Zawierucha. Spalona Ziemia - Żmiejewska Ida - ebook + audiobook
BESTSELLER

Zawierucha. Spalona Ziemia ebook i audiobook

Żmiejewska Ida

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lato 1915 roku. Trwa Wielka Wojna. Ponosząca klęskę za klęską carska armia wycofuje się na wschód. Rosjanie uciekają z Warszawy, ewakuując w głąb Cesarstwa urzędy i instytucje. Wywożą dzieła sztuki, cenne przedmioty, fabryki z całym wyposażeniem. Wśród mieszkańców miasta narasta strach przez nadchodzącym niemieckim wojskiem, zaś trudy wojennego życia coraz dotkliwej dają się wszystkim we znaki. Kellerówny próbują wieść zwyczajne życie, ale nie wszystko idzie po ich myśli. Pola przekonuje się, że dorosłość oprócz blasków, ma także i cienie, a naprawianie cudzych błędów bywa ryzykownym zajęciem. Julia musi dokonać wyboru między dwoma kochającymi ją mężczyznami i zdecydować, na czym naprawdę jej zależy. Nina boi się, że już nigdy nie zobaczy męża. Zofia odkrywa, że nawet odwaga ma swoje granice, a jej marzenia o wolnej Polsce mogą drogo kosztować całą rodzinę. Wszystkie siostry wciąż poszukują człowieka, który zrujnował ich ojca. Niestety, we wszechobecnym zamęcie plączą się drogi, zacierają ślady i mnożą pytania bez odpowiedzi. Z czyjej winy zginęła kolejna osoba? Kto jest przyjacielem, a kto bezwzględnym wrogiem? Czy można pomylić miłość z przyjaźnią? I co naprawdę znaczą słowa „nie opuszczę Cię aż do śmierci"?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 1 min

Oceny
4,7 (865 ocen)
637
174
42
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
asikx

Nie oderwiesz się od lektury

Co wiecie o I wojnie światowej? Tak szczerze, co komu zostało w głowie ze szkolnego „zakuć, zaliczyć, zapomnieć”? Wybuchła, bo jakiś Serb w Sarajewie zastrzelił następcę tronu cesarskiego Habsburgów. Potem trwała, były jakieś mniej lub bardziej krwawe bitwy, prawie 5 lat się toczyła, a w wyniku zakończenia Polska odzyskała niepodległość. Piłsudski gdzieś przyjechał pociągiem. 1914 - 1918, a i pod koniec wszystko jeszcze wykończyła epidemia hiszpańskiej grypy. Yhy. I tyle. Ale jak jej wybuch i stopniowe rozszerzanie zasięgu, zbliżanie się frontu, odbierali zwykli ludzie? Wcielani do zaborczych armii Polacy? Świadomi, że po przeciwnej stronie spotkają innego Polaka w mundurze wroga? Zmuszani do udostępniania mieszkań, domów, oddawania samochodów, zwierząt, czy zapasów. Co czuły kobiety pozostawione bez środków do życia i umiejętności ich zarabiania. Czy przyjaciel rodziny wcielony do carskiej armii, to teraz Moskal przy którym nic nie wolno powiedzieć? A czy praca w szpitalu, opatrywani...
80
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Rok 1915- dalsze losy sióstr Keller! Świetna pozycja,czyta się z zapartym tchem i niecierpliwie czeka na cd.
41
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

„Iskry na wiatr” i „Spalona ziemia” to cyklu „Zawierucha” Idy Żmiejewskiej. Jest to powieść obyczajowo-historyczna z wątkami kryminalnymi i romansu. Opowiada o zawziętości i zapalczywości kobiet, miłości w czasach niepewnych, i o tajemnicach rodzinnych, które doprowadziły do tragedii. I wojna światowa. Warszawa. Maksymilian Keller bankrutuje. Popełnia samobójstwo. Jego rodzina składająca się z czterech córek, matki i siostry- musi opuścić wielką rodzinną willę i zacząć życie w czynszówce-inaczej niż do tej pory, bez wszelkich dóbr materialnych. Samobójcza śmierć ojca nie daje spokoju kobietom, które na własna rękę będą chciały rozwiązać tajemnice z przeszłości. Przypomnijmy- są to czasy I wojny światowej więc zasięgnięcie jakiejkolwiek informacji jest ryzykowne. Historia podzielona jest na dwie części, jednak ku uciesze czytelników-otwarta jest furtka na kolejną część (części?). Jak potoczą się dalsze losy rodziny Kellerów? Czy uda się odpowiedzieć na nurtujące pytania...
30
asiulqa

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra powieść. Zdecydowanie dorównuje bestsellerowej Warszawiance.
10
Michal197002

Nie oderwiesz się od lektury

Super polecam!!!
10

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­polsk
Ko­rek­taAgniesz­ka Czap­czyk
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdjęcia wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce©Ka­thySG/Shut­ter­stock
Zdjęcie au­tor­ki na okład­ceKa­ro­li­na Ci­sow­ska
Skład i ła­ma­nieAgniesz­ka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Ida Żmie­jew­ska, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-56-5
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Ni­g­dy nie wia­do­mo, kie­dy się ko­goś naj­bli­ższe­gowi­dzi po raz ostat­ni.

Mag­da­le­na Sa­mo­zwa­niec

MAJ–WRZE­SIEŃ 1915

ROZDZIAŁ I

1.

Od śmier­ci Mak­sy­mi­lia­na Kel­le­ra mi­nął do­kład­nie rok i choć wo­ko­ło zmie­ni­ło się pra­wie wszyst­ko, Pola do­sko­na­le pa­mi­ęta­ła szcze­gó­ły tam­te­go tra­gicz­ne­go dnia: prze­ra­że­nie sióstr, roz­pacz ciot­ki i bez­sil­no­ść bab­ci oraz ner­wo­we sta­ra­nia wszyst­kich do­mow­ni­czek, aby przy­naj­mniej ją – naj­młod­szą i naj­nie­win­niej­szą – ochro­nić przed okrut­ną praw­dą. Na po­grze­bie po­ja­wi­li się nie­licz­ni ża­łob­ni­cy, a po za­ko­ńcze­niu kon­so­la­cji me­ce­nas Fin­kiel z za­kło­po­ta­niem ob­wie­ścił, że stra­ci­ły nie tyl­ko syna, ojca i bra­ta, któ­ry dbał o nie i za­pew­niał im opie­kę, ale ta­kże dom, pie­ni­ądze i całe do­tych­cza­so­we ży­cie. Naj­młod­sza Kel­le­rów­na po­my­śla­ła wte­dy, że same nie zdo­ła­ją so­bie po­ra­dzić. Że od­trąco­ne przez zna­jo­mych zgi­ną z roz­pa­czy albo umrą z gło­du.

Na szczęście nie zi­ści­ła się żad­na z jej ka­ta­stro­ficz­nych wi­zji, a skan­dal szyb­ko uci­chł, bo w ob­li­czu wo­jen­nych wy­da­rzeń zda­wał się wręcz try­wial­ny. Na fron­cie za­chod­nim pod Ypres Niem­cy wy­pu­ści­li gaz chlo­ro­wy na alianc­kie oko­py, we wschod­niej Ga­li­cji ob­le­ga­li Prze­my­śl, a w oko­li­cach Gor­lic bili się z Ro­sja­na­mi, pró­bu­jąc prze­rwać front. Za­ci­ęte boje trwa­ły też nie­da­le­ko War­sza­wy, nad Bzu­rą i Raw­ką, oraz w oko­li­cach Prza­sny­sza – no­ca­mi sły­chać było złow­ro­gie po­mru­ki ar­mat.

W par­ny ma­jo­wy dzień Pola sta­ła przy gro­bie, w któ­rym oprócz tat­ki i mamy spo­czy­wa­li pra­dziad­ko­wie, dzia­dek Au­gust i dwóch zma­rłych w dzie­ci­ństwie stry­jów.

– Nie tak po­win­no być – po­wie­dzia­ła pó­łgło­sem bab­cia Ade­la, wpa­tru­jąc się w wy­pi­sa­ne na mar­mu­ro­wej pły­cie imio­na męża oraz trój­ki zga­słych przed­wcze­śnie dzie­ci. – Oni po­win­ni po­cho­wać mnie.

Ciot­ka Kla­ra unio­sła do oczu chu­s­tecz­kę, a za­pła­ka­na Nina przy­su­nęła się do Sta­ni­sła­wa, któ­ry przy­sze­dł na cmen­tarz ra­zem z nią. Ju­lia z sa­me­go rana uda­ła się na dwo­rzec, aby po­że­gnać na­rze­czo­ne­go po­wra­ca­jące­go do ro­dzin­ne­go ma­jąt­ku; sko­ro nie do­ta­rła na cmen­tarz o cza­sie, po­ci­ąg pana An­drze­ja za­pew­ne się spó­źnił. Zo­fia zaś wy­bra­ła się w da­le­ką pod­róż na roz­kaz or­ga­ni­za­cji; Pola, już od lu­te­go na­le­żąca do POW, po­dej­rze­wa­ła, ja­kie za­da­nie przy­pa­dło sio­strze w udzia­le, ale w domu nie mo­gła wspo­mnieć o nim na­wet sło­wem. Nie­świa­do­ma ni­cze­go ciot­ka na pew­no nie wy­ba­czy Zosi za­nie­dba­nia ko­lej­nej ro­dzin­nej uro­czy­sto­ści.

Ze­bra­ni po­grąży­li się w mo­dli­twie, a ci­szę za­kłó­ca­ło tyl­ko bi­cie dzwo­nów w po­bli­skim ko­ście­le Świ­ęte­go Ka­ro­la Bo­ro­me­usza. Kla­ra, któ­ra pierw­sza od­mó­wi­ła pa­cie­rze, zro­bi­ła znak krzy­ża i coś na­gle ją tknęło, gdyż spoj­rza­ła w bok i jęk­nęła. Resz­ta ro­dzi­ny na­tych­miast po­pa­trzy­ła w tym sa­mym kie­run­ku.

Alej­ką od stro­ny no­wej bra­my, któ­rą ku czci swej żony Ho­no­ra­ty ufun­do­wał po­grążo­ny w ża­ło­bie pan Lands­berg, bie­gła Ju­lia, jed­ną ręką przy­trzy­mu­jąc ka­pe­lusz, w dru­giej dzie­rżąc wiel­ki bu­kiet bzów i zu­pe­łnie nie zwa­ża­jąc na to, że pan­nie szy­ku­jącej się do za­męścia nie wy­pa­da za­cho­wy­wać się w tak skan­da­licz­ny spo­sób.

– Prze... prze­pra­szam – wy­jąka­ła zdy­sza­na, kie­dy wresz­cie za­trzy­ma­ła się obok nich.

– Nie by­łaś na mszy za du­szę ojca. – Ciot­ka nie zdo­ła­ła się po­wstrzy­mać i przy­wo­ła­ła do po­rząd­ku nie­sfor­ną bra­ta­ni­cę. – To nie­wy­ba­czal­ne.

– Prze­pra­szam, cio­ciu. Po­ci­ąg się opó­źnił... a chcia­łam za­cze­kać, aż od­je­dzie. Zo­ba­czę pana An­drze­ja do­pie­ro przed ślu­bem.

– Do­brze, że przy­naj­mniej wszyst­kie szcze­gó­ły już usta­lo­ne.

– Co do jed­ne­go. – Ju­lia uśmiech­nęła się pro­mien­nie.

Od kie­dy An­drzej Tu­rzy­niec­ki zno­wu po­ja­wił się w jej ży­ciu, była nie­ustan­nie w do­sko­na­łym hu­mo­rze i bu­ja­ła w obło­kach. Pola – gdy­by oczy­wi­ście była zło­śli­wa – do­da­ła­by jesz­cze, że sio­stra na­bra­ła wy­jąt­ko­wej od­por­no­ści na ro­zu­mo­we ar­gu­men­ty.

– Gdy­by Tu­rzy­niec­ki od­wle­kał datę ślu­bu, wy­zwa­łbym go na po­je­dy­nek – oświad­czył Sta­ni­sław z uda­wa­ną po­wa­gą.

Nina spoj­rza­ła nie­pew­nie na męża, jak­by chcia­ła mu przy­po­mnieć, że to nie pora na żar­ty, ale wy­ra­źnie za­bra­kło jej od­wa­gi. Nie­wy­klu­czo­ne, że nie żar­to­wał, bo choć przez ostat­nie mie­si­ące z tru­dem do­cho­dził do zdro­wia, na­praw­dę czuł się od­po­wie­dzial­ny za fa­mi­lię, w któ­rej był je­dy­nym mężczy­zną. Pola za­sta­na­wia­ła się nie­raz, na ile szwa­gier jest świa­do­my tego, co na­praw­dę wy­pra­wia­ją sio­stry jego żony. Ufa­ła jed­nak, że gdy­by na­wet od­krył, że dwie z nich na­le­żą do wro­giej Ro­sji or­ga­ni­za­cji, nie zro­bi­łby nic, aby im za­szko­dzić. Zo­fia, któ­ra z nie­zna­nej przy­czy­ny nie da­rzy­ła sym­pa­tią męża Niny, mia­ła na ten te­mat kra­ńco­wo ró­żne zda­nie.

Za to ciot­ka Kla­ra prze­ko­na­ła się do nie­go ca­łko­wi­cie – dużą rolę ode­grał w tym spo­sób, w jaki Staś wal­czył z wy­nie­sio­ną ze szpi­ta­la przy­pa­dło­ścią – ale na­dal nie prze­bo­la­ła na­głe­go ślu­bu. Te­raz więc pil­no­wa­ła, aby ma­łże­ństwo dru­giej bra­ta­ni­cy zo­sta­ło za­war­te z pe­łnym ce­re­mo­nia­łem i za­cho­wa­niem wszel­kich form i zwy­cza­jów.

Ju­lia, nie zwra­ca­jąc uwa­gi ani na Sta­sia, ani na ciot­kę, sta­ran­nie uło­ży­ła bzy na gra­ni­to­wej pły­cie, a na­stęp­nie za­częła gor­li­wie od­ma­wiać mo­dli­twę.

Wtem na­gły po­ryw wia­tru przy­nió­sł ze sobą ostre zia­ren­ka pia­sku, świe­tli­sty puch dmu­chaw­ców i płat­ki prze­kwi­tłych kwia­tów. Chmu­ry przy­sło­ni­ły sło­ńce i męczący żar nie­co ze­lżał. Zbie­ra­ło się na bu­rzę.

– Wra­caj­my do domu – po­wie­dzia­ła w za­my­śle­niu Ade­la. – Jak moc­no nie bo­la­ła­by nas śmie­rć Mak­sy­mi­lia­na, ży­cie musi to­czyć się da­lej.

2.

„Na­resz­cie!” Zo­fia ode­tchnęła z ulgą, po­tem zaś, w jed­nej dło­ni ści­ska­jąc uchwyt ne­se­se­ra i rącz­kę wa­liz­ki, a w dru­giej do­nicz­kę z roz­ło­ży­stą pa­prot­ką, za­trzy­ma­ła się w drzwiach wa­go­nu dru­giej kla­sy, gdyż za­mie­rza­ła za­cze­kać, aż wiatr roz­wie­je kłęby pary bu­cha­jącej z kół lo­ko­mo­ty­wy. Mimo trwa­jącej woj­ny po­ci­ągi na wschód kur­so­wa­ły w mia­rę re­gu­lar­nie, więc Dwo­rzec Te­re­spol­ski tęt­nił ży­ciem. Ko­rzy­sta­li z nie­go głów­nie Ro­sja­nie co­raz licz­niej opusz­cza­jący Kraj Nad­wi­śla­ński, war­sza­wia­cy wy­pra­wia­jący się na wieś po za­opa­trze­nie, ro­syj­scy ofi­ce­ro­wie wci­ąż zje­żdża­jący do mia­sta na urlo­py oraz oj­co­wie zie­mia­ńskich ro­dzin zmu­sze­ni do pil­no­wa­nia co­raz bar­dziej nie­pew­nych in­te­re­sów.

Mlecz­na mgła wresz­cie opa­dła, więc pan­na ze­szła ostro­żnie po schod­kach na pe­łen lu­dzi pe­ron. Ośle­pio­na ostrym pro­mie­niem sło­ńca przy­mknęła po­wie­ki, ale za­miast się za­trzy­mać, nie­opatrz­nie zro­bi­ła krok do przo­du, a wte­dy ktoś wpa­dł na nią tak gwa­łtow­nie, że wy­pu­ści­ła z ręki ba­ga­że; wa­liz­ka przy­gnio­tła jej sto­pę, a ne­se­ser ude­rzył o zie­mię z me­ta­licz­nym brzdękiem. Zmar­twia­ła i przy­ci­snęła do pier­si pa­prot­kę – jesz­cze tyl­ko bra­ko­wa­ło, aby zwró­cił na nią uwa­gę ja­kiś szpi­cel.

– Sto­krot­nie pro­szę pa­nią o wy­ba­cze­nie.

Mężczy­zna, któ­ry ją po­trącił, wci­ąż stał obok, a jego ni­ski głos wy­dał się Kel­le­rów­nie nie­po­ko­jąco zna­jo­my. Unio­sła gło­wę i jęk­nęła w my­ślach – Wi­told Ta­rłow­ski we wła­snej oso­bie. A to pech!

– Pan­na Zo­fia?! – Daw­ny kon­ku­rent wpa­try­wał się w nią z nie­do­wie­rza­niem, aż wresz­cie oprzy­tom­niał na tyle, że uchy­lił czap­ki: – Dzień do­bry.

– Dzień do­bry – od­po­wie­dzia­ła z wes­tchnie­niem.

Za­pew­ne przy­je­cha­li tym sa­mym po­ci­ągiem. Tyle do­bre­go, że nie wpa­dli na sie­bie wcze­śniej, bo mu­sia­ła­by okła­my­wać go przez wie­le go­dzin.

Spo­gląda­ła na nie­go w mil­cze­niu. Nina i Pola wspo­mnia­ły kie­dyś, że bar­dzo się zmie­nił. Rze­czy­wi­ście, wy­glądał le­piej niż w cza­sach, kie­dy się do niej za­le­cał. Z nie­śmia­łe­go i – co tu kryć – nie­po­zor­ne­go mło­dzie­ńca prze­obra­ził się w przy­jem­ne­go dla oka mężczy­znę. Zmężniał, na­brał cia­ła, a rysy twa­rzy, nie­gdyś po chło­pi­ęce­mu ła­god­ne, sta­ły się bar­dziej wy­ra­zi­ste. Tyl­ko sza­re oczy o sku­pio­nym i tro­chę smut­nym spoj­rze­niu po­zo­sta­ły ta­kie same jak nie­gdyś.

No­sił ro­syj­ski mun­dur z dys­tynk­cja­mi po­rucz­ni­ka, a za nim podążał obła­do­wa­ny wa­li­za­mi tra­garz, więc za­pew­ne do­stał urlop... albo ja­kieś za­da­nie do wy­ko­na­nia. Zo­fia do­sko­na­le pa­mi­ęta­ła opo­wie­ść Ire­ny o jego po­dej­rza­nych kon­szach­tach z Ochra­ną. Or­ga­ni­za­cja nie wy­ja­śni­ła tej spra­wy, gdyż śled­cze­go, z któ­rym ko­mu­ni­ko­wał się Ta­rłow­ski, na­gle ode­sła­no z War­sza­wy, on sam wró­cił na front, a Ire­na... Ire­na nie zdo­ła­ła zdo­być prze­ko­nu­jących do­wo­dów jego winy, a co gor­sza, kil­ka ty­go­dni temu przez nie­po­trzeb­ną bra­wu­rę zo­sta­ła aresz­to­wa­na i wy­wie­zio­na gdzieś w głąb Ro­sji.

– Wy­bra­ła się pani po pro­wiant? – Wi­told przy­pa­try­wał się jej ba­ga­żom tak spo­koj­nie, jak­by nic nie wzbu­dzi­ło jego po­dej­rzeń.

– W War­sza­wie mało co mo­żna do­stać, a ro­dzi­nę mamy dużą – od­pa­rła po­spiesz­nie. – A co sły­chać u pana? Prze­nie­śli pana? Sio­stry mó­wi­ły, że jest pan u sa­pe­rów.

Sko­ro los spra­wił, że się spo­tka­li, Zo­fia chęt­nie po­zna­ła­by szcze­gó­ły do­ty­czące jego słu­żby. Taki zdol­ny in­ży­nier na pew­no ro­bił coś wa­żne­go. On jed­nak nie pod­jął te­ma­tu.

– Ciot­ka Eu­ge­nia uma­rła – po­wie­dział krót­ko.

– Pani Rich­te­ro­wa?! Co pan opo­wia­da? – Od­ru­cho­wo do­tknęła jego ręki, ale za­raz się cof­nęła. – Naj­szczer­sze wy­ra­zy wspó­łczu­cia.

– Dzi­ęku­ję... I ja też chcia­łbym zło­żyć pani spó­źnio­ne kon­do­len­cje z po­wo­du śmier­ci ojca. O ile się nie mylę, dziś mija rok od jego śmier­ci.

– Rze­czy­wi­ście – po­twier­dzi­ła pó­łgło­sem.

Przed wy­jaz­dem dała sło­wo ciot­ce Kla­rze, że wró­ci na czas i wraz ze wszyst­ki­mi we­źmie udział we mszy za du­szę tat­ki. Nie­ste­ty, nie wy­wi­ąza­ła się z obiet­ni­cy, gdyż z po­wo­dów, któ­rych nikt nie ra­czył zdra­dzić pod­ró­żnym, po­ci­ąg wy­je­chał z Ki­jo­wa kil­ka­na­ście go­dzin po cza­sie. Nic nie za­le­ża­ło od niej, ale i tak mia­ła nie­przy­jem­ne uczu­cie, że zno­wu za­wio­dła. Ojca. Bab­cię. Nin­kę. I ciot­kę, któ­ra za­pew­ne przez kil­ka mie­si­ęcy będzie ubo­le­wać nad jej lek­ce­wa­żącym sto­sun­kiem do wła­snej ro­dzi­ny.

– Kie­dy będzie po­grzeb? – za­py­ta­ła, nie chcąc ci­ągnąć kło­po­tli­we­go te­ma­tu.

– Po­ju­trze – od­pa­rł Ta­rłow­ski. – Msza ża­łob­na u Ka­ro­la Bo­ro­me­usza za­cznie się w po­łud­nie.

Nie spusz­cza­ła z nie­go wzro­ku. Wy­da­wał się moc­no przy­gnębio­ny. Nic dziw­ne­go, pani Eu­ge­nia od wie­lu lat za­stępo­wa­ła mu mat­kę.

– Prze­ka­żę wia­do­mo­ść bab­ci. Na pew­no przyj­dzie­my.

– Dzi­ęku­ję. Od­wio­zę pa­nią do domu – za­pro­po­no­wał nie­ocze­ki­wa­nie.

– Ależ nie trze­ba – za­pro­te­sto­wa­ła, gdyż pla­no­wa­ła wy­pra­wę w zu­pe­łnie inne miej­sce. – Pan na pew­no się spie­szy, a ja dam so­bie radę. – Chwy­ci­ła ne­se­ser i za­raz ugi­ęła się pod jego ci­ęża­rem. Po­sta­wi­ła więc ba­gaż z po­wro­tem, ro­bi­ąc wszyst­ko, aby nie upu­ścić pa­prot­ki: – Cu­dem do­sta­łam kon­ser­wy – wy­ja­śni­ła po­spiesz­nie, nie pa­trząc roz­mów­cy w oczy.

– Chy­ba prze­ce­ni­ła pani swo­je siły.

– We­zwę tra­ga­rza i każę mu za­nie­ść wszyst­ko do do­ro­żki.

– Pan­no Zo­fio, przez wzgląd na daw­ną zna­jo­mo­ść nie zo­sta­wię pani sa­mej z tymi ci­ęża­ra­mi.

Obo­wi­ąz­ko­wo­ść Wi­tol­da za­wsze ją prze­ra­ża­ła; ro­bił wy­łącz­nie to, co na­le­ży, i za­wsze do­trzy­my­wał da­ne­go sło­wa. Czy taki czło­wiek na­praw­dę mó­głby wspó­łpra­co­wać z Ochra­ną? Chy­ba tyl­ko wte­dy, gdy­by ktoś przed­sta­wił mu prze­ko­nu­jące ar­gu­men­ty. Ale czy ta­ko­we ist­nia­ły? Boże ko­cha­ny, zna­ła tego czło­wie­ka, od kie­dy była dwu­na­sto­let­nią dziew­czyn­ką, a nic nie wie­dzia­ła o jego po­glądach i o tym, co dla nie­go wa­żne. Na­gle przy­po­mnia­ła so­bie, ile tru­du kosz­to­wa­ło ją na­pi­sa­nie na pro­śbę Ire­ny jego cha­rak­te­ry­sty­ki. Oczy­wi­ście bez tru­du wy­mie­ni­ła naj­bar­dziej rzu­ca­jące się w oczy za­le­ty, a ta­kże ce­chy, któ­re dzia­ła­ły jej na ner­wy, ale ni­cze­go wi­ęcej nie była już pew­na w stu pro­cen­tach.

A może wie­dział o jej przy­na­le­żno­ści do POW i szy­ko­wał pro­wo­ka­cję? „Czy­żby? – Zer­k­nęła na nie­go spod rzęs. – Nie­mo­żli­we”.

Gdy­by chciał zdo­być in­for­ma­cje, zwy­czaj­nie za­cząłby ją śle­dzić, a nie upie­rał się, aby bez­piecz­nie od­sta­wić do domu.

– Za­pew­ne wuj cze­ka na pana z nie­cier­pli­wo­ścią – rzu­ci­ła de­spe­rac­ko. – Jest te­raz sam.

Te sło­wa chy­ba tra­fi­ły mu do prze­ko­na­nia, gdyż dłu­żej nie na­le­gał, a po­moc ogra­ni­czył do we­zwa­nia tra­ga­rza. Wy­so­ki ży­la­sty mężczy­zna wy­glądał na nie­co zdzi­wio­ne­go fak­tem, że dam­ski ne­se­ser może aż tyle wa­żyć. Wa­liz­ka z ubra­nia­mi i oso­bi­sty­mi dro­bia­zga­mi była dla od­mia­ny lek­ka jak piór­ko. Kwia­tem za­jęła się sama. Prze­szka­dzał jej, co praw­da, w pod­ró­ży, ale po­zwa­lał też zwo­dzić Ochra­nę: ża­den sza­nu­jący się szpi­cel nie po­trak­to­wa­łby po­wa­żnie da­mul­ki tar­ga­jącej przez ka­wał Ce­sar­stwa le­d­wo zi­pi­ącą pa­prot­kę.

Zo­fia po­trze­bo­wa­ła zaś do­bre­go ka­mu­fla­żu, bo na dnie ne­se­se­ra, pod owi­ni­ęty­mi w pa­pier wędli­na­mi i wiel­kim ni­czym mły­ńskie koło bo­chen­kiem chle­ba, spo­czy­wa­ło dzie­si­ęć no­wych brow­nin­gów wraz z amu­ni­cją. Ki­jow­ski od­dział POW zdo­był je i prze­ka­zał na po­trze­by zaj­mu­jące­go się dy­wer­sją Od­dzia­łu Lot­ne­go w War­sza­wie. I to wła­śnie z ich po­wo­du Kel­le­rów­na uda­ła się w pod­róż.

Wi­told i Zo­fia mi­nęli ster­tę ku­frów, wa­liz i sa­kwo­ja­ży usta­wia­ną przez nu­me­ro­wych obok wa­go­nu pierw­szej kla­sy, a po­tem skręci­li w stro­nę dwor­ca. Za­nim jed­nak do­tar­li do bu­dyn­ku, w oko­li­cach we­jścia za­częło się ja­kieś za­mie­sza­nie.

A niech to dia­bli! Żan­dar­mi. Chy­ba ze dwu­dzie­stu. Za­trzy­my­wa­li lu­dzi, któ­rzy wy­da­li się im po­dej­rza­ni, i gor­li­wie prze­trząsa­li ich ba­ga­że w po­szu­ki­wa­niu za­ka­za­nych rze­czy. Po­dob­ne sy­tu­acje zda­rza­ły się co­raz częściej – im go­rzej wio­dło się Ro­sja­nom na fron­cie, tym moc­niej ści­ska­li za gar­dło Kraj Nad­wi­śla­ński. Wszędzie wi­dzie­li wro­gów, szpie­gów i sa­bo­ta­ży­stów. Aresz­ty pęka­ły w szwach, a na wschód trans­por­to­wa­no no­wych ze­sła­ńców, naj­częściej mło­dych lu­dzi, któ­rzy mie­li to nie­szczęście, że ści­ągnęli na sie­bie uwa­gę Ochra­ny.

Po­la­cy przy­po­mnie­li so­bie, za co znie­na­wi­dzi­li za­bor­ców i – ku sa­tys­fak­cji Zo­fii – za­częli wy­zby­wać się pro­ro­syj­skich sym­pa­tii, tak po­wszech­nych na sa­mym po­cząt­ku woj­ny. Nie­kie­dy re­wi­do­wa­no pod­ró­żnych w po­ci­ągach: tym ra­zem Kel­le­rów­na zdo­ła­ła unik­nąć kło­po­tów tyl­ko dla­te­go, że je­cha­ła w prze­dzia­le wraz z trze­ma sio­stra­mi Ro­syj­skie­go Czer­wo­ne­go Krzy­ża, z któ­rych jed­na była po­noć cór­ką ja­kie­goś ge­ne­ra­ła.

W tej chwi­li mo­gło za­brak­nąć jej szczęścia. Nie mia­ła jak za­wró­cić, zresz­tą nie zdo­ła­ła­by ni­g­dzie się ukryć. Ser­ce biło jak sza­lo­ne, a na języ­ku czu­ła me­ta­licz­ny po­smak; na­wet nie za­uwa­ży­ła, że przy­gry­zła war­gę aż do krwi.

„Myśl – po­wta­rza­ła so­bie bez prze­rwy. – Myśl!”

Wi­told za­uwa­żył, co się dzie­je, ale mil­czał upar­cie. Zo­fia nie mo­gła nic wy­czy­tać z jego twa­rzy. Przy­po­mnia­ła so­bie, że wła­śnie to de­ner­wo­wa­ło ją naj­bar­dziej – ni­g­dy nie po­tra­fi­ła od­gad­nąć, co Ta­rłow­ski czu­je i co na­praw­dę my­śli. Wie­le ko­biet, na przy­kład jego obec­na na­rze­czo­na, uwa­ża­ło taką ta­jem­ni­czo­ść za fa­scy­nu­jącą. Ona jed­nak lu­bi­ła wie­dzieć, cze­go może spo­dzie­wać się po mężczy­źnie.

Ko­lej­ka zde­ner­wo­wa­nych pod­ró­żnych po­su­wa­ła się do przo­du w ra­źnym tem­pie, a Zo­fia wci­ąż nie wie­dzia­ła, ja­kim spo­so­bem prze­chy­trzyć Ro­sjan. Gdy­by tyl­ko mia­ła pew­no­ść, że może ufać Wi­tol­do­wi...

Do­tar­li do bocz­nych drzwi ob­sta­wio­nych tyl­ko przez dwóch żan­dar­mów – je­den aku­rat re­wi­do­wał ja­kie­goś bli­skie­go apo­plek­sji je­go­mo­ścia. Zo­fia, nie na­my­śla­jąc się dłu­żej, wzi­ęła głębo­ki od­dech, a na­stęp­nie spoj­rza­ła w twarz dru­gie­mu stra­żni­ko­wi i jak gdy­by ni­g­dy nic wręczy­ła mu pa­prot­kę.

– Pro­szę po­trzy­mać – po­wie­dzia­ła sła­bym gło­sem.

Żan­darm od­ru­cho­wo chwy­cił kwiat, ona zaś bły­ska­wicz­nie spraw­dzi­ła, czy idący za nią Wi­told gdzieś nie prze­pa­dł, a na­stęp­nie przy­mknęła po­wie­ki i bez­wład­nie po­le­cia­ła w tył.

Zdąży­ła jesz­cze po­mo­dlić się, aby Ta­rłow­ski zdo­łał ją chwy­cić. Na szczęście wy­star­czy­ło mu przy­tom­no­ści umy­słu, więc Zo­fia – ku swej nie­wy­obra­żal­nej uldze – nie wy­lądo­wa­ła na twar­dym podło­żu, tyl­ko w jego ra­mio­nach. Ob­jął ją moc­no, przy­ci­ągnął do sie­bie – przy­jem­nie pach­niał wodą ko­lo­ńską – a po­tem spo­koj­nym to­nem zwró­cił się do żan­dar­ma:

– Prze­pra­szam. Dziś tak dusz­no, że żona albo mdle­je, albo wy­mio­tu­je.

Kła­mał?! Wi­told Ta­rłow­ski kła­mał jak z nut?

Zdu­mio­na Kel­le­rów­na unio­sła jed­ną po­wie­kę na tyle, że uda­ło się jej do­strzec, jak żan­darm wy­ba­łu­szył oczy i otwo­rzył usta – za­pew­ne nikt nie opo­wia­dał mu pu­blicz­nie o tak nie­ele­ganc­kich do­le­gli­wo­ściach, a i ofi­cer­ski mun­dur „męża” mu­siał na nim zro­bić wra­że­nie. Za­nim zdążył co­kol­wiek po­wie­dzieć, Wi­told chwy­cił ją na ręce i nie cze­ka­jąc na po­zwo­le­nie, wy­nió­sł na ze­wnątrz. Zdążył jesz­cze dać znak tra­ga­rzom, aby bez zwło­ki ru­szy­li za nim. Ten, któ­ry nió­sł jej ne­se­ser i wa­liz­kę – ewi­dent­nie spryt­ny czło­wiek, któ­ry nie­jed­no wi­dział na tym dwor­cu – nie dość, że spo­koj­nie wy­mi­nął za­sko­czo­ne­go Ro­sja­ni­na, to jesz­cze w ostat­niej chwi­li zdążył ode­brać mu pa­prot­kę. Dru­gi ba­ga­żo­wy ta­kże prze­sze­dł bez pro­ble­mu.

Ta­rłow­ski, wci­ąż nie wy­pusz­cza­jąc jej z ra­mion, mi­nął plac roz­po­ście­ra­jący się przed bu­dyn­kiem dwor­ca. Sze­dł szyb­kim kro­kiem, więc tak bu­ja­ło, że Zo­fia mia­ła ocho­tę ob­jąć go za szy­ję. Za­bra­kło jej jed­nak od­wa­gi – po raz pierw­szy w ży­ciu daw­ny zna­jo­my na­praw­dę ją za­sko­czył i wci­ąż nie mo­gła prze­jść nad tym do po­rząd­ku.

„Kła­mał... Wie, że mam ja­kiś tref­ny to­war – uświa­do­mi­ła so­bie na­gle. – Ale skąd? Ja­kim spo­so­bem?”

Cała pro­ce­sja za­trzy­ma­ła się do­pie­ro na po­sto­ju do­ro­żek. Wi­told ostro­żnie po­sta­wił ją na zie­mi, na­ka­zał tra­ga­rzom za­ła­do­wać ba­ga­że do sto­jącej naj­bli­żej dryn­dy i po­wie­dział:

– Prze­pra­szam pa­nią za te mało ele­ganc­kie sło­wa. Nic in­ne­go nie przy­szło mi do gło­wy.

– Nie szko­dzi – wy­mam­ro­ta­ła.

– A jed­nak od­wio­zę pa­nią do domu – oświad­czył zde­cy­do­wa­nym to­nem. Cie­ka­we, cze­mu przed laty nie był taki sta­now­czy? – Chcę mieć pew­no­ść, że do­ta­rła pani bez­piecz­nie.

Mar­twił się o nią? Ko­niec świa­ta...

– Do­brze. – Uzna­ła, że le­piej z nim nie dys­ku­to­wać. Pó­źniej po­szu­ka spo­so­bu, aby do­star­czyć broń do wy­zna­czo­ne­go lo­ka­lu.

Oby Ta­rłow­ski na­praw­dę nie miał nic wspól­ne­go z Ochra­ną, bo ina­czej na Sy­be­rii sko­ńczy nie tyl­ko ona, ale i cała ro­dzi­na wraz z Bal­bi­ną.

Nie, nie do­nie­sie. Mógł mieć żal do niej, ale nie skrzyw­dzi­łby jej Bogu du­cha win­nych sióstr. Tyle wie­dzia­ła o nim na pew­no.

Za­pła­cił ba­ga­żo­wym, któ­rzy za­pa­ko­wa­li do po­jaz­du ta­kże i jego wa­liz­ki – Zo­fia za­no­to­wa­ła, że ko­niecz­nie musi od­dać mu pie­ni­ądze – i po­mó­gł jej wsi­ąść do do­ro­żki. Sam sta­wiał już nogę na schod­ku, kie­dy usły­szał wo­ła­nie.

– Pa­nie Wi­tol­dzie?! Tu pan jest!

Sa­bi­na. Kel­le­rów­na nie mia­ła żad­nych wąt­pli­wo­ści, że to ona. Za­pew­ne do­wie­dzia­ła się, kie­dy przy­je­żdża po­ci­ąg z Ki­jo­wa, i po­sta­no­wi­ła wy­jść na­rze­czo­ne­mu na spo­tka­nie. Może i do­brze, że się zja­wi­ła, uwol­ni ją od kło­po­tli­we­go to­wa­rzy­stwa.

– Dzień do­bry pani. – Ta­rłow­ski nie wy­glądał na szcze­gól­nie za­do­wo­lo­ne­go ze spo­tka­nia, ale bez zwło­ki pod­sze­dł do uśmiech­ni­ętej od ucha do ucha Dres­sle­rów­ny i po­ca­ło­wał ją w rękę.

Zo­fia uwa­żnie ob­ser­wo­wa­ła tę sce­nę. A więc nie my­li­ła się, kie­dy tłu­ma­czy­ła Nin­ce, że Wi­told nie szu­ka mi­ło­ści, tyl­ko do­brej par­tii. Dziw­ne, taki uczci­wy czło­wiek... Nie­ocze­ki­wa­nie zda­ła so­bie spra­wę, że po­dej­rze­nia o wspó­łpra­cę z za­bor­cą są zwy­czaj­nie śmiesz­ne.

– Zo­sia? – Za­afe­ro­wa­na ko­le­żan­ka do­strze­gła ją do­pie­ro w tej chwi­li. – Co tu ro­bisz?!

– Wra­cam z wy­pra­wy po za­pa­sy – po­wie­dzia­ła, uśmie­cha­jąc się zna­cząco. – Zdo­by­łam tro­chę wędlin i kon­serw.

– Ach tak – rzu­ci­ła Sa­bi­na, któ­ra mu­sia­ła od­gad­nąć cel jej wy­pra­wy. – Je­stem rada, że pod­róż się opła­ci­ła. Wpa­dli­ście na sie­bie w po­ci­ągu? – Spoj­rza­ła po­dejrz­li­wie na Wi­tol­da, a po­tem ta­kże na Zo­fię, wy­ra­źnie nie­za­do­wo­lo­na, że na­rze­czo­ny od­no­wił zna­jo­mo­ść z oso­bą, do któ­rej nie­gdyś się za­le­cał.

– Nie, do­pie­ro na dwor­cu. – Zo­fia mo­dli­ła się w du­chu, aby Sa­bi­na prze­ko­na­ła Ta­rłow­skie­go, że po­win­ni so­bie pó­jść i po­zwo­lić jej po­za­ła­twiać swo­je spra­wy.

– Nie mo­głem zo­sta­wić pan­ny Zo­fii sa­mej z ci­ężki­mi ba­ga­ża­mi.

– Sko­ro to taki pro­blem – mruk­nęła ko­le­żan­ka – to ko­niecz­nie mu­si­my ją od­wie­źć.

– Cie­szę się, że je­ste­śmy zgod­ni w tej kwe­stii. – Wi­told chy­ba nie wy­czuł sub­tel­nej iro­nii i wzi­ął za do­brą mo­ne­tę sło­wa na­rze­czo­nej.

– Pro­szę nie ro­bić so­bie pro­ble­mu. Sama po­ja­dę.

– Le­piej nie ry­zy­ko­wać, że ci wa­liz­ka spad­nie na nogę. – Sa­bi­na łyp­nęła na nią spod zmru­żo­nych po­wiek.

Zo­fia nie ro­zu­mia­ła jej za­cho­wa­nia – prze­cież wie­dzia­ła, że wra­ca­jąca z pod­ró­ży ku­rier­ka po­win­na bez­zwłocz­nie za­mel­do­wać się prze­ło­żo­nym i od­dać to, co przy­wio­zła, a nie tar­gać po­dej­rza­ny ba­gaż do wła­sne­go domu.

– Od­wie­zie­my pa­nią. – Ta­rłow­ski za­ko­ńczył te­mat, a Kel­le­rów­na za­klęła w my­ślach.

We tro­je usa­do­wi­li się na sze­ro­kiej ka­na­pie – Sa­bi­na oczy­wi­ście wci­snęła się mi­ędzy nią a na­rze­czo­ne­go – wo­źni­ca za­ci­ął ko­nia i dryn­da na­resz­cie ru­szy­ła.

3.

– Może być pan z sie­bie dum­ny – po­wie­dział z uśmie­chem dok­tor War­li­ński. – To była ty­ta­nicz­na ro­bo­ta.

– Nie da­łbym rady, gdy­by nie moja żona i pan – od­pa­rł Sta­ni­sław, spo­gląda­jąc na Nin­kę.

Uśmiech­nęła się do nie­go, my­śląc jed­no­cze­śnie z go­ry­czą, że choć nie­bez­pie­cze­ństwo mi­nęło, ona na­dal nie jest szcze­ra. Tyle że te­raz nie ma­sku­je uśmie­chem prze­ra­że­nia to­wa­rzy­szące­go jej od chwi­li, kie­dy po­jęła, co do­le­ga mężo­wi, ale oba­wę przed tym, że prze­sta­ła być mu po­trzeb­na.

Po tym jak pu­blicz­nie spo­licz­ko­wa­ła dok­to­ra Za­wil­skie­go, z po­cząt­kiem stycz­nia zwol­nio­no ją ze szpi­ta­la w Kor­pu­sie Ka­de­tów. Od tam­tej pory zaj­mo­wa­ła się tyl­ko mężem, spędza­ła z nim pra­wie ka­żdą chwi­lę, ob­ser­wo­wa­ła go i dla­te­go zda­wa­ła so­bie spra­wę, że ich ma­łże­ństwa nie da się ura­to­wać. Nie umia­ła jed­nak oswo­ić się z tą my­ślą.

Szyb­ko przy­wy­kła do obec­no­ści Sta­ni­sła­wa. Do brzmie­nia jego gło­su, do śmie­chu, a na­wet do na­rze­ka­nia; przez pierw­sze ty­go­dnie ku­ra­cji był okrop­nie dra­żli­wy i prze­szka­dzał mu na­wet cu­kier w her­ba­cie. W bez­sen­ne noce wsłu­chi­wa­ła się w jego rów­ny od­dech. Lu­bi­ła cie­pło jego cia­ła i tęsk­ni­ła za nim, bo od wie­lu dni, choć był dla niej miły i uprzej­my, w ogó­le jej nie do­ty­kał.

Ko­cha­ła go z ca­łe­go ser­ca mi­ło­ścią, któ­rej on naj­wy­ra­źniej nie po­trze­bo­wał.

– Od po­cząt­ku wie­rzy­łam, że wy­zdro­wie­jesz – po­wie­dzia­ła ci­cho.

Kła­ma­ła. Przez pierw­sze dni nie wie­dzia­ła, co ro­bić. Będąc już na skra­ju wy­trzy­ma­ło­ści, od­wa­ży­ła się wy­znać praw­dę ro­dzi­nie, a wte­dy Ju­lia przy­pro­wa­dzi­ła do nich dok­to­ra War­li­ńskie­go, któ­ry ja­ki­mś spo­so­bem prze­ko­nał Sta­ni­sła­wa, że musi od­sta­wić mor­fi­nę raz na za­wsze.

Szczęśli­wie oka­za­ło się, że jej mąż ma wy­star­cza­jąco moc­ny cha­rak­ter, aby kon­se­kwent­nie prze­strze­gać za­le­ceń, dla­te­go – choć był to bo­le­sny pro­ces – zdo­łał wy­trzy­mać pierw­sze naj­gor­sze dni, kie­dy or­ga­nizm oczysz­czał się z nar­ko­ty­ku.

O wie­le dłu­żej trwa­ła wal­ka, aby uwie­rzył, że spo­kój i bło­go­ść, któ­re daje mor­fi­na, to ułu­da wio­dąca na za­tra­ce­nie. Nin­kę wie­le razy do­pa­da­ło zwąt­pie­nie, ale dok­tor War­li­ński za­cho­wy­wał się tak, jak­by miał ca­łko­wi­tą pew­no­ść, że jego me­to­dy le­cze­nia przy­nio­są od­po­wied­ni sku­tek. I przy­nio­sły, choć ona po­dej­rze­wa­ła, że gdy­by na miej­scu Sta­ni­sła­wa był ktoś mniej pew­nie stąpa­jący po zie­mi, efek­ty mo­gły­by być zgo­ła inne.

Kie­dy wy­da­wa­ło się, że naj­gor­sze za nimi, z ko­ńcem lu­te­go Sta­ni­sław za­cho­ro­wał na za­pa­le­nie płuc. Cho­ro­ba co praw­da nie mia­ła szcze­gól­nie ci­ężkie­go prze­bie­gu, ale dla czło­wie­ka po skom­pli­ko­wa­nej ope­ra­cji ser­ca mo­gła sta­no­wić za­gro­że­nie. Dla­te­go jej mąż spędził pra­wie czte­ry ty­go­dnie w Szpi­ta­lu Ujaz­dow­skim, a jego przy­pad­kiem in­te­re­so­wał się sam pro­fe­sor We­iss, któ­ry oka­zał się nie tyl­ko zna­jo­mym bab­ci, ale ta­kże jed­nym z men­to­rów War­li­ńskie­go.

– Panu za­wdzi­ęcza­my naj­wi­ęcej – zwró­ci­ła się do dok­to­ra. Swo­ją dro­gą, Ninę za­wsze cie­ka­wi­ło, skąd War­li­ński wie­dział tyle o mor­fi­ni­zmie, nic nie wska­zy­wa­ło bo­wiem, aby miał w tym względzie oso­bi­ste do­świad­cze­nie, ale wsty­dzi­ła się za­py­tać wprost. – Nie wiem, jak mo­gli­by­śmy się od­wdzi­ęczyć.

– Pro­szę mi po­ra­dzić, co mam zro­bić – za­czął ostro­żnie dok­tor. – Pani Ade­la za­pro­si­ła mnie na ko­la­cję, ale nie wiem, czy po­wi­nie­nem pó­jść.

– A cze­muż to? – za­py­tał Sta­ni­sław.

– To spo­tka­nie ro­dzin­ne. Pan­na Ju­lia może nie ży­czyć so­bie...

– Pan­na Ju­lia nie jest go­spo­dy­nią tego domu – prze­rwa­ła mu sta­now­czo Nina. – Je­śli bab­cia pana za­pro­si­ła, nie ma wy­jścia, trze­ba iść. – Uśmiech­nęła się mimo woli.

Na­praw­dę nie ro­zu­mia­ła de­cy­zji sio­stry. An­drzej Tu­rzy­niec­ki, za któ­re­go Ju­lia za­mie­rza­ła wy­jść wkrót­ce za mąż, ani się umy­wał do pana Jó­ze­fa. Sio­stra jed­nak nie po­tra­fi­ła, a może nie chcia­ła tego do­strzec; w ogó­le za­cho­wy­wa­ła się ni­czym za­cza­dzo­na.

– Ta­kie za­pro­sze­nie jest wa­żniej­sze niż roz­kaz ge­ne­ra­ła. – Jej mąż ta­kże się za­śmiał. – Coś mi się wi­dzi, że bab­cia po­sta­no­wi­ła pana ad­op­to­wać. Po­wie­dzia­ła wczo­raj, że je­dy­nie panu po­zwo­li­ła­by się po­kro­ić po śmier­ci.

– Nie wiem, czym za­słu­ży­łem na ta­kie względy – rze­kł wy­ra­źnie roz­ba­wio­ny tą wi­zją dok­tor. – Ale w ta­kiej sy­tu­acji nie śmiem od­mó­wić.

– Rano Ju­lia od­pro­wa­dzi­ła na­rze­czo­ne­go na dwo­rzec. Po­je­chał do ro­dzi­ców – rzu­ci­ła Nina jak­by od nie­chce­nia. Z po­zo­ru te sło­wa nie były zwi­ąza­ne z te­ma­tem roz­mo­wy, ale za­rów­no ona, jak i dok­tor wie­dzie­li, cze­go do­ty­czą. Sko­ro An­drzej znik­nął z pola wi­dze­nia, War­li­ński mógł spró­bo­wać po­roz­ma­wiać z Ju­lią, któ­ra od ja­kie­goś cza­su uni­ka­ła go wręcz osten­ta­cyj­nie.

– Do­cho­dzi szó­sta. – Dok­tor spoj­rzał na ze­gar. – W ta­kim ra­zie pora iść. Pew­nie wszy­scy już cze­ka­ją.

– Rze­czy­wi­ście. – Nina ze­rwa­ła się z miej­sca. – Mu­szę tyl­ko...

– Pro­szę, niech pan pój­dzie pierw­szy. – Sta­ni­sław wpa­dł jej w sło­wo. – Chcia­łbym chwi­lę po­roz­ma­wiać z żoną.

Czy to już?

Zro­bi­ła­by wie­le, aby dok­tor nie zo­sta­wiał ich sa­mych, ale War­li­ński ski­nął tyl­ko gło­wą i spo­koj­nie, jak­by do­sko­na­le wie­dział, co na­stąpi za chwi­lę, ru­szył w stro­nę drzwi.

– Po­słu­chaj, Nin­ko... – za­czął z wa­ha­niem Sta­ni­sław, uni­ka­jąc jej wzro­ku.

Wstrzy­ma­ła od­dech.

– Po­słu­chaj – po­wtó­rzył. – Przy­nie­śli mi we­zwa­nie do szta­bu. Mam się tam sta­wić za trzy dni.

– Po co? – za­py­ta­ła pra­wie szep­tem.

– Pew­nie za­mie­rza­ją ode­słać mnie na front. Po­noć wszędzie bra­ku­je ofi­ce­rów.

Moc­no za­ci­snęła zęby; gdy­by po­wie­dzia­ła choć sło­wo, na pew­no nie po­wstrzy­ma­ła­by łez.

4.

Pola otwo­rzy­ła drzwi i zdębia­ła. Tuż za pro­giem sta­ła skon­fun­do­wa­na Zo­fia tu­ląca do pier­si do­nicz­kę z przy­wi­ędłą pa­prot­ką – był to już trze­ci kwiat, jaki przy­tar­ga­ła do domu w ci­ągu ostat­nie­go mie­si­ąca. To­wa­rzy­szył jej Wi­told Ta­rłow­ski we wła­snej oso­bie. I Sa­bi­na.

Kil­ka dni temu zma­rła pani Rich­te­ro­wa – war­szaw­skie ga­ze­ty pe­łne były jej ne­kro­lo­gów – więc naj­młod­sza Kel­le­rów­na po ci­chu li­czy­ła, że spo­tka go na po­grze­bie. A tym­cza­sem cze­ka­ła ją nie­spo­dzian­ka, któ­rej nie ze­psuł na­wet fakt, że Wi­told przy­pro­wa­dził ze sobą na­rze­czo­ną.

– Dzień do­bry, pan­no Apo­lo­nio – rze­kł uprzej­mie, zdej­mu­jąc ka­pe­lusz. W dru­giej ręce dzie­rżył skó­rza­ny ne­se­ser ciot­ki Kla­ry oraz pod­ró­żną wa­li­zecz­kę Ju­lii; obie te rze­czy naj­star­sza sio­stra po­ży­czy­ła so­bie bez py­ta­nia na pod­róż.

– Dzień do­bry – od­pa­rła z uśmie­chem i od­su­nęła się od drzwi. – Pro­szę we­jść.

– Do­kąd mam za­nie­ść ba­gaż? – za­py­tał Ta­rłow­ski, kie­dy tyl­ko zna­la­zł się za pro­giem.

– Pro­sto do kuch­ni, je­śli będzie pan tak miły – po­wie­dzia­ła Zo­fia sła­bym gło­sem.

Pola mo­gła tyl­ko się do­my­ślać, w ja­kim celu sio­stra po­je­cha­ła do Ki­jo­wa, ale nie wąt­pi­ła, że nie po­win­na po­ja­wiać się w domu z tym czy­mś, co stam­tąd przy­wio­zła.

– Czy do­brze sły­szę, że od­wie­dził nas pan Ta­rłow­ski? – Z sa­lo­nu, gdzie za chwi­lę mia­ła roz­po­cząć się uro­czy­sta ko­la­cja, wyj­rza­ła bab­cia. – Zo­siu, moje dziec­ko, je­stem szczęśli­wa, że wró­ci­łaś cała i zdro­wa. – Cmok­nęła w czo­ło zde­ner­wo­wa­ną wnucz­kę, na­stęp­nie, nie kry­jąc zdzi­wie­nia, przy­wi­ta­ła się z Sa­bi­ną i wresz­cie wy­ci­ągnęła rękę do daw­ne­go zna­jo­me­go. – Wi­tam pana. I pro­szę przy­jąć naj­szczer­sze kon­do­len­cje.

– Dzi­ęku­ję. – Wi­told z re­we­ren­cją uca­ło­wał jej dłoń.

Wy­glądał na przy­gnębio­ne­go. Śmie­rć ciot­ki mu­sia­ła moc­no go ugo­dzić i za­pew­ne dłu­go będzie no­sił po niej ża­ło­bę. Tak więc Sa­bi­na jesz­cze po­cze­ka na ślub. Pola wie­dzia­ła, że nie po­win­na czuć z tego po­wo­du sa­tys­fak­cji, ale nie­chęć do na­rze­czo­nej uko­cha­ne­go była sil­niej­sza niż przy­zwo­ito­ść.

– Ża­łu­ję, że nie do­ta­rły do mnie wie­ści o cho­ro­bie pani Eu­ge­nii – kon­ty­nu­owa­ła tym­cza­sem Ade­la. – Na pew­no zło­ży­ła­bym jej wi­zy­tę. To była taka do­bra i uro­cza oso­ba.

– Cio­cia mó­wi­ła o pani do­kład­nie to samo – od­pa­rł Ta­rłow­ski i na pew­no nie była to czcza kur­tu­azja. – Często po­wta­rza­ła, że od­wie­dzi­ła­by pa­nią, ale nie mia­ła pew­no­ści, czy zo­sta­nie przy­jęta.

– Jak to wszyst­ko nie­mo­żeb­nie się po­kom­pli­ko­wa­ło – po­wie­dzia­ła z wes­tchnie­niem bab­cia, a po­tem szyb­ko do­da­ła: – Niech pan po­sta­wi wresz­cie ten ba­gaż, wi­dać, że ci­ężki.

– Pro­szę wska­zać mi dro­gę. – Wi­told zno­wu spoj­rzał na Zo­fię, zaś Sa­bi­na na­tych­miast przy­su­nęła się bli­żej nie­go, nie zwa­ża­jąc na to, że ta­ra­su­je dro­gę.

„Za­zdro­śni­ca – po­my­śla­ła Pola. – Gdy­by mo­gła, wy­sła­ła­by Zo­się z po­wro­tem do Kra­ko­wa albo i jesz­cze da­lej”. Sy­tu­acja była na­wet za­baw­na; wszy­scy prze­cież wie­dzie­li, że para nie­do­szłych na­rze­czo­nych ni­g­dy nie da­rzy­ła się uczu­ciem.

Naj­star­sza sio­stra bez sło­wa ru­szy­ła w stro­nę kró­le­stwa Bal­bi­ny, a Wi­told zręcz­nie wy­mi­nął na­rze­czo­ną i podążył za nią. Dres­sle­rów­na chcia­ła im to­wa­rzy­szyć, ale za­nim zro­bi­ła krok, bab­cia wzi­ęła ją za rękę i po­wie­dzia­ła:

– Pan­no Sa­bi­no, za­pra­szam do sa­lo­nu. Wła­śnie sia­da­my do ko­la­cji.

Zdez­o­rien­to­wa­na dziew­czy­na nie za­pro­te­sto­wa­ła, za to Pola, nie chcąc stra­cić ani se­kun­dy z wi­zy­ty Wi­tol­da, po­bie­gła do kuch­ni. Za­nim zdąży­ła prze­kro­czyć próg, usły­sza­ła głos sio­stry:

– Bal­bi­no, zrób miej­sce. Przy­wio­złam za­pa­sy.

Ta­rłow­ski usta­wił ne­se­ser na podło­dze, tuż przy sto­le. Słu­żąca, któ­ra aku­rat ko­ńczy­ła obie­ra­nie ja­jek na twar­do, spoj­rza­ła na ba­gaż ze szcze­rym zdu­mie­niem: cóż, w tym domu ka­żdy wie­dział, że kie­dy Zo­fia gdzieś wy­je­żdża, nie jest to na pew­no wy­pra­wa po je­dze­nie. Nie ode­zwa­ła się jed­nak ani sło­wem, gdyż w drzwiach sta­nęła bab­cia, któ­ra za­mie­rza­ła trzy­mać rękę na pul­sie nie­spo­dzie­wa­nych wy­da­rzeń.

– Dzi­ęku­ję panu za po­moc – zwró­ci­ła się do Wi­tol­da. – Moja wnucz­ka bie­rze na sie­bie zbyt wie­le. – Zer­k­nęła na Zo­się z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem. – I oczy­wi­ście nie wy­pusz­czę pana bez ko­la­cji.

– Nie chcia­łbym prze­szka­dzać w tak wa­żnym dniu – mi­ty­go­wał się Ta­rłow­ski. – Może in­nym ra­zem.

– Nie ma mowy, zo­sta­je pan z nami. Zresz­tą pa­ńska na­rze­czo­na już sie­dzi za sto­łem. Pro­szę do niej do­łączyć. My wy­da­my Bal­bi­nie ostat­nie dys­po­zy­cje i też za­raz przyj­dzie­my.

Wi­told za­wsze czuł re­spekt przed star­szą pa­nią Kel­le­ro­wą, więc ska­pi­tu­lo­wał i bez sło­wa wy­sze­dł z kuch­ni. Ade­la zaś, kie­dy tyl­ko zy­ska­ła pew­no­ść, że od­da­lił się na wy­star­cza­jącą od­le­gło­ść, po­de­szła do Zo­fii i za­py­ta­ła:

– Mo­żesz wy­tłu­ma­czyć, co to wszyst­ko zna­czy?

Wnucz­ka wes­tchnęła ci­ężko, bo nie wie­dzia­ła, co po­wie­dzieć. Za to Bal­bi­na za­mie­rza­jąca jak naj­szyb­ciej za­ko­ńczyć przy­go­to­wa­nia do ko­la­cji bez py­ta­nia otwo­rzy­ła ne­se­ser i jęk­nęła na wi­dok jego za­war­to­ści.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki