Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porywająca opowieść o sile kobiet w czasach nieustannej niepewności…
Rok 1916. Druga wiosna Wielkiej Wojny. W Warszawie rządzą Niemcy. Łagodzą nieco przepisy i pozwalają na narodowe demonstracje, ale traktują miasto jak magazyn surowców i towarów. Bez litości łupią mieszkańców, którzy z każdym dniem cierpią coraz większą biedę. A nawet głód, gdyż mimo reglamentacji, nieustannie brakuje żywności.
Dla rodziny Kellerów nastają ciężkie czasy. Osamotniona Pola czeka na powrót sióstr. Zofia przebywa w Piotrogrodzie i mimo ciągłego zagrożenia ze strony Ochrany, dobrze sobie tam radzi. Duża w tym zasługa Witolda Tarłowskiego, na którego Kellerówna spogląda coraz łaskawszym okiem. Niestety, Julia przepadła gdzieś na wschodzie i nie daje znaku życia. Nieszczęścia nie omijają ciotki Klary, która musi zmierzyć się z demonami przeszłości. Na świat przychodzi dziecko Niny.
Wszystko wskazuje, że tajemnica bankructwa i śmierci Maksymiliana zostanie wkrótce wyjaśniona. Czy jednak prawda przyniesie komuś ulgę, czy sprowokuje dalsze kłopoty? I czy rodzina Kellerów zdoła przetrwać w komplecie wojenną zawieruchę? Co stało się ze Stanisławem i gdzie przepadł doktor Warliński? Czy można bezkarnie odrzucić miłość?
I czy to prawda, że stare grzechy rzucają długie cienie?
Ida Żmiejewska jak mało kto potrafi osadzić swoich bohaterów w historycznych ramach, malując pełen emocji obraz społeczeństwa i realiów epoki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 26 min
Są takie noce, kiedy świat się kończy.Świat odchodzi i zostawia nas z rozszerzonymi źrenicamii bezradnie opuszczonymi rękoma.
HALINA POŚWIATOWSKA
Marzec–lipiec 1916
ROZDZIAŁ I
1.
– Nie mogę doczekać się wiosny – powiedziała z westchnieniem Eliza Rosenfeld, szczelniej okrywając się szalem z wielbłądziej wełny. – Albo przynajmniej ocieplenia.
Zaczął się marzec, ale zima nie odpuszczała. Braki w zaopatrzeniu powodowały, że nawet zamożni mieszkańcy Piotrogrodu byli zmuszeni oszczędzać na opale i dlatego w ogromnym mieszkaniu Rosenfeldów panował rześki chłód.
– W Moskwie jest jeszcze gorzej – oświadczyła redaktorowa Michalina Krukowska, która kilka dni temu, w ślad za mężem, zjechała nad Newę ze starej stolicy. – Myślałam, że tu wam łatwiej, w końcu bliskość dworu...
– Bliskość dworu wywołuje tylko niepokoje – wyjaśniła z niechęcią Eliza. – Zwłaszcza od kiedy car wyjechał do sztabu armii, a rządy zostawił żonie. Wszyscy wiedzą, że caryca ślepo słucha Rasputina... Bóg raczy wiedzieć, co z tego wyniknie. Imaginuj sobie, droga Misiu...
Rosjanie mieli dosyć wojny i spowodowanego nią bałaganu. Ich gniew obracał się przeciwko carowi, który zupełnie nie radził sobie z sytuacją. Do tego plotki o bezeceństwach wyprawianych przez „świętego starca”, jego bezczelności i zaślepieniu cesarzowej Aleksandry Fiodorowny rozchodziły się po mieście lotem błyskawicy, więc Karolina Waissowa doskonale wiedziała, jakimi opowieściami jej bratowa Eliza zamierza uraczyć dawno niewidzianą przyjaciółkę. Sama nie zamierzała wysłuchiwać tego po raz setny, więc upiła łyk gorącej herbaty, umościła się wygodniej w fotelu i zatonęła w niewesołych rozmyślaniach.
Od wielu miesięcy nie miała żadnych wieści o mężu, który został w Warszawie. Jeszcze w lipcu zeszłego roku podczas największej fali ewakuacji przed spodziewanym wejściem Niemców, Henryk Waiss, namówiony przez rosyjskich znajomych, wysłał żonę i dwunastoletnią córkę do Piotrogrodu. Wcześniej, kiedy profesor wykładał na tutejszym uniwersytecie, małżonkowie bywali w stolicy bardzo często, a na stałe mieszkał tu Jakub Rosenfeld, brat Karoliny, więc decyzja wydawała się ze wszech miar rozsądna. Waiss, zatrzymany przez zawodowe obowiązki, miał przybyć nieco później, tyle że nie zdążył; armia kajzera posuwała się bardzo szybko i stanęła dopiero hen za Bugiem i Niemnem, odcinając ziemie Kraju Nadwiślańskiego od Rosji tak skutecznie, że nie dawało się przesłać nawet korespondencji. O powrocie do Warszawy nie mogło być mowy.
– Karolciu? – Do rzeczywistości przywołał ją lekko zniecierpliwiony głos bratowej. – Uważasz, że to zły pomysł?
„Czyżbym zasnęła?” Profesorowa wyprostowała się szybko, spojrzała na Elizę z zakłopotaniem, po czym odparła dyplomatycznie:
– Moja droga, nigdy nie miewasz złych pomysłów.
Mogła pozwolić sobie na takie ryzyko, ponieważ wiedziała z doświadczenia, że gospodyni – niezależnie od zdania innych – i tak zrobi to, co sama uzna za słuszne. Inna sprawa, że Karolina, goszcząc od dnia przyjazdu w domu brata, za nic w świecie nie chciałaby obrazić jego żony.
– W takim razie postanowione. Urządzamy przyjęcie ostatkowe. Jak co roku.
– Nie jestem pewna, czy wypada – westchnęła Misia, która wiecznie przejmowała się cudzymi opiniami. – Mamy takie ciężkie czasy. Lepiej oszczędzać, bo nie wiadomo, co się wydarzy za kilka dni.
– Co ma być, to i tak będzie – odparła filozoficznie Eliza, sięgając po kruche ciasteczko. – A bawić się trzeba, żeby na chwilę zapomnieć o kłopotach. Mamy oszczędności, jedzenia na razie nie brakuje i Masza na pewno wyczaruje coś pysznego. Zaprosimy...
Nie zdążyła dokończyć, bo akurat skrzypnęły drzwi i do pokoju wszedł pan domu.
– Dobry wieczór. – Ukłonił się uprzejmie siostrze i Krukowskiej, a potem uściskał żonę, która na jego widok natychmiast zerwała się z fotela.
– Jesteś głodny? Każę wcześniej podać kolację.
– Nie trzeba, zaczekam. Ale chętnie napiję się herbaty. – Jakub przysunął sobie krzesło i usiadł obok Karoliny, a Eliza podeszła do samowara, aby przygotować napar.
Waissowa z niepokojem przyglądała się bratu, który z każdym dniem sprawiał wrażenie coraz bardziej zmęczonego i przytłoczonego trudnościami, z jakimi borykał się w banku. Niechętnie o tym opowiadał, ale siostra była od niego starsza o pięć lat i doskonale go znała.
– Jak spędziłyście dzień, moje drogie?
– Pomyślałyśmy, że byłoby miło urządzić przyjęcie ostatkowe – oświeciła go żona, stawiając na stole szklankę z herbatą i przysuwając spodeczki z miodem oraz plasterkami cytryny. – Tuszę, mój drogi, że nie masz nic przeciwko temu? – Zamrugała kokieteryjnie.
Karolina z trudem powstrzymała śmiech. Bratowa była zaiste niepoprawna; od dnia ślubu utrzymywała Jakuba w przekonaniu, że to on rządzi w domu, ale i tak zawsze robiła, co chciała. Inna sprawa, że Rosenfeldowie stanowili wyjątkowo dobrane stadło. Profesorowa, co prawda, nie narzekała na własne, ale też była ze sobą szczera – szanowała starszego o dwadzieścia lat męża i była do niego szczerze przywiązana, poślubiła go jednak na wyraźne życzenie rodziców. Za to Jakub, na co dzień praktyczny wręcz do bólu, w kwestii wyboru żony nie słuchał niczyich rad, tylko serca. I zdecydował bardzo dobrze; Eliza, choć pochodziła z niezamożnej rodziny, świetnie sprawdziła się w roli żony wpływowego bankiera i matki jego dzieci.
– Jak sobie życzysz, moja droga. Pamiętaj tylko, żeby zaprosić Kostrowiczów. I baronową Wittenberg.
– Barona chyba też? – upewniła się Karolina. Brat, co prawda, nie przepadał za kostycznym szwedzkim dyplomatą, ale chyba nie posunąłby się do świadomego afrontu?
– Baron jutro wyjeżdża. I jeśli chcesz – Jakub przeniósł wzrok na siostrę – możesz dać mu list do Henryka. Zgodził się znaleźć kogoś, kto przewiezie go ze Sztokholmu do Warszawy. Jesteśmy umówieni z samego rana.
Serce Karoliny zabiło szybciej. List pisała już od pewnego czasu, czekając na podobną okazję, i właściwie był gotowy.
– Po kolacji dokończę. Może Marcysia będzie chciała coś dopisać tatce.
– Najchętniej sama zapakowałabyś się w kopertę i wysłała na domowy adres – skonstatowała ze śmiechem Eliza.
– Oczywiście – odparła tak samo wesoło. – Jeśli tylko baron zgodziłby się nadać taką dużą przesyłkę.
– Podobno także przez Sztokholm można dotrzeć do Warszawy – wtrąciła się redaktorowa. – Księżna Lubomirska w zeszłym roku jechała właśnie tą drogą.
– Księżna Lubomirska to ważniejsza osobistość niż my obie razem wzięte – odparła Karolina już poważniejszym tonem. – I ma kontakty na najwyższych szczeblach, więc bez problemu dostała paszport dla siebie i dzieci. Ponoć książę Lubomirski doszedł do porozumienia z Niemcami i jest teraz prezydentem Warszawy.
– Ty też masz kontakty. – Misia zerknęła na nią spod zmrużonych powiek. – Twój mąż leczył samego carewicza.
– Próbował leczyć, moja droga – sprostowała. – Próbował! I nic z tego nie wyszło, a carewiczowi chwilowo nawet się pogorszyło... Dlatego wolę nie przypominać się na dworze.
– A pani nie chce do kogoś napisać? – Jakub, widząc zmieszanie siostry, postanowił zmienić temat.
– Na szczęście wszyscy bliscy są tu ze mną – odparła redaktorowa tonem pełnym zadowolenia. – I niespieszno mi wracać. Jak pomyślę o tych teutońskich hordach...
– Karolciu, a nie powinnaś napisać jeszcze do Klary? – przypomniała sobie Eliza.
– Rzeczywiście! – Karolina zganiła się w duchu, że na śmierć zapomniała o obietnicy danej Zosi Kellerównie. – Napiszę koniecznie.
– O jakiej Klarze mówicie? – zainteresowała się natychmiast Krukowska. – Znam ją może?
– Oczywiście, że znasz Klarę Keller – odparła gospodyni z przekonaniem. – To córka pani Adeli. Znajomej matki Karolci i Jakuba.
– Ach, rzeczywiście! To ona wciąż nie wyszła za mąż? Taka z niej była ładna dziewczyna.
– Nie złożyło się jakoś. – Karolina wiedziała, z czego wynikało staropanieństwo Klary, ale nie czuła się upoważniona, aby zapoznawać z tą historią osoby postronne.
– Wszystko przed nią – stwierdziła dyplomatycznie Eliza.
– Nie sądzę – zawyrokowała Misia. – Mężczyźni wolą młodsze dziewczęta.
– Nie dalej jak wczoraj pytał mnie o nią młody Ulrich – powiedział Jakub, który z trudem ukrywał rozbawienie. – Dopiero niedawno dowiedział się, co spotkało jej rodzinę.
Dobrze prosperujący bankowiec „młody Ulrich”, zwany tak dla odróżnienia od swojego ojca, także znanego w branży „starego Ulricha”, dobijał właśnie czterdziestki i przed laty uparcie zalecał się do Klary, ale ona wolała... Mniejsza o to.
– Zaraz? – Redaktorowa nie zwróciła uwagi na słowa gospodarza. – O ile dobrze pamiętam, jej brat był żonaty z Wójtowiczówną. Mieli dzieci?
– Cztery córki – potwierdziła profesorowa. – Najstarsza z nich, właśnie Zofia, jest teraz w Piotrogrodzie. Żandarmi aresztowali ją przed samym wyjściem z Warszawy.
– Na miłość boską! Aresztowali dziewczynę z takiego domu? – Misia złożyła ręce jak do modlitwy. – Za co?
– A Bóg raczy wiedzieć... – Karolina, co prawda, domyślała się powodu, ale uznała, że o takich sprawach też nie należy mówić głośno. – Na pożegnanie łapali młodych jak leci.
– Zosia i tak miała szczęście – powiedziała Eliza. – Narzeczony wyciągnął ją z aresztu. Zosia jest zaręczona z Witoldem Tarłowskim – dodała po chwili.
– Tarłowski żeni się przecież z Dresslerówną – zdziwiła się Krukowska. – Poprosił ją o rękę jakoś tuż przed wojną.
– Szczęśliwie zerwał te zaręczyny – mruknęła Karolina, zawstydzona faktem, że nie umie zapanować nad niechęcią do tak młodej panny.
– A to ciekawe. – Redaktorowa wciąż nie mogła się uspokoić. – Spotkałam pannę Sabinę w Moskwie, tuż przed wyjazdem. Mogę przysiąc, że nic nie wie o żadnym zerwaniu. A nawet... – Zawiesiła głos.
– Co takiego? – Eliza ponagliła przyjaciółkę.
– Ona zamierza tu przyjechać.
2.
„Czy można polubić miejsce, gdzie mieszka się z przymusu?”
Jadąc saniami przez zaśnieżoną Sadową w kierunku Fontanki, Zofia uświadomiła sobie, że upłynęło już pół roku, od kiedy przyjechała do Piotrogrodu. Przez ten czas nie próżnowała, tylko poznawała dzielnice i zaułki miasta, zawierała nowe znajomości – zarówno wśród Polaków, których było tu zatrzęsienie, jak i Rosjan – zdołała nawet podjąć pracę w internacie Gimnazjum Żeńskiego pani Ćwierdzińskiej, ale i tak nie znosiła Wenecji Północy. Jej monumentalnej zabudowy, szerokich prospektów ciągnących się całymi milami, zimnego i wilgotnego klimatu, a przede wszystkim, przytłaczającej atmosfery; myślała kiedyś, że to w zniewolonej Warszawie ciężko się oddycha, ale tu było stokroć gorzej. Westchnęła, a potem zacisnęła powieki, aby choć na moment zapomnieć o tym mieście i wrócić do ludzi oraz miejsc, za którymi tęskniła nieustannie.
Tak bardzo chciałaby zobaczyć babcię, ciotkę i siostry. A przynajmniej dowiedzieć się, co u nich słychać. Czy są zdrowe? Jak radzą sobie pod niemieckimi rządami? Czy Julia wreszcie się do nich odezwała? Może nawet przyjechała do domu?
I co dzieje się z Jankiem? Martwiła się o niego, chociaż ich ostatnie spotkanie zakończyło się kłótnią, która mogła nawet oznaczać zerwanie. Cóż, odkrycie, że nigdy nie będzie jedyną kobietą w jego życiu podziałało na nią niczym kubeł lodowatej wody i pozwoliło uświadomić sobie, że nie odpowiada jej rola wiecznej kochanki.
Otworzyła oczy dopiero, kiedy sanie stanęły przed kamienicą, do której po wyjściu ze szpitala – a było to zaledwie przed trzema dniami – wprowadził się Witold Tarłowski. Zofia znała ten budynek, bo właśnie tu, na pierwszym piętrze od ulicy, mieszkali jej dobrzy znajomi, państwo Rosenfeldowie oraz goszcząca u nich wraz z córką profesorowa Waissowa.
Kellerówna zapłaciła izowszczikowi odliczoną kwotę, a potem odrzuciła wełniane pledy i wzdrygając się z zimna, wygramoliła z pojazdu. Ostrożnie stąpając po wyślizganym śniegu, tylko tu i ówdzie posypanym popiołem, minęła bramę, następnie duże podwórko i weszła do oficyny. Na klatce schodowej nie było wcale cieplej niż na zewnątrz. Mimo to zdjęła rękawiczki i opuściła futrzany kołnierz palta, następnie zaś skręciła w stronę marmurowych schodów; kamienica była zbudowana z rozmachem i porządna, więc nawet oficyny prezentowały się nader elegancko. Mieszkania też nie były tanie – także te na wyższych piętrach – ale pieniędzy Witoldowi akurat nie brakowało.
Zofia od miesięcy uchodziła za jego narzeczoną. Uratował ją przed więzieniem albo czymś znacznie gorszym, dlatego bez protestu przyjęła narzuconą sobie rolę i grała ją najlepiej, jak potrafiła. Regularnie odwiedzała Tarłowskiego w Mikołajewskim Szpitalu Wojskowym. Początkowo, kiedy po podróży z Warszawy jego stan niebezpiecznie się pogorszył, spędzała tam całe dnie; nie mówił prawie nic, ale szukał jej ręki, a kiedy znalazł, mocno ją ściskał i robił się spokojniejszy. Ona zaś, kiedy splatała jego palce ze swoimi, czuła dławienie w gardle. Uświadomiła sobie, że zależy jej na tym mężczyźnie – nie miała nigdy lepszego przyjaciela – i lęka się o jego życie.
Później, kiedy Witold nieco doszedł do siebie, a Zofia znalazła pracę, odwiedzała go rzadziej, ale też regularnie. Dużo rozmawiali; opowiadała mu, co dzieje się w mieście, wymieniali się opiniami na aktualne tematy, wspominali dawne dzieje i wspólnych znajomych. Oczywiście, starym zwyczajem, opowiadał jej też o materiałach wybuchowych i różnych typach broni, a ona, ku swemu zdziwieniu, słuchała tych monologów z zainteresowaniem. Niewykluczone, że wpłynęły na to szkolenia wojskowe, które przeszła w Drużynach Strzeleckich. Czasem milczeli, ale to milczenie wcale jej nie ciążyło. Wręcz przeciwnie – cicha obecność Witolda uspokajała ją i sprawiała, że uważała szpital za jedyne bezpieczne miejsce w całym Piotrogrodzie.
Tylko jeden temat nigdy nie pojawiał się w ich rozmowach. Obydwoje omijali starannie to, co miało związek z ich niedoszłym małżeństwem. Do tego Tarłowski był tak powściągliwy, że Zofia zwątpiła w to, co niegdyś usłyszała od Niny. Nie, dawny konkurent nie mógł nadal się w niej kochać. Był miły, dobrze jej życzył, dbał o bezpieczeństwo, a przez pierwsze dwa miesiące także utrzymywał, ponieważ wyjechała z Warszawy w przysłowiowej jednej koszuli, ale nie było w tym nic ponad przyjacielską sympatię.
Ledwo pokonała kilka stopni, na górze trzasnęły drzwi i rozległ się odgłos energicznych kroków; ktoś szybko zbiegał na dół.
Pułkownik Dubinin.
Na jej widok zatrzymał się i uchylił czapki, a ona nabrała ochoty, aby natychmiast zawrócić i uciec. Niestety takie rozwiązanie nie wchodziło w grę, wstrzymała więc oddech i zacisnęła palce na poręczy schodów, usiłując za wszelką cenę zachować spokój.
– Dobry wieczór, Sofio Maksymilianowna.
– Dobry wieczór – odparła prawie szeptem.
Niechętnie przyznawała się do tego, ale Dubinin przerażał ją od chwili, kiedy na kilka dni przed swoim aresztowaniem Irena pokazało go jej na ulicy. A kiedy stanęli naprzeciwko siebie na peronie Dworca Warszawskiego, obawa jeszcze się wzmogła. Ten przystojny, pozornie miły i doskonale wychowany mężczyzna w średnim wieku, słynął z okrucieństwa i wystarczyło raz popatrzeć mu w oczy, aby stwierdzić, że opowieści o jego wyczynach nie są wcale wyssane z palca.
– Witold Aleksandrowicz czeka na panią – powiedział, obrzucając ją spojrzeniem, które mroziło bardziej niż panująca na zewnątrz temperatura.
Od dawna miała wrażenie, że żandarm krąży nad nią niczym jastrząb nad przepiórką w oczekiwaniu na jej najmniejsze potknięcie. Przed atakiem chronił ją tylko status narzeczonej Witolda. Na samą myśl, że pułkownik mógłby odkryć, że go oszukali, czuła serce w gardle. Ją czekałaby zapewne kara gorsza niż zesłanie na Syberię. Witold zaś... Co, u diabła, łączyło tych dwóch mężczyzn? Dałaby wiele, aby się tego dowiedzieć. Kiedyś zapytała wprost, ale Tarłowski machnął tylko ręką i zbył ją ogólnikami.
– Piękne mieszkanie. – Dubinin wskazał ręką w górę. – Słyszałem, że pani je wybierała.
– Właściwie to zasługa znajomego – odparła, unikając jego wzroku. Lokal znalazł pan Jakub, ona tylko go obejrzała i poradziła Witoldowi, żeby zdecydował się na wynajem. – Ale mnie też bardzo się podobało – dodała po chwili, aby uniknąć nieprzyjemnej ciszy.
– To ważne. – Rozmówca uśmiechnął się jak wilk do upatrzonej na kolację owcy. – Niedługo i pani się tu wprowadzi. Ałła Jewsiejewna będzie niepocieszona, gdy straci taką dobrą lokatorkę.
Ałła Jewsiejewna Sorokina, ponad sześćdziesięcioletnia wdowa po urzędniku ministerialnym, była bliską znajomą czy też kuzynką pułkownika, i to właśnie u niej, zgodnie z jego sugestią, Zofia zatrzymała się po przyjeździe do stolicy. Nie wątpiła nawet przez chwilę, że gospodyni donosi Ochranie, więc nie chcąc budzić podejrzeń, zaciskała zęby, zachowywała się wzorowo i nie szukała nowego lokum.
– Witold nie jest jeszcze całkiem zdrów.
– Lepiej nie zwlekajcie ze ślubem – rzucił pułkownik, a ona nie odważyła się zapytać, czemu ma służyć ta rada. – Nie będę pani dłużej zatrzymywał. – Ukłonił się znowu i nie czekając na odpowiedź, ruszył do wyjścia.
Ulżyło jej, kiedy straciła go z oczu. Przeskakując po dwa stopnie, pobiegła na drugie piętro. Drzwi stanęły otworem, zanim zdążyła zapukać, i stojący w progu Witold chwycił ją za rękę i wciągnął do środka.
– Co ci powiedział?
– Żebyśmy szybko brali ślub – odparła, kiedy tylko złapała oddech.
– Mnie mówił to samo – mruknął. – Chce pierwszy złożyć nam życzenia.
Pomyślała, że przyjaciel wciąż wygląda na chorego: był mizerny, a na rękach, szyi i w okolicach lewego oka, w którym prawie stracił wzrok, nadal widniały wyraźne ślady po oparzeniach chlorem.
– W takim razie mamy kłopot – oznajmiła, rozpinając guziki palta.
– Przepraszam. – Pomógł jej zdjąć okrycie, które potem odwiesił. – Powinienem był wymyślić coś innego, a nie wikłać cię...
– Nie mów tak! Cud, że wymyśliłeś cokolwiek.
Podczas ich pierwszego spotkania w piotrogrodzkim szpitalu ona była wystraszona wydarzeniami na dworcu, a Witold nie dość, że ledwo żywy po podróży, to jeszcze skonsternowany obecnością Dubinina. Nie miał czasu ani okazji, aby cokolwiek jej wytłumaczyć. Nie musiał. Spojrzeli tylko na siebie i od razu pojęła, że może zaufać mu bezwzględnie. Jak zawsze.
– Nie sądziłem, że tak się do nas przyczepi – rzekł, kiedy weszli do niewielkiego pokoju pełniącego funkcję bawialni. – Napijesz się herbaty? Służąca Rosenfeldów nastawiła samowar. I przyniosła nawet coś do jedzenia.
– Może później. – Machnęła ręką i usadowiła się za stołem. – Chcę, żebyś najpierw powiedział mi prawdę. – Postanowiła zaryzykować po raz drugi, bo odpowiedniejszej chwili chyba już nie doczeka.
– Jaką prawdę? – Usiadł naprzeciwko niej.
– Pracowałeś dla Ochrany?
– Co takiego?! – Poruszył się tak gwałtownie, że o mało nie spadł z krzesła. – Co za bzdura!
– Mówiono na mieście – zaczęła spokojnie, nie spuszczając z niego wzroku – że szastałeś się po knajpach z Dubininem. A tutaj... ta jego pomoc. Tacy jak on nie dają nic za darmo. Dlatego chcę wiedzieć, co cię łączy z tym człowiekiem.
– Nie lubię o tym mówić.
– Uważasz, że jak o czymś nie mówisz, to coś nie istnieje? – spytała nie bez ironii. – Mów! Tym razem nie dam się zbyć.
Westchnął z rezygnacją i po chwili namysłu zaczął niechętnie wyjaśniać, jak mają się sprawy:
– Niech ci będzie, spotkałem się w Warszawie z Dubininem... Ale nie było mowy o żadnym szastaniu! – zastrzegł stanowczo. – Tak się złożyło... Pod Tannenbergiem uratowałem życie jego synowi. Przypadkiem, ale fakt jest faktem. Uznał więc, że ma wobec mnie dług i upierał się, że chce spłacić. To dałem mu wreszcie możliwość.
Zofia spojrzała na niego z podziwem. Najpierw uratował młodego Dubinina – i nie, nie wierzyła w żadne przypadki – a pod Bolimowem czterech swoich żołnierzy. Na polu bitwy Witold Tarłowski potrafił zachować zimną krew i trzeźwy umysł. Pasowało to do niego tak samo jak skromność. O wiele trudniej było uwierzyć, że pułkownik Dubinin z Ochrany jest zdolny do wdzięczności.
– Problem w tym – kontynuował ponuro gospodarz – że teraz jesteśmy kwita. Narzeczona za syna.
– Skrupulatny buchalter – rzuciła lekko, choć wcale nie było jej do śmiechu. – Nie będzie miał żadnych względów, jeśli złapie cię na kłamstwie.
– Nieustannie sugeruje to między wierszami. Myślałem, że będzie bardziej mi wierzył.
– Dubinin?! On nie wierzy nikomu. Idę o zakład, że nawet swemu nieszczęsnemu synowi... Do tego jest mściwym łobuzem! Wiesz, ile ofiar ma na sumieniu?
– Skąd tak dobrze go znasz? – Przyjrzał się jej uważniej.
– Interesowało się nim wielu ludzi – odparła wymijająco. – Będzie kiedyś okazja, to ci opowiem. – Tematu jej przynależności do Polskiej Organizacji Wojskowej też wcześniej nie poruszali, w szpitalu nie było ku temu sprzyjających warunków, a teraz mieli ważniejsze sprawy.
– Z chęcią posłucham. – Uśmiechnął się blado.
– Ach, byłabym zapomniała... Coś mi się wydaje, że pułkownik przyczepił ci ogon. Z mojego powodu.
– Nie mów, że łażą za tobą?!
– Od samego początku – odparła z westchnieniem. – Tyle że ja zachowuję się wzorowo. Dom. Praca. Wizyty u ciebie w szpitalu, a teraz tutaj. Czasem podwieczorek u Rosenfeldów lub w innym szanowanym domu.
– Zosiu! – Tarłowski sprawiał wrażenie niezwykle poruszonego tym, co usłyszał. – Obiecuję, że zrobię wszystko, żeby wyciągnąć cię z tej kabały.
– Posłuchaj, Witku, i dobrze zapamiętaj. – Ściszyła głos i dotknęła jego dłoni, której ciepło od miesięcy dodawało jej odwagi. – Po pierwsze, zrobimy to razem. Ponieważ, po drugie, siedzimy w tym oboje.
3.
– Jak się czujesz, moja droga? – zapytała profesorowa, przyglądając się z troską Zosi Kellerównie. Zaprosiła ją tego dnia na podwieczorek, ponieważ zamierzała opowiedzieć jej o niepokojących poczynaniach Dresslerówny. Nie wiedziała jednak, jak zacząć, i wciąż krążyła wokół tematu. Sprawa była bowiem niezwykle delikatna.
Kiedy doszły do niej wieści o zaręczynach, bardzo się ucieszyła, bo życzyła obojgu młodym jak najlepiej. Później zaś zaczęła się zastanawiać, czy coś aby nie kryje się za tym niespodziewanym związkiem. Zofia i Witold byli jak ogień i woda, kiedyś próbowano ich swatać i nie wynikło z tego nic dobrego.
Z drugiej strony Kellerówna z oddaniem opiekowała się narzeczonym, a kiedy patrzyła na niego, trudno było jej ukryć czułość. Kto jak kto, ale Zosia, najbardziej nieobliczalna z czterech wnuczek pani Adeli, nie wyszłaby za mąż z rozsądku. Już raz udowodniła to nader dobitnie.
– Dziękuję, bardzo dobrze – odparła tymczasem dziewczyna, po czym przysunęła bliżej szklankę i zacisnęła obie dłonie na rozgrzanym podstakanniku. – Tylko ostatnio mam mnóstwo zajęć.
Chyba rzeczywiście pracowała ponad siły, bo zmizerniała. Stała się przez to jeszcze bardziej podobna do swojego świętej pamięci ojca, którego Karolina znała doskonale; wstyd przyznać, ale w szkolnych czasach podkochiwała się, oczywiście bez wzajemności, w starszym o kilkanaście lat i już żonatym synu przyjaciółki matki.
– Mam porozmawiać z panią Ćwierdzińską, żeby odjęła ci obowiązków?
Kellerówna przyjechała do Piotrogrodu bez żadnych dokumentów potwierdzających wykształcenie – jak twierdziła, do końca studiów przyrodniczych na Uniwersytecie Jagiellońskim pozostał jej rok – ale profesorowa i tak zaprotegowała ją znajomej, która właśnie rozszerzała działalność prowadzonej przez siebie polskiej szkoły. Z powodu rzeczonych braków formalnych pani Ćwierdzińska nie mogła dać Zofii etatu nauczycielskiego, więc zatrudniła ją do pomocy w kancelarii. Okazało się jednak, że śmiała Kellerówna doskonale radzi sobie z dziewczętami, więc po dwóch miesiącach awansowała na damę klasową.
– Ależ proszę tego nie robić. Ta praca... Nie sądziłam, że tak mi się spodoba.
– Gdyby nasza droga Klara usłyszała te słowa, nie posiadałaby się ze zdumienia. – Zaśmiała się profesorowa. – A właśnie... Udało mi się wysłać list do Warszawy.
– Naprawdę?! – Zosia wbiła w nią zaskoczone spojrzenie. – Jakim cudem?
– Via Sztokholm... przez jednego ze znajomych Jakuba. Czas naglił, więc sama napisałam, co słychać u ciebie i Witolda. Henryk przekaże wieści twojej rodzinie i panu Edmundowi.
– Mam nadzieję, że list dotrze do Warszawy. A jeszcze większą, że dostanie pani odpowiedź. Muszę wiedzieć, co dzieje się w domu. Mam ostatnio złe przeczucia...
– Widzę, że z trudem tu wytrzymujesz – powiedziała z westchnieniem Karolina. – Tak samo jak i ja.
– Pojechałabym choćby jutro. – Na twarzy Zofii rozkwitły rumieńce. – A nawet poszła pieszo. Choćby przez front.
Karolina uśmiechnęła się, bo rozbawiła ją ta ostatnia wizja, ale szybko spoważniała i zadała pytanie:
– A Witold?
– Witolda zabrałabym ze sobą – oświadczyła stanowczo. – On też tęskni za domem.
– Nie sądziłam, że zdecydujesz się za niego wyjść. – Profesorowa uznała, że najwyższa pora przejść do zasadniczego tematu rozmowy. – Pamiętam, ile było zamieszania, kiedy wyjechałaś do Krakowa. Chłopak chodził jak struty i szybko zebrał się do...
– Dorosłam – przerwała jej Kellerówna, która chyba nie miała ochoty wysłuchiwać wspomnień z dawnych czasów. – Przestałam sądzić ludzi po pozorach.
– I po wyglądzie.
Zofia spojrzała na nią ze zdziwieniem, ale szybko pojęła w czym rzecz i z naciskiem oświadczyła:
– Najważniejsze, że przeżył. Nina pracowała w szpitalu, kiedy zwozili rannych z Bolimowa, i mówiła, że nigdy wcześniej nie widziała takiego piekła. Tylu martwych żołnierzy jednocześnie... a on sobie poradził. I jeszcze uratował podwładnych. Jestem z niego dumna.
Nie było wątpliwości, mówiła szczerze. A więc rodziny obojga popełniły niegdyś fatalny błąd. Wystarczyło dać młodym spokój i cierpliwie poczekać, aż sami dojdą do porozumienia.
– Muszę coś ci powiedzieć, Zosiu – zaczęła, bo chyba za długo już zwlekała. – Słyszałaś, że Witold przed wojną zaręczył się z Dresslerówną?
– Sabina nie omieszkała mnie o tym poinformować tuż po fakcie. Od Witolda wiem, że zaręczyny zostały zerwane.
– Misia Krukowska twierdzi inaczej.
– A to czemu? Jestem pewna, że Witold nie kłamie.
– W takim razie panna Sabina nie może się z tym pogodzić i nie dość, że wciąż uważa się za jego narzeczoną, to ponoć wybiera się osobiście do Piotrogrodu.
– Ciekawe, czemu nie przyjechała wcześniej? – Zofia uśmiechnęła się kpiąco. – Musiała się upewnić, że Witold wyzdrowieje? I że za bardzo nie zbrzydnie?
– Nie lubisz jej?
– Nie mam powodu lubić.
– Obawiam się, moja droga... – profesorowa wyrzuciła z siebie to, co dręczyło ją najbardziej – ...że ta dziewczyna może narobić wam nieprzyjemności. A jeśli nie ona, to jej ojciec. Wiem coś o tym. – Spuściła wzrok na znak, że nie zamierza wracać do wydarzeń sprzed ponad trzydziestu lat, kiedy to początkujący przemysłowiec budował swoje imperium na zgliszczach majątku jej dziadka.
Kellerówna chyba coś o tym słyszała, bo nie nalegała na wyjaśnienia, tylko twardo oświadczyła:
– Nie boję się ani Sabiny, ani jej ojca. Umiem się bronić. Zresztą – dodała po chwili – my dwie musimy coś sobie wyjaśnić.
Widząc wyraz jej twarzy, Karolina pomyślała, że krążące wśród warszawskich znajomych pogłoski o tym, że Zofia działa w jakiejś konspiracji, muszą zawierać w sobie ziarno prawdy.