Zawierucha. Błędne ognie - Ida Żmiejewska - ebook + audiobook + książka

Zawierucha. Błędne ognie ebook i audiobook

Żmiejewska Ida

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 1916 dobiega końca. Cesarstwo Rosyjskie coraz boleśniej odczuwa skutki wojny. Wielka ofensywa Brusiłowa kończy się niepowodzeniem, głównodowodzący armią car Mikołaj II traci resztki autorytetu, a wśród ubożejącego społeczeństwa narasta niezadowolenie i bunt.

Tymczasem Niemcy i Austro-Węgry, chcąc pozyskać przychylność Polaków i skłonić ich do walki po swojej stronie, ogłaszają Akt 5 Listopada, w którym dwaj cesarze deklarują rychłe wskrzeszenie Królestwa Polskiego. Legiony wsławione w bojach na Wołyniu wracają na Mazowsze, aby stać się zaczątkiem polskiej armii. Niepodległość wydaje się być o krok.

Rodzina Kellerów stara się przetrwać kolejną wojenną zimę. Ciężko pracująca Julia szuka sposobu, aby uwolnić się z małżeńskich więzów. Mała Linka rośnie jak na drożdżach, zaś Pola znużona monotonią codzienności postanawia przeżyć ryzykowną przygodę. Klara po raz kolejny przekonuje się jak trudny bywa wybór między sercem a rozumem. Zofia, która nadal przebywa w Piotrogrodzie, zamierza wrócić z mężem do domu. Niestety jej plany krzyżuje nie tylko wybuch rewolucji lutowej… Babcia Adela poznaje prawdę o bankructwie syna.

Czas mija, stopniowo ubywa starych tajemnic, ale za to wciąż pojawiają się nowe.

Czy Dressler i jego córka mieli coś wspólnego z nieszczęściami nękającymi Kellerów? Na co jest gotowy Karol Wencel, aby osiągnąć swój cel? Co stało się ze Stanisławem i z Michałem? Czy Witold Tarłowski jest naprawdę uczciwym człowiekiem?

I czy Pola spotka w końcu swoje przeznaczenie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 53 min

Lektor: Zofia Zoń
Oceny
4,7 (357 ocen)
268
63
23
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Historia sióstr Keller w czasie I wojny światowej cd ? /t.4/.Ta część to bardziej romans na tle wydarzeń historycznych w latach 1916-17 ale świetny!Moim zdaniem to najlepszy tom cyklu !!!
10
lemonpodlasem

Nie oderwiesz się od lektury

Moim zdaniem najlepszy tom z serii. Czekam na następne.
10
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Dobre, ale autorka trochę za mocno poszła w stronę romansu zaniedbując tło historyczno- obyczajowe.
10
Arleta662

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
00
MJB9755

Całkiem niezła

Bardziej podobała mi się seria Warszawianka.
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Ida Żmie­jew­ska, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-12-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

A kiedy spo­tkam cie­bie na śmierci za­krę­tach,

jesz­cze raz to tylko to­bie po­wiem:

Nikt tak pięk­nie nie mó­wił, że się boi mi­ło­ści.

Nikt tak pięk­nie nie mó­wił, że się boi mi­ło­ści...

Jak ty.

KRZYSZ­TOF „GRA­BAŻ” GRA­BOW­SKI

GRU­DZIEŃ 1916–MAJ 1917

.

Z za­snu­tego oło­wia­nymi chmu­rami nieba sy­pały się duże płatki śniegu, które za­raz po ze­tknię­ciu z pod­ło­żem to­piły się i za­mie­niały w lepką breję. Nikt nie zwra­cał na to uwagi. Tłum cze­ka­jący od kilku go­dzin na placu Sa­skim fa­lo­wał w peł­nym na­pię­cia ocze­ki­wa­niu. Chod­niki wy­peł­niały zor­ga­ni­zo­wane grupy mło­dzieży aka­de­mic­kiej i szkol­nej, de­le­ga­cje or­ga­ni­za­cji spo­łecz­nych ze sztan­da­rami oraz rze­sze pu­blicz­no­ści.

– Jadą! – za­wo­łał ja­kiś czło­wiek sto­jący bli­żej Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia, a inni na­tych­miast pod­chwy­cili jego słowa:

– Jadą... Jadą!

Emo­cje ro­sły z każdą chwilą.

Przed so­bo­rem Alek­san­dra New­skiego zgro­ma­dzili się nie tylko miesz­kańcy War­szawy, ale także rzą­dzący nią obec­nie nie­mieccy dy­gni­ta­rze, na czele z sa­mym ge­ne­ra­łem-gu­ber­na­to­rem Be­se­le­rem. Ich mun­dury i spi­cza­ste pi­kiel­hauby dziw­nie kon­tra­sto­wały z prze­py­chem bi­zan­tyj­skiej świą­tyni bę­dą­cej sym­bo­lem stu­let­niego ro­syj­skiego pa­no­wa­nia nad nie­po­kor­nym mia­stem.

– Niech żyje Pił­sud­ski! – huk­nął ktoś na całe gar­dło, za­głu­sza­jąc wcze­śniej­sze nie­śmiałe wi­waty.

– Niech żyje! – po­wtó­rzyło kilka mło­dych gło­sów; wśród ze­bra­nych nie bra­ko­wało du­żej grupy człon­ków Pol­skiej Or­ga­ni­za­cji Woj­sko­wej, a także jej sym­pa­ty­ków.

Wtem na plac Sa­ski wje­chał konno długo ocze­ki­wany ofi­cer – do­wódca wio­dący całą ko­lumnę woj­ska.

– Szep­tycki – nio­sło się z ust do ust. – Sta­ni­sław Szep­tycki. Hra­bia. Puł­kow­nik.

Obecny ko­men­dant Le­gio­nów, który ob­jął sta­no­wi­sko po zdy­mi­sjo­no­wa­nym je­sie­nią bry­ga­die­rze Pił­sud­skim, je­chał ze wznie­sioną sza­blą, sa­lu­tu­jąc zgro­ma­dzo­nym tłu­mom.

Za nim po­dą­żali ułani, a na­stęp­nie długa ława pie­chu­rów; wszy­scy żoł­nie­rze byli w peł­nym rynsz­tunku po­lo­wym, z or­de­rami przy­pię­tymi do piersi. Mi­jali bramy trium­falne i po­wi­talne trans­pa­renty; wi­tano ich chle­bem, solą i wią­zan­kami kwia­tów. I łzami: wszak były to pierw­sze re­gu­larne od­działy woj­ska pol­skiego, które wi­dziano w War­sza­wie od cza­sów po­wsta­nia li­sto­pa­do­wego.

Nie wszy­scy jed­nak po­dzie­lali tę ra­dość i wzru­sze­nie. Nie­któ­rzy lu­dzie trwali w nie­pew­no­ści. Czy to na­prawdę na­ro­dowe woj­sko? Czy też – jak nie­kiedy ich na­zy­wano – wer­bow­nicy do nie­miec­kiej ar­mii?

Umieli się bić, temu nikt nie mógł za­prze­czyć. Tak jak i fak­tom, że to dzięki ich po­świę­ce­niu i krwi prze­la­nej na Wo­ły­niu dwaj ce­sa­rze – nie­miecki i au­striacki – pro­kla­mo­wali Akt 5 li­sto­pada, który za­wie­rał obiet­nicę po­wsta­nia Kró­le­stwa Pol­skiego. A także utwo­rze­nia pol­skiej ar­mii.

Na­dzieje na­rodu zo­stały roz­grzane do czer­wo­no­ści.

W pią­tek, 1 grud­nia 1916 roku, II Bry­gada Le­gio­nów Pol­skich uro­czy­ście wkro­czyła do War­szawy.

ROZDZIAŁ I

1.

– Zimno. – Ju­lia ener­gicz­nie za­tu­pała w miej­scu. – Jesz­cze tro­chę i za­mar­znę na kość.

Pola nie sko­men­to­wała słów sio­stry, tylko szczel­niej okryła się weł­nia­nym sza­lem, w który ciotka pra­wie siłą owi­nęła ją tuż przed wyj­ściem z domu. Co prawda wtedy pro­te­sto­wała, ale w tej chwili w du­chu dzię­ko­wała Kla­rze za prze­zor­ność, po­nie­waż mróz ką­sał wy­jąt­kowo do­tkli­wie, a już zwłasz­cza, gdy długo stało się bez ru­chu.

Nie­stety, pe­ron Dworca Pe­ters­bur­skiego nie nada­wał się tego dnia do roz­grze­wa­ją­cych spa­ce­rów, gdyż kłę­bił się na nim tłum lu­dzi ocze­ku­ją­cych na opóź­niony po­ciąg z Łomży. Nie dało się też ni­g­dzie ukryć przed chło­dem z tego względu, że bu­dynki dwor­cowe znisz­czone przez Ro­sjan w sierp­niu 1915 roku na­dal nie zo­stały od­bu­do­wane.

Po­cie­sza­jące było tylko to, że we­dług wszel­kich zna­ków tu­dzież in­for­ma­cji uzy­ska­nych od ko­le­ja­rzy wy­tę­sk­niony przez wszyst­kich po­ciąg miał przy­je­chać już za kilka mi­nut.

– Ależ Ninka by­łaby szczę­śliwa – ode­zwała się znowu Ju­lia. – Ona po­winna tu stać za­miast nas.

Pola kiw­nęła głową, po­nie­waż też tak uwa­żała. Tyle że nie miało to żad­nego zna­cze­nia, bo Nina ode­szła z tego świata już dzie­więć mie­sięcy temu.

W od­dali roz­legł się prze­cią­gły gwizd i na ho­ry­zon­cie po­ja­wiła się lo­ko­mo­tywa wy­rzu­ca­jąca z ko­mina kłęby si­nego dymu. Przy­bli­żała się z każdą chwilą, ro­sła w oczach i wresz­cie ze zgrzy­tem ha­mul­ców wto­czyła się na pe­ron. Sta­nęła. Z kół buch­nęła para i za­snuła pe­ron tak szczel­nie, że nie dało się ni­czego zo­ba­czyć. Znie­cier­pli­wieni i prze­mar­z­nięci lu­dzie nie cze­kali, aż tu­man opad­nie, tylko od razu za­częli szu­kać bli­skich. Ze wszyst­kich stron do­bie­gały ra­do­sne okrzyki, na­wo­ły­wa­nia, a na­wet płacz; tę ka­ko­fo­nię raz po raz za­głu­szał syk pa­ro­wozu wy­pusz­cza­ją­cego ko­lejne por­cje mlecz­nej mgły.

– Pra­wie sami żoł­nie­rze. – Ju­lia uważ­nie przy­glą­dała się wy­sia­da­ją­cym lu­dziom, a po­tem chwy­ciła ją za rękę. – Chodź, mu­simy go po­szu­kać, bo jesz­cze gdzieś zgi­nie.

Pola bez pro­te­stu ru­szyła w ślad za sio­strą. Obie z tru­dem prze­py­chały się przez tłum i szu­kały wzro­kiem zna­jo­mej syl­wetki.

– Jest! – krzyk­nęła na­gle star­sza Kel­le­równa. – Wi­dzę go!

– Gdzie?!

Ju­lia nie za­mie­rzała tra­cić czasu na wy­ja­śnie­nia, tylko przy­spie­szyła kroku i nie spusz­cza­jąc wzroku z grupy ofi­ce­rów wy­sia­da­ją­cych z ostat­niego wa­gonu, la­wi­ro­wała mię­dzy po­trą­ca­ją­cymi ją ludźmi. Pola stra­ciła ją z oczu, a kiedy para z lo­ko­mo­tywy znów za­snuła pe­ron, usły­szała tylko jej ra­do­sny okrzyk:

– Sta­siek!

Wi­docz­ność na szczę­ście szybko się po­pra­wiła, więc Kel­le­równa mo­gła zo­ba­czyć, jak sio­stra rzuca się na szyję naj­wyż­szemu z woj­sko­wych, zu­peł­nie nie zwa­ża­jąc na pełne zdzi­wie­nia miny po­zo­sta­łych. Ofi­cer upu­ścił wa­lizkę, chwy­cił Ju­lię w ra­miona, uniósł ni­czym piórko i za­krę­cił nią młynka w po­wie­trzu. Po­tem ostroż­nie po­sta­wił na ziemi i nie zwa­ża­jąc na że­gna­ją­cych się z nim to­wa­rzy­szy, za­czął coś do niej mó­wić, a ona gor­li­wie ki­wała głową.

Pola za­wsty­dziła się, że nie roz­po­znała szwa­gra od razu. Miała jed­nak do tego prawo, gdyż Sta­ni­sław na­prawdę się zmie­nił. Przede wszyst­kim miał na so­bie inny mun­dur. Nie sza­ro­brą­zowy, tylko zwy­czaj­nie szary i dużo skrom­niej­szy niż tam­ten car­ski, a za­miast ku­dła­tej czapy strzel­ców sy­be­ryj­skich no­sił okrą­głą ma­cie­jówkę z orzeł­kiem nad dasz­kiem. Zmiana za­szła też w jego ru­chach i po­sta­wie; spra­wiał wra­że­nie o wiele pew­niej­szego sie­bie niż kie­dyś i – o ile to moż­liwe – jesz­cze wy­przy­stoj­niał. Nie mo­gła ode­rwać od niego wzroku, choć było w nim coś ob­cego: miała dziwne wra­że­nie, że wi­dzi go po raz pierw­szy.

Po­de­szła bli­żej, aku­rat skoń­czył roz­ma­wiać z Ju­lią i pod­niósł głowę. Na jej wi­dok roz­bły­sły mu oczy i uśmiech­nął się sze­roko. Uczu­cie ob­co­ści znik­nęło w jed­nym mo­men­cie – to był ten sam męż­czy­zna, któ­rego tak do­brze znała i lu­biła.

– Po­lcia. – Chwy­cił ją za ręce, przy­cią­gnął do sie­bie i uca­ło­wał w oba po­liczki. – Ależ je­steś do­ro­sła!

Mo­gła to samo po­wie­dzieć o nim. Jego twarz stra­ciła chło­pięcą ła­god­ność ry­sów. Bli­zna na le­wym po­liczku zbla­dła i stała się nie­mal nie­wi­doczna, ale za to przy­była nowa, tuż obok le­wego oka. Nie pi­sał więc w li­stach ca­łej prawdy, znowu był ranny.

– Cie­szę się, że je­steś – wy­szep­tała z tru­dem, bo wzru­sze­nie od­bie­rało jej głos. – Że ży­jesz.

A już pra­wie zdą­żyły go opła­kać. Po za­koń­cze­niu walk na Wo­ły­niu długo się nie od­zy­wał, więc spo­dzie­wały się naj­gor­szego. Tym­cza­sem kilka ty­go­dni póź­niej przy­szedł od niego list z Ba­ra­no­wicz z in­for­ma­cją, że ma się do­brze i wraz z całą I Bry­gadą Le­gio­nów wraca do Kró­le­stwa. I że zrobi wszystko, aby jak naj­szyb­ciej przy­je­chać do War­szawy.

– Przy­kro mi z po­wodu ka­prala Pusz­kiela – po­wie­dział z po­wagą.

– Wiem, że wróci.

Mi­chał prze­padł bez śladu pod­czas bity pod Ko­stiuch­nówką i wia­do­mość o tym do­tarła nie­dawno do jego matki. Pani Pusz­kie­lowa naj­pierw wpa­dła w roz­pacz, ale kiedy nieco do­szła do sie­bie, tak kur­czowo uchwy­ciła się na­dziei, że swoją wiarą w od­na­le­zie­nie się syna, za­ra­ziła także Polę.

Sta­ni­sław na­dal nie wy­pusz­czał jej z ob­jęć, ale spoj­rze­niem, jakby od nie­chce­nia, błą­dził po pe­ro­nie. Nie było wąt­pli­wo­ści, kogo szuka. Nie­stety, ta naj­waż­niej­sza osoba, do któ­rej tak bar­dzo chciał wró­cić, ode­szła na za­wsze. Chyba w końcu do­tarło to do niego, bo wzrok mu przy­gasł.

– Je­dziemy do domu – za­rzą­dziła tym­cza­sem Ju­lia. – Bab­cia i cio­cia cze­kają z obia­dem. Bę­dzie ro­sół, bo Bal­bina zdo­była wiej­ską kurę – do­dała kon­fi­den­cjo­nal­nym szep­tem. – Z prze­mytu.

Sta­ni­sław od­su­nął się od Poli i sta­ra­jąc się nie pa­trzeć w oczy żad­nej z nich, po­wie­dział pół­gło­sem:

– Prze­pra­szam, ale... chciał­bym naj­pierw od­wie­dzić cmen­tarz.

Młod­sza Kel­le­równa znała go na tyle, aby wie­dzieć, że w chwi­lach smutku nie lubi być sam. Za­pewne te­raz też nie miał ochoty w po­je­dynkę tłuc się na Po­wązki, ale za­uwa­żył, że prze­mar­zły – Ju­lia miała sine usta, z tru­dem pa­no­wała nad drże­niem ciała – i nie śmiał po­pro­sić, aby mu to­wa­rzy­szyły. Zro­biło się jej żal szwa­gra i szybko pod­jęła de­cy­zję.

– Po­jadę z tobą – oświad­czyła zde­cy­do­wa­nym to­nem. – A Ju­lia wróci do domu i po­wie, że spóź­nimy się na obiad. – Nie umknęło jej uwagi, że na twa­rzy sio­stry od­ma­lo­wała się ulga.

– Może też po­win­naś wró­cić? – Sta­ni­sław zer­k­nął na nią nie­pew­nie. – Chyba tra­fię.

– Nie martw się na za­pas – rzu­ciła żar­to­bli­wym to­nem. – Wy­trzy­ma­łam go­dzinę na pe­ro­nie, to wy­trzy­mam i drogę na cmen­tarz. Zresztą roz­grzeję się w tram­waju.

Uśmiech­nął się do niej z wdzięcz­no­ścią, a po­tem pod­niósł wa­lizkę.

– W ta­kim ra­zie chodźmy.

Ju­lia ru­szyła pierw­sza, ale le­dwo zro­biła kilka kro­ków, po­śli­zgnęła się na ob­lo­dzo­nej na­wierzchni nie­do­kład­nie po­sy­pa­nej pia­skiem. Z tru­dem utrzy­mała rów­no­wagę, więc szwa­gier wziął ją pod rękę. Pola po­dą­żała w ślad za nimi, stą­pa­jąc jak naj­ostroż­niej.

Wraz z tłu­mem lu­dzi opu­ścili te­ren dworca i bez przy­gód do­tarli na przy­sta­nek tram­wa­jowy, gdzie na­tych­miast pod­je­chała piątka. Z tru­dem zdo­łali się do niej wci­snąć i w okrop­nym tłoku prze­je­chali na drugą stronę Wi­sły. Na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu Ju­lia szybko zła­pała trójkę, która miała do­wieźć ją na Mar­szał­kow­ską, a Sta­ni­sław i Pola po kil­ku­na­stu mi­nu­tach ocze­ki­wa­nia wsie­dli do je­dynki su­ną­cej w stronę Po­wą­zek.

W tym tram­waju było na szczę­ście luź­niej – osoby chcące zło­żyć przed­świą­teczne wi­zyty na gro­bach bli­skich wy­bie­rały z za­sady wcze­śniej­sze go­dziny – zdo­łali więc bez trudu zna­leźć miej­sca sie­dzące. Za­du­many szwa­gier wpa­try­wał się w czubki swo­ich bu­tów, Pola zaś zer­kała przez okno na tęt­niące ży­ciem Na­lewki, tak inne od po­zo­sta­łych czę­ści mia­sta. Za­wsze była ich cie­kawa, ale tym ra­zem nie po­tra­fiła na ni­czym się sku­pić. Nie opusz­czała jej za to myśl, że ży­cie jest nie­prze­wi­dy­walne, i że co­raz bar­dziej boi się przy­szło­ści.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki