Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lato 1915 roku. Trwa Wielka Wojna. Ponosząca klęskę za klęską carska armia wycofuje się na wschód. Rosjanie uciekają z Warszawy, ewakuując w głąb Cesarstwa urzędy i instytucje. Wywożą dzieła sztuki, cenne przedmioty, fabryki z całym wyposażeniem. Wśród mieszkańców miasta narasta strach przez nadchodzącym niemieckim wojskiem, zaś trudy wojennego życia coraz dotkliwej dają się wszystkim we znaki. Kellerówny próbują wieść zwyczajne życie, ale nie wszystko idzie po ich myśli. Pola przekonuje się, że dorosłość oprócz blasków, ma także i cienie, a naprawianie cudzych błędów bywa ryzykownym zajęciem. Julia musi dokonać wyboru między dwoma kochającymi ją mężczyznami i zdecydować, na czym naprawdę jej zależy. Nina boi się, że już nigdy nie zobaczy męża. Zofia odkrywa, że nawet odwaga ma swoje granice, a jej marzenia o wolnej Polsce mogą drogo kosztować całą rodzinę. Wszystkie siostry wciąż poszukują człowieka, który zrujnował ich ojca. Niestety, we wszechobecnym zamęcie plączą się drogi, zacierają ślady i mnożą pytania bez odpowiedzi. Z czyjej winy zginęła kolejna osoba? Kto jest przyjacielem, a kto bezwzględnym wrogiem? Czy można pomylić miłość z przyjaźnią? I co naprawdę znaczą słowa „nie opuszczę Cię aż do śmierci"?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 1 min
Nigdy nie wiadomo, kiedy się kogoś najbliższegowidzi po raz ostatni.
Magdalena Samozwaniec
MAJ–WRZESIEŃ 1915
ROZDZIAŁ I
1.
Od śmierci Maksymiliana Kellera minął dokładnie rok i choć wokoło zmieniło się prawie wszystko, Pola doskonale pamiętała szczegóły tamtego tragicznego dnia: przerażenie sióstr, rozpacz ciotki i bezsilność babci oraz nerwowe starania wszystkich domowniczek, aby przynajmniej ją – najmłodszą i najniewinniejszą – ochronić przed okrutną prawdą. Na pogrzebie pojawili się nieliczni żałobnicy, a po zakończeniu konsolacji mecenas Finkiel z zakłopotaniem obwieścił, że straciły nie tylko syna, ojca i brata, który dbał o nie i zapewniał im opiekę, ale także dom, pieniądze i całe dotychczasowe życie. Najmłodsza Kellerówna pomyślała wtedy, że same nie zdołają sobie poradzić. Że odtrącone przez znajomych zginą z rozpaczy albo umrą z głodu.
Na szczęście nie ziściła się żadna z jej katastroficznych wizji, a skandal szybko ucichł, bo w obliczu wojennych wydarzeń zdawał się wręcz trywialny. Na froncie zachodnim pod Ypres Niemcy wypuścili gaz chlorowy na alianckie okopy, we wschodniej Galicji oblegali Przemyśl, a w okolicach Gorlic bili się z Rosjanami, próbując przerwać front. Zacięte boje trwały też niedaleko Warszawy, nad Bzurą i Rawką, oraz w okolicach Przasnysza – nocami słychać było złowrogie pomruki armat.
W parny majowy dzień Pola stała przy grobie, w którym oprócz tatki i mamy spoczywali pradziadkowie, dziadek August i dwóch zmarłych w dzieciństwie stryjów.
– Nie tak powinno być – powiedziała półgłosem babcia Adela, wpatrując się w wypisane na marmurowej płycie imiona męża oraz trójki zgasłych przedwcześnie dzieci. – Oni powinni pochować mnie.
Ciotka Klara uniosła do oczu chusteczkę, a zapłakana Nina przysunęła się do Stanisława, który przyszedł na cmentarz razem z nią. Julia z samego rana udała się na dworzec, aby pożegnać narzeczonego powracającego do rodzinnego majątku; skoro nie dotarła na cmentarz o czasie, pociąg pana Andrzeja zapewne się spóźnił. Zofia zaś wybrała się w daleką podróż na rozkaz organizacji; Pola, już od lutego należąca do POW, podejrzewała, jakie zadanie przypadło siostrze w udziale, ale w domu nie mogła wspomnieć o nim nawet słowem. Nieświadoma niczego ciotka na pewno nie wybaczy Zosi zaniedbania kolejnej rodzinnej uroczystości.
Zebrani pogrążyli się w modlitwie, a ciszę zakłócało tylko bicie dzwonów w pobliskim kościele Świętego Karola Boromeusza. Klara, która pierwsza odmówiła pacierze, zrobiła znak krzyża i coś nagle ją tknęło, gdyż spojrzała w bok i jęknęła. Reszta rodziny natychmiast popatrzyła w tym samym kierunku.
Alejką od strony nowej bramy, którą ku czci swej żony Honoraty ufundował pogrążony w żałobie pan Landsberg, biegła Julia, jedną ręką przytrzymując kapelusz, w drugiej dzierżąc wielki bukiet bzów i zupełnie nie zważając na to, że pannie szykującej się do zamęścia nie wypada zachowywać się w tak skandaliczny sposób.
– Prze... przepraszam – wyjąkała zdyszana, kiedy wreszcie zatrzymała się obok nich.
– Nie byłaś na mszy za duszę ojca. – Ciotka nie zdołała się powstrzymać i przywołała do porządku niesforną bratanicę. – To niewybaczalne.
– Przepraszam, ciociu. Pociąg się opóźnił... a chciałam zaczekać, aż odjedzie. Zobaczę pana Andrzeja dopiero przed ślubem.
– Dobrze, że przynajmniej wszystkie szczegóły już ustalone.
– Co do jednego. – Julia uśmiechnęła się promiennie.
Od kiedy Andrzej Turzyniecki znowu pojawił się w jej życiu, była nieustannie w doskonałym humorze i bujała w obłokach. Pola – gdyby oczywiście była złośliwa – dodałaby jeszcze, że siostra nabrała wyjątkowej odporności na rozumowe argumenty.
– Gdyby Turzyniecki odwlekał datę ślubu, wyzwałbym go na pojedynek – oświadczył Stanisław z udawaną powagą.
Nina spojrzała niepewnie na męża, jakby chciała mu przypomnieć, że to nie pora na żarty, ale wyraźnie zabrakło jej odwagi. Niewykluczone, że nie żartował, bo choć przez ostatnie miesiące z trudem dochodził do zdrowia, naprawdę czuł się odpowiedzialny za familię, w której był jedynym mężczyzną. Pola zastanawiała się nieraz, na ile szwagier jest świadomy tego, co naprawdę wyprawiają siostry jego żony. Ufała jednak, że gdyby nawet odkrył, że dwie z nich należą do wrogiej Rosji organizacji, nie zrobiłby nic, aby im zaszkodzić. Zofia, która z nieznanej przyczyny nie darzyła sympatią męża Niny, miała na ten temat krańcowo różne zdanie.
Za to ciotka Klara przekonała się do niego całkowicie – dużą rolę odegrał w tym sposób, w jaki Staś walczył z wyniesioną ze szpitala przypadłością – ale nadal nie przebolała nagłego ślubu. Teraz więc pilnowała, aby małżeństwo drugiej bratanicy zostało zawarte z pełnym ceremoniałem i zachowaniem wszelkich form i zwyczajów.
Julia, nie zwracając uwagi ani na Stasia, ani na ciotkę, starannie ułożyła bzy na granitowej płycie, a następnie zaczęła gorliwie odmawiać modlitwę.
Wtem nagły poryw wiatru przyniósł ze sobą ostre ziarenka piasku, świetlisty puch dmuchawców i płatki przekwitłych kwiatów. Chmury przysłoniły słońce i męczący żar nieco zelżał. Zbierało się na burzę.
– Wracajmy do domu – powiedziała w zamyśleniu Adela. – Jak mocno nie bolałaby nas śmierć Maksymiliana, życie musi toczyć się dalej.
2.
„Nareszcie!” Zofia odetchnęła z ulgą, potem zaś, w jednej dłoni ściskając uchwyt nesesera i rączkę walizki, a w drugiej doniczkę z rozłożystą paprotką, zatrzymała się w drzwiach wagonu drugiej klasy, gdyż zamierzała zaczekać, aż wiatr rozwieje kłęby pary buchającej z kół lokomotywy. Mimo trwającej wojny pociągi na wschód kursowały w miarę regularnie, więc Dworzec Terespolski tętnił życiem. Korzystali z niego głównie Rosjanie coraz liczniej opuszczający Kraj Nadwiślański, warszawiacy wyprawiający się na wieś po zaopatrzenie, rosyjscy oficerowie wciąż zjeżdżający do miasta na urlopy oraz ojcowie ziemiańskich rodzin zmuszeni do pilnowania coraz bardziej niepewnych interesów.
Mleczna mgła wreszcie opadła, więc panna zeszła ostrożnie po schodkach na pełen ludzi peron. Oślepiona ostrym promieniem słońca przymknęła powieki, ale zamiast się zatrzymać, nieopatrznie zrobiła krok do przodu, a wtedy ktoś wpadł na nią tak gwałtownie, że wypuściła z ręki bagaże; walizka przygniotła jej stopę, a neseser uderzył o ziemię z metalicznym brzdękiem. Zmartwiała i przycisnęła do piersi paprotkę – jeszcze tylko brakowało, aby zwrócił na nią uwagę jakiś szpicel.
– Stokrotnie proszę panią o wybaczenie.
Mężczyzna, który ją potrącił, wciąż stał obok, a jego niski głos wydał się Kellerównie niepokojąco znajomy. Uniosła głowę i jęknęła w myślach – Witold Tarłowski we własnej osobie. A to pech!
– Panna Zofia?! – Dawny konkurent wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, aż wreszcie oprzytomniał na tyle, że uchylił czapki: – Dzień dobry.
– Dzień dobry – odpowiedziała z westchnieniem.
Zapewne przyjechali tym samym pociągiem. Tyle dobrego, że nie wpadli na siebie wcześniej, bo musiałaby okłamywać go przez wiele godzin.
Spoglądała na niego w milczeniu. Nina i Pola wspomniały kiedyś, że bardzo się zmienił. Rzeczywiście, wyglądał lepiej niż w czasach, kiedy się do niej zalecał. Z nieśmiałego i – co tu kryć – niepozornego młodzieńca przeobraził się w przyjemnego dla oka mężczyznę. Zmężniał, nabrał ciała, a rysy twarzy, niegdyś po chłopięcemu łagodne, stały się bardziej wyraziste. Tylko szare oczy o skupionym i trochę smutnym spojrzeniu pozostały takie same jak niegdyś.
Nosił rosyjski mundur z dystynkcjami porucznika, a za nim podążał obładowany walizami tragarz, więc zapewne dostał urlop... albo jakieś zadanie do wykonania. Zofia doskonale pamiętała opowieść Ireny o jego podejrzanych konszachtach z Ochraną. Organizacja nie wyjaśniła tej sprawy, gdyż śledczego, z którym komunikował się Tarłowski, nagle odesłano z Warszawy, on sam wrócił na front, a Irena... Irena nie zdołała zdobyć przekonujących dowodów jego winy, a co gorsza, kilka tygodni temu przez niepotrzebną brawurę została aresztowana i wywieziona gdzieś w głąb Rosji.
– Wybrała się pani po prowiant? – Witold przypatrywał się jej bagażom tak spokojnie, jakby nic nie wzbudziło jego podejrzeń.
– W Warszawie mało co można dostać, a rodzinę mamy dużą – odparła pospiesznie. – A co słychać u pana? Przenieśli pana? Siostry mówiły, że jest pan u saperów.
Skoro los sprawił, że się spotkali, Zofia chętnie poznałaby szczegóły dotyczące jego służby. Taki zdolny inżynier na pewno robił coś ważnego. On jednak nie podjął tematu.
– Ciotka Eugenia umarła – powiedział krótko.
– Pani Richterowa?! Co pan opowiada? – Odruchowo dotknęła jego ręki, ale zaraz się cofnęła. – Najszczersze wyrazy współczucia.
– Dziękuję... I ja też chciałbym złożyć pani spóźnione kondolencje z powodu śmierci ojca. O ile się nie mylę, dziś mija rok od jego śmierci.
– Rzeczywiście – potwierdziła półgłosem.
Przed wyjazdem dała słowo ciotce Klarze, że wróci na czas i wraz ze wszystkimi weźmie udział we mszy za duszę tatki. Niestety, nie wywiązała się z obietnicy, gdyż z powodów, których nikt nie raczył zdradzić podróżnym, pociąg wyjechał z Kijowa kilkanaście godzin po czasie. Nic nie zależało od niej, ale i tak miała nieprzyjemne uczucie, że znowu zawiodła. Ojca. Babcię. Ninkę. I ciotkę, która zapewne przez kilka miesięcy będzie ubolewać nad jej lekceważącym stosunkiem do własnej rodziny.
– Kiedy będzie pogrzeb? – zapytała, nie chcąc ciągnąć kłopotliwego tematu.
– Pojutrze – odparł Tarłowski. – Msza żałobna u Karola Boromeusza zacznie się w południe.
Nie spuszczała z niego wzroku. Wydawał się mocno przygnębiony. Nic dziwnego, pani Eugenia od wielu lat zastępowała mu matkę.
– Przekażę wiadomość babci. Na pewno przyjdziemy.
– Dziękuję. Odwiozę panią do domu – zaproponował nieoczekiwanie.
– Ależ nie trzeba – zaprotestowała, gdyż planowała wyprawę w zupełnie inne miejsce. – Pan na pewno się spieszy, a ja dam sobie radę. – Chwyciła neseser i zaraz ugięła się pod jego ciężarem. Postawiła więc bagaż z powrotem, robiąc wszystko, aby nie upuścić paprotki: – Cudem dostałam konserwy – wyjaśniła pospiesznie, nie patrząc rozmówcy w oczy.
– Chyba przeceniła pani swoje siły.
– Wezwę tragarza i każę mu zanieść wszystko do dorożki.
– Panno Zofio, przez wzgląd na dawną znajomość nie zostawię pani samej z tymi ciężarami.
Obowiązkowość Witolda zawsze ją przerażała; robił wyłącznie to, co należy, i zawsze dotrzymywał danego słowa. Czy taki człowiek naprawdę mógłby współpracować z Ochraną? Chyba tylko wtedy, gdyby ktoś przedstawił mu przekonujące argumenty. Ale czy takowe istniały? Boże kochany, znała tego człowieka, od kiedy była dwunastoletnią dziewczynką, a nic nie wiedziała o jego poglądach i o tym, co dla niego ważne. Nagle przypomniała sobie, ile trudu kosztowało ją napisanie na prośbę Ireny jego charakterystyki. Oczywiście bez trudu wymieniła najbardziej rzucające się w oczy zalety, a także cechy, które działały jej na nerwy, ale niczego więcej nie była już pewna w stu procentach.
A może wiedział o jej przynależności do POW i szykował prowokację? „Czyżby? – Zerknęła na niego spod rzęs. – Niemożliwe”.
Gdyby chciał zdobyć informacje, zwyczajnie zacząłby ją śledzić, a nie upierał się, aby bezpiecznie odstawić do domu.
– Zapewne wuj czeka na pana z niecierpliwością – rzuciła desperacko. – Jest teraz sam.
Te słowa chyba trafiły mu do przekonania, gdyż dłużej nie nalegał, a pomoc ograniczył do wezwania tragarza. Wysoki żylasty mężczyzna wyglądał na nieco zdziwionego faktem, że damski neseser może aż tyle ważyć. Walizka z ubraniami i osobistymi drobiazgami była dla odmiany lekka jak piórko. Kwiatem zajęła się sama. Przeszkadzał jej, co prawda, w podróży, ale pozwalał też zwodzić Ochranę: żaden szanujący się szpicel nie potraktowałby poważnie damulki targającej przez kawał Cesarstwa ledwo zipiącą paprotkę.
Zofia potrzebowała zaś dobrego kamuflażu, bo na dnie nesesera, pod owiniętymi w papier wędlinami i wielkim niczym młyńskie koło bochenkiem chleba, spoczywało dziesięć nowych browningów wraz z amunicją. Kijowski oddział POW zdobył je i przekazał na potrzeby zajmującego się dywersją Oddziału Lotnego w Warszawie. I to właśnie z ich powodu Kellerówna udała się w podróż.
Witold i Zofia minęli stertę kufrów, waliz i sakwojaży ustawianą przez numerowych obok wagonu pierwszej klasy, a potem skręcili w stronę dworca. Zanim jednak dotarli do budynku, w okolicach wejścia zaczęło się jakieś zamieszanie.
A niech to diabli! Żandarmi. Chyba ze dwudziestu. Zatrzymywali ludzi, którzy wydali się im podejrzani, i gorliwie przetrząsali ich bagaże w poszukiwaniu zakazanych rzeczy. Podobne sytuacje zdarzały się coraz częściej – im gorzej wiodło się Rosjanom na froncie, tym mocniej ściskali za gardło Kraj Nadwiślański. Wszędzie widzieli wrogów, szpiegów i sabotażystów. Areszty pękały w szwach, a na wschód transportowano nowych zesłańców, najczęściej młodych ludzi, którzy mieli to nieszczęście, że ściągnęli na siebie uwagę Ochrany.
Polacy przypomnieli sobie, za co znienawidzili zaborców i – ku satysfakcji Zofii – zaczęli wyzbywać się prorosyjskich sympatii, tak powszechnych na samym początku wojny. Niekiedy rewidowano podróżnych w pociągach: tym razem Kellerówna zdołała uniknąć kłopotów tylko dlatego, że jechała w przedziale wraz z trzema siostrami Rosyjskiego Czerwonego Krzyża, z których jedna była ponoć córką jakiegoś generała.
W tej chwili mogło zabraknąć jej szczęścia. Nie miała jak zawrócić, zresztą nie zdołałaby nigdzie się ukryć. Serce biło jak szalone, a na języku czuła metaliczny posmak; nawet nie zauważyła, że przygryzła wargę aż do krwi.
„Myśl – powtarzała sobie bez przerwy. – Myśl!”
Witold zauważył, co się dzieje, ale milczał uparcie. Zofia nie mogła nic wyczytać z jego twarzy. Przypomniała sobie, że właśnie to denerwowało ją najbardziej – nigdy nie potrafiła odgadnąć, co Tarłowski czuje i co naprawdę myśli. Wiele kobiet, na przykład jego obecna narzeczona, uważało taką tajemniczość za fascynującą. Ona jednak lubiła wiedzieć, czego może spodziewać się po mężczyźnie.
Kolejka zdenerwowanych podróżnych posuwała się do przodu w raźnym tempie, a Zofia wciąż nie wiedziała, jakim sposobem przechytrzyć Rosjan. Gdyby tylko miała pewność, że może ufać Witoldowi...
Dotarli do bocznych drzwi obstawionych tylko przez dwóch żandarmów – jeden akurat rewidował jakiegoś bliskiego apopleksji jegomościa. Zofia, nie namyślając się dłużej, wzięła głęboki oddech, a następnie spojrzała w twarz drugiemu strażnikowi i jak gdyby nigdy nic wręczyła mu paprotkę.
– Proszę potrzymać – powiedziała słabym głosem.
Żandarm odruchowo chwycił kwiat, ona zaś błyskawicznie sprawdziła, czy idący za nią Witold gdzieś nie przepadł, a następnie przymknęła powieki i bezwładnie poleciała w tył.
Zdążyła jeszcze pomodlić się, aby Tarłowski zdołał ją chwycić. Na szczęście wystarczyło mu przytomności umysłu, więc Zofia – ku swej niewyobrażalnej uldze – nie wylądowała na twardym podłożu, tylko w jego ramionach. Objął ją mocno, przyciągnął do siebie – przyjemnie pachniał wodą kolońską – a potem spokojnym tonem zwrócił się do żandarma:
– Przepraszam. Dziś tak duszno, że żona albo mdleje, albo wymiotuje.
Kłamał?! Witold Tarłowski kłamał jak z nut?
Zdumiona Kellerówna uniosła jedną powiekę na tyle, że udało się jej dostrzec, jak żandarm wybałuszył oczy i otworzył usta – zapewne nikt nie opowiadał mu publicznie o tak nieeleganckich dolegliwościach, a i oficerski mundur „męża” musiał na nim zrobić wrażenie. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Witold chwycił ją na ręce i nie czekając na pozwolenie, wyniósł na zewnątrz. Zdążył jeszcze dać znak tragarzom, aby bez zwłoki ruszyli za nim. Ten, który niósł jej neseser i walizkę – ewidentnie sprytny człowiek, który niejedno widział na tym dworcu – nie dość, że spokojnie wyminął zaskoczonego Rosjanina, to jeszcze w ostatniej chwili zdążył odebrać mu paprotkę. Drugi bagażowy także przeszedł bez problemu.
Tarłowski, wciąż nie wypuszczając jej z ramion, minął plac rozpościerający się przed budynkiem dworca. Szedł szybkim krokiem, więc tak bujało, że Zofia miała ochotę objąć go za szyję. Zabrakło jej jednak odwagi – po raz pierwszy w życiu dawny znajomy naprawdę ją zaskoczył i wciąż nie mogła przejść nad tym do porządku.
„Kłamał... Wie, że mam jakiś trefny towar – uświadomiła sobie nagle. – Ale skąd? Jakim sposobem?”
Cała procesja zatrzymała się dopiero na postoju dorożek. Witold ostrożnie postawił ją na ziemi, nakazał tragarzom załadować bagaże do stojącej najbliżej dryndy i powiedział:
– Przepraszam panią za te mało eleganckie słowa. Nic innego nie przyszło mi do głowy.
– Nie szkodzi – wymamrotała.
– A jednak odwiozę panią do domu – oświadczył zdecydowanym tonem. Ciekawe, czemu przed laty nie był taki stanowczy? – Chcę mieć pewność, że dotarła pani bezpiecznie.
Martwił się o nią? Koniec świata...
– Dobrze. – Uznała, że lepiej z nim nie dyskutować. Później poszuka sposobu, aby dostarczyć broń do wyznaczonego lokalu.
Oby Tarłowski naprawdę nie miał nic wspólnego z Ochraną, bo inaczej na Syberii skończy nie tylko ona, ale i cała rodzina wraz z Balbiną.
Nie, nie doniesie. Mógł mieć żal do niej, ale nie skrzywdziłby jej Bogu ducha winnych sióstr. Tyle wiedziała o nim na pewno.
Zapłacił bagażowym, którzy zapakowali do pojazdu także i jego walizki – Zofia zanotowała, że koniecznie musi oddać mu pieniądze – i pomógł jej wsiąść do dorożki. Sam stawiał już nogę na schodku, kiedy usłyszał wołanie.
– Panie Witoldzie?! Tu pan jest!
Sabina. Kellerówna nie miała żadnych wątpliwości, że to ona. Zapewne dowiedziała się, kiedy przyjeżdża pociąg z Kijowa, i postanowiła wyjść narzeczonemu na spotkanie. Może i dobrze, że się zjawiła, uwolni ją od kłopotliwego towarzystwa.
– Dzień dobry pani. – Tarłowski nie wyglądał na szczególnie zadowolonego ze spotkania, ale bez zwłoki podszedł do uśmiechniętej od ucha do ucha Dresslerówny i pocałował ją w rękę.
Zofia uważnie obserwowała tę scenę. A więc nie myliła się, kiedy tłumaczyła Nince, że Witold nie szuka miłości, tylko dobrej partii. Dziwne, taki uczciwy człowiek... Nieoczekiwanie zdała sobie sprawę, że podejrzenia o współpracę z zaborcą są zwyczajnie śmieszne.
– Zosia? – Zaaferowana koleżanka dostrzegła ją dopiero w tej chwili. – Co tu robisz?!
– Wracam z wyprawy po zapasy – powiedziała, uśmiechając się znacząco. – Zdobyłam trochę wędlin i konserw.
– Ach tak – rzuciła Sabina, która musiała odgadnąć cel jej wyprawy. – Jestem rada, że podróż się opłaciła. Wpadliście na siebie w pociągu? – Spojrzała podejrzliwie na Witolda, a potem także na Zofię, wyraźnie niezadowolona, że narzeczony odnowił znajomość z osobą, do której niegdyś się zalecał.
– Nie, dopiero na dworcu. – Zofia modliła się w duchu, aby Sabina przekonała Tarłowskiego, że powinni sobie pójść i pozwolić jej pozałatwiać swoje sprawy.
– Nie mogłem zostawić panny Zofii samej z ciężkimi bagażami.
– Skoro to taki problem – mruknęła koleżanka – to koniecznie musimy ją odwieźć.
– Cieszę się, że jesteśmy zgodni w tej kwestii. – Witold chyba nie wyczuł subtelnej ironii i wziął za dobrą monetę słowa narzeczonej.
– Proszę nie robić sobie problemu. Sama pojadę.
– Lepiej nie ryzykować, że ci walizka spadnie na nogę. – Sabina łypnęła na nią spod zmrużonych powiek.
Zofia nie rozumiała jej zachowania – przecież wiedziała, że wracająca z podróży kurierka powinna bezzwłocznie zameldować się przełożonym i oddać to, co przywiozła, a nie targać podejrzany bagaż do własnego domu.
– Odwieziemy panią. – Tarłowski zakończył temat, a Kellerówna zaklęła w myślach.
We troje usadowili się na szerokiej kanapie – Sabina oczywiście wcisnęła się między nią a narzeczonego – woźnica zaciął konia i drynda nareszcie ruszyła.
3.
– Może być pan z siebie dumny – powiedział z uśmiechem doktor Warliński. – To była tytaniczna robota.
– Nie dałbym rady, gdyby nie moja żona i pan – odparł Stanisław, spoglądając na Ninkę.
Uśmiechnęła się do niego, myśląc jednocześnie z goryczą, że choć niebezpieczeństwo minęło, ona nadal nie jest szczera. Tyle że teraz nie maskuje uśmiechem przerażenia towarzyszącego jej od chwili, kiedy pojęła, co dolega mężowi, ale obawę przed tym, że przestała być mu potrzebna.
Po tym jak publicznie spoliczkowała doktora Zawilskiego, z początkiem stycznia zwolniono ją ze szpitala w Korpusie Kadetów. Od tamtej pory zajmowała się tylko mężem, spędzała z nim prawie każdą chwilę, obserwowała go i dlatego zdawała sobie sprawę, że ich małżeństwa nie da się uratować. Nie umiała jednak oswoić się z tą myślą.
Szybko przywykła do obecności Stanisława. Do brzmienia jego głosu, do śmiechu, a nawet do narzekania; przez pierwsze tygodnie kuracji był okropnie drażliwy i przeszkadzał mu nawet cukier w herbacie. W bezsenne noce wsłuchiwała się w jego równy oddech. Lubiła ciepło jego ciała i tęskniła za nim, bo od wielu dni, choć był dla niej miły i uprzejmy, w ogóle jej nie dotykał.
Kochała go z całego serca miłością, której on najwyraźniej nie potrzebował.
– Od początku wierzyłam, że wyzdrowiejesz – powiedziała cicho.
Kłamała. Przez pierwsze dni nie wiedziała, co robić. Będąc już na skraju wytrzymałości, odważyła się wyznać prawdę rodzinie, a wtedy Julia przyprowadziła do nich doktora Warlińskiego, który jakimś sposobem przekonał Stanisława, że musi odstawić morfinę raz na zawsze.
Szczęśliwie okazało się, że jej mąż ma wystarczająco mocny charakter, aby konsekwentnie przestrzegać zaleceń, dlatego – choć był to bolesny proces – zdołał wytrzymać pierwsze najgorsze dni, kiedy organizm oczyszczał się z narkotyku.
O wiele dłużej trwała walka, aby uwierzył, że spokój i błogość, które daje morfina, to ułuda wiodąca na zatracenie. Ninkę wiele razy dopadało zwątpienie, ale doktor Warliński zachowywał się tak, jakby miał całkowitą pewność, że jego metody leczenia przyniosą odpowiedni skutek. I przyniosły, choć ona podejrzewała, że gdyby na miejscu Stanisława był ktoś mniej pewnie stąpający po ziemi, efekty mogłyby być zgoła inne.
Kiedy wydawało się, że najgorsze za nimi, z końcem lutego Stanisław zachorował na zapalenie płuc. Choroba co prawda nie miała szczególnie ciężkiego przebiegu, ale dla człowieka po skomplikowanej operacji serca mogła stanowić zagrożenie. Dlatego jej mąż spędził prawie cztery tygodnie w Szpitalu Ujazdowskim, a jego przypadkiem interesował się sam profesor Weiss, który okazał się nie tylko znajomym babci, ale także jednym z mentorów Warlińskiego.
– Panu zawdzięczamy najwięcej – zwróciła się do doktora. Swoją drogą, Ninę zawsze ciekawiło, skąd Warliński wiedział tyle o morfinizmie, nic nie wskazywało bowiem, aby miał w tym względzie osobiste doświadczenie, ale wstydziła się zapytać wprost. – Nie wiem, jak moglibyśmy się odwdzięczyć.
– Proszę mi poradzić, co mam zrobić – zaczął ostrożnie doktor. – Pani Adela zaprosiła mnie na kolację, ale nie wiem, czy powinienem pójść.
– A czemuż to? – zapytał Stanisław.
– To spotkanie rodzinne. Panna Julia może nie życzyć sobie...
– Panna Julia nie jest gospodynią tego domu – przerwała mu stanowczo Nina. – Jeśli babcia pana zaprosiła, nie ma wyjścia, trzeba iść. – Uśmiechnęła się mimo woli.
Naprawdę nie rozumiała decyzji siostry. Andrzej Turzyniecki, za którego Julia zamierzała wyjść wkrótce za mąż, ani się umywał do pana Józefa. Siostra jednak nie potrafiła, a może nie chciała tego dostrzec; w ogóle zachowywała się niczym zaczadzona.
– Takie zaproszenie jest ważniejsze niż rozkaz generała. – Jej mąż także się zaśmiał. – Coś mi się widzi, że babcia postanowiła pana adoptować. Powiedziała wczoraj, że jedynie panu pozwoliłaby się pokroić po śmierci.
– Nie wiem, czym zasłużyłem na takie względy – rzekł wyraźnie rozbawiony tą wizją doktor. – Ale w takiej sytuacji nie śmiem odmówić.
– Rano Julia odprowadziła narzeczonego na dworzec. Pojechał do rodziców – rzuciła Nina jakby od niechcenia. Z pozoru te słowa nie były związane z tematem rozmowy, ale zarówno ona, jak i doktor wiedzieli, czego dotyczą. Skoro Andrzej zniknął z pola widzenia, Warliński mógł spróbować porozmawiać z Julią, która od jakiegoś czasu unikała go wręcz ostentacyjnie.
– Dochodzi szósta. – Doktor spojrzał na zegar. – W takim razie pora iść. Pewnie wszyscy już czekają.
– Rzeczywiście. – Nina zerwała się z miejsca. – Muszę tylko...
– Proszę, niech pan pójdzie pierwszy. – Stanisław wpadł jej w słowo. – Chciałbym chwilę porozmawiać z żoną.
Czy to już?
Zrobiłaby wiele, aby doktor nie zostawiał ich samych, ale Warliński skinął tylko głową i spokojnie, jakby doskonale wiedział, co nastąpi za chwilę, ruszył w stronę drzwi.
– Posłuchaj, Ninko... – zaczął z wahaniem Stanisław, unikając jej wzroku.
Wstrzymała oddech.
– Posłuchaj – powtórzył. – Przynieśli mi wezwanie do sztabu. Mam się tam stawić za trzy dni.
– Po co? – zapytała prawie szeptem.
– Pewnie zamierzają odesłać mnie na front. Ponoć wszędzie brakuje oficerów.
Mocno zacisnęła zęby; gdyby powiedziała choć słowo, na pewno nie powstrzymałaby łez.
4.
Pola otworzyła drzwi i zdębiała. Tuż za progiem stała skonfundowana Zofia tuląca do piersi doniczkę z przywiędłą paprotką – był to już trzeci kwiat, jaki przytargała do domu w ciągu ostatniego miesiąca. Towarzyszył jej Witold Tarłowski we własnej osobie. I Sabina.
Kilka dni temu zmarła pani Richterowa – warszawskie gazety pełne były jej nekrologów – więc najmłodsza Kellerówna po cichu liczyła, że spotka go na pogrzebie. A tymczasem czekała ją niespodzianka, której nie zepsuł nawet fakt, że Witold przyprowadził ze sobą narzeczoną.
– Dzień dobry, panno Apolonio – rzekł uprzejmie, zdejmując kapelusz. W drugiej ręce dzierżył skórzany neseser ciotki Klary oraz podróżną walizeczkę Julii; obie te rzeczy najstarsza siostra pożyczyła sobie bez pytania na podróż.
– Dzień dobry – odparła z uśmiechem i odsunęła się od drzwi. – Proszę wejść.
– Dokąd mam zanieść bagaż? – zapytał Tarłowski, kiedy tylko znalazł się za progiem.
– Prosto do kuchni, jeśli będzie pan tak miły – powiedziała Zofia słabym głosem.
Pola mogła tylko się domyślać, w jakim celu siostra pojechała do Kijowa, ale nie wątpiła, że nie powinna pojawiać się w domu z tym czymś, co stamtąd przywiozła.
– Czy dobrze słyszę, że odwiedził nas pan Tarłowski? – Z salonu, gdzie za chwilę miała rozpocząć się uroczysta kolacja, wyjrzała babcia. – Zosiu, moje dziecko, jestem szczęśliwa, że wróciłaś cała i zdrowa. – Cmoknęła w czoło zdenerwowaną wnuczkę, następnie, nie kryjąc zdziwienia, przywitała się z Sabiną i wreszcie wyciągnęła rękę do dawnego znajomego. – Witam pana. I proszę przyjąć najszczersze kondolencje.
– Dziękuję. – Witold z rewerencją ucałował jej dłoń.
Wyglądał na przygnębionego. Śmierć ciotki musiała mocno go ugodzić i zapewne długo będzie nosił po niej żałobę. Tak więc Sabina jeszcze poczeka na ślub. Pola wiedziała, że nie powinna czuć z tego powodu satysfakcji, ale niechęć do narzeczonej ukochanego była silniejsza niż przyzwoitość.
– Żałuję, że nie dotarły do mnie wieści o chorobie pani Eugenii – kontynuowała tymczasem Adela. – Na pewno złożyłabym jej wizytę. To była taka dobra i urocza osoba.
– Ciocia mówiła o pani dokładnie to samo – odparł Tarłowski i na pewno nie była to czcza kurtuazja. – Często powtarzała, że odwiedziłaby panią, ale nie miała pewności, czy zostanie przyjęta.
– Jak to wszystko niemożebnie się pokomplikowało – powiedziała z westchnieniem babcia, a potem szybko dodała: – Niech pan postawi wreszcie ten bagaż, widać, że ciężki.
– Proszę wskazać mi drogę. – Witold znowu spojrzał na Zofię, zaś Sabina natychmiast przysunęła się bliżej niego, nie zważając na to, że tarasuje drogę.
„Zazdrośnica – pomyślała Pola. – Gdyby mogła, wysłałaby Zosię z powrotem do Krakowa albo i jeszcze dalej”. Sytuacja była nawet zabawna; wszyscy przecież wiedzieli, że para niedoszłych narzeczonych nigdy nie darzyła się uczuciem.
Najstarsza siostra bez słowa ruszyła w stronę królestwa Balbiny, a Witold zręcznie wyminął narzeczoną i podążył za nią. Dresslerówna chciała im towarzyszyć, ale zanim zrobiła krok, babcia wzięła ją za rękę i powiedziała:
– Panno Sabino, zapraszam do salonu. Właśnie siadamy do kolacji.
Zdezorientowana dziewczyna nie zaprotestowała, za to Pola, nie chcąc stracić ani sekundy z wizyty Witolda, pobiegła do kuchni. Zanim zdążyła przekroczyć próg, usłyszała głos siostry:
– Balbino, zrób miejsce. Przywiozłam zapasy.
Tarłowski ustawił neseser na podłodze, tuż przy stole. Służąca, która akurat kończyła obieranie jajek na twardo, spojrzała na bagaż ze szczerym zdumieniem: cóż, w tym domu każdy wiedział, że kiedy Zofia gdzieś wyjeżdża, nie jest to na pewno wyprawa po jedzenie. Nie odezwała się jednak ani słowem, gdyż w drzwiach stanęła babcia, która zamierzała trzymać rękę na pulsie niespodziewanych wydarzeń.
– Dziękuję panu za pomoc – zwróciła się do Witolda. – Moja wnuczka bierze na siebie zbyt wiele. – Zerknęła na Zosię z ironicznym uśmieszkiem. – I oczywiście nie wypuszczę pana bez kolacji.
– Nie chciałbym przeszkadzać w tak ważnym dniu – mitygował się Tarłowski. – Może innym razem.
– Nie ma mowy, zostaje pan z nami. Zresztą pańska narzeczona już siedzi za stołem. Proszę do niej dołączyć. My wydamy Balbinie ostatnie dyspozycje i też zaraz przyjdziemy.
Witold zawsze czuł respekt przed starszą panią Kellerową, więc skapitulował i bez słowa wyszedł z kuchni. Adela zaś, kiedy tylko zyskała pewność, że oddalił się na wystarczającą odległość, podeszła do Zofii i zapytała:
– Możesz wytłumaczyć, co to wszystko znaczy?
Wnuczka westchnęła ciężko, bo nie wiedziała, co powiedzieć. Za to Balbina zamierzająca jak najszybciej zakończyć przygotowania do kolacji bez pytania otworzyła neseser i jęknęła na widok jego zawartości.