie na granicy wegetacji. W końcu przestaje do niego przychodzić i Patryk zostaje skazany na powolną śmierć głodową. Gdy znajduje się na skraju wycieńczenia, w jego lochu nieoczekiwanie pojawiają się ludzie…
Zapomniany. W matni strachu
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-889-8
© Adrian Bednarek i Wydawnictwo Zaczytani 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Wioletta Cyrulik
Korekta: Emilia Kapłan
Okładka: Pola i Daniel Rusiłowiczowie KAV Studio
Wydawnictwo Zaczytani należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek