Warszawianka. Od zmierzchu do świtu - Ida Żmiejewska - ebook + audiobook
BESTSELLER

Warszawianka. Od zmierzchu do świtu ebook i audiobook

Żmiejewska Ida

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Karnawał 1894 roku. Warszawa bawi się w najlepsze. Każdego dnia w wielkich salach i domach prywatnych odbywają się przyjęcia, rauty i maskarady. Matki robią wszystko, aby znaleźć odpowiednich mężów dla córek, a ojcowie liczą ruble przeznaczone na posagi. Radosny nastrój przerywa morderstwo. W trakcie balu w Resursie Obywatelskiej, ginie Józefina Majerowa, wyrocznia w sprawach mody oraz autorka rubryki towarzyskiej w jednej z warszawskich gazet. Zabójca zniknął w tłumie gości, nie zostawiając śladów. Młody sędzia śledczy, Jerzy Szuster, robi wszystko, aby rozwikłać sprawę dziwnej zbrodni. Pomaga mu w tym radca tytularny, Aleksander Woronin. Niestety, wysiłki śledczych nie przynoszą efektu. Nikt nie zna tajemnic zmarłej dziennikarki, motywy zbrodni są niejasne, zeznania świadków wykluczają się wzajemnie, podejrzani mają żelazne alibi, a jedynym dowodem rzeczowym jest stłuczona butelka. Wygląda na to, że w krwawej układance brakuje najważniejszych elementów. Tymczasem ktoś zabija kolejną osobę…

Co łączy dwie z pozoru różne ofiary? Czy rozwiązania zagadki należy szukać w teraźniejszości, czy może w zamierzchłej przeszłości? Jaką rolę w sprawie odgrywa Leontyna Rapacka? Czy pierwsze śledztwo Jerzego Szustra ma szanse zakończyć się sukcesem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 23 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz

Oceny
4,6 (469 ocen)
337
102
26
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BEATAWOJDA

Nie oderwiesz się od lektury

Książka kończy bardzo dobrą serię Jest w nich historyczne tło, zagadkowe morderstwa oraz niebanalny romans. Polecam wszystkim lubiącym bardzo dobre pióro. Z niecierpliwością czekam na kolejne powieści autorki. Beata Wojda
30
kbuczek

Nie oderwiesz się od lektury

W sam raz dla miłośników historii i kryminałów. Wszystkie 3 części znakomite.
10
AT_Czlonka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna i ciekawa książka, cała trylogia zresztą, polecam.
10
Justbart10

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna cała trylogia. Tylko zachowanie bohaterki było niekiedy denerwujące. Polecam
00
ewaWiLe

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, czyta się przyjemnie
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaEwa Bia­ło­łęcka
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie au­torki na okładceKa­ro­lina Ci­sow­ska
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ida Żmie­jew­ska, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-83296-25-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Nie­na­wi­dzieć się wolno (...) kraść, za­bi­jać...

wszystko, wszystko wolno, tylko nie wolno ko­chać.

BOLE­SŁAW PRUS, LALKA

Dla Ewy Knap

MAZOW­SZE, OKO­LICE PŁOCKA,GRU­DZIEŃ 1863 ROKU

Ucie­ki­nier wstrzy­mał ko­nia i sta­ra­jąc się opa­no­wać drże­nie ciała prze­mar­z­nię­tego do szpiku ko­ści, wy­tę­żył słuch. Cały zgiełk bi­twy – po­krzy­ki­wa­nia ko­za­ków, huk wy­strza­łów i wizg kul, wo­ła­nie o po­moc i jęki ran­nych, a po­tem od­głosy bez­ład­nego od­wrotu pol­skiego od­działu oraz ro­syj­skiej po­goni – wresz­cie ucichł. Wo­koło szu­miał za­sy­pany śnie­giem las.

Kur­czowo ści­ska­jąc wo­dze, obej­rzał się za sie­bie: wiódł dru­giego wierz­chowca, a przy­tu­lony do jego grzywy męż­czy­zna z tru­dem utrzy­my­wał się w sio­dle i tra­wiony go­rączką, mru­czał coś nie­zro­zu­miale.

Za­spy sta­wały się co­raz więk­sze i zmę­czone zwie­rzęta z tru­dem prze­dzie­rały się przez dzi­kie ostępy. Wy­cień­czony ucie­ki­nier zsiadł z ko­nia: mu­siał przejść choć ka­wa­łek, aby nie za­snąć.

Za­czy­nał tra­cić na­dzieję. Ga­nił się za to nie­ustan­nie i w końcu, aby cał­ko­wi­cie nie po­paść w zwąt­pie­nie, za­czął mo­dlić się do Naj­święt­szej Pa­nienki; je­śli ktoś mógł ich ura­to­wać, to tylko ona. Mu­siała mieć wo­bec nich ja­kieś plany, skoro nie po­zwo­liła, aby uto­pili się w Wi­śle, jak ich to­wa­rzy­sze walki. Skoro po­mo­gła im umknąć ko­zac­kiej po­goni.

Ranny wy­krzyk­nął coś w ma­li­gnie.

W od­dali roz­le­gło się prze­raź­liwe wy­cie. Po chwili do pierw­szego wil­czego głosu do­łą­czył drugi, wresz­cie trzeci i czwarty. Wierz­cho­wiec ner­wowo za­strzygł uszami, a ucie­ki­nier zmar­twiał. Co prawda, miał broń, ale cały proch za­mókł, kiedy wy­cią­gał ran­nego to­wa­rzy­sza ze sterty tru­pów le­żą­cych na brzegu Wi­sły. Sza­blę stra­cił jesz­cze w bi­twie.

Z roz­pa­czą wsłu­chi­wał się w sko­wyt, który mógł im zwia­sto­wać po­tworną śmierć, kiedy na­gle uświa­do­mił so­bie, że do­biega go jesz­cze inny od­głos – swoj­skie szcze­ka­nie po­dwó­rzo­wych psów.

***

Nie wie­dział, jak długo trwała wę­drówka, ale był już śro­dek nocy, kiedy uj­rzał pierw­sze za­bu­do­wa­nia. Wje­chał w długą wierz­bową aleję. Ro­so­chate drzewa przy­bie­rały w ciem­no­ści dziwne, czę­sto prze­ra­ża­jące kształty, ale on nie czuł stra­chu, tylko lek­kość w sercu. Wy­raź­nie wi­dział stary dwór, w któ­rym jego przy­ja­ciel osiadł po śmierci oj­czyma. Ni­g­dzie nie było ży­wego du­cha, na­wet kiedy pod­je­chali pod samo wej­ście.

Ucie­ki­nier ze­sko­czył z ko­nia tak zręcz­nie, jakby cu­dem od­zy­skał siły, za­cze­pił wo­dze obu wierz­chow­ców o żerdź wy­sta­jącą z płotu, a na­stęp­nie trzema su­sami po­ko­nał schody i za­ło­mo­tał w drzwi.

Od­po­wie­działa mu ci­sza. Nie na­my­śla­jąc się, za­czął ude­rzać znowu, tym ra­zem bez­ład­nie i nie­prze­rwa­nie. Wresz­cie usły­szał od­głos cięż­kich kro­ków.

– Kto się tłu­cze po nocy?! Ga­daj, bo strze­lam!

– Am­broży? – Choć był pół­przy­tomny, roz­po­znał głos naj­star­szego sługi we dwo­rze. – Po­wiedz panu...

– To pa­nicz?! – za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem słu­żący. – Wszelki duch Pana Boga chwali! Ja­siek, leć bu­dzić pana!

Ktoś, tu­piąc gło­śno, po­biegł w głąb domu, zaś Am­broży jesz­cze przez chwilę mo­co­wał się z zam­kiem. Wresz­cie drzwi sta­nęły otwo­rem; ucie­ki­nier na­tych­miast po­czuł przy­jemne cie­pło idące z wnę­trza, przy­mknął oczy.

– Pro­szę wcho­dzić – po­na­glił słu­żący, przy­świe­ca­jąc mu lampą naf­tową.

– Nie je­stem sam...

Nie zdą­żył do­koń­czyć, kiedy usły­szał skrzy­pie­nie drew­nia­nych scho­dów, a po chwili w sieni po­ja­wił się młody po­stawny męż­czy­zna owi­nięty szla­fro­kiem.

– To ty?! – za­py­tał, pod­no­sząc lampę. – Skąd się wzią­łeś? – Spoj­rzał na jego po­szar­pany, uwa­lany krwią ko­żuch i za­raz do­dał ci­cho: – By­łeś nad Wi­słą?

– Tam. – Drżącą ręką wska­zał za sie­bie; przy ko­niach już krę­cili się lu­dzie. – Tam jest... ranny... ra­tuj go, pro­szę... – Kur­czowo chwy­cił dłoń przy­ja­ciela.

– Daj­cie go tu­taj! – Go­spo­darz uwol­nił się z uści­sku i wyj­rzał na ze­wnątrz. – Am­broży, wo­łaj Ge­no­wefę.

– Nie trzeba wo­łać, już je­stem. – Si­wo­włosa och­mi­strzyni drep­tała po­spiesz­nie w ich kie­runku, a kiedy do­tarła, po­chy­liła się nad ran­nym, któ­rego dwaj słu­żący wnie­śli do domu. – Szybko do izby przy kuchni. Pan też pój­dzie z nami. – Spoj­rzała na ucie­ki­niera. – Trzeba spraw­dzić, czy wszystko do­brze i ko­niecz­nie pana roz­grzać. Go­rące mleko z mio­dem bę­dzie w sam raz. Idziemy! Pro­szę się nie ocią­gać.

– Idź – mruk­nął go­spo­darz. – Ge­no­wefa ni­gdy nie po­wta­rza dwa razy. A ja zaj­rzę do matki, bo nie­do­maga. Po­tem po­roz­ma­wiamy.

Kiw­nął głową i z tru­dem po­wlókł się za służbą. W kuchni pach­niało świe­żym chle­bem. Prze­łknął ślinę, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że ostatni raz jadł kilka go­dzin przed bi­twą. Na­gle za­krę­ciło mu się w gło­wie, ciężko opadł na pierw­sze z brzegu krze­sło i na­tych­miast stra­cił pew­ność, czy to wszystko, co dzieje się wo­kół niego, jest jawą, czy już snem.

W po­miesz­cze­niu pa­no­wał roz­gar­diasz, ja­cyś lu­dzie bie­gali we wszyst­kie strony, wy­ko­nu­jąc po­le­ce­nia Ge­no­wefy, która ko­men­de­ro­wała nimi ni­czym ge­ne­rał.

Na­gle zo­rien­to­wał się, że ktoś – chyba Am­broży – za­mie­rza ścią­gnąć z niego ko­żuch; przez chwilę opie­rał się z obawy, że znowu do­pad­nie go mróz, ale kiedy uświa­do­mił so­bie, że nocna wę­drówka na­resz­cie się skoń­czyła, ustą­pił. Od gładko ucze­sa­nej ru­mia­nej ko­biety do­stał ku­bek go­rą­cego mleka. Am­broży chciał dać mu go­rzałki, ale och­mi­strzyni, która aku­rat wy­szła z są­sied­niej izby, aby za­żą­dać ko­lej­nego wia­dra cie­płej wody, sta­now­czo za­pro­te­sto­wała.

– Żyje? – Z tru­dem wy­du­sił z sie­bie py­ta­nie.

– Żyje. – Star­sza ko­bieta do­bro­tli­wie po­kle­pała go po ra­mie­niu. – Szybko się wy­liże.

– Bogu dzięki – szep­nął, a po­tem głowa opa­dła mu na blat stołu i za­snął ka­mien­nym snem.

***

Obu­dziły go czy­jeś kroki. Uniósł głowę i po­tarł oczy, za­nim jesz­cze cał­ko­wi­cie oprzy­tom­niał; ku­dłaty ko­żuch, któ­rym był okryty, zsu­nął się na zie­mię. A on, za żadne skarby świata, nie umiał przy­po­mnieć so­bie, gdzie jest i skąd wła­ści­wie się tu wziął. Naj­pierw wy­da­wało mu się, że na­dal brnie przez le­śne ostępy, ale przy­jemne cie­pło wio­nące od ka­flo­wej kuchni roz­wiało senne ma­jaki.

Roz­warł po­wieki, ro­zej­rzał się wo­koło i wtedy przy­po­mniał so­bie przy­wi­ta­nie w domu przy­ja­ciela. Jesz­cze raz po­dzię­ko­wał w my­ślach Naj­święt­szej Pa­nience za to, że praw­dziwa przy­jaźń umie prze­trwać wszystko. Na­wet róż­nicę po­glą­dów i awan­turę o ko­bietę.

Usiadł pro­sto. Z są­sied­niej izby, przez szparę w drzwiach, są­czyło się świa­tło. Sły­szał też przy­ci­szone głosy. Nie mógł zro­zu­mieć słów, ale i tak ode­tchnął z ulgą; skoro Ge­no­wefa roz­ma­wiała z kimś tak spo­koj­nie, ran­nemu nie mo­gło gro­zić nie­bez­pie­czeń­stwo. Przy­naj­mniej na ra­zie.

– Obu­dził się pa­nicz? – Do kuchni znowu zaj­rzał Am­broży. – Po­sła­łem łóżko na gó­rze, bę­dzie wy­god­niej. A mus do­brze od­po­cząć po ta­kiej dro­dze.

Bar­dziej od snu po­trze­bo­wał ty­to­niu. Nie miał w ustach pa­pie­rosa od wielu dni i czuł, że je­śli za­raz go nie do­sta­nie, na pewno osza­leje.

– Ma­cie może co za­pa­lić? – zwró­cił się do słu­żą­cego.

– A ju­ści – od­parł Am­broży i wy­cią­gnął z kie­szeni płó­cienne za­wi­niątko, w któ­rym znaj­do­wały się ro­bione sa­mo­dziel­nie skręty i za­pałki. – Niech pa­nicz bie­rze, ile po­trza.

– Wyjdę na ze­wnątrz, je­śli po­zwo­li­cie.

– Tu za­raz, z ko­ry­ta­rza są tylne drzwi. – Am­broży wska­zał mu drogę.

Pod­niósł się z krze­sła i przez chwilę stał w bez­ru­chu, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad sła­bo­ścią i drże­niem nóg. Wło­żył ko­żuch i ru­szył za słu­żą­cym.

– Za­raz wrócę – po­wie­dział, kiedy wy­szedł do ogrodu za­sy­pa­nego śnie­giem.

Świt mu­siał być bli­sko, po­nie­waż niebo za­czy­nało się prze­ja­śniać, ale mróz na­dal nie od­pusz­czał. Ucie­ki­nier wzdry­gnął się z zimna i sta­wia­jąc koł­nierz okry­cia, po­my­ślał, że na szczę­ście za­raz wróci do cie­płego domu.

Wy­cią­gnął pa­pie­rosa z za­wi­niątka i za­pa­lił. Za­cią­gnął się łap­czy­wie, aż po samo dno płuc, a po­tem, wolno wy­dmu­chu­jąc dym, ro­zej­rzał się do­koła. Róże, które były nie­gdyś dumą matki go­spo­da­rza, ro­sły do tej pory i zo­stały na zimę szczel­nie owi­nięte słomą. Tak samo jak liczne drzewa owo­cowe.

Za­cią­gnął się jesz­cze parę razy, a po­tem pod­szedł do płotu, aby zer­k­nąć na po­dwó­rze. Nie miał żad­nych złych prze­czuć, ot po pro­stu za­mie­rzał spraw­dzić, czy wszystko wy­gląda tam, jak przed laty.

Wy­star­czył jed­nak rzut oka, aby cof­nął się i ukrył za wę­głem. Wy­rzu­cił wciąż tlą­cego się pa­pie­rosa w śnieg, wstrzy­mał od­dech i wyj­rzał jesz­cze raz.

Przed wej­ściem do dworu działo się coś nie­po­ko­ją­cego.

WAR­SZAWA,STY­CZEŃ 1894 ROKU

ROZDZIAŁ I

1.

Tego wie­czoru Kra­kow­skie Przed­mie­ście nie­od­par­cie przy­wo­dziło na myśl za­cza­ro­waną kra­inę z ba­śni pana An­der­sena. Z nieba sy­pały się cięż­kie płatki śniegu za­mie­nia­jące drzewa w rzeźby o fan­ta­stycz­nych kształ­tach. Osia­dały na la­tar­niach oświe­tla­ją­cych po­kryte pu­chem chod­niki oraz na da­chach, bal­ko­nach i pa­ra­pe­tach oko­licz­nych bu­dyn­ków. Ulice sta­wały się co­raz mniej prze­jezdne.

W oko­li­cach placu Zam­ko­wego pa­no­wał jed­nak oży­wiony ruch, sły­chać było par­ska­nie koni i po­krzy­ki­wa­nia woź­ni­ców. Po­wozy, żło­biąc ko­le­iny w gę­stym po­śnie­go­wym bło­cie, wolno su­nęły w kie­runku Re­sursy Oby­wa­tel­skiej, gdzie tego wie­czoru od­by­wało się jedno z naj­wspa­nial­szych wy­da­rzeń kar­na­wału – bal cha­ry­ta­tywny zor­ga­ni­zo­wany przez War­szaw­skie To­wa­rzy­stwo Do­bro­czyn­no­ści; tym ra­zem zbie­rano pie­nią­dze na przy­tu­łek oraz dla rze­mieśl­ni­ków i ro­bot­ni­ków fa­brycz­nych.

Ka­rety, jedna po dru­giej, za­trzy­my­wały się przed ma­je­sta­tycz­nym roz­świe­tlo­nym bu­dyn­kiem. Lo­kaje odziani w świą­teczne li­be­rie rzu­cali się do drzwi po­jaz­dów i kła­nia­jąc się uni­że­nie, otwie­rali je na całą sze­ro­kość. Go­ście – męż­czyźni w płasz­czach z naj­lep­szej wełny i cy­lin­drach oraz damy otu­lone fu­trza­nymi eto­lami – sta­rali się uciec jak naj­szyb­ciej przed wil­got­nymi dro­bi­nami cze­pia­ją­cymi się odzieży i nisz­czą­cymi fi­ne­zyjne ko­afiury.

Na szczę­ście drzwi do bu­dynku chro­nił ga­nek wsparty na ko­lum­nach, a w holu wy­ło­żo­nym mar­mu­rami można było się ogrzać i przy po­mocy służby zdjąć okry­cie oraz ka­lo­sze. Zna­jomi wi­tali się ze sobą – szmer roz­mów z każdą chwilą przy­bie­rał na sile – a z góry do­bie­gała nie­przy­jemna dla uszu ka­ko­fo­nia: or­kie­stra stro­iła in­stru­menty, co ozna­czało, że za­bawa roz­pocz­nie się lada chwila.

Wy­ło­żone dy­wa­nami schody wio­dły do sali ba­lo­wej, gdzie przed wej­ściem, w za­stęp­stwie sę­dzi­wego pre­zesa Lu­bo­mir­skiego, go­ści wi­tał „król ko­lei że­la­znych” Jan Got­tlieb Bloch wraz z do­stojną mał­żonką, Emi­lią z Kro­nen­ber­gów. Salę ba­lową Re­sursy po­wszech­nie uwa­żano za jedną z naj­pięk­niej­szych w mie­ście. Za­raz po prze­kro­cze­niu progu można było po­dzi­wiać jej wiel­kość: skła­dała się z dwóch są­sia­du­ją­cych ze sobą wy­so­kich po­miesz­czeń po­łą­czo­nych ko­lum­nadą i miała aż dwa rzędy okien, więk­szych i mniej­szych, prze­dzie­lo­nych ozdob­nym fry­zem. Wnę­trze roz­świe­tlały kute ży­ran­dole: pło­mie­nie ga­zo­wych lamp skrzyły się w krysz­ta­ło­wych lu­strach, któ­rymi hoj­nie ozdo­biono ściany, po­tę­gu­jąc tym sa­mym wra­że­nie prze­strzeni.

W sre­brzy­stych ta­flach od­bi­jały się syl­wetki dam wy­stro­jo­nych w wy­de­kol­to­wane suk­nie i ob­wie­szo­nych kosz­towną bi­żu­te­rią, mło­dych pa­nien w skrom­nej bieli i pa­ste­lach, z kwia­tami we wło­sach oraz ele­ganc­kich męż­czyzn we fra­kach. Po­mię­dzy grup­kami go­ści krą­żył znany war­szaw­ski wo­dzi­rej Żu­kow­ski, któ­rego da­wało się roz­po­znać z da­leka po przy­pię­tym do ra­mie­nia pęku wie­lo­barw­nych wstą­żek; mistrz ce­re­mo­nii nie mógł wręcz od­pę­dzić się od ka­wa­le­rów pro­szą­cych go o przed­sta­wie­nie ich wy­bra­nym pan­nom – a przede wszyst­kim groź­nym mat­kom. Za­ru­mie­nione dziew­częta, z tru­dem kry­jąc eks­cy­ta­cję, wpi­sy­wały do kar­ne­tów na­zwi­ska przy­szłych dan­se­rów, a opie­kunki, uspo­ko­jone ich po­wo­dze­niem, zaj­mo­wały miej­sca na krze­słach usta­wio­nych tuż pod ścia­nami.

Wo­dzi­rej kla­snął w ręce, a kiedy za­pa­dła ci­sza, wy­dał tan­ce­rzom kilka ko­mend i skło­nił się ni­sko przed naj­młod­szą córką pań­stwa Blo­chów.

Salę za­lały dźwięki walca. Pierw­sze pary za­częły wi­ro­wać w jego rytm; szybko do­łą­czały do nich ko­lejne i ko­lejne.

Bal w Re­sur­sie Oby­wa­tel­skiej wła­śnie się roz­po­czął.

2.

Czas mi­jał i za­bawa trwała w naj­lep­sze. Ze­wsząd do­bie­gał gwar pod­nie­co­nych gło­sów. Prze­tań­czono już dawno walca, prze­tań­czono kon­tre­dansa, a na­stęp­nie ko­lej­nego walca, aż wresz­cie pary, pod czuj­nym okiem za­afe­ro­wa­nego wo­dzi­reja, za­częły usta­wiać się do ma­zura, który miał być ostat­nim tań­cem przed ko­la­cją.

Dwie damy w wieku bal­za­kow­skim – krą­gła blon­dynka z ru­mień­cami i szczu­pła sza­tynka z wą­si­kiem – re­zy­do­wały pod ścianą, śle­dząc wzro­kiem córki, które, wraz z za­ak­cep­to­wa­nymi przez nie part­ne­rami, wę­dro­wały wła­śnie na par­kiet.

– Moja Lola jest taka zdolna – wes­tchnęła z roz­czu­le­niem blon­dynka, nie spusz­cza­jąc za­chwy­co­nego spoj­rze­nia ze swej la­to­ro­śli. – Metr, który da­wał lek­cje, nie mógł się jej na­chwa­lić. Mó­wił, że pląsa ni­czym nimfa. Ale za­raz... co tam się wy­pra­wia?

Ku zgro­zie i obu­rze­niu obu dam, oka­zało się, że żadna z dziew­cząt nie za­tań­czy ma­zura w pierw­szej ósemce.

– Kogo wy­brał? – za­py­tała sza­tynka, pod­no­sząc do oczu lor­gnon i mie­rząc Żu­kow­skiego wzro­kiem peł­nym po­tę­pie­nia.

– Blo­chównę – oświe­ciła ją przy­ja­ciółka. – Hra­biankę Gór­ską... Ta trze­cia to chyba panna Osnow­ska... star­sza pa­sier­bica Ra­pac­kiej. Czwarta... Już wiem! Panna Bo­gu­szówna... pro­win­cjo­nalna pięk­ność, którą oj­ciec zwiózł na kar­na­wał. Piąta to Sie­masz­kówna, córka dok­tora, a po­zo­stałe...

– Blo­chównę i hra­biankę, ro­zu­miem – prze­rwała jej roz­mów­czyni. – Ale Osnow­ska i te dwie po­zo­stałe? Od dawna po­wta­rzam, że to­wa­rzy­stwo scho­dzi na psy.

– Sie­masz­kówna cał­kiem ładna, choć pod­sta­rzała... Po­noć oj­ciec nie za­mie­rzał wpro­wa­dzać jej do to­wa­rzy­stwa, ale pro­fe­so­rowa Py­tla­siń­ska uparła się, że jesz­cze tro­chę i nikt dziew­czyny nie ze­chce – kon­ty­nu­owała blon­dynka. – A Bo­gu­szównę oj­ciec za­brał do War­szawy, a nie do Mo­skwy, bo prze­stra­szył się cho­lery. Jak znaj­dzie od­po­wied­niego zię­cia, da dziew­czy­nie na­wet sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy po­sagu. – Wes­tchnęła za­zdro­śnie, gdyż jej córka nie mo­gła li­czyć na­wet na jedną trze­cią tej sumy. – Do­ro­bił się po­dobno na go­rzel­niach i tar­ta­kach.

– Po­łowa tej sali to de­sant z pro­win­cji – oświad­czyła z prze­ką­sem bru­netka, na któ­rej bo­gac­twa nie ro­biły wra­że­nia. – I wszyst­kim śni się pierw­szo­rzędna par­tia.

Skoczna me­lo­dia wy­peł­niła salę, więc damy za­mil­kły i za­częły uważ­nie śle­dzić wzro­kiem tan­ce­rzy. Nie­długo póź­niej, kiedy prze­ko­nały się, że ich córki ra­dzą so­bie do­sko­nale na­wet w trze­ciej ósemce, roz­sze­rzyły pole ob­ser­wa­cji.

A było na kogo po­pa­trzeć, gdyż tego wie­czoru w Re­sur­sie Oby­wa­tel­skiej ze­brał się kwiat War­szawy; przy­były ro­dziny naj­bar­dziej za­an­ga­żo­wa­nych człon­ków To­wa­rzy­stwa Do­bro­czyn­no­ści, czyli ksią­żęta Lu­bo­mir­scy i Cze­twer­tyń­scy, zaś re­zy­den­tów po­koju kar­cia­nego za­szczy­cił wi­zytą sam hra­bia Gu­cio Po­tocki z Ja­błonny.

– O, to chyba Prus – oży­wiła się na­gle blon­dynka. – Wi­dzisz?

– Za­wsze przy­cho­dzi, prze­cież na­leży do To­wa­rzy­stwa – od­parła ciem­no­włosa dama, od nie­chce­nia zer­ka­jąc na sław­nego pi­sa­rza.

– Znasz tę jego Lalkę? Po­noć bar­dzo zaj­mu­jąca lek­tura.

– A gdzież tam zaj­mu­jąca, strasz­li­wie się wy­nu­dzi­łam. – Sza­tynka zmarsz­czyła nos. – Czyta się jak anonse re­kla­mowe w „Ku­rie­rze Po­ran­nym”. Albo Prze­wod­nik po War­sza­wie. Ten stary, Go­mu­lic­kiego. Ale i tak, to lek­tura nie dla pa­nie­nek – za­koń­czyła su­rowo.

– Za­raz, za­raz! – za­in­te­re­so­wała się ja­sno­włosa, która w jed­nej chwili stra­ciła za­in­te­re­so­wa­nie li­te­rac­kimi gu­stami ko­le­żanki. – Czy ta przy wej­ściu, to aby nie Le­on­tyna Bu­rzyń­ska?

– Gdzie? – Jej to­wa­rzyszka pod­nio­sła do oczu lor­gnon i uważ­nie zlu­stro­wała młodą damę, która może i nie była wy­bitną pięk­no­ścią, ale przy­ku­wała uwagę zgrabną fi­gurą i ru­chami peł­nymi gra­cji. – Tak, to ona... Co też na sie­bie wło­żyła? – do­dała ze zgrozą, wska­zu­jąc na suk­nię Bu­rzyń­skiej uszytą z gra­na­to­wej ko­ronki i bia­łego je­dwa­biu. – Ani śladu tur­niury. I na­wet bez trenu.

– Tur­niury dawno wy­szły z mody – przy­po­mniała jej szep­tem blon­dynka, która nie miała wąt­pli­wo­ści, że żadna z to­a­let pani Bu­rzyń­skiej nie zna­la­złaby uzna­nia w oczach przy­ja­ciółki, na­wet je­śli by­łaby po­ży­czona od sa­mej księż­nej Lu­bo­mir­skiej. Cóż, sroga dama li­czyła kie­dyś, że bo­gaty młody wdo­wiec za­in­te­re­suje się jej naj­star­szą córką. Nie­stety nic nie wy­szło z tych pla­nów, gdyż Ja­nusz Bu­rzyń­ski po­zwo­lił omo­tać się wła­snej ku­zynce. I – zda­niem wielu – mar­nie na tym wy­szedł.

– Moda modą, ale ist­nieje coś ta­kiego jak przy­zwo­itość. Nie po­winna wcale tu przy­cho­dzić.

– Naj­wy­raź­niej matka jej na­ka­zała – od­parła spo­koj­nie ja­sno­włosa. – Wiesz do­brze, że Ame­lia trzę­sie całą ro­dziną.

Mu­zyka przy­ci­chła, więc pa­nie ro­zej­rzały się po sali, aby spraw­dzić, co dzieje się z ich cór­kami. Szybko jed­nak uznały, że wszystko jest w naj­lep­szym po­rządku i po­wró­ciły do prze­rwa­nej kon­wer­sa­cji.

– Ona nie ma wstydu za grosz. – Ciem­no­włosa dama znowu wbiła wzrok w Bu­rzyń­ską. – Wspo­mnisz moje słowa.

Tym­cza­sem pani Le­on­tyna, ba­wiąc się od nie­chce­nia wa­chla­rzem z bia­łych piór – ta­kich sa­mych jak te, które wpięła w po­pie­late loki – wi­tała się ze szczu­płym męż­czy­zną w oku­la­rach.

– Do kogo tak się wdzię­czy? – za­in­te­re­so­wała się sza­tynka. – Bez­wstyd­nica.

– Pasz­kie­wicz. To ten ad­wo­kat... – po­in­for­mo­wała ją to­wa­rzyszka prze­ni­kli­wym szep­tem – ...który w ze­szłym roku bro­nił ba­rona Kra­mera.

– Tego, co okradł wła­sny bank?

– Tego sa­mego.

– Sły­sza­łam o nim. Po­noć oże­nił się z Ro­sjanką. Jakby bra­ko­wało Po­lek z po­rząd­nych ro­dzin.

– Z pół-Ro­sjanką – po­pra­wiła przy­ja­ciółkę blon­dynka. – Do tego ku­zynką Uliń­skich.

– Nic to nie zmie­nia. – Dama spo­glą­dała z dez­apro­batą na ładną bru­netkę, która zbli­żyła się wła­śnie do Pasz­kie­wi­cza i pani Bu­rzyń­skiej. – I tak pra­wo­sławna.

Nie­ocze­ki­wa­nie obok za­ję­tej roz­mową grupki zma­te­ria­li­zo­wała się spo­wita w wy­tworną czerń dama nie pierw­szej mło­do­ści, ale na­dal wiel­kiej urody, w któ­rej obie pa­nie roz­po­znały na­tych­miast Jó­ze­finę Ma­je­rową, wdowę po pro­fe­so­rze Uni­wer­sy­tetu oraz re­por­terkę od lat z górą pięt­na­stu pro­wa­dzącą w „Ku­rie­rze Po­ran­nym” ru­brykę kul­tu­ralną i to­wa­rzy­ską. Pa­nią Jó­ze­finę po­wszech­nie sza­no­wano i uwa­żano za wy­rocz­nię w spra­wach mody, do­brych ma­nier i stylu, dla­tego każda war­szaw­ska dama ma­rzyła, aby dzien­ni­karka za­uwa­żyła to­a­letę – jej albo córki – i opi­sała w któ­rymś ze swych nie­zwy­kle po­czyt­nych ba­lo­wych spra­woz­dań.

Wy­glą­dało na to, że aku­rat tego wie­czoru to nie­wy­mu­szona ele­gan­cja Le­on­tyny Bu­rzyń­skiej zro­biła na niej naj­więk­sze wra­że­nie.

– Co ona wi­dzi w tej sukni? Prze­cież nie ma w niej nic nad­zwy­czaj­nego. – Sza­tynka, nie­spusz­cza­jąca wzroku z Ma­je­ro­wej, aż sap­nęła ze zło­ści; świat na­prawdę scho­dził na psy, skoro kon­kietę na balu w Re­sur­sie ro­biła ko­bieta, któ­rej drzewo ge­ne­alo­giczne zo­stało zhań­bione skan­da­lem, a ona sama kra­dła in­nym pan­nom epu­ze­rów. Na do­da­tek Bu­rzyń­ska wy­glą­dała tak, jakby wcale nie była uszczę­śli­wiona uwagą, jaką po­święca jej dzien­ni­karka. Na­prawdę miała prze­wró­cone w gło­wie.

Wresz­cie pani Ma­je­rowa – te­raz wy­raź­nie z cze­goś za­do­wo­lona – od­pły­nęła do­stoj­nie, ni­czym fre­gata z czar­nymi ża­glami, w inne re­jony sali ba­lo­wej. Dwie ko­le­żanki szybko stra­ciły za­in­te­re­so­wa­nie nie tylko nią, ale także pa­nią Le­on­tyną i za­jęły się ko­men­to­wa­niem wręcz nie­przy­zwo­icie wy­de­kol­to­wa­nej to­a­lety pro­fe­so­ro­wej Sa­rzyń­skiej; uroda pro­fe­so­ro­wej prze­brzmiała dawno temu, ale ona nie za­mie­rzała przy­jąć tego faktu do wia­do­mo­ści. Cóż za bez­wstyd i zgor­sze­nie!

– Przy­szła Ame­lia. – Ku plot­kar­kom po­chy­liła się ich są­siadka, chu­der­lawa si­wie­jąca bru­netka i wska­zała im ele­gancką, wciąż piękną ko­bietę w śred­nim wieku.

– Rze­czy­wi­ście, to ona – po­twier­dziła nie­chęt­nie sza­tynka, która zu­peł­nie bez­in­te­re­sow­nie nie prze­pa­dała za matką mło­dej Bu­rzyń­skiej.

– Ame­lia na­zywa się te­raz Osnow­ska – przy­po­mniała jej blon­dynka. – I więk­szość czasu spę­dza na pro­win­cji.

– A co ma niby ro­bić w War­sza­wie po tylu skan­da­lach? – Chuda bru­netka wy­dęła usta. – Ktoś, kto nie po­trafi upil­no­wać męża ani dzieci, nie po­wi­nien po­ka­zy­wać się w to­wa­rzy­stwie.

Wdowa po nie­sław­nej pa­mięci me­ce­na­sie Ra­pac­kim wo­dziła tym­cza­sem wzro­kiem za pa­sier­bicą, która odro­binę zbyt długo tań­czyła ma­zura ze śred­nim sy­nem re­dak­tora Za­gór­skiego z „Ku­riera Po­ran­nego”, a po­tem ro­zej­rzała się po sali w po­szu­ki­wa­niu córki. Do­strze­gła ją wresz­cie i ru­szyła ku niej szyb­kim kro­kiem.

– Pew­nie przy­je­chała wy­swa­tać star­szą pa­sier­bicę – za­sta­na­wiała się blon­dynka.

– Dziwne, że mąż po­zwala jej zaj­mo­wać się swo­imi cór­kami. – Sza­tynka znowu pod­nio­sła do oczu lor­gnon. – Je­stem pewna, że ich też nie upil­nuje. I bę­dzie ko­lejny skan­dal – za­koń­czyła z nie­ukry­waną sa­tys­fak­cją.

Tym­cza­sem ma­zur zbli­żał się do końca. Wska­zówki ze­gara wska­zy­wały pół­noc. Nad­cho­dziła pora ko­la­cji.

3.

Ko­la­cja na kil­ka­set osób trwała do­brze po­nad go­dzinę, ale wresz­cie do­bie­gła końca. Sala znowu za­czy­nała się za­peł­niać. Gwar wzma­gał się z każdą chwilą, a na par­kie­cie ro­biło się co­raz cia­śniej: pra­wie nikt nie my­ślał o tym, aby opu­ścić Re­sursę, gdyż na go­ści cze­kały ko­lejne atrak­cje.

W tej chwili to­wa­rzy­stwo za­czy­nało szy­ko­wać się do tra­dy­cyj­nego ko­ty­liona, a choć ozdobne ro­ze­tki i gwiazdki roz­dano go­ściom grubo przed ko­la­cją, zna­le­zie­nie w tłu­mie swo­jej tan­cerki lub dan­sera nie było wcale pro­stym za­da­niem. Nie­stru­dzony wo­dzi­rej dwoił się i troił, aby za­pa­no­wać nad cha­osem, za­nim or­kie­stra za­cznie grać; za­le­żało mu ogrom­nie, aby wszy­scy byli za­do­wo­leni.

Pary, które zdo­łały się od­na­leźć, wy­mie­niały uprzej­mo­ści, zer­kały na sie­bie z za­do­wo­le­niem albo obawą. W rze­czy­wi­sto­ści było tu nie­wiele osób, które na­prawdę po­łą­czył przy­pa­dek: mło­dzi męż­czyźni za­wsze po­tra­fili zna­leźć spo­sób, aby móc za­tań­czyć z upa­trzoną panną, wy­rwać ją choć na chwilę spod ku­ra­teli su­ro­wej matki i za­mie­nić kilka słów.

Wy­da­wało się, że tańce roz­poczną się bez prze­szkód i nic nie za­kłóci pa­nu­ją­cego w Re­sur­sie ra­do­snego na­stroju.

Nic bar­dziej myl­nego.

Mu­zycy za­częli grać, ale kiedy pierw­sze takty me­lo­dii za­głu­szył gło­śny okrzyk prze­ra­że­nia, prze­rwali i odło­żyli in­stru­menty.

Obecni szybko zo­rien­to­wali się, że ha­łas do­cho­dzi z jed­nego z bocz­nych ga­bi­ne­tów: naj­praw­do­po­dob­niej tego, który był prze­zna­czony na po­kój wy­po­czyn­kowy dla pań.

Go­ście przez chwilę, ni­czym ska­mie­niali, wpa­try­wali się w wio­dące do niego drzwi, ale nikt nie od­wa­żył się ru­szyć w tamtą stronę, nie­któ­rzy spo­glą­dali wy­cze­ku­jąco na swo­ich są­sia­dów. Szmer roz­mów z każdą chwilą sta­wał się co­raz gło­śniej­szy. Wy­stra­szone matki pod­no­siły się z miejsc, chcąc spraw­dzić, czy nic złego nie stało się ich cór­kom. Ame­lia Ra­packa mocno ści­snęła rękę po­wie­rzo­nej jej opiece panny Osnow­skiej, która nie zdą­żyła ru­szyć jesz­cze na par­kiet.

Wresz­cie drzwi ga­bi­netu otwarły się wolno i, jak lu­na­tyczka, wy­szła stam­tąd, blada ni­czym śmierć, Le­on­tyna Bu­rzyń­ska. Ra­tu­jąc się przed upad­kiem, ciężko oparła się o fu­trynę. Od­dy­chała z tru­dem i przy­ci­ska­jąc rękę do piersi, pró­bo­wała coś po­wie­dzieć. Bez­sku­tecz­nie.

Pani Ame­lia wy­pu­ściła dłoń prze­ra­żo­nej pa­sier­bicy i szyb­kim kro­kiem po­de­szła do córki. Pasz­kie­wi­czo­wie, idąc w jej ślady, prze­ci­skali się przez wzbu­rzony tłum.

– Ona nie żyje... – wy­krztu­siła wresz­cie roz­trzę­siona Le­on­tyna i spoj­rzała na me­ce­nasa tak, jakby ocze­ki­wała od niego ra­tunku. – Nie żyje... Ktoś ją za­mor­do­wał.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki