Zawierucha. Garść popiołu - Ida Żmiejewska - ebook + audiobook

Zawierucha. Garść popiołu ebook i audiobook

Żmiejewska Ida

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Porywająca opowieść o sile kobiet w czasach nieustannej niepewności…

Rok 1916. Druga wiosna Wielkiej Wojny. W Warszawie rządzą Niemcy. Łagodzą nieco przepisy i pozwalają na narodowe demonstracje, ale traktują miasto jak magazyn surowców i towarów. Bez litości łupią mieszkańców, którzy z każdym dniem cierpią coraz większą biedę. A nawet głód, gdyż mimo reglamentacji, nieustannie brakuje żywności.

Dla rodziny Kellerów nastają ciężkie czasy. Osamotniona Pola czeka na powrót sióstr. Zofia przebywa w Piotrogrodzie i mimo ciągłego zagrożenia ze strony Ochrany, dobrze sobie tam radzi. Duża w tym zasługa Witolda Tarłowskiego, na którego Kellerówna spogląda coraz łaskawszym okiem. Niestety, Julia przepadła gdzieś na wschodzie i nie daje znaku życia. Nieszczęścia nie omijają ciotki Klary, która musi zmierzyć się z demonami przeszłości. Na świat przychodzi dziecko Niny.

 

Wszystko wskazuje, że tajemnica bankructwa i śmierci Maksymiliana zostanie wkrótce wyjaśniona. Czy jednak prawda przyniesie komuś ulgę, czy sprowokuje dalsze kłopoty? I czy rodzina Kellerów zdoła przetrwać w komplecie wojenną zawieruchę? Co stało się ze Stanisławem i gdzie przepadł doktor Warliński? Czy można bezkarnie odrzucić miłość?

 

I czy to prawda, że stare grzechy rzucają długie cienie?

 

Ida Żmiejewska jak mało kto potrafi osadzić swoich bohaterów w historycznych ramach, malując pełen emocji obraz społeczeństwa i realiów epoki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 26 min

Oceny
4,7 (484 oceny)
370
84
28
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

Koniec tomu 3 a tu nic się nie wyjaśniło więc będzie 4. Super, cieszę się, a jednocześnie jestem zła ze musze czekac. Polecam serdecznie
10
Iszak8

Nie oderwiesz się od lektury

Za krótko! Trzyma poziom wcześniejszych części
10
dziamdziol

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie się czyta Wiele wątków powoduje,że jest bardzo untrygująca
10
blaszczukrenata50

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna powieść Pani Idy . Wartka akcja. Wyraziści bohaterowie. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom.
10
RazKaze

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka, nie można się oderwać. Nie mogę się doczekać następnego tomu .
10

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce©Fa­estock/Shu­ter­stock
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Ida Żmie­jew­ska, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-64-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Są ta­kie noce, kiedy świat się koń­czy.Świat od­cho­dzi i zo­sta­wia nas z roz­sze­rzo­nymi źre­ni­camii bez­rad­nie opusz­czo­nymi rę­koma.

HALINA POŚWIA­TOW­SKA

.

Ma­rzec–li­piec 1916

ROZDZIAŁ I

1.

– Nie mogę do­cze­kać się wio­sny – po­wie­działa z wes­tchnie­niem Eliza Ro­sen­feld, szczel­niej okry­wa­jąc się sza­lem z wiel­błą­dziej wełny. – Albo przy­naj­mniej ocie­ple­nia.

Za­czął się ma­rzec, ale zima nie od­pusz­czała. Braki w za­opa­trze­niu po­wo­do­wały, że na­wet za­możni miesz­kańcy Pio­tro­grodu byli zmu­szeni oszczę­dzać na opale i dla­tego w ogrom­nym miesz­ka­niu Ro­sen­fel­dów pa­no­wał rześki chłód.

– W Mo­skwie jest jesz­cze go­rzej – oświad­czyła re­dak­to­rowa Mi­cha­lina Kru­kow­ska, która kilka dni temu, w ślad za mę­żem, zje­chała nad Newę ze sta­rej sto­licy. – My­śla­łam, że tu wam ła­twiej, w końcu bli­skość dworu...

– Bli­skość dworu wy­wo­łuje tylko nie­po­koje – wy­ja­śniła z nie­chę­cią Eliza. – Zwłasz­cza od kiedy car wy­je­chał do sztabu ar­mii, a rządy zo­sta­wił żo­nie. Wszy­scy wie­dzą, że ca­ryca ślepo słu­cha Ra­spu­tina... Bóg ra­czy wie­dzieć, co z tego wy­nik­nie. Ima­gi­nuj so­bie, droga Mi­siu...

Ro­sja­nie mieli do­syć wojny i spo­wo­do­wa­nego nią ba­ła­ganu. Ich gniew ob­ra­cał się prze­ciwko ca­rowi, który zu­peł­nie nie ra­dził so­bie z sy­tu­acją. Do tego plotki o be­ze­ceń­stwach wy­pra­wia­nych przez „świę­tego starca”, jego bez­czel­no­ści i za­śle­pie­niu ce­sa­rzo­wej Alek­san­dry Fio­do­rowny roz­cho­dziły się po mie­ście lo­tem bły­ska­wicy, więc Ka­ro­lina Wa­is­sowa do­sko­nale wie­działa, ja­kimi opo­wie­ściami jej bra­towa Eliza za­mie­rza ura­czyć dawno nie­wi­dzianą przy­ja­ciółkę. Sama nie za­mie­rzała wy­słu­chi­wać tego po raz setny, więc upiła łyk go­rą­cej her­baty, umo­ściła się wy­god­niej w fo­telu i za­to­nęła w nie­we­so­łych roz­my­śla­niach.

Od wielu mie­sięcy nie miała żad­nych wie­ści o mężu, który zo­stał w War­sza­wie. Jesz­cze w lipcu ze­szłego roku pod­czas naj­więk­szej fali ewa­ku­acji przed spo­dzie­wa­nym wej­ściem Niem­ców, Hen­ryk Wa­iss, na­mó­wiony przez ro­syj­skich zna­jo­mych, wy­słał żonę i dwu­na­sto­let­nią córkę do Pio­tro­grodu. Wcze­śniej, kiedy pro­fe­sor wy­kła­dał na tu­tej­szym uni­wer­sy­te­cie, mał­żon­ko­wie by­wali w sto­licy bar­dzo czę­sto, a na stałe miesz­kał tu Ja­kub Ro­sen­feld, brat Ka­ro­liny, więc de­cy­zja wy­da­wała się ze wszech miar roz­sądna. Wa­iss, za­trzy­many przez za­wo­dowe obo­wiązki, miał przy­być nieco póź­niej, tyle że nie zdą­żył; ar­mia kaj­zera po­su­wała się bar­dzo szybko i sta­nęła do­piero hen za Bu­giem i Nie­mnem, od­ci­na­jąc zie­mie Kraju Nad­wi­ślań­skiego od Ro­sji tak sku­tecz­nie, że nie da­wało się prze­słać na­wet ko­re­spon­den­cji. O po­wro­cie do War­szawy nie mo­gło być mowy.

– Ka­rol­ciu? – Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­łał ją lekko znie­cier­pli­wiony głos bra­to­wej. – Uwa­żasz, że to zły po­mysł?

„Czyż­bym za­snęła?” Pro­fe­so­rowa wy­pro­sto­wała się szybko, spoj­rzała na Elizę z za­kło­po­ta­niem, po czym od­parła dy­plo­ma­tycz­nie:

– Moja droga, ni­gdy nie mie­wasz złych po­my­słów.

Mo­gła po­zwo­lić so­bie na ta­kie ry­zyko, po­nie­waż wie­działa z do­świad­cze­nia, że go­spo­dyni – nie­za­leż­nie od zda­nia in­nych – i tak zrobi to, co sama uzna za słuszne. Inna sprawa, że Ka­ro­lina, gosz­cząc od dnia przy­jazdu w domu brata, za nic w świe­cie nie chcia­łaby ob­ra­zić jego żony.

– W ta­kim ra­zie po­sta­no­wione. Urzą­dzamy przy­ję­cie ostat­kowe. Jak co roku.

– Nie je­stem pewna, czy wy­pada – wes­tchnęła Mi­sia, która wiecz­nie przej­mo­wała się cu­dzymi opi­niami. – Mamy ta­kie cięż­kie czasy. Le­piej oszczę­dzać, bo nie wia­domo, co się wy­da­rzy za kilka dni.

– Co ma być, to i tak bę­dzie – od­parła fi­lo­zo­ficz­nie Eliza, się­ga­jąc po kru­che cia­steczko. – A ba­wić się trzeba, żeby na chwilę za­po­mnieć o kło­po­tach. Mamy oszczęd­no­ści, je­dze­nia na ra­zie nie bra­kuje i Ma­sza na pewno wy­cza­ruje coś pysz­nego. Za­pro­simy...

Nie zdą­żyła do­koń­czyć, bo aku­rat skrzyp­nęły drzwi i do po­koju wszedł pan domu.

– Do­bry wie­czór. – Ukło­nił się uprzej­mie sio­strze i Kru­kow­skiej, a po­tem uści­skał żonę, która na jego wi­dok na­tych­miast ze­rwała się z fo­tela.

– Je­steś głodny? Każę wcze­śniej po­dać ko­la­cję.

– Nie trzeba, za­cze­kam. Ale chęt­nie na­piję się her­baty. – Ja­kub przy­su­nął so­bie krze­sło i usiadł obok Ka­ro­liny, a Eliza po­de­szła do sa­mo­wara, aby przy­go­to­wać na­par.

Wa­is­sowa z nie­po­ko­jem przy­glą­dała się bratu, który z każ­dym dniem spra­wiał wra­że­nie co­raz bar­dziej zmę­czo­nego i przy­tło­czo­nego trud­no­ściami, z ja­kimi bo­ry­kał się w banku. Nie­chęt­nie o tym opo­wia­dał, ale sio­stra była od niego star­sza o pięć lat i do­sko­nale go znała.

– Jak spę­dzi­ły­ście dzień, moje dro­gie?

– Po­my­śla­ły­śmy, że by­łoby miło urzą­dzić przy­ję­cie ostat­kowe – oświe­ciła go żona, sta­wia­jąc na stole szklankę z her­batą i przy­su­wa­jąc spodeczki z mio­dem oraz pla­ster­kami cy­tryny. – Tu­szę, mój drogi, że nie masz nic prze­ciwko temu? – Za­mru­gała ko­kie­te­ryj­nie.

Ka­ro­lina z tru­dem po­wstrzy­mała śmiech. Bra­towa była za­iste nie­po­prawna; od dnia ślubu utrzy­my­wała Ja­kuba w prze­ko­na­niu, że to on rzą­dzi w domu, ale i tak za­wsze ro­biła, co chciała. Inna sprawa, że Ro­sen­fel­do­wie sta­no­wili wy­jąt­kowo do­brane sta­dło. Pro­fe­so­rowa, co prawda, nie na­rze­kała na wła­sne, ale też była ze sobą szczera – sza­no­wała star­szego o dwa­dzie­ścia lat męża i była do niego szcze­rze przy­wią­zana, po­ślu­biła go jed­nak na wy­raźne ży­cze­nie ro­dzi­ców. Za to Ja­kub, na co dzień prak­tyczny wręcz do bólu, w kwe­stii wy­boru żony nie słu­chał ni­czy­ich rad, tylko serca. I zde­cy­do­wał bar­dzo do­brze; Eliza, choć po­cho­dziła z nie­za­moż­nej ro­dziny, świet­nie spraw­dziła się w roli żony wpły­wo­wego ban­kiera i matki jego dzieci.

– Jak so­bie ży­czysz, moja droga. Pa­mię­taj tylko, żeby za­pro­sić Ko­stro­wi­czów. I ba­ro­nową Wit­ten­berg.

– Ba­rona chyba też? – upew­niła się Ka­ro­lina. Brat, co prawda, nie prze­pa­dał za ko­stycz­nym szwedz­kim dy­plo­matą, ale chyba nie po­su­nąłby się do świa­do­mego afrontu?

– Ba­ron ju­tro wy­jeż­dża. I je­śli chcesz – Ja­kub prze­niósł wzrok na sio­strę – mo­żesz dać mu list do Hen­ryka. Zgo­dził się zna­leźć ko­goś, kto prze­wie­zie go ze Sztok­holmu do War­szawy. Je­ste­śmy umó­wieni z sa­mego rana.

Serce Ka­ro­liny za­biło szyb­ciej. List pi­sała już od pew­nego czasu, cze­ka­jąc na po­dobną oka­zję, i wła­ści­wie był go­towy.

– Po ko­la­cji do­koń­czę. Może Mar­cy­sia bę­dzie chciała coś do­pi­sać tatce.

– Naj­chęt­niej sama za­pa­ko­wa­ła­byś się w ko­pertę i wy­słała na do­mowy ad­res – skon­sta­to­wała ze śmie­chem Eliza.

– Oczy­wi­ście – od­parła tak samo we­soło. – Je­śli tylko ba­ron zgo­dziłby się nadać taką dużą prze­syłkę.

– Po­dobno także przez Sztok­holm można do­trzeć do War­szawy – wtrą­ciła się re­dak­to­rowa. – Księżna Lu­bo­mir­ska w ze­szłym roku je­chała wła­śnie tą drogą.

– Księżna Lu­bo­mir­ska to waż­niej­sza oso­bi­stość niż my obie ra­zem wzięte – od­parła Ka­ro­lina już po­waż­niej­szym to­nem. – I ma kon­takty na naj­wyż­szych szcze­blach, więc bez pro­blemu do­stała pasz­port dla sie­bie i dzieci. Po­noć książę Lu­bo­mir­ski do­szedł do po­ro­zu­mie­nia z Niem­cami i jest te­raz pre­zy­den­tem War­szawy.

– Ty też masz kon­takty. – Mi­sia zer­k­nęła na nią spod zmru­żo­nych po­wiek. – Twój mąż le­czył sa­mego ca­re­wi­cza.

– Pró­bo­wał le­czyć, moja droga – spro­sto­wała. – Pró­bo­wał! I nic z tego nie wy­szło, a ca­re­wi­czowi chwi­lowo na­wet się po­gor­szyło... Dla­tego wolę nie przy­po­mi­nać się na dwo­rze.

– A pani nie chce do ko­goś na­pi­sać? – Ja­kub, wi­dząc zmie­sza­nie sio­stry, po­sta­no­wił zmie­nić te­mat.

– Na szczę­ście wszy­scy bli­scy są tu ze mną – od­parła re­dak­to­rowa to­nem peł­nym za­do­wo­le­nia. – I nie­spieszno mi wra­cać. Jak po­my­ślę o tych teu­toń­skich hor­dach...

– Ka­rol­ciu, a nie po­win­naś na­pi­sać jesz­cze do Klary? – przy­po­mniała so­bie Eliza.

– Rze­czy­wi­ście! – Ka­ro­lina zga­niła się w du­chu, że na śmierć za­po­mniała o obiet­nicy da­nej Zosi Kel­le­rów­nie. – Na­pi­szę ko­niecz­nie.

– O ja­kiej Kla­rze mó­wi­cie? – za­in­te­re­so­wała się na­tych­miast Kru­kow­ska. – Znam ją może?

– Oczy­wi­ście, że znasz Klarę Kel­ler – od­parła go­spo­dyni z prze­ko­na­niem. – To córka pani Adeli. Zna­jo­mej matki Ka­rolci i Ja­kuba.

– Ach, rze­czy­wi­ście! To ona wciąż nie wy­szła za mąż? Taka z niej była ładna dziew­czyna.

– Nie zło­żyło się ja­koś. – Ka­ro­lina wie­działa, z czego wy­ni­kało sta­ro­pa­nień­stwo Klary, ale nie czuła się upo­waż­niona, aby za­po­zna­wać z tą hi­sto­rią osoby po­stronne.

– Wszystko przed nią – stwier­dziła dy­plo­ma­tycz­nie Eliza.

– Nie są­dzę – za­wy­ro­ko­wała Mi­sia. – Męż­czyźni wolą młod­sze dziew­częta.

– Nie da­lej jak wczo­raj py­tał mnie o nią młody Ulrich – po­wie­dział Ja­kub, który z tru­dem ukry­wał roz­ba­wie­nie. – Do­piero nie­dawno do­wie­dział się, co spo­tkało jej ro­dzinę.

Do­brze pro­spe­ru­jący ban­ko­wiec „młody Ulrich”, zwany tak dla od­róż­nie­nia od swo­jego ojca, także zna­nego w branży „sta­rego Ulri­cha”, do­bi­jał wła­śnie czter­dziestki i przed laty upar­cie za­le­cał się do Klary, ale ona wo­lała... Mniej­sza o to.

– Za­raz? – Re­dak­to­rowa nie zwró­ciła uwagi na słowa go­spo­da­rza. – O ile do­brze pa­mię­tam, jej brat był żo­naty z Wój­to­wi­czówną. Mieli dzieci?

– Cztery córki – po­twier­dziła pro­fe­so­rowa. – Naj­star­sza z nich, wła­śnie Zo­fia, jest te­raz w Pio­tro­gro­dzie. Żan­darmi aresz­to­wali ją przed sa­mym wyj­ściem z War­szawy.

– Na mi­łość bo­ską! Aresz­to­wali dziew­czynę z ta­kiego domu? – Mi­sia zło­żyła ręce jak do mo­dli­twy. – Za co?

– A Bóg ra­czy wie­dzieć... – Ka­ro­lina, co prawda, do­my­ślała się po­wodu, ale uznała, że o ta­kich spra­wach też nie na­leży mó­wić gło­śno. – Na po­że­gna­nie ła­pali mło­dych jak leci.

– Zo­sia i tak miała szczę­ście – po­wie­działa Eliza. – Na­rze­czony wy­cią­gnął ją z aresztu. Zo­sia jest za­rę­czona z Wi­tol­dem Tar­łow­skim – do­dała po chwili.

– Tar­łow­ski żeni się prze­cież z Dres­sle­równą – zdzi­wiła się Kru­kow­ska. – Po­pro­sił ją o rękę ja­koś tuż przed wojną.

– Szczę­śli­wie ze­rwał te za­rę­czyny – mruk­nęła Ka­ro­lina, za­wsty­dzona fak­tem, że nie umie za­pa­no­wać nad nie­chę­cią do tak mło­dej panny.

– A to cie­kawe. – Re­dak­to­rowa wciąż nie mo­gła się uspo­koić. – Spo­tka­łam pannę Sa­binę w Mo­skwie, tuż przed wy­jaz­dem. Mogę przy­siąc, że nic nie wie o żad­nym ze­rwa­niu. A na­wet... – Za­wie­siła głos.

– Co ta­kiego? – Eliza po­na­gliła przy­ja­ciółkę.

– Ona za­mie­rza tu przy­je­chać.

2.

„Czy można po­lu­bić miej­sce, gdzie mieszka się z przy­musu?”

Ja­dąc sa­niami przez za­śnie­żoną Sa­dową w kie­runku Fon­tanki, Zo­fia uświa­do­miła so­bie, że upły­nęło już pół roku, od kiedy przy­je­chała do Pio­tro­grodu. Przez ten czas nie próż­no­wała, tylko po­zna­wała dziel­nice i za­ułki mia­sta, za­wie­rała nowe zna­jo­mo­ści – za­równo wśród Po­la­ków, któ­rych było tu za­trzę­sie­nie, jak i Ro­sjan – zdo­łała na­wet pod­jąć pracę w in­ter­na­cie Gim­na­zjum Żeń­skiego pani Ćwier­dziń­skiej, ale i tak nie zno­siła We­ne­cji Pół­nocy. Jej mo­nu­men­tal­nej za­bu­dowy, sze­ro­kich pro­spek­tów cią­gną­cych się ca­łymi mi­lami, zim­nego i wil­got­nego kli­matu, a przede wszyst­kim, przy­tła­cza­ją­cej at­mos­fery; my­ślała kie­dyś, że to w znie­wo­lo­nej War­sza­wie ciężko się od­dy­cha, ale tu było sto­kroć go­rzej. Wes­tchnęła, a po­tem za­ci­snęła po­wieki, aby choć na mo­ment za­po­mnieć o tym mie­ście i wró­cić do lu­dzi oraz miejsc, za któ­rymi tę­sk­niła nie­ustan­nie.

Tak bar­dzo chcia­łaby zo­ba­czyć bab­cię, ciotkę i sio­stry. A przy­naj­mniej do­wie­dzieć się, co u nich sły­chać. Czy są zdrowe? Jak ra­dzą so­bie pod nie­miec­kimi rzą­dami? Czy Ju­lia wresz­cie się do nich ode­zwała? Może na­wet przy­je­chała do domu?

I co dzieje się z Jan­kiem? Mar­twiła się o niego, cho­ciaż ich ostat­nie spo­tka­nie za­koń­czyło się kłót­nią, która mo­gła na­wet ozna­czać ze­rwa­nie. Cóż, od­kry­cie, że ni­gdy nie bę­dzie je­dyną ko­bietą w jego ży­ciu po­dzia­łało na nią ni­czym ku­beł lo­do­wa­tej wody i po­zwo­liło uświa­do­mić so­bie, że nie od­po­wiada jej rola wiecz­nej ko­chanki.

Otwo­rzyła oczy do­piero, kiedy sa­nie sta­nęły przed ka­mie­nicą, do któ­rej po wyj­ściu ze szpi­tala – a było to za­le­d­wie przed trzema dniami – wpro­wa­dził się Wi­told Tar­łow­ski. Zo­fia znała ten bu­dy­nek, bo wła­śnie tu, na pierw­szym pię­trze od ulicy, miesz­kali jej do­brzy zna­jomi, pań­stwo Ro­sen­fel­do­wie oraz gosz­cząca u nich wraz z córką pro­fe­so­rowa Wa­is­sowa.

Kel­le­równa za­pła­ciła izowsz­czi­kowi od­li­czoną kwotę, a po­tem od­rzu­ciła weł­niane pledy i wzdry­ga­jąc się z zimna, wy­gra­mo­liła z po­jazdu. Ostroż­nie stą­pa­jąc po wy­śli­zga­nym śniegu, tylko tu i ów­dzie po­sy­pa­nym po­pio­łem, mi­nęła bramę, na­stęp­nie duże po­dwórko i we­szła do ofi­cyny. Na klatce scho­do­wej nie było wcale cie­plej niż na ze­wnątrz. Mimo to zdjęła rę­ka­wiczki i opu­ściła fu­trzany koł­nierz palta, na­stęp­nie zaś skrę­ciła w stronę mar­mu­ro­wych scho­dów; ka­mie­nica była zbu­do­wana z roz­ma­chem i po­rządna, więc na­wet ofi­cyny pre­zen­to­wały się na­der ele­gancko. Miesz­ka­nia też nie były ta­nie – także te na wyż­szych pię­trach – ale pie­nię­dzy Wi­tol­dowi aku­rat nie bra­ko­wało.

Zo­fia od mie­sięcy ucho­dziła za jego na­rze­czoną. Ura­to­wał ją przed wię­zie­niem albo czymś znacz­nie gor­szym, dla­tego bez pro­te­stu przy­jęła na­rzu­coną so­bie rolę i grała ją naj­le­piej, jak po­tra­fiła. Re­gu­lar­nie od­wie­dzała Tar­łow­skiego w Mi­ko­ła­jew­skim Szpi­talu Woj­sko­wym. Po­cząt­kowo, kiedy po po­dróży z War­szawy jego stan nie­bez­piecz­nie się po­gor­szył, spę­dzała tam całe dnie; nie mó­wił pra­wie nic, ale szu­kał jej ręki, a kiedy zna­lazł, mocno ją ści­skał i ro­bił się spo­koj­niej­szy. Ona zaś, kiedy spla­tała jego palce ze swo­imi, czuła dła­wie­nie w gar­dle. Uświa­do­miła so­bie, że za­leży jej na tym męż­czyź­nie – nie miała ni­gdy lep­szego przy­ja­ciela – i lęka się o jego ży­cie.

Póź­niej, kiedy Wi­told nieco do­szedł do sie­bie, a Zo­fia zna­la­zła pracę, od­wie­dzała go rza­dziej, ale też re­gu­lar­nie. Dużo roz­ma­wiali; opo­wia­dała mu, co dzieje się w mie­ście, wy­mie­niali się opi­niami na ak­tu­alne te­maty, wspo­mi­nali dawne dzieje i wspól­nych zna­jo­mych. Oczy­wi­ście, sta­rym zwy­cza­jem, opo­wia­dał jej też o ma­te­ria­łach wy­bu­cho­wych i róż­nych ty­pach broni, a ona, ku swemu zdzi­wie­niu, słu­chała tych mo­no­lo­gów z za­in­te­re­so­wa­niem. Nie­wy­klu­czone, że wpły­nęły na to szko­le­nia woj­skowe, które prze­szła w Dru­ży­nach Strze­lec­kich. Cza­sem mil­czeli, ale to mil­cze­nie wcale jej nie cią­żyło. Wręcz prze­ciw­nie – ci­cha obec­ność Wi­tolda uspo­ka­jała ją i spra­wiała, że uwa­żała szpi­tal za je­dyne bez­pieczne miej­sce w ca­łym Pio­tro­gro­dzie.

Tylko je­den te­mat ni­gdy nie po­ja­wiał się w ich roz­mo­wach. Oby­dwoje omi­jali sta­ran­nie to, co miało zwią­zek z ich nie­do­szłym mał­żeń­stwem. Do tego Tar­łow­ski był tak po­wścią­gliwy, że Zo­fia zwąt­piła w to, co nie­gdyś usły­szała od Niny. Nie, dawny kon­ku­rent nie mógł na­dal się w niej ko­chać. Był miły, do­brze jej ży­czył, dbał o bez­pie­czeń­stwo, a przez pierw­sze dwa mie­siące także utrzy­my­wał, po­nie­waż wy­je­chała z War­szawy w przy­sło­wio­wej jed­nej ko­szuli, ale nie było w tym nic po­nad przy­ja­ciel­ską sym­pa­tię.

Le­dwo po­ko­nała kilka stopni, na gó­rze trza­snęły drzwi i roz­legł się od­głos ener­gicz­nych kro­ków; ktoś szybko zbie­gał na dół.

Puł­kow­nik Du­bi­nin.

Na jej wi­dok za­trzy­mał się i uchy­lił czapki, a ona na­brała ochoty, aby na­tych­miast za­wró­cić i uciec. Nie­stety ta­kie roz­wią­za­nie nie wcho­dziło w grę, wstrzy­mała więc od­dech i za­ci­snęła palce na po­rę­czy scho­dów, usi­łu­jąc za wszelką cenę za­cho­wać spo­kój.

– Do­bry wie­czór, So­fio Mak­sy­mi­lia­nowna.

– Do­bry wie­czór – od­parła pra­wie szep­tem.

Nie­chęt­nie przy­zna­wała się do tego, ale Du­bi­nin prze­ra­żał ją od chwili, kiedy na kilka dni przed swoim aresz­to­wa­niem Irena po­ka­zało go jej na ulicy. A kiedy sta­nęli na­prze­ciwko sie­bie na pe­ro­nie Dworca War­szaw­skiego, obawa jesz­cze się wzmo­gła. Ten przy­stojny, po­zor­nie miły i do­sko­nale wy­cho­wany męż­czy­zna w śred­nim wieku, sły­nął z okru­cień­stwa i wy­star­czyło raz po­pa­trzeć mu w oczy, aby stwier­dzić, że opo­wie­ści o jego wy­czy­nach nie są wcale wy­ssane z palca.

– Wi­told Alek­san­dro­wicz czeka na pa­nią – po­wie­dział, ob­rzu­ca­jąc ją spoj­rze­niem, które mro­ziło bar­dziej niż pa­nu­jąca na ze­wnątrz tem­pe­ra­tura.

Od dawna miała wra­że­nie, że żan­darm krąży nad nią ni­czym ja­strząb nad prze­piórką w ocze­ki­wa­niu na jej naj­mniej­sze po­tknię­cie. Przed ata­kiem chro­nił ją tylko sta­tus na­rze­czo­nej Wi­tolda. Na samą myśl, że puł­kow­nik mógłby od­kryć, że go oszu­kali, czuła serce w gar­dle. Ją cze­ka­łaby za­pewne kara gor­sza niż ze­sła­nie na Sy­be­rię. Wi­told zaś... Co, u dia­bła, łą­czyło tych dwóch męż­czyzn? Da­łaby wiele, aby się tego do­wie­dzieć. Kie­dyś za­py­tała wprost, ale Tar­łow­ski mach­nął tylko ręką i zbył ją ogól­ni­kami.

– Piękne miesz­ka­nie. – Du­bi­nin wska­zał ręką w górę. – Sły­sza­łem, że pani je wy­bie­rała.

– Wła­ści­wie to za­sługa zna­jo­mego – od­parła, uni­ka­jąc jego wzroku. Lo­kal zna­lazł pan Ja­kub, ona tylko go obej­rzała i po­ra­dziła Wi­tol­dowi, żeby zde­cy­do­wał się na wy­na­jem. – Ale mnie też bar­dzo się po­do­bało – do­dała po chwili, aby unik­nąć nie­przy­jem­nej ci­szy.

– To ważne. – Roz­mówca uśmiech­nął się jak wilk do upa­trzo­nej na ko­la­cję owcy. – Nie­długo i pani się tu wpro­wa­dzi. Ałła Jew­sie­jewna bę­dzie nie­po­cie­szona, gdy straci taką do­brą lo­ka­torkę.

Ałła Jew­sie­jewna So­ro­kina, po­nad sześć­dzie­się­cio­let­nia wdowa po urzęd­niku mi­ni­ste­rial­nym, była bli­ską zna­jomą czy też ku­zynką puł­kow­nika, i to wła­śnie u niej, zgod­nie z jego su­ge­stią, Zo­fia za­trzy­mała się po przy­jeź­dzie do sto­licy. Nie wąt­piła na­wet przez chwilę, że go­spo­dyni do­nosi Ochra­nie, więc nie chcąc bu­dzić po­dej­rzeń, za­ci­skała zęby, za­cho­wy­wała się wzo­rowo i nie szu­kała no­wego lo­kum.

– Wi­told nie jest jesz­cze cał­kiem zdrów.

– Le­piej nie zwle­kaj­cie ze ślu­bem – rzu­cił puł­kow­nik, a ona nie od­wa­żyła się za­py­tać, czemu ma słu­żyć ta rada. – Nie będę pani dłu­żej za­trzy­my­wał. – Ukło­nił się znowu i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, ru­szył do wyj­ścia.

Ulżyło jej, kiedy stra­ciła go z oczu. Prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie, po­bie­gła na dru­gie pię­tro. Drzwi sta­nęły otwo­rem, za­nim zdą­żyła za­pu­kać, i sto­jący w progu Wi­told chwy­cił ją za rękę i wcią­gnął do środka.

– Co ci po­wie­dział?

– Że­by­śmy szybko brali ślub – od­parła, kiedy tylko zła­pała od­dech.

– Mnie mó­wił to samo – mruk­nął. – Chce pierw­szy zło­żyć nam ży­cze­nia.

Po­my­ślała, że przy­ja­ciel wciąż wy­gląda na cho­rego: był mi­zerny, a na rę­kach, szyi i w oko­li­cach le­wego oka, w któ­rym pra­wie stra­cił wzrok, na­dal wid­niały wy­raźne ślady po opa­rze­niach chlo­rem.

– W ta­kim ra­zie mamy kło­pot – oznaj­miła, roz­pi­na­jąc gu­ziki palta.

– Prze­pra­szam. – Po­mógł jej zdjąć okry­cie, które po­tem od­wie­sił. – Po­wi­nie­nem był wy­my­ślić coś in­nego, a nie wi­kłać cię...

– Nie mów tak! Cud, że wy­my­śli­łeś co­kol­wiek.

Pod­czas ich pierw­szego spo­tka­nia w pio­tro­grodz­kim szpi­talu ona była wy­stra­szona wy­da­rze­niami na dworcu, a Wi­told nie dość, że le­dwo żywy po po­dróży, to jesz­cze skon­ster­no­wany obec­no­ścią Du­bi­nina. Nie miał czasu ani oka­zji, aby co­kol­wiek jej wy­tłu­ma­czyć. Nie mu­siał. Spoj­rzeli tylko na sie­bie i od razu po­jęła, że może za­ufać mu bez­względ­nie. Jak za­wsze.

– Nie są­dzi­łem, że tak się do nas przy­czepi – rzekł, kiedy we­szli do nie­wiel­kiego po­koju peł­nią­cego funk­cję ba­wialni. – Na­pi­jesz się her­baty? Słu­żąca Ro­sen­fel­dów na­sta­wiła sa­mo­war. I przy­nio­sła na­wet coś do je­dze­nia.

– Może póź­niej. – Mach­nęła ręką i usa­do­wiła się za sto­łem. – Chcę, że­byś naj­pierw po­wie­dział mi prawdę. – Po­sta­no­wiła za­ry­zy­ko­wać po raz drugi, bo od­po­wied­niej­szej chwili chyba już nie do­czeka.

– Jaką prawdę? – Usiadł na­prze­ciwko niej.

– Pra­co­wa­łeś dla Ochrany?

– Co ta­kiego?! – Po­ru­szył się tak gwał­tow­nie, że o mało nie spadł z krze­sła. – Co za bzdura!

– Mó­wiono na mie­ście – za­częła spo­koj­nie, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku – że sza­sta­łeś się po knaj­pach z Du­bi­ni­nem. A tu­taj... ta jego po­moc. Tacy jak on nie dają nic za darmo. Dla­tego chcę wie­dzieć, co cię łą­czy z tym czło­wie­kiem.

– Nie lu­bię o tym mó­wić.

– Uwa­żasz, że jak o czymś nie mó­wisz, to coś nie ist­nieje? – spy­tała nie bez iro­nii. – Mów! Tym ra­zem nie dam się zbyć.

Wes­tchnął z re­zy­gna­cją i po chwili na­my­słu za­czął nie­chęt­nie wy­ja­śniać, jak mają się sprawy:

– Niech ci bę­dzie, spo­tka­łem się w War­sza­wie z Du­bi­ni­nem... Ale nie było mowy o żad­nym sza­sta­niu! – za­strzegł sta­now­czo. – Tak się zło­żyło... Pod Tan­nen­ber­giem ura­to­wa­łem ży­cie jego sy­nowi. Przy­pad­kiem, ale fakt jest fak­tem. Uznał więc, że ma wo­bec mnie dług i upie­rał się, że chce spła­cić. To da­łem mu wresz­cie moż­li­wość.

Zo­fia spoj­rzała na niego z po­dzi­wem. Naj­pierw ura­to­wał mło­dego Du­bi­nina – i nie, nie wie­rzyła w żadne przy­padki – a pod Bo­li­mo­wem czte­rech swo­ich żoł­nie­rzy. Na polu bi­twy Wi­told Tar­łow­ski po­tra­fił za­cho­wać zimną krew i trzeźwy umysł. Pa­so­wało to do niego tak samo jak skrom­ność. O wiele trud­niej było uwie­rzyć, że puł­kow­nik Du­bi­nin z Ochrany jest zdolny do wdzięcz­no­ści.

– Pro­blem w tym – kon­ty­nu­ował po­nuro go­spo­darz – że te­raz je­ste­śmy kwita. Na­rze­czona za syna.

– Skru­pu­latny bu­chal­ter – rzu­ciła lekko, choć wcale nie było jej do śmie­chu. – Nie bę­dzie miał żad­nych wzglę­dów, je­śli zła­pie cię na kłam­stwie.

– Nie­ustan­nie su­ge­ruje to mię­dzy wier­szami. My­śla­łem, że bę­dzie bar­dziej mi wie­rzył.

– Du­bi­nin?! On nie wie­rzy ni­komu. Idę o za­kład, że na­wet swemu nie­szczę­snemu sy­nowi... Do tego jest mści­wym ło­bu­zem! Wiesz, ile ofiar ma na su­mie­niu?

– Skąd tak do­brze go znasz? – Przyj­rzał się jej uważ­niej.

– In­te­re­so­wało się nim wielu lu­dzi – od­parła wy­mi­ja­jąco. – Bę­dzie kie­dyś oka­zja, to ci opo­wiem. – Te­matu jej przy­na­leż­no­ści do Pol­skiej Or­ga­ni­za­cji Woj­sko­wej też wcze­śniej nie po­ru­szali, w szpi­talu nie było ku temu sprzy­ja­ją­cych wa­run­ków, a te­raz mieli waż­niej­sze sprawy.

– Z chę­cią po­słu­cham. – Uśmiech­nął się blado.

– Ach, by­ła­bym za­po­mniała... Coś mi się wy­daje, że puł­kow­nik przy­cze­pił ci ogon. Z mo­jego po­wodu.

– Nie mów, że łażą za tobą?!

– Od sa­mego po­czątku – od­parła z wes­tchnie­niem. – Tyle że ja za­cho­wuję się wzo­rowo. Dom. Praca. Wi­zyty u cie­bie w szpi­talu, a te­raz tu­taj. Cza­sem pod­wie­czo­rek u Ro­sen­fel­dów lub w in­nym sza­no­wa­nym domu.

– Zo­siu! – Tar­łow­ski spra­wiał wra­że­nie nie­zwy­kle po­ru­szo­nego tym, co usły­szał. – Obie­cuję, że zro­bię wszystko, żeby wy­cią­gnąć cię z tej ka­bały.

– Po­słu­chaj, Witku, i do­brze za­pa­mię­taj. – Ści­szyła głos i do­tknęła jego dłoni, któ­rej cie­pło od mie­sięcy do­da­wało jej od­wagi. – Po pierw­sze, zro­bimy to ra­zem. Po­nie­waż, po dru­gie, sie­dzimy w tym oboje.

3.

– Jak się czu­jesz, moja droga? – za­py­tała pro­fe­so­rowa, przy­glą­da­jąc się z tro­ską Zosi Kel­le­rów­nie. Za­pro­siła ją tego dnia na pod­wie­czo­rek, po­nie­waż za­mie­rzała opo­wie­dzieć jej o nie­po­ko­ją­cych po­czy­na­niach Dres­sle­równy. Nie wie­działa jed­nak, jak za­cząć, i wciąż krą­żyła wo­kół te­matu. Sprawa była bo­wiem nie­zwy­kle de­li­katna.

Kiedy do­szły do niej wie­ści o za­rę­czy­nach, bar­dzo się ucie­szyła, bo ży­czyła obojgu mło­dym jak naj­le­piej. Póź­niej zaś za­częła się za­sta­na­wiać, czy coś aby nie kryje się za tym nie­spo­dzie­wa­nym związ­kiem. Zo­fia i Wi­told byli jak ogień i woda, kie­dyś pró­bo­wano ich swa­tać i nie wy­ni­kło z tego nic do­brego.

Z dru­giej strony Kel­le­równa z od­da­niem opie­ko­wała się na­rze­czo­nym, a kiedy pa­trzyła na niego, trudno było jej ukryć czu­łość. Kto jak kto, ale Zo­sia, naj­bar­dziej nie­obli­czalna z czte­rech wnu­czek pani Adeli, nie wy­szłaby za mąż z roz­sądku. Już raz udo­wod­niła to na­der do­bit­nie.

– Dzię­kuję, bar­dzo do­brze – od­parła tym­cza­sem dziew­czyna, po czym przy­su­nęła bli­żej szklankę i za­ci­snęła obie dło­nie na roz­grza­nym pod­sta­kan­niku. – Tylko ostat­nio mam mnó­stwo za­jęć.

Chyba rze­czy­wi­ście pra­co­wała po­nad siły, bo zmi­zer­niała. Stała się przez to jesz­cze bar­dziej po­dobna do swo­jego świę­tej pa­mięci ojca, któ­rego Ka­ro­lina znała do­sko­nale; wstyd przy­znać, ale w szkol­nych cza­sach pod­ko­chi­wała się, oczy­wi­ście bez wza­jem­no­ści, w star­szym o kil­ka­na­ście lat i już żo­na­tym synu przy­ja­ciółki matki.

– Mam po­roz­ma­wiać z pa­nią Ćwier­dziń­ską, żeby od­jęła ci obo­wiąz­ków?

Kel­le­równa przy­je­chała do Pio­tro­grodu bez żad­nych do­ku­men­tów po­twier­dza­ją­cych wy­kształ­ce­nie – jak twier­dziła, do końca stu­diów przy­rod­ni­czych na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim po­zo­stał jej rok – ale pro­fe­so­rowa i tak za­pro­te­go­wała ją zna­jo­mej, która wła­śnie roz­sze­rzała dzia­łal­ność pro­wa­dzo­nej przez sie­bie pol­skiej szkoły. Z po­wodu rze­czo­nych bra­ków for­mal­nych pani Ćwier­dziń­ska nie mo­gła dać Zo­fii etatu na­uczy­ciel­skiego, więc za­trud­niła ją do po­mocy w kan­ce­la­rii. Oka­zało się jed­nak, że śmiała Kel­le­równa do­sko­nale ra­dzi so­bie z dziew­czę­tami, więc po dwóch mie­sią­cach awan­so­wała na damę kla­sową.

– Ależ pro­szę tego nie ro­bić. Ta praca... Nie są­dzi­łam, że tak mi się spodoba.

– Gdyby na­sza droga Klara usły­szała te słowa, nie po­sia­da­łaby się ze zdu­mie­nia. – Za­śmiała się pro­fe­so­rowa. – A wła­śnie... Udało mi się wy­słać list do War­szawy.

– Na­prawdę?! – Zo­sia wbiła w nią za­sko­czone spoj­rze­nie. – Ja­kim cu­dem?

– Via Sztok­holm... przez jed­nego ze zna­jo­mych Ja­kuba. Czas na­glił, więc sama na­pi­sa­łam, co sły­chać u cie­bie i Wi­tolda. Hen­ryk prze­każe wie­ści two­jej ro­dzi­nie i panu Ed­mun­dowi.

– Mam na­dzieję, że list do­trze do War­szawy. A jesz­cze więk­szą, że do­sta­nie pani od­po­wiedź. Mu­szę wie­dzieć, co dzieje się w domu. Mam ostat­nio złe prze­czu­cia...

– Wi­dzę, że z tru­dem tu wy­trzy­mu­jesz – po­wie­działa z wes­tchnie­niem Ka­ro­lina. – Tak samo jak i ja.

– Po­je­cha­ła­bym choćby ju­tro. – Na twa­rzy Zo­fii roz­kwi­tły ru­mieńce. – A na­wet po­szła pie­szo. Choćby przez front.

Ka­ro­lina uśmiech­nęła się, bo roz­ba­wiła ją ta ostat­nia wi­zja, ale szybko spo­waż­niała i za­dała py­ta­nie:

– A Wi­told?

– Wi­tolda za­bra­ła­bym ze sobą – oświad­czyła sta­now­czo. – On też tę­skni za do­mem.

– Nie są­dzi­łam, że zde­cy­du­jesz się za niego wyjść. – Pro­fe­so­rowa uznała, że naj­wyż­sza pora przejść do za­sad­ni­czego te­matu roz­mowy. – Pa­mię­tam, ile było za­mie­sza­nia, kiedy wy­je­cha­łaś do Kra­kowa. Chło­pak cho­dził jak struty i szybko ze­brał się do...

– Do­ro­słam – prze­rwała jej Kel­le­równa, która chyba nie miała ochoty wy­słu­chi­wać wspo­mnień z daw­nych cza­sów. – Prze­sta­łam są­dzić lu­dzi po po­zo­rach.

– I po wy­glą­dzie.

Zo­fia spoj­rzała na nią ze zdzi­wie­niem, ale szybko po­jęła w czym rzecz i z na­ci­skiem oświad­czyła:

– Naj­waż­niej­sze, że prze­żył. Nina pra­co­wała w szpi­talu, kiedy zwo­zili ran­nych z Bo­li­mowa, i mó­wiła, że ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa ta­kiego pie­kła. Tylu mar­twych żoł­nie­rzy jed­no­cze­śnie... a on so­bie po­ra­dził. I jesz­cze ura­to­wał pod­wład­nych. Je­stem z niego dumna.

Nie było wąt­pli­wo­ści, mó­wiła szcze­rze. A więc ro­dziny obojga po­peł­niły nie­gdyś fa­talny błąd. Wy­star­czyło dać mło­dym spo­kój i cier­pli­wie po­cze­kać, aż sami dojdą do po­ro­zu­mie­nia.

– Mu­szę coś ci po­wie­dzieć, Zo­siu – za­częła, bo chyba za długo już zwle­kała. – Sły­sza­łaś, że Wi­told przed wojną za­rę­czył się z Dres­sle­równą?

– Sa­bina nie omiesz­kała mnie o tym po­in­for­mo­wać tuż po fak­cie. Od Wi­tolda wiem, że za­rę­czyny zo­stały ze­rwane.

– Mi­sia Kru­kow­ska twier­dzi ina­czej.

– A to czemu? Je­stem pewna, że Wi­told nie kła­mie.

– W ta­kim ra­zie panna Sa­bina nie może się z tym po­go­dzić i nie dość, że wciąż uważa się za jego na­rze­czoną, to po­noć wy­biera się oso­bi­ście do Pio­tro­grodu.

– Cie­kawe, czemu nie przy­je­chała wcze­śniej? – Zo­fia uśmiech­nęła się kpiąco. – Mu­siała się upew­nić, że Wi­told wy­zdro­wieje? I że za bar­dzo nie zbrzyd­nie?

– Nie lu­bisz jej?

– Nie mam po­wodu lu­bić.

 – Oba­wiam się, moja droga... – pro­fe­so­rowa wy­rzu­ciła z sie­bie to, co drę­czyło ją naj­bar­dziej – ...że ta dziew­czyna może na­ro­bić wam nie­przy­jem­no­ści. A je­śli nie ona, to jej oj­ciec. Wiem coś o tym. – Spu­ściła wzrok na znak, że nie za­mie­rza wra­cać do wy­da­rzeń sprzed po­nad trzy­dzie­stu lat, kiedy to po­cząt­ku­jący prze­my­sło­wiec bu­do­wał swoje im­pe­rium na zglisz­czach ma­jątku jej dziadka.

Kel­le­równa chyba coś o tym sły­szała, bo nie na­le­gała na wy­ja­śnie­nia, tylko twardo oświad­czyła:

– Nie boję się ani Sa­biny, ani jej ojca. Umiem się bro­nić. Zresztą – do­dała po chwili – my dwie mu­simy coś so­bie wy­ja­śnić.

Wi­dząc wy­raz jej twa­rzy, Ka­ro­lina po­my­ślała, że krą­żące wśród war­szaw­skich zna­jo­mych po­gło­ski o tym, że Zo­fia działa w ja­kiejś kon­spi­ra­cji, mu­szą za­wie­rać w so­bie ziarno prawdy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki