Warszawianka. Gdy zgasną światła - Żmiejewska Ida - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Warszawianka. Gdy zgasną światła ebook i audiobook

Żmiejewska Ida

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść autorki nominowanej do Nagrody Wielkiego Kalibru!

Maj 1887 roku. Warszawskim światkiem teatralnym wstrząsa wiadomość, że znana artystka baletu, Zofia Ostrowska została zasztyletowana. Wszystkie poszlaki wskazują na jej ostatniego kochanka, policjanta Aleksandra Woronina. Tymczasem do Warszawy, po prawie półtorarocznej nieobecności, wraz z matką i siostrą, wraca Leontyna Rapacka. Dociera do niej wieść o aresztowaniu Woronina. Panna początkowo nie chce mieć nic wspólnego z tą sprawą, ale dowiaduje się, że ma moralny dług wobec policjanta, gdyż to właśnie on uratował jej rodzinny majątek. Leontyna ma słabość do młodego Rosjanina i nie potrafi uwierzyć w jego winę. Zagrożenie narasta, a pytania się mnożą. Dlaczego Woronin milczy jak zaklęty? Po co do Warszawy przyjechał jego ojciec? Czy w czasach konwenansów jest miejsce na miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 480

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 27 min

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz
Oceny
4,5 (593 oceny)
373
157
52
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna Polecam
00
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

„Gdy zgasną światła” to drugi tom z serii „Warszawianka” autorstwa Idy Żmijewskiej, który ponownie przenosi nas do Warszawy końca XIX wieku. Tym razem akcja toczy się w maju 1887 roku, kiedy to w warszawskim świecie teatru dochodzi do szokującego morderstwa. Znana baletnica, Zofia Ostrowska, zostaje zasztyletowana, a wszystkie dowody wskazują na jej kochanka, policjanta Aleksandra Woronina. Wbrew oczekiwaniom, Woronin milczy i nie stara się bronić, co w efekcie tylko pogłębia jego kłopoty. W tym czasie do Warszawy powraca Leontyna Rapacka wraz z matką i siostrą po długiej nieobecności. Chociaż początkowo nie chce ona się angażować w tę sprawę, zmienia zdanie, gdy dowiaduje się, że to właśnie Woronin uratował jej rodzinny majątek. Leontyna nie potrafi uwierzyć w winę Aleksandra, a czując, że ma wobec niego dług wdzięczności, postanawia mu pomóc i udowodnić jego niewinność. Czy Leontynie uda się pomóc Woroninowi? Jak rozwinie się dalej ich relacja? Drugi tom serii jest równie dobry i ...
00
Majka888

Całkiem niezła

odgrzewany kotlet
00
kadamosia

Nie oderwiesz się od lektury

Panią Idę uwielbiam! Ale jej twórczość, trzeba sobie dawkować, żeby wytrzymać do kolejnego wydania 😊 Polecam.
00
ojonka18

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaEwa Bia­ło­łęcka
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie au­torki na okładceKa­ro­lina Ci­sow­ska
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ida Żmie­jew­ska, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-66644-10-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ani „Bel” Głu­szek

WAR­SZAWA, 1887

ROZDZIAŁ I

1.

Słońce z tru­dem prze­bi­jało się przez fi­ranki, a prze­ciąg idący od uchy­lo­nych luf­ci­ków spra­wiał, że za­słony lekko fa­lo­wały. W po­wie­trzu uno­siła się woń octu i świe­żej pa­sty do pod­łóg. Le­on­tyna Ra­packa z za­do­wo­le­niem ro­zej­rzała się po lśnią­cym czy­sto­ścią po­koju. Nie był, co prawda, tak re­pre­zen­ta­cyjny jak sa­lon w daw­nym miesz­ka­niu w Ale­jach Ujaz­dow­skich, ale przy­po­mi­nał jej wnę­trza, w któ­rych spę­dziła dzie­ciń­stwo. Zresztą nie po­trze­bo­wały więk­szego lo­kum: zo­stały tylko we trzy i bez trudu mo­gły po­mie­ścić się w czte­rech po­ko­jach.

Z za­my­śle­nia wy­rwał ją dźwięk dzwonka i od­głos po­spiesz­nych kro­ków Pe­la­gii. Usły­szała skrzyp­nię­cie drzwi i oży­wiony głos ciotki. Ze­rwała się z fo­tela do­kład­nie w chwili, kiedy Ro­za­lia Reut­towa, jak zwy­kle piękna, pach­nąca i wy­stro­jona we­dług naj­now­szej pa­ry­skiej mody, prze­kra­czała próg sa­lonu.

– Moja droga – po­wie­działa i czule ob­jęła sio­strze­nicę – prze­pra­szam, że przy­cho­dzę do­piero dzi­siaj, ale Nel­cia cały ty­dzień cho­ro­wała. Na szczę­ście już z nią le­piej... Tak się cie­szę, że wró­ci­ły­ście. Co z He­lenką? Jak mama?

– Mama po­szła do ko­ścioła – od­parła Le­on­tyna, od­wza­jem­nia­jąc uścisk ciotki. – Hela od­po­czywa.

– Jak się czuje?

Młod­sza panna Ra­packa, która na wła­sne oczy wi­działa śmierć brata, przy­pła­ciła tę tra­ge­dię cho­robą. Na tyle po­ważną, że le­ka­rze za­częli oba­wiać się su­chot, więc pani Ame­lia nie­długo po po­grze­bie wy­wio­zła córki za gra­nicę.

– Pra­wie do­szła do sie­bie. – Le­on­tyna nie po­tra­fiła zli­czyć bez­sen­nych go­dzin spę­dzo­nych przy łóżku sio­stry.

– Do­brze. – Ciotka ode­tchnęła z ulgą i wresz­cie wy­pu­ściła ją z ob­jęć. – Mar­twi­łam się o nią. Wciąż za­sta­na­wiam się, jak...

– Cio­ciu, nie mówmy o tym, pro­szę... – Le­on­tyna po­czuła dła­wie­nie w gar­dle; nie chciała wra­cać do wy­da­rzeń z prze­szło­ści, więc szybko zmie­niła te­mat: – Co się działo, kiedy nas nie było?

– O tym, że umarła star­sza pani Bu­rzyń­ska, już wam pi­sa­łam. Ksa­wery szcze­rze ża­łuje matki, ale Okta­wia chyba ode­tchnęła z ulgą.

Pani Wi­ry­dianna Bu­rzyń­ska, ską­d­inąd uro­cza dama sta­rej daty, która na­wet po osiem­dzie­siątce za­ska­ki­wała do­sko­nałą pa­mię­cią i ostrym ję­zy­kiem – a miała o czym opo­wia­dać! – była je­dyną osobą po­tra­fiącą sku­tecz­nie po­skro­mić ciotkę Okta­wię, więc nic dziw­nego, że sy­nowa bała się jej ni­czym dia­beł świę­co­nej wody.

– Po­ju­trze u Świę­tego Alek­san­dra jest msza za du­szę zmar­łej. O pią­tej po po­łu­dniu. Przyj­dzie­cie?

– Oczy­wi­ście.

– Ja­nu­szowa pew­nie się nie po­jawi – kon­ty­nu­owała Ro­za­lia. – Spo­dziewa się dziecka. Roz­wią­za­nie już za kilka ty­go­dni.

Ku­zyn, kiedy wresz­cie przy­jął do wia­do­mo­ści re­kuzę od Le­on­tyny, po­słu­chał su­ge­stii ro­dzi­ców i oże­nił się z panną Fe­li­cją Wy­rzy­kow­ską, córką jed­nego z kon­tra­hen­tów ojca.

– Wy­obraź so­bie, że Ja­nusz uspo­koił się po ślu­bie. Aż dziw bie­rze, kiedy się na niego pa­trzy. Jakby ktoś go pod­mie­nił.

– Cie­kawe, czy bę­dzie chło­piec, czy dziew­czynka? – za­sta­na­wiała się gło­śno Le­on­tyna, któ­rej nie in­te­re­so­wało za­cho­wa­nie daw­nego wiel­bi­ciela.

– Okta­wia li­czy na wnuczkę, za­wsze ma­wiała, że z dziew­czyn­kami jest mniej pro­ble­mów niż z chłop­cami.

– Może i ła­twiej je wy­cho­wać, ale każdy skan­dal wpływa na ich re­pu­ta­cję.

– Wasz skan­dal pra­wie ucichł – za­pew­niła ją po­spiesz­nie Ro­za­lia. – Wkrótce bę­dzie­cie mo­gły po­ka­zać się w to­wa­rzy­stwie.

Ciotka miała ra­cję, że dwa lata to wy­star­cza­jąco długi czas, aby lu­dziom znu­dziła się każda afera. Le­on­tyna jed­nak nie wąt­piła, że wszyst­kie trzy bez­pow­rot­nie stra­ciły wstęp na naj­bar­dziej sza­no­wane sa­lony w mie­ście.

Na samą myśl o szep­tach i ukrad­ko­wych spoj­rze­niach, które przyj­dzie im zno­sić, panna wzdry­gnęła się z nie­chę­cią i ko­lejny raz za­dała so­bie py­ta­nie, czy po­wrót do War­szawy na­prawdę był do­brym po­my­słem?

– Nie martw się na za­pas – po­cie­szyła ją ciotka. – Mia­sto od dawna żyje czymś in­nym. Mamy kilka no­wych awan­tur, przy któ­rych śmierć w domu uciech, a na­wet sa­mo­bój­stwo to dro­bia­zgi.

– Ja­kich awan­tur?

– Cią­gle mówi się o mar­co­wej pró­bie za­ma­chu na cara. Po­dobno w przy­go­to­wa­niach brali udział ja­cyś Po­lacy, z Wilna. Za­trzy­mano kil­ka­dzie­siąt osób. Za kilka dni ru­sza pro­ces przy­wód­ców.

Szwaj­car­skie i fran­cu­skie ga­zety szcze­gó­łowo opi­sy­wały sprawę, więc panna Ra­packa wie­działa do­sko­nale, że do­kład­nie w szó­stą rocz­nicę za­bój­stwa Alek­san­dra II spi­skowcy pró­bo­wali zgła­dzić także jego syna, tyle że przez nie­fra­so­bli­wość jed­nego z nich agenci Ochrany uda­rem­nili atak.

– A z miej­sco­wych wie­ści... – kon­ty­nu­owała Ro­za­lia. – Ima­gi­nuj so­bie, moja droga, dwa ty­go­dnie temu dok­tor Ko­pro­wicz przy­ła­pał żonę in fla­granti z wła­snym sio­strzeń­cem. Za­strze­lił oboje na miej­scu.

– O matko! – Le­on­tyna unio­sła ręce do piersi.

– Albo coś in­nego... Pa­mię­tasz Wo­ro­nina? Tego po­li­cjanta, który pro­wa­dził śledz­two w spra­wie za­bój­stwa two­jego ojca?

– My­śla­łam, że wró­cił do Pe­ters­burga – po­wie­działa, a w jej gło­sie mu­siała po­ja­wić się ja­kaś nie­po­ko­jąca nuta, bo Ro­za­lia spoj­rzała na nią uważ­niej. Nie­wy­klu­czone, że przy­po­mniała so­bie o swych daw­nych po­dej­rze­niach, ja­koby Le­on­tyna ośmie­lała się da­rzyć tego Mo­skala uczu­ciem.

– Nie wró­cił – oznaj­miła ciotka. – Sie­dzi w aresz­cie w Ra­tu­szu.

– Z ja­kiego po­wodu?

– Nie znam szcze­gó­łów. – Ciotka wes­tchnęła. – Ale w ga­ze­tach pi­szą, że za­mor­do­wał ko­chankę.

2.

– Jak ktoś łeb jej ukrę­cił, zna­czy, za­słu­żyła – po­wie­dział szczer­baty Sieńka Gu­siew, po­da­jąc mu obiad. – Żal tylko, że przez bladź jedną wy na Sy­bir pój­dzie­cie.

Alek­san­der nie za­mie­rzał wda­wać się w dys­ku­sję ze straż­ni­kiem ani ni­czego mu tłu­ma­czyć, więc tylko kiw­nął głową w po­dzię­ko­wa­niu. Nie czuł głodu, ale kie­ro­wany resztką roz­sądku się­gnął po łyżkę. Ka­sza miała pa­skudny smak – była nie­do­so­lona i za­la­ty­wała spa­le­ni­zną.

Z tru­dem prze­łknął kęs i od­su­nął mi­skę. Po raz ty­sięczny ro­zej­rzał się po cia­snej celi, która była brud­niej­sza niż naj­bar­dziej ob­skurna piw­nica w skła­dach ojca. Wo­ro­nin po­my­ślał, że nie wy­trzyma w tym miej­scu – złość, wy­rzuty su­mie­nia i bez­czyn­ność szybko do­pro­wa­dzą go do sza­leń­stwa. Ni­kita An­drie­je­wicz, kiedy wi­dzieli się po raz ostatni, prze­po­wie­dział mu, że skoń­czy mar­nie sam jak pa­lec. Mu­siał przy­znać, że w swej lek­ko­myśl­no­ści i głu­po­cie zro­bił wszystko, aby oj­cow­skie pro­roc­two speł­niło się co do joty.

Wbił wzrok w wy­szczer­bioną ce­głę tuż pod oknem: ktoś mu­siał ob­tłuc ją cał­kiem nie­dawno, bo plama ży­wej czer­wieni wy­raź­nie od­ci­nała się od reszty przy­ku­rzo­nego muru.

Gdyby zo­stał w Pe­ters­burgu, jego ży­cie za­pewne uło­ży­łoby się le­piej. W War­sza­wie od sa­mego po­czątku prze­śla­do­wał go pech, zaś sprawa śmierci me­ce­nasa Ra­pac­kiego cią­żyła mu ni­czym fa­tum. A prze­cież my­ślał, że zdoła za­cho­wać nad nią kon­trolę. Prze­li­czył się jed­nak.

Pierw­sze war­szaw­skie śledz­two mu­siał ofi­cjal­nie uznać za po­rażkę. Szef Urzędu Śled­czego, radca dworu Ko­ro­lew, nie krył nie­za­do­wo­le­nia i ka­zał mu, pra­wie na rok, za­po­mnieć o po­waż­nych spra­wach. Do­piero roz­bi­cie gangu zło­dziei koni na Woli spra­wiło, że wró­cił do łask. Na­wet Mi­ro­now zgo­dził się znowu z nim pra­co­wać – po­pro­wa­dzili wspól­nie dwa śledz­twa, pod­czas któ­rych Alek­san­der sta­rał się za­cho­wy­wać bez za­rzutu.

Wszyst­kie służ­bowe per­tur­ba­cje były jed­nak ni­czym w po­rów­na­niu z kło­po­tami oso­bi­stymi – wie­dział, że bez­pow­rot­nie stra­cił Le­on­tynę. W du­żym stop­niu na wła­sne ży­cze­nie. Po śmierci Lu­dwika pa­nie Ra­pac­kie miały po­ważne przej­ścia z żan­dar­me­rią, a on, choć mar­twił się o uko­chaną, nie śmiał zbli­żać się do niej, aby nie po­gar­szać sprawy i nie bu­dzić po­dej­rzeń. Za­mie­rzał po­cze­kać, aż wrzawa ucich­nie i do­piero wtedy, przy­naj­mniej czę­ściowo, wy­tłu­ma­czyć się z fia­ska śledz­twa. Za­nim jed­nak się spo­strzegł, pani Ame­lia wy­wio­zła córki z War­szawy.

Na do­da­tek Je­rzy Szu­ster wy­je­chał do Do­rpatu; Alek­san­der nie przy­pusz­czał, że bę­dzie mu tak bra­ko­wało współ­pra­cow­nika. Przez kilka ty­go­dni wy­da­wało się, że opu­ści go także Mi­chaił: stary graf Ka­łu­gin ro­bił wszystko, aby uko­chany wnuk po­wró­cił do Mo­skwy. Sta­ra­nia spa­liły jed­nak na pa­newce, po­nie­waż młody ad­wer­sarz po­rucz­nika, który po po­je­dynku nie wró­cił do zdro­wia, zmarł nie­ocze­ki­wa­nie. Dzia­dek i matka uznali więc, że Miszka nie po­wi­nien pchać się przed oczy zroz­pa­czo­nemu wu­jowi chło­paka, bo a nuż książę po­sta­no­wiłby wy­rów­nać ra­chunki. Ka­łu­gin mu­siał więc po­go­dzić się z tym, że jego po­byt w War­sza­wie prze­dłuży się na czas nie­okre­ślony.

Mimo obec­no­ści przy­ja­ciela sa­mot­ność da­wała się Alek­san­drowi we znaki. Nie­któ­rzy ra­dzili mu, aby się oże­nił, choćby z jedną z có­rek sę­dziego Mi­ro­nowa – panna Lud­miła spo­glą­dała na niego z za­in­te­re­so­wa­niem. Wo­ro­nin jed­nak był zbyt uczciwy, aby wcią­gać do­brą dziew­czynę w zwią­zek z góry ska­zany na nie­po­wo­dze­nie. Sta­rał się za­po­mnieć o Le­on­ty­nie, ale ku swemu utra­pie­niu nie po­tra­fił. Czas mi­jał, a tę­sk­nota za­miast ma­leć, ro­sła.

Na szczę­ście jego ko­chanka, So­nia, nie ocze­ki­wała mi­ło­ści. Oczy­wi­ście mo­gła zna­leźć so­bie ko­goś bo­gat­szego i bar­dziej wpły­wo­wego, ale z ja­kie­goś po­wodu wy­brała jego. Nie za­słu­żyła na ko­niec, jaki ją spo­tkał. Alek­san­der wzdry­gnął się na wspo­mnie­nie wy­da­rzeń sprzed pra­wie ty­go­dnia.

Gdzieś z dol­nego pię­tra do­bie­gły go wrza­ski i or­dy­narne pol­skie prze­kleń­stwa: za­pewne w któ­rejś z wie­lo­oso­bo­wych cel wy­bu­chła awan­tura. Trwała krótko, bo na­gle szczęk­nął za­mek po­spiesz­nie otwie­ra­nych odrzwi i Alek­san­der usły­szał tu­balny głos Sieńki, który nie szczę­dził więź­niom ani wy­zwisk, ani ra­zów.

On nie miał z kim się po­kłó­cić, po­nie­waż po aresz­to­wa­niu umiesz­czono go w po­je­dyn­czej celi. Za­wsze sta­rał się uprzej­mie trak­to­wać współ­pra­cow­ni­ków, bez względu na ich sta­no­wi­sko, więc na­czel­nik i do­zorcy, któ­rzy ja­koś nie chcieli uwie­rzyć w jego winę, po­sta­no­wili zre­wan­żo­wać mu się wła­śnie w ten spo­sób. Było to ważne o tyle, że spo­tka­nie z któ­rymś ze zna­jo­mych opry­chów mo­głoby skoń­czyć się dla niego tra­gicz­nie.

Sam uwa­żał, że to zby­teczna ostroż­ność. W końcu wszystko jedno, co się sta­nie. Je­śli nie za­biją go w wię­zie­niu, i tak zgnije na ka­tor­dze.

Cza­sem jed­nak chwy­tała go roz­pacz. Przy­cho­dziło mu do głowy, że może jego ży­cie jesz­cze się nie skoń­czyło i czuł po­kusę, aby się ra­to­wać.

Tłu­mił ją w za­rodku.

3.

– Do­kądś się wy­bie­rasz? – Matka spoj­rzała po­dejrz­li­wie na Le­on­tynę znad fi­li­żanki kawy.

– Mam spo­tka­nie z me­ce­na­sem Pasz­kie­wi­czem. Trzeba ure­gu­lo­wać kwe­stie urzę­dowe. – Dziew­czyna nie za­mie­rzała wda­wać się w szcze­góły, a ro­dzi­cielka na szczę­ście wię­cej nie do­py­ty­wała. W ostat­nim cza­sie wiele zmie­niło się w ich ży­ciu: to star­sza panna Ra­packa zo­stała głową ro­dziny i ra­dziła so­bie w tej roli na tyle do­brze, że nikt nie kwe­stio­no­wał jej de­cy­zji, także fi­nan­so­wych.

– Pa­mię­tasz, że idziemy na her­batę do Okta­wii?

– Oczy­wi­ście. Na pewno wrócę przed obia­dem.

– Mo­gła­bym po­je­chać z tobą? – za­py­tała He­lena, która do tej pory w mil­cze­niu przy­słu­chi­wała się roz­mo­wie. – Pro­szę.

Le­on­tyna spoj­rzała na bladą szczu­plutką sio­strę i za­wa­hała się: po dłu­giej po­dróży ko­leją oraz za­mie­sza­niu zwią­za­nym z prze­pro­wadzką dziew­czyna po­winna od­po­czy­wać.

– Le­karz po­wie­dział, że masz na sie­bie uwa­żać – stwier­dziła matka, która naj­wy­raź­niej była tego sa­mego zda­nia. – Zdą­żysz na­cho­dzić się po mie­ście. I zjedz coś wresz­cie – do­dała z przy­ganą, bo z ta­le­rza młod­szej córki pra­wie nic nie ubyło.

– Ileż można od­po­czy­wać, pro­szę mamy? – He­lena wbiła w ro­dzi­cielkę bła­galny wzrok. – Poza tym... mu­szę in­te­re­so­wać się spra­wami ro­dziny, Te­nia ma za dużo na gło­wie.

Po­wrót do War­szawy był chyba do­brą de­cy­zją: chora, pierw­szy raz od wielu mie­sięcy, wy­raź­nie so­bie cze­goś za­ży­czyła. Do tej pory za­cho­wy­wała się tak, jakby nie za­uwa­żała ota­cza­ją­cego ją świata, a wszyst­kie ży­ciowe czyn­no­ści wy­ko­ny­wała bez­wied­nie.

– Te­nia so­bie po­ra­dzi – fuk­nęła matka, ale jej wzrok nieco zła­god­niał. – Ty nie po­win­naś na­wet my­śleć o ta­kich spra­wach.

– Może mały spa­cer nie za­szko­dzi? – Le­on­tyna, ucie­szona na­głym oży­wie­niem sio­stry, pu­ściła mimo uszu uwagę matki. – Zwłasz­cza że po­goda taka piękna.

– Do­brze, idź­cie obie – wes­tchnęła pani Ame­lia. – Tylko za­bierz­cie Pe­la­gię.

– Pro­szę mamy, mam dwa­dzie­ścia cztery lata.

– Do­prawdy nie masz czym się chwa­lić.

– Mam dwa­dzie­ścia cztery lata – po­wtó­rzyła Le­on­tyna. – Je­stem już w od­po­wied­nim wieku, aby za­opie­ko­wać się sio­strą. Hela, masz być za­raz go­towa, ina­czej ni­g­dzie nie je­dziesz!

Nie mi­nął na­wet kwa­drans, gdy obie panny Ra­pac­kie, osło­nięte ka­pe­lu­szami i pa­ra­sol­kami, wy­szły z domu i za­jęły miej­sca w do­rożce spro­wa­dzo­nej przez po­ko­jówkę.

Ma­jowy dzień był wy­jąt­kowo cie­pły. Słabe po­rywy wia­tru przy­no­siły ze sobą zna­jome i nie­zbyt przy­jemne wo­nie mia­sta: na szczę­ście nie było jesz­cze upa­łów, więc dało się swo­bod­nie od­dy­chać.

Le­on­tyna po­pa­trzyła na im­po­nu­jące ka­mie­nice, które w ciągu ostat­nich lat wy­ro­sły przy Mar­szał­kow­skiej i uświa­do­miła so­bie, że ogrom­nie stę­sk­niła się za War­szawą. Do­brze, że wró­ciły. I tak kie­dyś mu­siały zmie­rzyć się z prze­szło­ścią.

Fia­kier skrę­cił w Świę­to­krzy­ską, a po kilku mi­nu­tach wy­je­chał na Kra­kow­skie Przed­mie­ście tęt­niące swym zwy­kłym ner­wo­wym ryt­mem. Ele­ganc­kie damy prze­cha­dzały się w to­wa­rzy­stwie dżen­tel­me­nów, pen­sjo­narki spie­szyły do szkoły pod opieką po­ko­jó­wek. Do­rożki i tram­waje wio­zły lu­dzi za­ję­tych swo­imi spra­wami. Wszystko było tak roz­czu­la­jąco zna­jome – Le­on­tyna nie miała wąt­pli­wo­ści, że znowu zna­la­zła się w domu.

Wje­chali w Se­na­tor­ską, a po­tem w Mio­dową i wresz­cie za­trzy­mali się nie­opo­dal sądu, przed bramą ka­mie­nicy, w któ­rej mie­ściła się kan­ce­la­ria me­ce­nasa Pasz­kie­wi­cza. Le­on­tyna za­pła­ciła woź­nicy i po­mo­gła sio­strze wy­siąść z po­jazdu.

– Nie­źle mu się po­wo­dzi. – He­lena po­pra­wiła ka­pe­lusz i uważ­nie przyj­rzała się ozdob­nej bra­mie bu­dynku.

– Jest wzię­tym ad­wo­ka­tem. Oj­ciec chyba sporo go na­uczył.

We­szły na wy­ło­żoną mar­mu­rami klatkę scho­dową i wolno wspięły się na pię­tro. Le­on­tyna pchnęła drzwi ozdo­bione mo­siężną ta­bliczką i pierw­sza we­szła do ele­ganc­kiej po­cze­kalni. Pod oknem wy­cho­dzą­cym na Mio­dową, za za­wa­lo­nym pa­pie­rami biur­kiem, urzę­do­wał pu­co­ło­waty kan­ce­li­sta. Na wi­dok dam po­rzu­cił grze­ba­nie w do­ku­men­tach i ze­rwał się na równe nogi.

– Dzień do­bry – przy­wi­tała się panna Ra­packa. – Je­stem umó­wiona z me­ce­na­sem Pasz­kie­wi­czem. Na je­de­na­stą go­dzinę.

– Me­ce­nas ma jesz­cze spo­tka­nie – od­parł uprzej­mie młody czło­wiek. – Ze­chcą pa­nie spo­cząć, za­raz po­wi­nien skoń­czyć.

Spo­tka­nie mu­siało do­ty­czyć ja­kiejś waż­nej sprawy, bo z ga­bi­netu do­cho­dziły od­głosy ner­wo­wej wy­miany zdań – na­gle ja­kiś męż­czy­zna huk­nął tu­bal­nie i po ro­syj­sku:

– Zrób pan coś! Ile można cze­kać?!

Drzwi otwo­rzyły się z ta­kim im­pe­tem, że klamka odłu­pała ka­wa­łek tynku ze ściany. W progu ga­bi­netu sta­nął ro­sły ofi­cer hu­za­rów, cały czer­wony na twa­rzy. Na wi­dok wy­stra­szo­nych ko­biet opa­no­wał się bły­ska­wicz­nie.

– Panna Ra­packa? I panna He­lena? – ucie­szył się Pasz­kie­wicz, który wy­chy­nął zza ple­ców swo­jego krew­kiego go­ścia. – Mam na­dzieję, że nie cze­kały pa­nie zbyt długo?

– Ra­packa? Le­on­tyna Wik­to­rowna? To pani?!

– Czy my się znamy? – od­parła z wa­ha­niem po ro­syj­sku, przy­glą­da­jąc się ja­sno­wło­semu hu­za­rowi. Miała mgli­ste wra­że­nie, że kie­dyś go spo­tkała.

– Po­rucz­nik Mi­chaił Ju­ri­je­wicz Ka­łu­gin – przed­sta­wił się, dziar­sko strze­la­jąc ob­ca­sami. – Przy­ja­ciel Saszki Wo­ro­nina.

A więc to był ten ko­lega ofi­cer, który kie­dyś za­cze­pił ją na ulicy i o któ­rym kil­ka­krot­nie wspo­mi­nał Alek­san­der.

– Po­rucz­nik wła­śnie wy­cho­dzi – po­wie­dział uspo­ka­ja­jąco ad­wo­kat.

Ka­łu­gin nie wy­glą­dał jed­nak na ko­goś, kto do­kądś się wy­biera. Stał przy drzwiach ga­bi­netu i wciąż wbi­jał w nią wzrok. Le­on­tyna za­czy­nała się nie­po­koić, gdyż ta­kie dziwne spo­tka­nia nie wró­żyły ni­czego do­brego.

– Sły­szała pani, co się stało? Dla­tego pani wró­ciła? – za­py­tał wresz­cie po­rucz­nik z na­dzieją w gło­sie.

– Nie mam po­ję­cia, o czym pan mówi.

– W ta­kim ra­zie wy­ja­śnię. – Uprzej­mym ge­stem za­pro­sił ją do ga­bi­netu. Za­sko­czona Le­on­tyna po­słusz­nie we­szła do środka.

– Pan so­bie po­zwala na zbyt wiele – upo­mniał Ka­łu­gina Pasz­kie­wicz. – Panna Ra­packa nie ma nic wspól­nego z tą sprawą.

– Wręcz prze­ciw­nie!

Le­on­tyna chciała wtrą­cić się do roz­mowy, ale mu­siała naj­pierw za­jąć się sio­strą, która wśli­zgnęła się za nią do po­koju. Cóż, wy­star­czyło za­le­d­wie kilka dni w War­sza­wie, aby He­lena przy­po­mniała so­bie, że naj­bar­dziej ze wszyst­kiego in­te­re­sują ją ta­jem­nice bliź­nich. W tym przed­sta­wie­niu nie po­winna jed­nak brać udziału.

– Moja droga, bar­dzo pro­szę, za­cze­kaj w kan­ce­la­rii.

Hel­cia nie ru­szyła się na­wet na krok.

– Wię­cej nie będę cię pro­sić – po­wie­działa Le­on­tyna.

Młod­sza panna Ra­packa wes­tchnęła z re­zy­gna­cją i nie­chęt­nie opu­ściła ga­bi­net. A kiedy za­mknęły się za nią drzwi, po­rucz­nik rzu­cił ner­wowo:

– Aresz­to­wali Saszkę.

– Sły­sza­łam plotki. – Le­on­tyna z ulgą opa­dła na krze­sło, bo ze zde­ner­wo­wa­nia nogi się pod nią ugi­nały. – Do­syć dra­styczne.

– On tego nie zro­bił! Przy­się­gam na Świętą Prze­czy­stą. Nie za­bił tej dziew­czyny! Wie­rzy mi pani?

Nie wie­działa, co od­po­wie­dzieć. Pół­tora roku temu sama za­kli­na­łaby się na wszyst­kich świę­tych, że Wo­ro­nin nie jest zdolny do pod­ło­ści, a co do­piero do zbrodni, ale te­raz nie była tego taka pewna. Moż­liwe, że wcale go nie znała. Że po raz drugi w ży­ciu po­peł­niła ten sam błąd: zbyt wiele so­bie wy­obra­ziła, igno­ru­jąc fakty.

– Po­może mu pani? – Ka­łu­gin świ­dro­wał ją wzro­kiem.

– Co mia­ła­bym niby zro­bić? – za­py­tała zimno. – Bo chyba nie za­pła­cić ad­wo­kata?

– Me­ce­nasa biorę na sie­bie. – Od­ru­chowo zer­k­nął na Pasz­kie­wi­cza.

– Nikt nie musi mi pła­cić – oświad­czył po­spiesz­nie praw­nik. – Sza­nuję Wo­ro­nina i będę bro­nił go za darmo. Je­śli tylko po­zwoli.

– A więc pan wie­rzy, że Saszka jest nie­winny – ucie­szył się po­rucz­nik. – To zrób pan coś wresz­cie!

– Mó­wię trzeci raz, że Alek­san­der Ni­ki­tycz prze­gnał mnie precz.

– Sły­szy pani? – Ka­łu­gin roz­ło­żył bez­rad­nie ręce. – Ten wa­riat cał­kiem osza­lał. Dla­tego trzeba wszystko wy­ja­śnić.

– Od tego jest sę­dzia śled­czy – przy­po­mniała mu ostroż­nie Le­on­tyna. – I po­li­cja.

– Sę­dzia, niech go koń kop­nie, uważa, że zła­pał win­nego! A Saszka nie za­prze­cza.

– Ani nie po­twier­dza – wtrą­cił się Pasz­kie­wicz. – Przy­naj­mniej na ra­zie. W ogóle nie­wiele mówi.

– Ktoś musi wbić mu do łba tro­chę ro­zumu. – Po­rucz­nik znowu spoj­rzał na Le­on­tynę. – Naj­le­piej pani!

– Pan żar­tuje? Mia­ła­bym ry­zy­ko­wać...

– Czemu nie? On dla pani ry­zy­ko­wał wszystko.

– Co za bzdura! – żach­nęła się. – W spra­wie mo­jego ojca nie zro­bił nic! Cho­ciaż obie­cał.

– Zro­bił, co mógł – za­pew­nił ją żar­li­wie Ka­łu­gin. – A na­wet wię­cej! O mało nie wy­le­ciał przez pa­nią z po­li­cji.

– Za­raz, za­raz! – Le­on­tyna się za­wa­hała. – Nie zła­pał za­bójcy, śledz­two umo­rzono.

– A jak pani my­śli, kto zna­lazł wa­sze...

– Ka­łu­gin! – Pasz­kie­wicz w jed­nej chwili stra­cił całe opa­no­wa­nie. – Pan się za­po­mina! Wo­ro­nin za­bro­nił!

– ...kto zna­lazł wa­sze pie­nią­dze? – Po­rucz­nik nie za­mie­rzał przej­mo­wać się pro­te­stami ad­wo­kata.

– Bzdura! – Le­on­tyna ze­rwała się na równe nogi. – Pre­zes Kro­nen­berg za­rzą­dził kon­trolę. Urzęd­nik przez po­myłkę...

– Dziecko nie uwie­rzy, że Kro­nen­berg miał ba­ła­gan w banku.

– Kła­mie pan!

– Nie mu­szę. Me­ce­nas po­wie do­kład­nie to samo.

– To prawda?! – Chwy­ciła Pasz­kie­wi­cza za rę­kaw. – Czy to prawda?

– Tak. – Ad­wo­kat choć wy­trą­cony z rów­no­wagi nie­ocze­ki­wa­nym ob­ro­tem spraw, nie za­mie­rzał za­prze­czać. – Ale nie po­wiem nic wię­cej.

Le­on­tyna przy­mknęła oczy: czuła, że za­raz ze­mdleje.

Od dawna uwa­żała, że to mało praw­do­po­dobne, aby za znik­nię­cie pie­nię­dzy od­po­wia­dał nie­uważny urzęd­nik, który po po­now­nej wpła­cie za­księ­go­wał je na nie­wła­ści­wym kon­cie – prze­cież oj­ciec nie po to sprze­dał pa­piery war­to­ściowe, wziął po­życzkę i wy­niósł z banku sto ty­sięcy ru­bli, aby za­raz od­da­wać pra­wie całą kwotę. Wo­lała jed­nak nie do­cie­kać prawdy. Przy­jęła za do­brą mo­netę wy­ja­śnie­nia, któ­rymi wraz z prze­pro­si­nami oso­bi­ście ura­czył ją Kro­nen­berg. Po­zwa­lały wie­rzyć, że wy­stępny ro­dzi­ciel przej­mo­wał się jed­nak lo­sem żony i dzieci. A tej wiary po­trze­bo­wały wszyst­kie trzy, aby móc prze­trwać ko­lejną ro­dzinną tra­ge­dię i nie po­stra­dać zmy­słów.

W tej chwili Le­on­tyna otrzy­mała po­twier­dze­nie, że jej po­dej­rze­nia były słuszne: za­trosz­czył się o nią nie oj­ciec, tylko obcy męż­czy­zna. Po­li­cjant.

Ro­sja­nin.

– Nie ob­cho­dzi mnie, jak zna­la­zły się pie­nią­dze. – Splo­tła ręce w obron­nym ge­ście.

– A Saszka? – Ka­łu­gin spoj­rzał jej pro­sto w oczy. – Też pani nie ob­cho­dzi? Nic a nic?

Wy­trzy­mała jego wzrok i prze­cząco po­krę­ciła głową. Po­rucz­nik ode­tchnął gło­śno, a po­tem rzu­cił z roz­pa­czą w gło­sie:

– Nie wiem, co on w pani zo­ba­czył!

Od­wró­cił się na pię­cie i wy­szedł z ga­bi­netu, mocno trza­ska­jąc drzwiami.

4.

– Alek­san­drze Ni­ki­ty­czu, ma­cie go­ścia!

Wo­ro­nin prze­rwał kon­tem­plo­wa­nie za­cie­ków na su­fi­cie i ze zdzi­wie­niem spoj­rzał na Sieńkę sto­ją­cego w progu celi; za­my­ślił się tak głę­boko, że nie zwró­cił uwagi na szczęk­nię­cie zamka.

– Po­wiedz­cie me­ce­na­sowi Pasz­kie­wi­czowi, że nie chcę go wi­dzieć – rzu­cił.

– To nie ad­wo­kat. – Sieńka wy­szcze­rzył nie­kom­pletne uzę­bie­nie. – Wa­sza na­rze­czona przy­szła.

– Jaka na­rze­czona?! – Alek­san­der po­de­rwał się z pry­czy.

– Czyż­by­ście mieli kilka? – Straż­nik nie prze­sta­wał się uśmie­chać, a on, nie­ocze­ki­wa­nie i nieco wbrew so­bie, po­czuł za­cie­ka­wie­nie.

Dwa razy w ży­ciu za­mie­rzał się że­nić, ale ni­gdy nie do­tarł do etapu za­rę­czyn. Kim więc była osoba, która zdo­łała prze­ko­nać pro­wa­dzą­cego śledz­two Lan­gera, aby po­zwo­lił jej na wi­dze­nie z więź­niem? Sio­stra miesz­kała da­leko stąd, Irena uni­kała go jak ognia, a panna Le­on­tyna wy­je­chała za gra­nicę – żadna inna ze zna­nych mu ko­biet nie od­wa­ży­łaby się na taką ma­ska­radę.

– Pójdę i zo­ba­czę – oświad­czył wresz­cie.

– A jest na co po­pa­trzeć. – Sieńka mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Chyba się za­po­mi­na­cie, Gu­siew? – Po­gro­ził straż­ni­kowi pal­cem.

Straż­nik wcale nie prze­jął się re­pry­mendą, tylko wzru­szył ra­mio­nami, a po­tem ob­rzu­cił Wo­ro­nina kry­tycz­nym spoj­rze­niem.

– Jak was zo­ba­czy, uciek­nie z krzy­kiem. Taka ele­gancka da­mula.

– Otwórz­cie tu łaź­nię, to będę ład­niej­szy. – Zda­wał so­bie sprawę, że z każ­dym dniem co­raz mniej przy­po­mina cy­wi­li­zo­wa­nego czło­wieka. Na szczę­ście nie zdą­żył jesz­cze zła­pać wszy. – Idziemy.

Gu­siew otwo­rzył przed nim drzwi na całą sze­ro­kość. Chyba na­wet nie po­my­ślał o ja­kich­kol­wiek za­bez­pie­cze­niach; od pierw­szego dnia za­cho­wy­wał się tak, jakby wciąż miał do czy­nie­nia z urzęd­ni­kiem wyż­szej rangi, a nie ze zwy­kłym aresz­tan­tem.

Wo­ro­nin szyb­kim kro­kiem prze­mie­rzał zna­jome wię­zienne ko­ry­ta­rze, wresz­cie do­tarł do klatki scho­do­wej, która była tak samo brudna i za­nie­dbana jak cele, i za­czął scho­dzić na par­ter. Sieńka, po­gwiz­du­jąc fał­szy­wie, po­dą­żał za nim. Zza ścian mi­ja­nych po­miesz­czeń do­cho­dziły pod­nie­sione głosy, a na­wet pła­cze. W po­wie­trzu uno­sił się fe­tor stę­chli­zny i od­cho­dów.

Na par­te­rze po­ko­nali kilka cia­snych, byle jak oświe­tlo­nych ko­ry­ta­rzy i do­tarli do sali wi­dzeń, gdzie cze­kała wy­tworna ciem­no­włosa dama. Alek­san­der za­klął ci­cho, po­nie­waż roz­po­znał ją od razu.

5.

Jesz­cze tego ranka Le­on­tyna szcze­rze cie­szyła się na spo­tka­nie z ciotką Bu­rzyń­ską; przez kil­ka­na­ście mie­sięcy stę­sk­niła się na­wet za jej zrzę­dze­niem i zło­śli­wo­ściami. Wspo­mnie­nia jed­nak szybko zde­rzyły się z rze­czy­wi­sto­ścią i już po kilku ły­kach her­baty panna bez zdzi­wie­nia stwier­dziła, że tę­sk­nota znik­nęła jak sen złoty, a jej miej­sce za­jęło znie­cier­pli­wie­nie i iry­ta­cja. Za­miast tkwić przy stole i z uprzej­mym uśmie­chem wy­słu­chi­wać mo­no­lo­gów Okta­wii, Le­on­tyna chęt­nie wró­ci­łaby do domu i za­sta­no­wiła się nad tym, czego do­wie­działa się rano.

Ta­kie roz­wią­za­nie nie wcho­dziło, nie­stety, w grę. Wes­tchnęła więc w du­chu i po­sta­no­wiła po­świę­cić wię­cej uwagi żo­nie Ja­nu­sza. Fe­li­cja była drobną, pełną wdzięku bru­netką. Panna Ra­packa do­sko­nale pa­mię­tała ją z pen­sji, choć szwa­gierka uczęsz­czała na niż­sze kursy. Obec­nie nie wy­glą­dała tak ład­nie jak za szkol­nych cza­sów; miała pod­krą­żone oczy i na­puch­niętą twarz. Do­le­gli­wo­ści za­awan­so­wa­nej ciąży da­wały się jej mocno we znaki. Pew­nie wo­la­łaby od­po­cząć, niż brać udział w ro­dzin­nej her­batce, ale świe­kra naj­wy­raź­niej nie dała jej wy­boru.

Okta­wia tym­cza­sem za­koń­czyła opo­wieść o ostat­nich wy­da­rze­niach ro­dzin­nych i kiedy zła­pała od­dech, przy­po­mniała so­bie o dawno nie­wi­dzia­nych sio­strze­ni­cach. Pod­nio­sła do oczu lor­gnon i zlu­stro­wała uważ­nie obie panny.

– Hel­ciu, na­prawdę pięk­nie wy­glą­dasz – stwier­dziła ze zdzi­wie­niem.

– Jest blada ni­czym śmierć na cho­rą­gwi – od­po­wie­działa chłodno matka, która z ja­kie­goś po­wodu nie wy­da­wała się uszczę­śli­wiona spo­tka­niem z sio­strą.

– Ale dzięki temu taka in­te­re­su­jąca. Zrobi kon­kietę, kiedy za­cznie by­wać w to­wa­rzy­stwie.

– To­wa­rzy­stwo musi za­cze­kać. Jak za­koń­czy na­ukę, wtedy przyj­dzie pora na kon­kiety.

– Oby nie było za późno. Ty w jej wieku mia­łaś już dziecko, a jedna stara panna w ro­dzi­nie wy­star­czy. – Ciotka spoj­rzała z dez­apro­batą na Le­on­tynę.

– Te­nia, gdyby chciała, pięć razy wy­szłaby za mąż! – obu­rzyła się He­lenka. – Opie­kuje się nami i nie ma czasu...

– Te­nia zmar­no­wała so­bie ży­cie na wła­sne ży­cze­nie – prze­rwała jej ciotka. – Panny, które nad­mier­nie gry­ma­szą, prze­waż­nie zo­stają na lo­dzie. Pa­mię­taj o tym, moje dziecko.

– Te­nia, je­śli ze­chce, za­raz znaj­dzie so­bie męża.

– Twoją sio­strą mogą za­in­te­re­so­wać się tylko wdowcy. Ża­den ka­wa­ler nie weź­mie so­bie żony w ta­kim wieku!

– Taki wiek ma pewne za­lety. – Le­on­tyna miała dość tego, że ciotka igno­ruje jej obec­ność. – Wresz­cie mogę wyjść sama z domu. Albo po­za­ła­twiać sprawy w banku.

– Te­niu, ty na­prawdę... – Okta­wia pod­nio­sła dłoń do piersi i spoj­rzała ze zgrozą naj­pierw na dziew­czynę, a po­tem na jej matkę. – Sły­sza­łam plotki, ale nie są­dzi­łam... Ona na­prawdę zaj­muje się wa­szymi pie­niędzmi?! Prze­cież Ksa­wery pro­po­no­wał po­moc. Ja­nusz też mógłby... Za­rzą­dza­nie ma­jąt­kiem to za­ję­cie dla męż­czy­zny, a nie dla mło­dej ko­biety!

– O ile pa­mięć mnie nie myli, przed chwilą na­zwa­łaś ją starą panną – przy­po­mniała sio­strze pani Ame­lia. – Bądź więc uprzejma się zde­cy­do­wać.

Matka, która po kom­bi­na­cjach zmar­łego męża i pre­zesa Kro­nen­berga uznała, że w spra­wach fi­nan­so­wych nie za­ufa już żad­nemu męż­czyź­nie, po­cząt­kowo sama za­mie­rzała za­jąć się wszyst­kim, ale oka­zało się to zbyt mę­czące i skom­pli­ko­wane, więc obo­wią­zek szybko spadł na zu­peł­nie do tego nie­przy­go­to­waną Le­on­tynę. Dziew­czyna nie miała wyj­ścia – za­ci­snęła zęby i na­tych­miast za­częła się do­kształ­cać. Wbrew jej oba­wom kwe­stie eko­no­miczne oka­zały się cał­kiem cie­kawe i szybko wcho­dziły do głowy.

– Ona na­prawdę zmar­nuje so­bie ży­cie. – Ciotka wy­glą­dała, jakby miała za­raz ze­mdleć. – Naj­pierw za­daje się z byle kim, a po­tem zaj­muje, czym nie po­winna. A ty na to po­zwa­lasz, za­miast wy­dać ją za mąż.

Matka sap­nęła zło­wrogo i już miała się ode­zwać, ale nie zdą­żyła, bo wy­prze­dziła ją Le­on­tyna, która wy­trzy­ma­łaby atak na sie­bie, ale nie mo­gła zdzier­żyć, że ciotka ob­raża więź­nia Cy­ta­deli i ze­słańca.

– Ignacy... – za­częła.

– Nie cho­dzi o Osiń­skiego! – prze­rwała jej na­tych­miast ciotka. – Ten so­cja­li­sta to na­wet ro­man­tyczna hi­sto­ria. Mó­wię o tam­tym Mo­skalu! Jak mo­głaś tak się z nim spo­ufa­lić? Nie dość, że po­li­cyjny hy­cel, to jesz­cze z mar­nej ro­dziny. Ima­gi­nuj so­bie – Okta­wia spoj­rzała na sio­strę – że jego oj­ciec ma w Mo­skwie sklep ko­lo­nialny. Sklep ko­lo­nialny!

Panna na­gle po­ża­ło­wała, że nie wy­pada wstać i de­mon­stra­cyj­nie odejść od stołu.

– Ja­nusz na­opo­wia­dał ci bzdur – wtrą­ciła się znie­cier­pli­wiona pani Ame­lia. – Przy­kre, że nie umiał przy­jąć re­kuzy z god­no­ścią.

Fe­li­cja, do tej pory w mil­cze­niu przy­słu­chu­jąca się dys­ku­sji, wes­tchnęła i po­ło­żyła dłoń na brzu­chu. Wy­glą­dała, jakby za­raz miała się roz­pła­kać. Szybko spu­ściła głowę. Ciotka, która za­mie­rzała wła­śnie coś po­wie­dzieć, za­mknęła usta. Le­on­tyna zaś uświa­do­miła so­bie, że młoda żona ko­cha Ja­nu­sza. Miała na­dzieję, że ku­zyn po­trafi to do­ce­nić.

6.

– Co tu, do czorta, ro­bisz?! – za­py­tał Alek­san­der, kiedy prze­szło mu naj­więk­sze zdu­mie­nie.

– Li­czy­łam na ser­decz­niej­sze po­wi­ta­nie. – Ta­tiana Fio­do­rowna Kry­łowa, znana śpie­waczka tu­dzież nie­do­szła na­rze­czona nu­mer je­den, wdzięcz­nym ru­chem od­rzu­ciła wo­alkę i po­słała mu za­lotne spoj­rze­nie. Otwo­rzył usta, ale nie zdo­łał się ode­zwać, na­gle oszo­ło­miony jej urodą; przez sie­dem lat pra­wie za­po­mniał, jaka to pięk­ność.

– Nie tę­sk­ni­łem – rzu­cił w końcu, zi­ry­to­wany wła­sną sła­bo­ścią. Nie po­wi­nien za­po­mi­nać, ile kosz­to­wała go mi­łość do tej ko­biety. – I nie chcę roz­ma­wiać. Gu­siew, idziemy! – Od­wró­cił się w stronę drzwi, ale straż­nika nie było: wy­szedł z sali i zo­sta­wił ich sa­mych. Do­prawdy, ładne po­rządki mieli w tym wię­zie­niu, po­wi­nien zło­żyć skargę.

– Sa­sza, za­cze­kaj! – Chwy­ciła go za rękę.

Ode­tchnął. Nie­gdyś naj­lżej­szy jej do­tyk bu­rzył w nim krew, ale te­raz czuł tylko zwy­czajne cie­pło.

– Wy­słu­chaj mnie – po­wtó­rzyła bła­gal­nie. Przy­su­nęła się bli­żej i za­rzu­ciła mu ra­miona na szyję. Owio­nął go zna­jomy za­pach per­fum; gdyby za­mknął oczy, mógłby za­po­mnieć o wię­zie­niu i znowu zna­leźć się w Mo­skwie, w woj­sku. W domu.

Na szczę­ście szybko oprzy­tom­niał.

– Po co przy­szłaś? – za­py­tał z iry­ta­cją. I po­my­śleć, że sie­dem lat temu klę­czałby u jej stóp i bła­gał choćby o kop­niaka.

– Zmie­ni­łeś się.

– Bo sie­dzę tu szó­sty dzień. Za­ro­słem jak zbój.

– Zmęż­nia­łeś. – Nie spusz­czała z niego wzroku. – Nie je­steś już taki...

– Jaki? – Wy­plą­tał się wresz­cie z jej ob­jęć. – Głupi?

– De­li­katny.

– Gdy­byś jesz­cze nie wie­działa, oskar­żają mnie o za­bi­cie ko­chanki.

– Nie wie­rzę. – Po­krę­ciła głową. – By­łeś naj­po­rząd­niej­szym męż­czy­zną, ja­kiego spo­tka­łam w ży­ciu.

– I dla­tego po­sła­łaś mnie do czorta?

Wes­tchnęła, ale nie wy­glą­dała na obu­rzoną jego gru­biań­stwem.

– Nie­dawno wró­ci­łam z Pa­ryża i szu­ka­łam cię, Sa­sza. W Mo­skwie, po­tem w Pe­ters­burgu. Wresz­cie do­wie­dzia­łam się, że je­steś w War­sza­wie.

– I przy­je­cha­łaś spe­cjal­nie, żeby się ze mną spo­tkać? – za­py­tał kpiąco.

– Sko­rzy­sta­łam z za­pro­sze­nia pre­zesa tu­tej­szych te­atrów i pod­pi­sa­łam kon­trakt z operą. Będę wy­stę­po­wać przez cały mie­siąc. Ale masz ra­cję, zro­bi­łam to, żeby się z tobą spo­tkać.

– Dla­czego?

– Ko­cham cię.

Nie wy­trzy­mał, par­sk­nął gorz­kim śmie­chem.

– Nie wie­rzysz mi – wes­tchnęła ze smut­kiem i na­gle jakby się skur­czyła. – Ale to prawda.

– Kiedy wi­dzie­li­śmy się po­przed­nim ra­zem, mó­wi­łaś coś in­nego. Za­raz, jak to było...? Że przez smar­ka­cza bez gro­sza nie zmar­nu­jesz so­bie ani ży­cia, ani ka­riery?

– Sa­sza, by­łam młoda. – Znowu chwy­ciła go za rękę. – I głu­pia. My­li­łam się. Te­raz wiem, że chcę tylko cie­bie. Za­wsze chcia­łam.

Wo­ro­nin w mil­cze­niu po­krę­cił głową. Może i po­tra­fiła do­sko­nale śpie­wać, ale ak­torką była na­der mierną.

7.

– O czym my­ślisz?

Le­on­tyna od­wró­ciła się od okna, przy któ­rym spę­dziła ostat­nie kil­ka­na­ście mi­nut. Od­kąd wró­ciła z kan­ce­la­rii Pasz­kie­wi­cza, nie mo­gła po­zbie­rać my­śli.

– Cho­dzi o pana Alek­san­dra, prawda? – He­lena sta­ran­nie za­mknęła za sobą drzwi.

W pierw­szej chwili chciała skła­mać, ale zda­wała so­bie sprawę, że w kwe­stii Wo­ro­nina nie oszuka by­strej nad wiek dziew­czyny. Stać ją było tylko na lek­kie ski­nie­nie głową.

– Tę­sk­nisz za nim? – Hela oparła się o pa­ra­pet i swoim zwy­cza­jem spoj­rzała jej pro­sto w oczy.

Śmierć ojca za­po­cząt­ko­wała naj­gor­szy okres w ży­ciu Le­on­tyny. Mu­siała zma­gać się nie tylko z bó­lem straty, ale też po­czu­ciem, że naj­bliż­szy czło­wiek za­cho­wy­wał się ha­nieb­nie i przez to spro­wa­dził nie­szczę­ście na całą ro­dzinę. Na do­da­tek ze swoją roz­pa­czą i stra­chem zo­stała sama. Nic więc dziw­nego, że stra­ciła głowę dla mi­łego i – co tu kryć – przy­stoj­nego męż­czy­zny, który obie­cał zna­leźć mor­dercę i wy­rów­nać ra­chunki. Do tego, jako je­dyny, zda­wał się ro­zu­mieć jej roz­terki. A na­wet twier­dził, że ją po­ko­chał.

Wie­rzyła w jego szcze­rość. I choć ro­zu­miała nie­sto­sow­ność tej re­la­cji, nie miała siły z niej zre­zy­gno­wać. Wciąż znaj­do­wała nowe pre­tek­sty, aby spo­tkać się z Wo­ro­ni­nem i w końcu na­brała prze­ko­na­nia, że tylko wy­jazd na Sy­be­rię z ów­cze­snym na­rze­czo­nym, któ­remu gro­ziła ka­torga, zdoła de­fi­ni­tyw­nie za­koń­czyć tę zna­jo­mość. Wsty­dziła się przy­znać, ale kiedy Ignacy ze­rwał za­rę­czyny, po­my­ślała, że prze­wrotny los naj­wy­raź­niej sprzyja jej i Alek­san­drowi.

Po­my­liła się.

Po sa­mo­bój­czej śmierci Lu­dwika roz­pę­tało się pie­kło. Żan­darmi, wście­kli, że po­dej­rzany wy­mknął się im w ostat­niej chwili, pró­bo­wali wy­do­być coś z niej, z matki, z Pe­la­gii, nie zo­sta­wili w spo­koju na­wet cho­rej z roz­pa­czy He­leny. Le­on­tyna przez kilka dni na­prawdę ży­wiła obawę, że wszyst­kie cztery skoń­czą w ja­kiejś za­bi­tej de­skami wsi na Sy­be­rii.

Na szczę­ście wuj Le­wiń­ski tym ra­zem sta­nął na wy­so­ko­ści za­da­nia. Wziął do po­mocy praw­nika Bu­rzyń­skich, me­ce­nasa Roz­toc­kiego oraz Pasz­kie­wi­cza i zdo­łał prze­ko­nać sa­mego szefa żan­dar­me­rii, że pa­nie Ra­pac­kie są czy­ste jak łza. Po­tem jesz­cze wy­jed­nał dla nich zgodę na wy­jazd za gra­nicę.

Pierw­sze mie­siące w Szwaj­ca­rii dały się Le­on­ty­nie ogrom­nie we znaki i na­wet my­ślała, że nie zdoła ich prze­trwać o zdro­wych zmy­słach. Ża­łoba po ojcu, tłu­miona przez ty­go­dnie ze względu na do­bro wszyst­kich do­koła, ude­rzyła w nią ze zdwo­joną siłą. Do tego do­ło­żył się szok wy­wo­łany gwał­towną śmier­cią brata i obawa o ży­cie, a po­tem zdro­wie He­leny. A także o matkę, która prak­tycz­nie nie roz­sta­wała się z lau­da­num. Któ­re­goś dnia Le­on­tyna zna­la­zła w jej szafce na­wet am­pułki z mor­finą; nie zwa­ża­jąc na krzyki i pro­te­sty ro­dzi­cielki, wy­rzu­ciła wszyst­kie do śmiet­nika. Kiedy przed laty szy­ko­wała się do stu­diów me­dycz­nych, czy­tała, czym mogą skoń­czyć się eks­pe­ry­menty z tym le­kar­stwem.

Na do­da­tek mu­siała uczyć się za­rzą­dza­nia pie­niędzmi. Wie­czo­rem pa­dała więc bez sił na łóżko, ale prze­waż­nie nie mo­gła za­snąć. My­ślała wtedy o Alek­san­drze. Za­sta­na­wiała się, gdzie jest i co robi. Czy jesz­cze o niej pa­mięta? Cza­sem miała do niego żal, że ją za­wiódł, a może na­wet oszu­kał – nie­wy­klu­czone, że miał ja­kieś kon­szachty z żan­dar­me­rią. In­nym ra­zem pła­kała i gry­zła palce z tę­sk­noty, jed­no­cze­śnie nie­na­wi­dząc sa­mej sie­bie i prze­kli­na­jąc tę ka­ry­godną sła­bość.

Wresz­cie od­zy­skała nieco roz­sądku i po­sta­no­wiła, że zrobi wszystko, aby za­po­mnieć. Mo­gła mieć wąt­pli­wo­ści co do róż­nych kwe­stii, ale jed­nego nie mo­gła zmie­nić: Wo­ro­nin był Ro­sja­ni­nem, ona – Po­lką, a to roz­dzie­lało ich bez­a­pe­la­cyj­nie. Je­śli kie­dy­kol­wiek ist­niała dla nich na­dzieja na wspólne ży­cie, to śmierć Lu­dwika osta­tecz­nie ją prze­kre­śliła – ro­dzina i zna­jomi prze­nigdy nie wy­ba­czy­liby jej związku z re­pre­zen­tan­tem na­cji i wła­dzy, która przy­czy­niła się do sa­mo­bój­stwa brata. Do tego, ich zda­niem – jak to do­sad­nie okre­śliła ciotka Okta­wia – był byle kim, „po­li­cyj­nym hyc­lem”.

Le­on­tyna trzy­mała się więc kon­se­kwent­nie swo­jego po­sta­no­wie­nia i wresz­cie uznała, że Wo­ro­nin to tylko cień prze­szło­ści.

Tyle że w War­sza­wie, za­raz po po­wro­cie, ta prze­szłość ją do­pa­dła.

Naj­pierw do­wie­działa się, że Alek­san­der zo­stał oskar­żony o za­bi­cie ko­chanki, z którą zwią­zał się, kiedy ona wy­je­chała z mia­sta. Wma­wiała so­bie, że nie dba o to, w końcu mógł ro­bić, co chciał, ale jed­no­cze­śnie nie­swojo czuła się ze świa­do­mo­ścią, że tak szybko zna­lazł po­cie­sze­nie. Naj­gor­sze, że nie miała po­ję­cia, co my­śleć o jego udziale w zbrodni. Nie mie­ściło jej się w gło­wie, że mógłby skrzyw­dzić ko­bietę. I jesz­cze te od­zy­skane pie­nią­dze... Da­łaby na­prawdę wiele, aby do­wie­dzieć się, z ja­kiej dziury je wy­ko­pał. Nie wąt­piła, że wiele ry­zy­ko­wał... dla niej.

– Na­szą roz­mowę sły­chać było aż w kan­ce­la­rii? – za­py­tała z re­zy­gna­cją.

– Mu­sia­ła­bym być głu­cha jak pień, żeby nic nie sły­szeć. – He­lenka uśmiech­nęła się blado. – Przez chwilę ba­łam się, że po­rucz­nik coś ci zrobi i już mia­łam biec na ra­tu­nek.

– Nie wie­rzysz, że Wo­ro­nin za­bił tę dziew­czynę?

– Przed obia­dem po­pro­si­łam stróżkę, żeby ku­piła kilka ga­zet. Przej­rza­łam wszyst­kie i w „Ku­rie­rze Po­ran­nym” zna­la­złam in­for­ma­cję, że ofiara była ba­let­nicą. Pana Wo­ro­nina po­dobno zła­pali na go­rą­cym uczynku.

– Co to zna­czy?

– Stał nad zwło­kami. Do tego po­noć ka­te­go­rycz­nie od­ma­wia ze­znań i nie ży­czy so­bie ad­wo­kata. Tyle że... pan Wo­ro­nin jest zdolny do wielu rze­czy, szcze­gól­nie dla cie­bie. Ale nie do mor­der­stwa!

– Mie­sza­nie się w tę sprawę by­łoby sza­leń­stwem.

– Nie mie­szaj się. – Sio­stra pod­nio­sła głowę i spoj­rzała jej w twarz. – Po­proś go tylko, żeby przy­jął po­moc Pasz­kie­wi­cza.

– My­ślisz, że mnie po­słu­cha?

– Cie­bie jed­nej. Zrób to... Przy­naj­mniej do niego na­pisz.

– Hel­ciu, co bę­dzie, je­śli mama się do­wie? Albo ciotka Bu­rzyń­ska?

– To do­bry czło­wiek. – He­lena na­dal nie spusz­czała z niej upar­tego wzroku.

– Dla­czego tak ci na nim za­leży?

– Po pro­stu...

– Dla­czego?

– Nie ro­zu­miesz? Mamy wo­bec niego dług. Dla nas... Dla cie­bie za­ry­zy­ko­wał sta­no­wi­sko, a może na­wet wol­ność.

– Nie zna­lazł za­bójcy ojca. A reszta... reszta to tylko pie­nią­dze.

– Chyba żar­tu­jesz?! – żach­nęła się sio­stra. – Bez tych pie­nię­dzy nie mia­ły­by­śmy nic, na­wet wła­snego da­chu nad głową! Mama nie od­zy­ska­łaby spo­koju, a ja zdro­wia. A za­bójca... – urwała na­gle. Miała przy tym tak dziwny wy­raz twa­rzy, że Le­on­tyna po­czuła nie­po­kój: na­gle przy­szło jej do głowy, że He­lena coś przed nią ukrywa.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki