Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1918 rok. Wielka Wojna nareszcie zbliża się ku końcowi.
Rosja, po rewolucji październikowej rządzona przez bolszewików, podpisuje traktat pokojowy w Brześciu i ostatecznie wycofuje się z walk. Dzięki temu Niemcy, wciąż okupujący ziemie dawnego Królestwa Polskiego, przerzucają ogromne siły na zachód. Austro-Węgry odnoszą sukcesy na froncie włoskim. Państwa centralne wydają się być o krok od zwycięstwa.
Stanisław, który jako oficer Legionów odmawia złożenia przysięgi na wierność cesarzowi Wilhelmowi, zostaje internowany w Beniaminowie. Pola odwiedza go regularnie i coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że nigdy nie zdobędzie jego wzajemności. Zofia po długich miesiącach oczekiwania zaczyna tracić nadzieję na powrót Witolda. Nieszczęśliwa i zdezorientowana, próbuje ułożyć sobie życie bez niego. Klara postanawia definitywnie rozstać się z Marcinem, ale złośliwy los szykuje dla niej niespodziankę. Julia stara się sfinalizować rozwód.
Sytuacja polityczna w Europie zmienia się nieustannie, a Polacy wykorzystują każdą okazję, która może przybliżyć ich do odzyskania niepodległości. Na Mazowsze dociera hiszpanka.
Czy Zofia zdoła poznać wszystkie tajemnice swojego męża? Jaka przyszłość czeka Polę? Czy Julii i Józefowi pisane jest wspólne życie? Kogo naprawdę kocha Stanisław? I czy rodzina Kellerów zdoła przetrwać pandemię w komplecie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Głową muru nie przebijesz,ale jeśli zawiodły inne metody, należy spróbować i tej.
JÓZEF PIŁSUDSKI
LUTY–PAŹDZIERNIK 1918
ROZDZIAŁ I
1.
Pola zmrużyła powieki i dopiero kiedy jej wzrok przywykł do oślepiającej bieli, ruszyła przed siebie ścieżką wydeptaną w śniegu. Stąpała ostrożnie, gdyż bardzo ciążyła jej torba z prowiantem; zaopatrzenie w Warszawie od dawna było fatalne, ale Balbina, sobie tylko znanym sposobem, zdobyła w zeszłym tygodniu trochę wieprzowiny i zdążyła przerobić ją na wędliny.
Świeże zaspy też nie ułatwiały sprawy. Pola nie przebiłaby się przez nie samodzielnie, ale na szczęście idące przed nią kobiety przecierały szlak. Oprócz niej, z kolejki wąskotorowej, którą polski maszynista litościwie zatrzymał pomiędzy stacjami, wysiadło ich kilka; wszystkie podążały w tym samym kierunku – do obozu w Beniaminowie, gdzie latem zeszłego roku Niemcy internowali oficerów Legionów.
Doskonale pamiętała, jak w czasie Wielkanocy Staś zastanawiał się, co dalej czeka go w wojsku. Szybko otrzymał odpowiedzi na wszystkie pytania; niestety, w najgorszy z możliwych sposobów.
Wiosną 1917 roku na rozkaz gubernatora Beselera okupanci zabrali się do organizowania Polnische Wehrmacht, czyli Polskiej Siły Zbrojnej, i postanowili wcielić do niej wszystkie Brygady Legionów. Z tej przyczyny oficerowie i żołnierze pochodzący z ziem dawnego Królestwa Polskiego mieli obowiązek złożyć nową przysięgę na wierność cesarzom Wilhelmowi II i Karolowi I.
Jej rota wyjątkowo nie spodobała się legionistom, a to z tego powodu, że wymuszała na nich obowiązek „braterstwa broni wojskom Niemiec i Austro-Węgier oraz państw z nimi sprzymierzonych” oraz podporządkowania się ich dowództwu bez względu na sytuację polityczną i decyzje przyszłego polskiego rządu[1]. Jak tłumaczył Poli zdenerwowany Stanisław, Polacy mieli stać się integralną częścią niemieckiej armii, różniącą się od niej wyłącznie mundurami i sztandarami, pozbawioną wszelkiej samodzielności i niepodlegającą władzom swojego kraju. Tym, co oburzyło legionistów, był też widoczny podział na Królewiaków i Galicjan – ci ostatni, jako poddani Habsburgów, zostali zwolnieni ze ślubowania.
Królewiacy – szczególnie ci z I Brygady – postanowili trwać przy swoim i nic nikomu nie przysięgać. Ta odmowa, uznana przez Niemców za bunt, kosztowała ich wiele. Zostali rozbrojeni, zdymisjonowani, a następnie odtransportowani do miejsc internowania. Żołnierze do Szczypiorna pod Kaliszem, a oficerowie – wśród których znalazł się też szwagier – do Beniaminowa. Ich kolegów z Galicji wcielono zaś do armii austro-węgierskiej i odesłano na front włoski.
Cała rodzina Kellerów – i oczywiście pani Amelia Osnowska – starała się odwiedzać Stanisława najczęściej, jak to możliwe. Początkowo dawało się przyjeżdżać do Beniaminowa w dowolnych terminach i bez przeszkód rozmawiać z nim przez płot, ale z czasem komenda obozu zaczęła uprzykrzać życie internowanym. Teren został dodatkowo otoczony drutem kolczastym i rozstawiono straże. Spotkania polegały więc na długich spacerach wzdłuż ogrodzenia i wykrzykiwaniu do siebie pojedynczych słów w chwilach, kiedy wartownik skupiał uwagę na kimś innym.
Oficjalne odwiedziny wymagały specjalnego pozwolenia wydanego w warszawskiej Komendzie Miasta. Jeszcze jesienią dokument można było uzyskać z łatwością, gdyż Niemcy, rozsiewający plotki na temat niepewnej przyszłości oficerów, liczyli, że wystraszeni krewni przemówią im do rozumu i przekonają do rezygnacji z protestu. Działania nie przyniosły oczekiwanego skutku, więc utrudnili procedurę i coraz częściej odrzucali podania o przepustki. Przed Bożym Narodzeniem, aby złamać morale internowanych, rodzinom nie wydano ani jednej. W związku z tym ciotka Klara, Zosia i Julia zdołały spotkać się ze Stasiem w styczniu. Pola, którą ciężkie przeziębienie przykuło do łóżka, zdołała wybrać się do niego dopiero na początku lutego.
Wędrówka dłużyła się jej niemiłosiernie i miała wrażenie, że z każdą chwilą robi się coraz zimniej. Śnieg skrzypiał pod podeszwami, mróz kąsał nos i policzki, a oddech zamieniał się w parę. Po kolejnym kwadransie marszu dotarła wreszcie do drogi wiodącej ku dawnemu rosyjskiemu fortowi. Tam śnieg był udeptany, więc szło się o wiele lżej i widać już było jednopiętrowe ceglane budynki rozsiane wśród rzadko rosnących sosen; za carskich czasów mieściły się w nich koszary, a teraz rozlokowano prawie stu oficerów Legionów.
Kolejny raz zerknęła na zegarek. Zbliżała się pierwsza po południu. Wyruszyła z Warszawy po dziewiątej, gdyż spodziewała się, że przez nocną śnieżycę i siarczysty mróz podróż będzie trwała dłużej niż zwykle. Miała rację i gdyby nie ta przezorność, zapewne nie zdążyłaby na wyznaczoną godzinę.
Gości wpuszczano na teren obozu przez szlaban. Pilnowało go dwóch uzbrojonych po zęby wartowników, którzy bardzo skrupulatnie sprawdzali dokumenty oraz bagaże; od dawna obowiązywał zakaz wnoszenia gazet, ulotek i książek. Po drugiej stronie ogrodzenia czekali mężczyźni wypatrujący gości. Pola szybko omiotła wzrokiem całą grupę i skonstatowała, że wśród nich nie ma Stanisława.
Zajęła miejsce na końcu kolejki i od niechcenia rozejrzała się wokoło. Wtem wstrzymała oddech: nieopodal niej, po tej samej stronie szlabanu stały duże sanie zaprzężone w dwa kare konie z białymi gwiazdkami na łbach, których nie pomyliłaby z żadnymi innymi na świecie. Rozpoznała też okutanego w pledy woźnicę – był to Walek Karolak z Dąbrowy, ten sam, który minionego lata poślubił Miecię. Co więcej, w wymoszczonym kożuchami pojeździe siedziała jego młoda żona. Ich obecność mogła oznaczać tylko jedno: w odwiedziny do Stanisława zjechała pani Amelia. Niewykluczone, że zabrała ze sobą którąś z sióstr albo jakichś innych krewnych.
Nie musiała długo czekać, aby dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja. Westchnęła ciężko, gdyż spełnił się jej największy koszmar – z budynku komendy obozu wyszła Laura Żukowska w futrze z jenota i takiej samej czapce, a towarzyszył jej Stanisław odziany w swój zwykły szary szynel, z którego na rozkaz Niemców, uważających internowanych za zwykłych cywili, już dawno temu zniknęły oficerskie dystynkcje.
A więc to tak... Matrymonialne plany trzech wiedźm – tak Julia żartobliwie nazwała babki szwagra – ewidentnie nabierały realnych kształtów i zmierzały do wyczekiwanego przez starsze damy finału.
Skoro Staś miał już dziś gości, to czy ją także wpuszczą do niego?
Bliska łez Pola naciągnęła kaptur na twarz, cofnęła się o kilka kroków i postawiła bagaż na ziemi. Nie chciała, aby Laura ją rozpoznała. Nie obawiała się jej, zdążyła nawet polubić, ale wolała nie wzbudzać podejrzeń. Żukowska na pewno zdziwiłaby się, zobaczywszy ją tu samą, a po powrocie do domu podzieliła się informacją z babką. Pani Amelia przy najbliższym spotkaniu urządziłaby zaś prawdziwe przesłuchanie i Bóg raczy wiedzieć, jakie wyciągnęłaby z niego wnioski. Niewykluczone, że właściwe.
Prawda była bowiem taka, że Pola kochała Stanisława z całego serca, ale nie chciała, aby ktokolwiek – a przede wszystkim główny zainteresowany – poznał jej tajemnicę.
Co prawda przez lata wzdychania do Witolda, nauczyła się ukrywać uczucia, ale obecnie ta umiejętność nie przydawała się jej na nic. Tarłowski, na którego zerkała z podziwem, zachowywał się wobec niej uprzejmie, opowiadał o studiach i wynalazkach, ale zawsze trzymał stosowny dystans. Stanisław był zaś serdeczny i wylewny, więc panowanie nad sobą przychodziło jej z o wiele większym trudem. A musiała się pilnować, bo wiedziała doskonale, że przyjaźń i sympatia to wszystko, co od niego dostanie. Staś – choć tak inny od Witolda – też widział w niej wyłącznie szwagierkę.
Tymczasem uśmiechnięta Laura serdeczne uściskała swojego towarzysza, a on z szacunkiem pocałował ją w rękę. Kellerówna nie mogła pozbyć się myśli, że zachowują się jak narzeczeni, którzy nie chcą obnosić się publicznie ze swoim szczęściem.
Nie spuszczała z nich wzroku. Coś dusiło ją w piersiach tak, że chwilami nie mogła złapać oddechu. Jeden ze strażników spoglądał na nią podejrzliwie, bo stała niczym wrośnięta w ziemię i nie posuwała się za kolejką. Zaraz postanowi ją wylegitymować, nakaże opuszczenie obozu lub zechce dokładnie przeszukać jej bagaż. Pola mimo tego, że nie pracowała już w sekcji kolportażu Polskiej Organizacji Wojskowej, przytargała do Beniaminowa sporą porcję nielegalnych druków, otrzymanych od dawnych koleżanek. Internowani musieli wiedzieć, co dzieje się za drutami.
Laura minęła szlaban i korzystając z pomocy Mieci, umościła się w saniach. Walek zaciął konie i pojazd ruszył gwałtownie naprzód. Pasażerka odwróciła się i wesoło pomachała Stasiowi, który został za ogrodzeniem. Kiedy sanie przejeżdżały obok niej, Pola przezornie nachyliła się nad bagażem. Na szczęście nikt nie zwrócił na nią uwagi.
„Co robić? – zastanawiała się gorączkowo. – Zawrócić? Nie pokazywać się wcale?”
Z jednej strony czuła, że powinna natychmiast uciekać, ale z drugiej tak bardzo chciała przynajmniej spojrzeć mu w oczy i uścisnąć rękę.
– Polcia?!
Na dźwięk swojego imienia drgnęła i odruchowo uniosła głowę.
2.
– Psik! Kocie, idź stąd!
Wasyl nie raczył zaszczycić Klary nawet jednym spojrzeniem, tylko bezczelnie udawał pogrążonego w głębokim śnie. Doskonale wiedział, że zakaz leżenia na otomanie w salonie obowiązuje go nadal, ale wcale się tym nie przejmował.
– Idzi otsjuda! Uchadzi!
Dźwięk rosyjskiej mowy sprawił, że zwierzak zerwał się z miejsca i miękko zeskoczył na podłogę, a potem łypnął z wyrzutem na okrutną prześladowczynię.
– Pora, huncwocie, uczyć się polskiego! – Klara pogroziła mu palcem.
Nie przepadała za tym kotem. Nie dość, że nikogo nie słuchał i robił, co chciał, to jeszcze wyglądał jak demon z piekła rodem. Naprawdę bywały takie chwile, że z irytacji ukręciłaby mu łebek. Znosiła jednak cierpliwie jego towarzystwo, ponieważ Zosia go lubiła i kiedyś nawet powiedziała, że gdyby nie konieczność opieki nad nim, nie przetrwałaby drogi z Piotrogrodu do Warszawy. A i Linka zakochała się w Wasylu od pierwszego wejrzenia. Co ciekawe, z wzajemnością.
– Zna polski bardzo dobrze – zaśmiała się matka, która akurat weszła do pokoju. – A już Balbinę rozumie doskonale.
– Balbinę rozumiałby nawet, gdyby mówiła po chińsku – mruknęła pod nosem Klara. – Ona daje mu jeść.
Adela miała rację, gdyż na słowo „jeść” zwierzak ożywił się, zastrzygł uszami, a następnie postawił ogon na sztorc i nie obejrzawszy się na żadną z nich, pomaszerował do kuchni, gdzie służąca – która oficjalnie twierdziła, że nie znosi go jak morowej zarazy – po cichu podsuwała mu najsmaczniejsze kąski.
– Poprosiłam Balbinę o coś ciepłego do picia. – Matka usiadła na swoim miejscu za stołem. – Też masz ochotę?
– Oczywiście.
Tak szczerze, to najchętniej wróciłaby do pokoju albo zajrzała do dziecka, które właśnie ucinało sobie popołudniową drzemkę i – jak na złość – chyba nie zamierzało się obudzić. Bała się zostawać sam na sam z Adelą, gdyż przeczuwała, że czeka je poważna rozmowa o jej przeszłości i przyszłości, a przede wszystkim o Marcinie Górskim. Klara rozstała się z nim ostatecznie tuż przed Bożym Narodzeniem, ale do matki – przez długie miesiące udającej, że nie ma pojęcia o miłosnym związku córki – wieść o tym chyba jeszcze nie dotarła.
– Oby Pola wróciła po widoku – westchnęła Adela, spoglądając w okno. – Od tamtej sprawy z Wenclem nie lubię, kiedy gdzieś jeździ sama. A tu tyle godzin w kolejce. Z przesiadkami. I żeby znowu nie złapała przeziębienia...
Klara też niepokoiła się o bratanicę, ale wiedziała, że trzymanie jej pod kloszem do niczego dobrego nie doprowadzi. Może gdyby Pola lepiej znała życie i mężczyzn, nie ściągnęłaby na siebie tylu kłopotów.
– Liczyłam, że wypuszczą Stanisława przed zimą.
– Musiałby najpierw złożyć przysięgę na wierność kajzerowi – oświadczyła matka. – A on przecież nie chce, bo uważa, że ma obowiązek postąpić, jak należy. Boże drogi, kiedy ci Niemcy wreszcie sobie pójdą?
– Dużo panu Staśkowi przyjdzie z tego obowiązku – powiedziała z przekąsem Balbina, która weszła właśnie do pokoju z tacą, na której znajdował się imbryk pełen naparu z suszonych skórek jabłek zastępujący im niemożliwą do zdobycia herbatę, oraz ciasteczka z mąki owsianej i spodeczek z kilkoma kostkami cukru; przed Bożym Narodzeniem zdołały zakupić cały funt tego rzadkiego specjału i racjonowały go sobie bardzo oszczędnie. – Tylko suchoty. Albo i co gorszego.
– Niech Balbina nawet tak nie myśli – zdenerwowała się Adela. – Wróci cały i zdrowy. I to wkrótce. Przeczucia mnie nie mylą.
– Jak się nie bije na froncie, winien siedzieć w domu – upierała się służąca. – Dzieciaka pilnować. Albo i naszej panienki, bo...
– Zaraz, zaraz... – przerwała jej niecierpliwie chlebodawczyni. – Czemu Stanisław miałby pilnować Poli? Znowu o czymś nie wiem?
– Starsza pani chyba oczów nie ma. – Balbina pokręciła głową z politowaniem. – Toż nasza panienka świata za nim nie widzi.
– Co takiego?! – zapytały unisono matka i córka.
– Po co by leciała taki szmat drogi w najgorszy mróz? Niby z dobrego serca? Żeby nieszczęścia z tego jakiego nie było. – Służąca zrobiła znak krzyża, a potem odwróciła się na pięcie i podreptała do kuchni, gdzie czekał na nią niedokończony obiad. I wiecznie nienażarty Wasyl.
– Przynieś mi, kochana, koniaku – poprosiła matka słabym głosem. – I sobie też nalej.
Klarze nie trzeba było powtarzać tego dwa razy. Wyjęła z kredensu dwie koniakówki i bez zwłoki udała się do sypialni. Wyciągając z szafki ledwo co napoczętą butelkę z alkoholem, pomyślała, że aby pozwolić sobie na ten rarytas, starsza dama musiała znowu spieniężyć coś ze swoich precjozów. Chyba że dostała Courvoisiera od Zosi, jedynej osoby w tym domu, którą było stać na takie zbytki.
– Dziękuję – rzekła Adela, kiedy córka postawiła przed nią napełniony w jednej trzeciej kieliszek. Sobie nalała mniej.
– Myśli mama, że Balbina ma rację? – zapytała, żałując, że pochłonięta własnymi problemami, powrotem Zosi, tudzież czuwaniem nad Julią, która nie tylko pogodziła się z Warlińskim, ale i do spółki z nim wywołała skandal, zaniedbała najmłodszą bratanicę. Sądziła, że skoro Pola spędziła wiosnę i lato u Osnowskich i nie kręcił się przy niej żaden podejrzany mężczyzna, wszystko musi być w najlepszym porządku. Choć w sumie było. W ich środowisku zdarzało się nader często, że wdowiec, zwłaszcza obarczony dziećmi, decydował się na szybki ślub z siostrą lub inną krewną zmarłej żony.
– Jak tak sobie pomyślę, to chyba i ma – odparła Adela. – I tak na zdrowy rozum małżeństwo ze Stasiem to najlepsze, co mogłoby ją spotkać. Oczywiście jeśli on odwzajemnia jej uczucia. Nasza Pola... – matka westchnęła – ...jest delikatna jak kwiatek. Niekochana uschnie. Zresztą dotyczy to każdej z was. A zwłaszcza Julii – dodała szybko, widząc, że córka otwiera usta.
Klara zamierzała powiedzieć coś innego, ale ucieszyła się, że Adela nie wspomniała o jej związku z Marcinem, tylko o bratanicy, której nierozważne postępowanie było tematem na długą rozmowę.
– Julia ma męża, który przysiągł jej miłość przed ołtarzem. Powinna się postarać, aby nie zapomniał o tej przysiędze – rzuciła stanowczo, gdyż wciąż uważała, że krnąbrna dziewczyna kiedyś pożałuje swojego szaleństwa. – Albo wysłuchać, co ma na swoje usprawiedliwienie, a nie od razu się rozwodzić.
– Na miły Bóg – jęknęła Adela. – Czasem się zastanawiam, co zepsułam przy twoim wychowaniu. Mówisz całkiem jak prababka Domicela. Andrzej – uniosła ostrzegawczo rękę, bo Klara, oburzona porównaniem do przodkini, która za życia była postrachem rodziny, znowu chciała się wtrącić – pierwszy złamał przysięgę i Julia miała prawo w niego zwątpić. A przecież w dniu ślubu patrzyła w niego jak w obraz. Gdyby postępował, jak należy, może zapomniałaby o swoim febliku do doktora.
– To wszystko przez Warlińskiego! – Klara nie wytrzymała.
Osobiście nie żywiła już niechęci do pana Józefa, który w ostatecznym rozrachunku okazał się uczciwym człowiekiem, a nawet bardzo uczciwym, zważywszy, jak zachował się wobec nieszczęsnej Lubartowiczówny. Dlaczego jednak musiał zagustować akurat w jej bratanicy?
– Co, na miłość boską, chcesz od Warlińskiego?! – Matka wbiła w nią zdziwiony wzrok. – W tym bałaganie on jeden postąpił, jak należy. Szczerze się zakochał, więc poprosił Julię o rękę. A kiedy odmówiła i wyszła za mąż za innego, zniknął jej z oczu. I pewnie nie pokazałby się do dziś, gdyby sama go nie znalazła. A nawet wtedy, szanując sakrament, wyprosił ją za drzwi.
– Tyle że długo nie wytrzymał – mruknęła drwiąco Klara. – Przy pierwszej okazji... – Urwała raptownie, bo nie mogła przecież powiedzieć matce wprost, że bratanica zdradziła męża ochoczo i prawie na oczach świadków. Na szczęście Marysia Zapiórkiewiczowa, która bardzo lubiła Julię, nie rozniosła tej historii po całym mieście.
– Przecież wiem, że to ona uwiodła jego – oznajmiła Adela.
– Co też mama opowiada?! – zapytała, zgorszona tą insynuacją.
Sama tego nie rozumiała, ale w głębi serca wciąż uważała córki zmarłego brata za niewiniątka, które nie mają pojęcia, na czym polega istota relacji między kobietą a mężczyzną. A przecież wszystkie były dorosłe: dwie zdążyły wziąć ślub, a trzecia umarła przy porodzie.
Matka na szczęście nie roztrząsała dalej sprawy, tylko oświadczyła tonem osoby absolutnie pewnej swych racji:
– Julia nie zawiedzie się na Warlińskim. Wspomnisz moje słowa.
– Dobrali się jak w korcu maku. – Klara wydęła usta. – Oboje potrafią robić zamieszanie. A Andrzej...
– Andrzej porzucił ją na pewną śmierć – przypomniała jej Adela. – I chciał żenić się po raz drugi. To jego wina. I nie rób min, bo wiem, co mówię.
– W naszej rodzinie nikt nie zmieniał wyznania – przytoczyła ostatnie argumenty, jakie miała w zanadrzu. – Ani się nie rozwodził. Nie było nawet unieważnienia małżeństwa.
Religijny aspekt problemu stanowił jedną z tych kwestii, która martwiła ją najbardziej. Nic dziwnego, wychowywano ją przecież na przykładną katoliczkę. Może nie udało się to w stu procentach, ale przekonanie o wyższości Kościoła rzymskiego nad innymi wyznaniami utkwiło w niej bardzo głęboko.
– Teraz mówisz jak Oktawia Burzyńska. Ona też nie może się nadziwić, że świat idzie do przodu.
– Podoba się mamie kierunek, w którym zmierza? Bo mnie nieszczególnie.
– Najbardziej jestem zmartwiona tym, że moja wnuczka lekkomyślnie potraktowała sakrament małżeństwa. Gdyby miała więcej rozsądku i zaczekała, od razu wybrałaby właściwie. Nie musiałaby teraz grzeszyć, żeby znaleźć szczęście.
– Ja, proszę mamy, chcę ją ochronić przed tym grzechem... I przed anatemą – odparła Klara z największą powagą, na jaką zdołała się zdobyć. – Julia nie ma pojęcia, co ją czeka. Wszyscy się od niej odwrócą. Wszyscy!
– Myślisz, że ona o to dba?
– Jeszcze nie. Ale kiedyś do niej dotrze, jaki popełniła błąd. Proszę. – Spojrzała błagalnie na rodzicielkę. – Niech mama mi pomoże.
– Wybacz, moja droga, nie będę się wtrącać.
Oczywiście, mogła się tego spodziewać. Matka zamierzała jak zwykle śledzić wydarzenia z bezpiecznego dystansu i czekać, aż problem rozwiąże się sam albo zniknie. Mina Klary musiała chyba zdradzać jej myśli, gdyż starsza dama żachnęła się:
– Uważasz, że chowam głowę w piasek, bo tak mi wygodnie?
– Nie, tylko...
– Naprawdę chcesz, żebym mieszała w cudzych sprawach? – Adela nie zwróciła uwagi na jej cichy protest. – Jeśli tak, to chętnie usłyszę, jak długo ty zamierzasz grzeszyć z komisarzem Górskim?
Jęknęła w duchu, myśląc, że nie powinna była tak się zapędzać i stawiać matki pod ścianą. W odwecie zostanie zasypana pytaniami, na które wcale nie miała ochoty odpowiadać.
– Pan Górski i ja – zaczęła cicho, splatając nerwowo palce – już nie...
Jej słowa zagłuszył głośny brzdęk tłukącego się szkła i rozpaczliwy płacz Linki. Klara w jednej chwili zapomniała nie tylko o Marcinie, ale nawet o Julii i Warlińskim. Zerwała się z miejsca i ile sił w nogach popędziła do dziecinnego pokoju. Matka pospiesznie ruszyła za nią, a z kuchennego korytarza wyłoniła się wystraszona Balbina z chochlą w ręku.
– Linka?!
Drzwi były uchylone. Otworzyła je na całą szerokość i zaraz o mało nie nadepnęła na kawałki czegoś, co jeszcze kilka minut temu było kloszem do lampy pamiętającej prababkę Domicelę. Klara jakiś czas temu schowała go w starym biurku Maksa, ale teraz wszystkie szuflady mebla były powyciągane, a ich zawartość walała się po podłodze. Najwyraźniej mała postanowiła sprawdzić po przebudzeniu, jakie kryją w sobie tajemnice; ostatnimi czasy zrobiła się ciekawska i nie był to jej pierwszy wyskok. Choć na razie najbardziej spektakularny.
– Matko Boska! – jęknęła Adela. – Gdzie jest Linka?! Jeśli coś jej... – Nie odważyła się dokończyć.
Klara, starając się omijać szkło, nerwowo rozglądała się po pokoju w poszukiwaniu dziewczynki. Było to trudne, gdyż płacz ucichł całkowicie.
– Jest! – rzuciła wreszcie z ulgą. – Jest... Niech mama zobaczy.
Linka siedziała w kącie za łóżeczkiem, zaś między nią a ostrymi kawałkami klosza leżał Wasyl rozciągnięty na całą długość, najwyraźniej pilnując, aby jego mała przyjaciółka nie zrobiła sobie krzywdy.
– Spasiba, koszka – rzuciła do niego po rosyjsku Klara, a potem porwała dziecko na ręce.
PRZYPISY