Warszawianka. Od zmierzchu do świtu - Ida Żmiejewska - ebook + audiobook
BESTSELLER

Warszawianka. Od zmierzchu do świtu ebook i audiobook

Żmiejewska Ida

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Karnawał 1894 roku. Warszawa bawi się w najlepsze. Każdego dnia w wielkich salach i domach prywatnych odbywają się przyjęcia, rauty i maskarady. Matki robią wszystko, aby znaleźć odpowiednich mężów dla córek, a ojcowie liczą ruble przeznaczone na posagi. Radosny nastrój przerywa morderstwo. W trakcie balu w Resursie Obywatelskiej, ginie Józefina Majerowa, wyrocznia w sprawach mody oraz autorka rubryki towarzyskiej w jednej z warszawskich gazet. Zabójca zniknął w tłumie gości, nie zostawiając śladów. Młody sędzia śledczy, Jerzy Szuster, robi wszystko, aby rozwikłać sprawę dziwnej zbrodni. Pomaga mu w tym radca tytularny, Aleksander Woronin. Niestety, wysiłki śledczych nie przynoszą efektu. Nikt nie zna tajemnic zmarłej dziennikarki, motywy zbrodni są niejasne, zeznania świadków wykluczają się wzajemnie, podejrzani mają żelazne alibi, a jedynym dowodem rzeczowym jest stłuczona butelka. Wygląda na to, że w krwawej układance brakuje najważniejszych elementów. Tymczasem ktoś zabija kolejną osobę…

Co łączy dwie z pozoru różne ofiary? Czy rozwiązania zagadki należy szukać w teraźniejszości, czy może w zamierzchłej przeszłości? Jaką rolę w sprawie odgrywa Leontyna Rapacka? Czy pierwsze śledztwo Jerzego Szustra ma szanse zakończyć się sukcesem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 23 min

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz
Oceny
4,6 (393 oceny)
280
87
22
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BEATAWOJDA

Nie oderwiesz się od lektury

Książka kończy bardzo dobrą serię Jest w nich historyczne tło, zagadkowe morderstwa oraz niebanalny romans. Polecam wszystkim lubiącym bardzo dobre pióro. Z niecierpliwością czekam na kolejne powieści autorki. Beata Wojda
20
kbuczek

Nie oderwiesz się od lektury

W sam raz dla miłośników historii i kryminałów. Wszystkie 3 części znakomite.
10
AT_Czlonka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna i ciekawa książka, cała trylogia zresztą, polecam.
10
Pieknykazik

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra seria, zabawny kryminał z wątkiem miłosnym. Polecam
00
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

„Od zmierzchu do świtu”, finałowy tom serii „Warszawianka” Idy Żmijewskiej, to historia pełna intryg, tajemnic i intensywnych emocji, rozgrywająca się w Warszawie pod koniec XIX wieku. Akcja powieści skupia się tym razem na brutalnym morderstwie, które ma miejsce podczas jednego z karnawałowych balów w Resursie Obywatelskiej. Zostaje tam zamordowana Józefina Majerowa, znana w warszawskich kręgach jako wyrocznia w sprawach mody oraz autorka popularnej rubryki towarzyskiej. Jej morderstwo i śmierć staje się punktem wyjścia dla śledztwa prowadzonego przez młodego sędziego śledczego Jerzego Szustra, któremu pomaga doświadczony komisarz Aleksander Woronin. Sprawa okazuje się jednak o wiele bardziej skomplikowana, niż początkowo sądzono. Motywy zbrodni są niejasne, a zeznania świadków pełne sprzeczności, co sprawia, że śledczy przez długi czas błądzą w ciemnościach. Dodatkowym utrudnieniem okazuje się również brak wyraźnych śladów oraz niewielka ilość dowodów, z których jednym jest stłuczo...
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaEwa Bia­ło­łęcka
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie au­torki na okładceKa­ro­lina Ci­sow­ska
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ida Żmie­jew­ska, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-83296-25-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Nie­na­wi­dzieć się wolno (...) kraść, za­bi­jać...

wszystko, wszystko wolno, tylko nie wolno ko­chać.

BOLE­SŁAW PRUS, LALKA

Dla Ewy Knap

MAZOW­SZE, OKO­LICE PŁOCKA,GRU­DZIEŃ 1863 ROKU

Ucie­ki­nier wstrzy­mał ko­nia i sta­ra­jąc się opa­no­wać drże­nie ciała prze­mar­z­nię­tego do szpiku ko­ści, wy­tę­żył słuch. Cały zgiełk bi­twy – po­krzy­ki­wa­nia ko­za­ków, huk wy­strza­łów i wizg kul, wo­ła­nie o po­moc i jęki ran­nych, a po­tem od­głosy bez­ład­nego od­wrotu pol­skiego od­działu oraz ro­syj­skiej po­goni – wresz­cie ucichł. Wo­koło szu­miał za­sy­pany śnie­giem las.

Kur­czowo ści­ska­jąc wo­dze, obej­rzał się za sie­bie: wiódł dru­giego wierz­chowca, a przy­tu­lony do jego grzywy męż­czy­zna z tru­dem utrzy­my­wał się w sio­dle i tra­wiony go­rączką, mru­czał coś nie­zro­zu­miale.

Za­spy sta­wały się co­raz więk­sze i zmę­czone zwie­rzęta z tru­dem prze­dzie­rały się przez dzi­kie ostępy. Wy­cień­czony ucie­ki­nier zsiadł z ko­nia: mu­siał przejść choć ka­wa­łek, aby nie za­snąć.

Za­czy­nał tra­cić na­dzieję. Ga­nił się za to nie­ustan­nie i w końcu, aby cał­ko­wi­cie nie po­paść w zwąt­pie­nie, za­czął mo­dlić się do Naj­święt­szej Pa­nienki; je­śli ktoś mógł ich ura­to­wać, to tylko ona. Mu­siała mieć wo­bec nich ja­kieś plany, skoro nie po­zwo­liła, aby uto­pili się w Wi­śle, jak ich to­wa­rzy­sze walki. Skoro po­mo­gła im umknąć ko­zac­kiej po­goni.

Ranny wy­krzyk­nął coś w ma­li­gnie.

W od­dali roz­le­gło się prze­raź­liwe wy­cie. Po chwili do pierw­szego wil­czego głosu do­łą­czył drugi, wresz­cie trzeci i czwarty. Wierz­cho­wiec ner­wowo za­strzygł uszami, a ucie­ki­nier zmar­twiał. Co prawda, miał broń, ale cały proch za­mókł, kiedy wy­cią­gał ran­nego to­wa­rzy­sza ze sterty tru­pów le­żą­cych na brzegu Wi­sły. Sza­blę stra­cił jesz­cze w bi­twie.

Z roz­pa­czą wsłu­chi­wał się w sko­wyt, który mógł im zwia­sto­wać po­tworną śmierć, kiedy na­gle uświa­do­mił so­bie, że do­biega go jesz­cze inny od­głos – swoj­skie szcze­ka­nie po­dwó­rzo­wych psów.

***

Nie wie­dział, jak długo trwała wę­drówka, ale był już śro­dek nocy, kiedy uj­rzał pierw­sze za­bu­do­wa­nia. Wje­chał w długą wierz­bową aleję. Ro­so­chate drzewa przy­bie­rały w ciem­no­ści dziwne, czę­sto prze­ra­ża­jące kształty, ale on nie czuł stra­chu, tylko lek­kość w sercu. Wy­raź­nie wi­dział stary dwór, w któ­rym jego przy­ja­ciel osiadł po śmierci oj­czyma. Ni­g­dzie nie było ży­wego du­cha, na­wet kiedy pod­je­chali pod samo wej­ście.

Ucie­ki­nier ze­sko­czył z ko­nia tak zręcz­nie, jakby cu­dem od­zy­skał siły, za­cze­pił wo­dze obu wierz­chow­ców o żerdź wy­sta­jącą z płotu, a na­stęp­nie trzema su­sami po­ko­nał schody i za­ło­mo­tał w drzwi.

Od­po­wie­działa mu ci­sza. Nie na­my­śla­jąc się, za­czął ude­rzać znowu, tym ra­zem bez­ład­nie i nie­prze­rwa­nie. Wresz­cie usły­szał od­głos cięż­kich kro­ków.

– Kto się tłu­cze po nocy?! Ga­daj, bo strze­lam!

– Am­broży? – Choć był pół­przy­tomny, roz­po­znał głos naj­star­szego sługi we dwo­rze. – Po­wiedz panu...

– To pa­nicz?! – za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem słu­żący. – Wszelki duch Pana Boga chwali! Ja­siek, leć bu­dzić pana!

Ktoś, tu­piąc gło­śno, po­biegł w głąb domu, zaś Am­broży jesz­cze przez chwilę mo­co­wał się z zam­kiem. Wresz­cie drzwi sta­nęły otwo­rem; ucie­ki­nier na­tych­miast po­czuł przy­jemne cie­pło idące z wnę­trza, przy­mknął oczy.

– Pro­szę wcho­dzić – po­na­glił słu­żący, przy­świe­ca­jąc mu lampą naf­tową.

– Nie je­stem sam...

Nie zdą­żył do­koń­czyć, kiedy usły­szał skrzy­pie­nie drew­nia­nych scho­dów, a po chwili w sieni po­ja­wił się młody po­stawny męż­czy­zna owi­nięty szla­fro­kiem.

– To ty?! – za­py­tał, pod­no­sząc lampę. – Skąd się wzią­łeś? – Spoj­rzał na jego po­szar­pany, uwa­lany krwią ko­żuch i za­raz do­dał ci­cho: – By­łeś nad Wi­słą?

– Tam. – Drżącą ręką wska­zał za sie­bie; przy ko­niach już krę­cili się lu­dzie. – Tam jest... ranny... ra­tuj go, pro­szę... – Kur­czowo chwy­cił dłoń przy­ja­ciela.

– Daj­cie go tu­taj! – Go­spo­darz uwol­nił się z uści­sku i wyj­rzał na ze­wnątrz. – Am­broży, wo­łaj Ge­no­wefę.

– Nie trzeba wo­łać, już je­stem. – Si­wo­włosa och­mi­strzyni drep­tała po­spiesz­nie w ich kie­runku, a kiedy do­tarła, po­chy­liła się nad ran­nym, któ­rego dwaj słu­żący wnie­śli do domu. – Szybko do izby przy kuchni. Pan też pój­dzie z nami. – Spoj­rzała na ucie­ki­niera. – Trzeba spraw­dzić, czy wszystko do­brze i ko­niecz­nie pana roz­grzać. Go­rące mleko z mio­dem bę­dzie w sam raz. Idziemy! Pro­szę się nie ocią­gać.

– Idź – mruk­nął go­spo­darz. – Ge­no­wefa ni­gdy nie po­wta­rza dwa razy. A ja zaj­rzę do matki, bo nie­do­maga. Po­tem po­roz­ma­wiamy.

Kiw­nął głową i z tru­dem po­wlókł się za służbą. W kuchni pach­niało świe­żym chle­bem. Prze­łknął ślinę, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że ostatni raz jadł kilka go­dzin przed bi­twą. Na­gle za­krę­ciło mu się w gło­wie, ciężko opadł na pierw­sze z brzegu krze­sło i na­tych­miast stra­cił pew­ność, czy to wszystko, co dzieje się wo­kół niego, jest jawą, czy już snem.

W po­miesz­cze­niu pa­no­wał roz­gar­diasz, ja­cyś lu­dzie bie­gali we wszyst­kie strony, wy­ko­nu­jąc po­le­ce­nia Ge­no­wefy, która ko­men­de­ro­wała nimi ni­czym ge­ne­rał.

Na­gle zo­rien­to­wał się, że ktoś – chyba Am­broży – za­mie­rza ścią­gnąć z niego ko­żuch; przez chwilę opie­rał się z obawy, że znowu do­pad­nie go mróz, ale kiedy uświa­do­mił so­bie, że nocna wę­drówka na­resz­cie się skoń­czyła, ustą­pił. Od gładko ucze­sa­nej ru­mia­nej ko­biety do­stał ku­bek go­rą­cego mleka. Am­broży chciał dać mu go­rzałki, ale och­mi­strzyni, która aku­rat wy­szła z są­sied­niej izby, aby za­żą­dać ko­lej­nego wia­dra cie­płej wody, sta­now­czo za­pro­te­sto­wała.

– Żyje? – Z tru­dem wy­du­sił z sie­bie py­ta­nie.

– Żyje. – Star­sza ko­bieta do­bro­tli­wie po­kle­pała go po ra­mie­niu. – Szybko się wy­liże.

– Bogu dzięki – szep­nął, a po­tem głowa opa­dła mu na blat stołu i za­snął ka­mien­nym snem.

***

Obu­dziły go czy­jeś kroki. Uniósł głowę i po­tarł oczy, za­nim jesz­cze cał­ko­wi­cie oprzy­tom­niał; ku­dłaty ko­żuch, któ­rym był okryty, zsu­nął się na zie­mię. A on, za żadne skarby świata, nie umiał przy­po­mnieć so­bie, gdzie jest i skąd wła­ści­wie się tu wziął. Naj­pierw wy­da­wało mu się, że na­dal brnie przez le­śne ostępy, ale przy­jemne cie­pło wio­nące od ka­flo­wej kuchni roz­wiało senne ma­jaki.

Roz­warł po­wieki, ro­zej­rzał się wo­koło i wtedy przy­po­mniał so­bie przy­wi­ta­nie w domu przy­ja­ciela. Jesz­cze raz po­dzię­ko­wał w my­ślach Naj­święt­szej Pa­nience za to, że praw­dziwa przy­jaźń umie prze­trwać wszystko. Na­wet róż­nicę po­glą­dów i awan­turę o ko­bietę.

Usiadł pro­sto. Z są­sied­niej izby, przez szparę w drzwiach, są­czyło się świa­tło. Sły­szał też przy­ci­szone głosy. Nie mógł zro­zu­mieć słów, ale i tak ode­tchnął z ulgą; skoro Ge­no­wefa roz­ma­wiała z kimś tak spo­koj­nie, ran­nemu nie mo­gło gro­zić nie­bez­pie­czeń­stwo. Przy­naj­mniej na ra­zie.

– Obu­dził się pa­nicz? – Do kuchni znowu zaj­rzał Am­broży. – Po­sła­łem łóżko na gó­rze, bę­dzie wy­god­niej. A mus do­brze od­po­cząć po ta­kiej dro­dze.

Bar­dziej od snu po­trze­bo­wał ty­to­niu. Nie miał w ustach pa­pie­rosa od wielu dni i czuł, że je­śli za­raz go nie do­sta­nie, na pewno osza­leje.

– Ma­cie może co za­pa­lić? – zwró­cił się do słu­żą­cego.

– A ju­ści – od­parł Am­broży i wy­cią­gnął z kie­szeni płó­cienne za­wi­niątko, w któ­rym znaj­do­wały się ro­bione sa­mo­dziel­nie skręty i za­pałki. – Niech pa­nicz bie­rze, ile po­trza.

– Wyjdę na ze­wnątrz, je­śli po­zwo­li­cie.

– Tu za­raz, z ko­ry­ta­rza są tylne drzwi. – Am­broży wska­zał mu drogę.

Pod­niósł się z krze­sła i przez chwilę stał w bez­ru­chu, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad sła­bo­ścią i drże­niem nóg. Wło­żył ko­żuch i ru­szył za słu­żą­cym.

– Za­raz wrócę – po­wie­dział, kiedy wy­szedł do ogrodu za­sy­pa­nego śnie­giem.

Świt mu­siał być bli­sko, po­nie­waż niebo za­czy­nało się prze­ja­śniać, ale mróz na­dal nie od­pusz­czał. Ucie­ki­nier wzdry­gnął się z zimna i sta­wia­jąc koł­nierz okry­cia, po­my­ślał, że na szczę­ście za­raz wróci do cie­płego domu.

Wy­cią­gnął pa­pie­rosa z za­wi­niątka i za­pa­lił. Za­cią­gnął się łap­czy­wie, aż po samo dno płuc, a po­tem, wolno wy­dmu­chu­jąc dym, ro­zej­rzał się do­koła. Róże, które były nie­gdyś dumą matki go­spo­da­rza, ro­sły do tej pory i zo­stały na zimę szczel­nie owi­nięte słomą. Tak samo jak liczne drzewa owo­cowe.

Za­cią­gnął się jesz­cze parę razy, a po­tem pod­szedł do płotu, aby zer­k­nąć na po­dwó­rze. Nie miał żad­nych złych prze­czuć, ot po pro­stu za­mie­rzał spraw­dzić, czy wszystko wy­gląda tam, jak przed laty.

Wy­star­czył jed­nak rzut oka, aby cof­nął się i ukrył za wę­głem. Wy­rzu­cił wciąż tlą­cego się pa­pie­rosa w śnieg, wstrzy­mał od­dech i wyj­rzał jesz­cze raz.

Przed wej­ściem do dworu działo się coś nie­po­ko­ją­cego.

WAR­SZAWA,STY­CZEŃ 1894 ROKU

ROZDZIAŁ I

1.

Tego wie­czoru Kra­kow­skie Przed­mie­ście nie­od­par­cie przy­wo­dziło na myśl za­cza­ro­waną kra­inę z ba­śni pana An­der­sena. Z nieba sy­pały się cięż­kie płatki śniegu za­mie­nia­jące drzewa w rzeźby o fan­ta­stycz­nych kształ­tach. Osia­dały na la­tar­niach oświe­tla­ją­cych po­kryte pu­chem chod­niki oraz na da­chach, bal­ko­nach i pa­ra­pe­tach oko­licz­nych bu­dyn­ków. Ulice sta­wały się co­raz mniej prze­jezdne.

W oko­li­cach placu Zam­ko­wego pa­no­wał jed­nak oży­wiony ruch, sły­chać było par­ska­nie koni i po­krzy­ki­wa­nia woź­ni­ców. Po­wozy, żło­biąc ko­le­iny w gę­stym po­śnie­go­wym bło­cie, wolno su­nęły w kie­runku Re­sursy Oby­wa­tel­skiej, gdzie tego wie­czoru od­by­wało się jedno z naj­wspa­nial­szych wy­da­rzeń kar­na­wału – bal cha­ry­ta­tywny zor­ga­ni­zo­wany przez War­szaw­skie To­wa­rzy­stwo Do­bro­czyn­no­ści; tym ra­zem zbie­rano pie­nią­dze na przy­tu­łek oraz dla rze­mieśl­ni­ków i ro­bot­ni­ków fa­brycz­nych.

Ka­rety, jedna po dru­giej, za­trzy­my­wały się przed ma­je­sta­tycz­nym roz­świe­tlo­nym bu­dyn­kiem. Lo­kaje odziani w świą­teczne li­be­rie rzu­cali się do drzwi po­jaz­dów i kła­nia­jąc się uni­że­nie, otwie­rali je na całą sze­ro­kość. Go­ście – męż­czyźni w płasz­czach z naj­lep­szej wełny i cy­lin­drach oraz damy otu­lone fu­trza­nymi eto­lami – sta­rali się uciec jak naj­szyb­ciej przed wil­got­nymi dro­bi­nami cze­pia­ją­cymi się odzieży i nisz­czą­cymi fi­ne­zyjne ko­afiury.

Na szczę­ście drzwi do bu­dynku chro­nił ga­nek wsparty na ko­lum­nach, a w holu wy­ło­żo­nym mar­mu­rami można było się ogrzać i przy po­mocy służby zdjąć okry­cie oraz ka­lo­sze. Zna­jomi wi­tali się ze sobą – szmer roz­mów z każdą chwilą przy­bie­rał na sile – a z góry do­bie­gała nie­przy­jemna dla uszu ka­ko­fo­nia: or­kie­stra stro­iła in­stru­menty, co ozna­czało, że za­bawa roz­pocz­nie się lada chwila.

Wy­ło­żone dy­wa­nami schody wio­dły do sali ba­lo­wej, gdzie przed wej­ściem, w za­stęp­stwie sę­dzi­wego pre­zesa Lu­bo­mir­skiego, go­ści wi­tał „król ko­lei że­la­znych” Jan Got­tlieb Bloch wraz z do­stojną mał­żonką, Emi­lią z Kro­nen­ber­gów. Salę ba­lową Re­sursy po­wszech­nie uwa­żano za jedną z naj­pięk­niej­szych w mie­ście. Za­raz po prze­kro­cze­niu progu można było po­dzi­wiać jej wiel­kość: skła­dała się z dwóch są­sia­du­ją­cych ze sobą wy­so­kich po­miesz­czeń po­łą­czo­nych ko­lum­nadą i miała aż dwa rzędy okien, więk­szych i mniej­szych, prze­dzie­lo­nych ozdob­nym fry­zem. Wnę­trze roz­świe­tlały kute ży­ran­dole: pło­mie­nie ga­zo­wych lamp skrzyły się w krysz­ta­ło­wych lu­strach, któ­rymi hoj­nie ozdo­biono ściany, po­tę­gu­jąc tym sa­mym wra­że­nie prze­strzeni.

W sre­brzy­stych ta­flach od­bi­jały się syl­wetki dam wy­stro­jo­nych w wy­de­kol­to­wane suk­nie i ob­wie­szo­nych kosz­towną bi­żu­te­rią, mło­dych pa­nien w skrom­nej bieli i pa­ste­lach, z kwia­tami we wło­sach oraz ele­ganc­kich męż­czyzn we fra­kach. Po­mię­dzy grup­kami go­ści krą­żył znany war­szaw­ski wo­dzi­rej Żu­kow­ski, któ­rego da­wało się roz­po­znać z da­leka po przy­pię­tym do ra­mie­nia pęku wie­lo­barw­nych wstą­żek; mistrz ce­re­mo­nii nie mógł wręcz od­pę­dzić się od ka­wa­le­rów pro­szą­cych go o przed­sta­wie­nie ich wy­bra­nym pan­nom – a przede wszyst­kim groź­nym mat­kom. Za­ru­mie­nione dziew­częta, z tru­dem kry­jąc eks­cy­ta­cję, wpi­sy­wały do kar­ne­tów na­zwi­ska przy­szłych dan­se­rów, a opie­kunki, uspo­ko­jone ich po­wo­dze­niem, zaj­mo­wały miej­sca na krze­słach usta­wio­nych tuż pod ścia­nami.

Wo­dzi­rej kla­snął w ręce, a kiedy za­pa­dła ci­sza, wy­dał tan­ce­rzom kilka ko­mend i skło­nił się ni­sko przed naj­młod­szą córką pań­stwa Blo­chów.

Salę za­lały dźwięki walca. Pierw­sze pary za­częły wi­ro­wać w jego rytm; szybko do­łą­czały do nich ko­lejne i ko­lejne.

Bal w Re­sur­sie Oby­wa­tel­skiej wła­śnie się roz­po­czął.

2.

Czas mi­jał i za­bawa trwała w naj­lep­sze. Ze­wsząd do­bie­gał gwar pod­nie­co­nych gło­sów. Prze­tań­czono już dawno walca, prze­tań­czono kon­tre­dansa, a na­stęp­nie ko­lej­nego walca, aż wresz­cie pary, pod czuj­nym okiem za­afe­ro­wa­nego wo­dzi­reja, za­częły usta­wiać się do ma­zura, który miał być ostat­nim tań­cem przed ko­la­cją.

Dwie damy w wieku bal­za­kow­skim – krą­gła blon­dynka z ru­mień­cami i szczu­pła sza­tynka z wą­si­kiem – re­zy­do­wały pod ścianą, śle­dząc wzro­kiem córki, które, wraz z za­ak­cep­to­wa­nymi przez nie part­ne­rami, wę­dro­wały wła­śnie na par­kiet.

– Moja Lola jest taka zdolna – wes­tchnęła z roz­czu­le­niem blon­dynka, nie spusz­cza­jąc za­chwy­co­nego spoj­rze­nia ze swej la­to­ro­śli. – Metr, który da­wał lek­cje, nie mógł się jej na­chwa­lić. Mó­wił, że pląsa ni­czym nimfa. Ale za­raz... co tam się wy­pra­wia?

Ku zgro­zie i obu­rze­niu obu dam, oka­zało się, że żadna z dziew­cząt nie za­tań­czy ma­zura w pierw­szej ósemce.

– Kogo wy­brał? – za­py­tała sza­tynka, pod­no­sząc do oczu lor­gnon i mie­rząc Żu­kow­skiego wzro­kiem peł­nym po­tę­pie­nia.

– Blo­chównę – oświe­ciła ją przy­ja­ciółka. – Hra­biankę Gór­ską... Ta trze­cia to chyba panna Osnow­ska... star­sza pa­sier­bica Ra­pac­kiej. Czwarta... Już wiem! Panna Bo­gu­szówna... pro­win­cjo­nalna pięk­ność, którą oj­ciec zwiózł na kar­na­wał. Piąta to Sie­masz­kówna, córka dok­tora, a po­zo­stałe...

– Blo­chównę i hra­biankę, ro­zu­miem – prze­rwała jej roz­mów­czyni. – Ale Osnow­ska i te dwie po­zo­stałe? Od dawna po­wta­rzam, że to­wa­rzy­stwo scho­dzi na psy.

– Sie­masz­kówna cał­kiem ładna, choć pod­sta­rzała... Po­noć oj­ciec nie za­mie­rzał wpro­wa­dzać jej do to­wa­rzy­stwa, ale pro­fe­so­rowa Py­tla­siń­ska uparła się, że jesz­cze tro­chę i nikt dziew­czyny nie ze­chce – kon­ty­nu­owała blon­dynka. – A Bo­gu­szównę oj­ciec za­brał do War­szawy, a nie do Mo­skwy, bo prze­stra­szył się cho­lery. Jak znaj­dzie od­po­wied­niego zię­cia, da dziew­czy­nie na­wet sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy po­sagu. – Wes­tchnęła za­zdro­śnie, gdyż jej córka nie mo­gła li­czyć na­wet na jedną trze­cią tej sumy. – Do­ro­bił się po­dobno na go­rzel­niach i tar­ta­kach.

– Po­łowa tej sali to de­sant z pro­win­cji – oświad­czyła z prze­ką­sem bru­netka, na któ­rej bo­gac­twa nie ro­biły wra­że­nia. – I wszyst­kim śni się pierw­szo­rzędna par­tia.

Skoczna me­lo­dia wy­peł­niła salę, więc damy za­mil­kły i za­częły uważ­nie śle­dzić wzro­kiem tan­ce­rzy. Nie­długo póź­niej, kiedy prze­ko­nały się, że ich córki ra­dzą so­bie do­sko­nale na­wet w trze­ciej ósemce, roz­sze­rzyły pole ob­ser­wa­cji.

A było na kogo po­pa­trzeć, gdyż tego wie­czoru w Re­sur­sie Oby­wa­tel­skiej ze­brał się kwiat War­szawy; przy­były ro­dziny naj­bar­dziej za­an­ga­żo­wa­nych człon­ków To­wa­rzy­stwa Do­bro­czyn­no­ści, czyli ksią­żęta Lu­bo­mir­scy i Cze­twer­tyń­scy, zaś re­zy­den­tów po­koju kar­cia­nego za­szczy­cił wi­zytą sam hra­bia Gu­cio Po­tocki z Ja­błonny.

– O, to chyba Prus – oży­wiła się na­gle blon­dynka. – Wi­dzisz?

– Za­wsze przy­cho­dzi, prze­cież na­leży do To­wa­rzy­stwa – od­parła ciem­no­włosa dama, od nie­chce­nia zer­ka­jąc na sław­nego pi­sa­rza.

– Znasz tę jego Lalkę? Po­noć bar­dzo zaj­mu­jąca lek­tura.

– A gdzież tam zaj­mu­jąca, strasz­li­wie się wy­nu­dzi­łam. – Sza­tynka zmarsz­czyła nos. – Czyta się jak anonse re­kla­mowe w „Ku­rie­rze Po­ran­nym”. Albo Prze­wod­nik po War­sza­wie. Ten stary, Go­mu­lic­kiego. Ale i tak, to lek­tura nie dla pa­nie­nek – za­koń­czyła su­rowo.

– Za­raz, za­raz! – za­in­te­re­so­wała się ja­sno­włosa, która w jed­nej chwili stra­ciła za­in­te­re­so­wa­nie li­te­rac­kimi gu­stami ko­le­żanki. – Czy ta przy wej­ściu, to aby nie Le­on­tyna Bu­rzyń­ska?

– Gdzie? – Jej to­wa­rzyszka pod­nio­sła do oczu lor­gnon i uważ­nie zlu­stro­wała młodą damę, która może i nie była wy­bitną pięk­no­ścią, ale przy­ku­wała uwagę zgrabną fi­gurą i ru­chami peł­nymi gra­cji. – Tak, to ona... Co też na sie­bie wło­żyła? – do­dała ze zgrozą, wska­zu­jąc na suk­nię Bu­rzyń­skiej uszytą z gra­na­to­wej ko­ronki i bia­łego je­dwa­biu. – Ani śladu tur­niury. I na­wet bez trenu.

– Tur­niury dawno wy­szły z mody – przy­po­mniała jej szep­tem blon­dynka, która nie miała wąt­pli­wo­ści, że żadna z to­a­let pani Bu­rzyń­skiej nie zna­la­złaby uzna­nia w oczach przy­ja­ciółki, na­wet je­śli by­łaby po­ży­czona od sa­mej księż­nej Lu­bo­mir­skiej. Cóż, sroga dama li­czyła kie­dyś, że bo­gaty młody wdo­wiec za­in­te­re­suje się jej naj­star­szą córką. Nie­stety nic nie wy­szło z tych pla­nów, gdyż Ja­nusz Bu­rzyń­ski po­zwo­lił omo­tać się wła­snej ku­zynce. I – zda­niem wielu – mar­nie na tym wy­szedł.

– Moda modą, ale ist­nieje coś ta­kiego jak przy­zwo­itość. Nie po­winna wcale tu przy­cho­dzić.

– Naj­wy­raź­niej matka jej na­ka­zała – od­parła spo­koj­nie ja­sno­włosa. – Wiesz do­brze, że Ame­lia trzę­sie całą ro­dziną.

Mu­zyka przy­ci­chła, więc pa­nie ro­zej­rzały się po sali, aby spraw­dzić, co dzieje się z ich cór­kami. Szybko jed­nak uznały, że wszystko jest w naj­lep­szym po­rządku i po­wró­ciły do prze­rwa­nej kon­wer­sa­cji.

– Ona nie ma wstydu za grosz. – Ciem­no­włosa dama znowu wbiła wzrok w Bu­rzyń­ską. – Wspo­mnisz moje słowa.

Tym­cza­sem pani Le­on­tyna, ba­wiąc się od nie­chce­nia wa­chla­rzem z bia­łych piór – ta­kich sa­mych jak te, które wpięła w po­pie­late loki – wi­tała się ze szczu­płym męż­czy­zną w oku­la­rach.

– Do kogo tak się wdzię­czy? – za­in­te­re­so­wała się sza­tynka. – Bez­wstyd­nica.

– Pasz­kie­wicz. To ten ad­wo­kat... – po­in­for­mo­wała ją to­wa­rzyszka prze­ni­kli­wym szep­tem – ...który w ze­szłym roku bro­nił ba­rona Kra­mera.

– Tego, co okradł wła­sny bank?

– Tego sa­mego.

– Sły­sza­łam o nim. Po­noć oże­nił się z Ro­sjanką. Jakby bra­ko­wało Po­lek z po­rząd­nych ro­dzin.

– Z pół-Ro­sjanką – po­pra­wiła przy­ja­ciółkę blon­dynka. – Do tego ku­zynką Uliń­skich.

– Nic to nie zmie­nia. – Dama spo­glą­dała z dez­apro­batą na ładną bru­netkę, która zbli­żyła się wła­śnie do Pasz­kie­wi­cza i pani Bu­rzyń­skiej. – I tak pra­wo­sławna.

Nie­ocze­ki­wa­nie obok za­ję­tej roz­mową grupki zma­te­ria­li­zo­wała się spo­wita w wy­tworną czerń dama nie pierw­szej mło­do­ści, ale na­dal wiel­kiej urody, w któ­rej obie pa­nie roz­po­znały na­tych­miast Jó­ze­finę Ma­je­rową, wdowę po pro­fe­so­rze Uni­wer­sy­tetu oraz re­por­terkę od lat z górą pięt­na­stu pro­wa­dzącą w „Ku­rie­rze Po­ran­nym” ru­brykę kul­tu­ralną i to­wa­rzy­ską. Pa­nią Jó­ze­finę po­wszech­nie sza­no­wano i uwa­żano za wy­rocz­nię w spra­wach mody, do­brych ma­nier i stylu, dla­tego każda war­szaw­ska dama ma­rzyła, aby dzien­ni­karka za­uwa­żyła to­a­letę – jej albo córki – i opi­sała w któ­rymś ze swych nie­zwy­kle po­czyt­nych ba­lo­wych spra­woz­dań.

Wy­glą­dało na to, że aku­rat tego wie­czoru to nie­wy­mu­szona ele­gan­cja Le­on­tyny Bu­rzyń­skiej zro­biła na niej naj­więk­sze wra­że­nie.

– Co ona wi­dzi w tej sukni? Prze­cież nie ma w niej nic nad­zwy­czaj­nego. – Sza­tynka, nie­spusz­cza­jąca wzroku z Ma­je­ro­wej, aż sap­nęła ze zło­ści; świat na­prawdę scho­dził na psy, skoro kon­kietę na balu w Re­sur­sie ro­biła ko­bieta, któ­rej drzewo ge­ne­alo­giczne zo­stało zhań­bione skan­da­lem, a ona sama kra­dła in­nym pan­nom epu­ze­rów. Na do­da­tek Bu­rzyń­ska wy­glą­dała tak, jakby wcale nie była uszczę­śli­wiona uwagą, jaką po­święca jej dzien­ni­karka. Na­prawdę miała prze­wró­cone w gło­wie.

Wresz­cie pani Ma­je­rowa – te­raz wy­raź­nie z cze­goś za­do­wo­lona – od­pły­nęła do­stoj­nie, ni­czym fre­gata z czar­nymi ża­glami, w inne re­jony sali ba­lo­wej. Dwie ko­le­żanki szybko stra­ciły za­in­te­re­so­wa­nie nie tylko nią, ale także pa­nią Le­on­tyną i za­jęły się ko­men­to­wa­niem wręcz nie­przy­zwo­icie wy­de­kol­to­wa­nej to­a­lety pro­fe­so­ro­wej Sa­rzyń­skiej; uroda pro­fe­so­ro­wej prze­brzmiała dawno temu, ale ona nie za­mie­rzała przy­jąć tego faktu do wia­do­mo­ści. Cóż za bez­wstyd i zgor­sze­nie!

– Przy­szła Ame­lia. – Ku plot­kar­kom po­chy­liła się ich są­siadka, chu­der­lawa si­wie­jąca bru­netka i wska­zała im ele­gancką, wciąż piękną ko­bietę w śred­nim wieku.

– Rze­czy­wi­ście, to ona – po­twier­dziła nie­chęt­nie sza­tynka, która zu­peł­nie bez­in­te­re­sow­nie nie prze­pa­dała za matką mło­dej Bu­rzyń­skiej.

– Ame­lia na­zywa się te­raz Osnow­ska – przy­po­mniała jej blon­dynka. – I więk­szość czasu spę­dza na pro­win­cji.

– A co ma niby ro­bić w War­sza­wie po tylu skan­da­lach? – Chuda bru­netka wy­dęła usta. – Ktoś, kto nie po­trafi upil­no­wać męża ani dzieci, nie po­wi­nien po­ka­zy­wać się w to­wa­rzy­stwie.

Wdowa po nie­sław­nej pa­mięci me­ce­na­sie Ra­pac­kim wo­dziła tym­cza­sem wzro­kiem za pa­sier­bicą, która odro­binę zbyt długo tań­czyła ma­zura ze śred­nim sy­nem re­dak­tora Za­gór­skiego z „Ku­riera Po­ran­nego”, a po­tem ro­zej­rzała się po sali w po­szu­ki­wa­niu córki. Do­strze­gła ją wresz­cie i ru­szyła ku niej szyb­kim kro­kiem.

– Pew­nie przy­je­chała wy­swa­tać star­szą pa­sier­bicę – za­sta­na­wiała się blon­dynka.

– Dziwne, że mąż po­zwala jej zaj­mo­wać się swo­imi cór­kami. – Sza­tynka znowu pod­nio­sła do oczu lor­gnon. – Je­stem pewna, że ich też nie upil­nuje. I bę­dzie ko­lejny skan­dal – za­koń­czyła z nie­ukry­waną sa­tys­fak­cją.

Tym­cza­sem ma­zur zbli­żał się do końca. Wska­zówki ze­gara wska­zy­wały pół­noc. Nad­cho­dziła pora ko­la­cji.

3.

Ko­la­cja na kil­ka­set osób trwała do­brze po­nad go­dzinę, ale wresz­cie do­bie­gła końca. Sala znowu za­czy­nała się za­peł­niać. Gwar wzma­gał się z każdą chwilą, a na par­kie­cie ro­biło się co­raz cia­śniej: pra­wie nikt nie my­ślał o tym, aby opu­ścić Re­sursę, gdyż na go­ści cze­kały ko­lejne atrak­cje.

W tej chwili to­wa­rzy­stwo za­czy­nało szy­ko­wać się do tra­dy­cyj­nego ko­ty­liona, a choć ozdobne ro­ze­tki i gwiazdki roz­dano go­ściom grubo przed ko­la­cją, zna­le­zie­nie w tłu­mie swo­jej tan­cerki lub dan­sera nie było wcale pro­stym za­da­niem. Nie­stru­dzony wo­dzi­rej dwoił się i troił, aby za­pa­no­wać nad cha­osem, za­nim or­kie­stra za­cznie grać; za­le­żało mu ogrom­nie, aby wszy­scy byli za­do­wo­leni.

Pary, które zdo­łały się od­na­leźć, wy­mie­niały uprzej­mo­ści, zer­kały na sie­bie z za­do­wo­le­niem albo obawą. W rze­czy­wi­sto­ści było tu nie­wiele osób, które na­prawdę po­łą­czył przy­pa­dek: mło­dzi męż­czyźni za­wsze po­tra­fili zna­leźć spo­sób, aby móc za­tań­czyć z upa­trzoną panną, wy­rwać ją choć na chwilę spod ku­ra­teli su­ro­wej matki i za­mie­nić kilka słów.

Wy­da­wało się, że tańce roz­poczną się bez prze­szkód i nic nie za­kłóci pa­nu­ją­cego w Re­sur­sie ra­do­snego na­stroju.

Nic bar­dziej myl­nego.

Mu­zycy za­częli grać, ale kiedy pierw­sze takty me­lo­dii za­głu­szył gło­śny okrzyk prze­ra­że­nia, prze­rwali i odło­żyli in­stru­menty.

Obecni szybko zo­rien­to­wali się, że ha­łas do­cho­dzi z jed­nego z bocz­nych ga­bi­ne­tów: naj­praw­do­po­dob­niej tego, który był prze­zna­czony na po­kój wy­po­czyn­kowy dla pań.

Go­ście przez chwilę, ni­czym ska­mie­niali, wpa­try­wali się w wio­dące do niego drzwi, ale nikt nie od­wa­żył się ru­szyć w tamtą stronę, nie­któ­rzy spo­glą­dali wy­cze­ku­jąco na swo­ich są­sia­dów. Szmer roz­mów z każdą chwilą sta­wał się co­raz gło­śniej­szy. Wy­stra­szone matki pod­no­siły się z miejsc, chcąc spraw­dzić, czy nic złego nie stało się ich cór­kom. Ame­lia Ra­packa mocno ści­snęła rękę po­wie­rzo­nej jej opiece panny Osnow­skiej, która nie zdą­żyła ru­szyć jesz­cze na par­kiet.

Wresz­cie drzwi ga­bi­netu otwarły się wolno i, jak lu­na­tyczka, wy­szła stam­tąd, blada ni­czym śmierć, Le­on­tyna Bu­rzyń­ska. Ra­tu­jąc się przed upad­kiem, ciężko oparła się o fu­trynę. Od­dy­chała z tru­dem i przy­ci­ska­jąc rękę do piersi, pró­bo­wała coś po­wie­dzieć. Bez­sku­tecz­nie.

Pani Ame­lia wy­pu­ściła dłoń prze­ra­żo­nej pa­sier­bicy i szyb­kim kro­kiem po­de­szła do córki. Pasz­kie­wi­czo­wie, idąc w jej ślady, prze­ci­skali się przez wzbu­rzony tłum.

– Ona nie żyje... – wy­krztu­siła wresz­cie roz­trzę­siona Le­on­tyna i spoj­rzała na me­ce­nasa tak, jakby ocze­ki­wała od niego ra­tunku. – Nie żyje... Ktoś ją za­mor­do­wał.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki