Zdrajca i generałowa - Joanna Wtulich - ebook + audiobook + książka

Zdrajca i generałowa ebook i audiobook

Wtulich Joanna

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wśród historycznej zawieruchy i krwawych bitew rozgrywają się nie mniejsze dramaty osobiste.

Émilie Treillard i Antoni Podolski zostają rozdzieleni. Ona podąża do Ostródy, gdzie stacjonuje Napoleon ze swoim sztabem, on zostaje w Warszawie. Fałszywe oskarżenie rzucone na Antoniego sprawia, że teraz to on jest zdrajcą i zbiegiem. Émilie, która wciąż jest żoną generała Treillarda, przyświeca tylko jeden cel – odzyskać córkę przebywającą w warszawskim pałacu Pod Blachą. Dla dobra dziecka i ukochanego rezygnuje z uczucia, które wiąże ją z Antonim. Ale czy to wystarczy, by uchronić najbliższe sercu osoby od zemsty generała? Czy Émilie i Antoni pokonają wszystkie przeciwności, jakie stawia im na drodze los i okrutny Charles Treillard?

 

Brawurowe pojedynki, spektakularne ucieczki i podróż w pogoni za uczuciem… W kolejnej powieści Joanny Wtulich z serii „Saga napoleońska” Wielka Armia kroczy ku zwycięstwu, a bohaterowie walczą nie tylko o wolność i honor, lecz także o szczęście osobiste. Kto okaże się sprzymierzeńcem, a kto wrogiem? Jaką cenę przyjdzie zapłacić za przyjaźń i miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 10 min

Lektor: Joanna Wtulich
Oceny
4,5 (56 ocen)
36
15
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorotka81-

Nie oderwiesz się od lektury

Tyle emocji to ja dawno nie przeżyłam...a to zakończenie- poryczalam się jak dziecko ,sama nie wiem czy ze szczęścia za jednym wątkiem czy rozpaczy za drugim,którego mimo wszystko się spodziewałam...😭💔❤️Cudowna lekcja historii naszego kraju i wartości, którymi kierowali się nasi przodkowie marzący o wolnej Polsce i i o nią i za nia walczący. Bardzo polecam
00
Amelka84

Z braku laku…

druga część mniej ciekawa niż pierwsza. przeczytałam tylko dlatego że nie lubię przebywać książki w połowie
00
Oliwia_Bogusz4

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna opowieść trzymająca w napięciu
00
zkotemczytane

Nie oderwiesz się od lektury

Zdrajca i generałowa to drugi tom sagi napoleońskiej. Joanna Wtulich emocjami maluje historie. Nagle stajemy się świadkami wielkich i niezwykle ekscytujących wydarzeń. Jednak pozostaje jedno pytanie: czy odważysz się wsiąść do wehikułu czasu? „- Widziałaś pani kiedy naród pokonany, który byłby wdzięczny zwycięzcy? – Polacy są takim narodem, wasza cesarska wysokość – zripostowała Emilie. – No tak. Ale oni zaprzedaliby duszę diabłu, a nie tylko mnie, byleby znowu mieć państwo. Tak?” Baczność, jenerał idzie! Krwawe bitwy, napoleoński okupant i życie malutkich. Czytelnik zostaje od razu wrzucony w samo serce wydarzeń. Gdzie w grę wchodzą wpływy i pieniądze, tam pojawiają się sekrety i intrygi. Emilie wciąż oddalona od córki walczy jak lwica o swoje. Kobieta pomimo przeciwności losu, odnajduje w sobie niesamowitą siłę do działania. Zrobisz wszystko, aby odzyskać dziecko. Niestety jej mąż ma zupełnie inne zdanie, dla niego liczy się dobra opinia cesarza. Emilia wraz z mężem p...
00

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN 978-83-67388-53-5

ROZDZIAŁ I

I

Żeby docenić to, co się ma, trzeba to wpierw utracić. — Ta uporczywa myśl towarzyszyła niemogącej zasnąć Émilie Treillard w mroźną lutową noc, którą przyszło jej spędzić w zajętym przez armię Napoleona mieszkaniu w jednej z pułtuskich kamienic. Za oknem, z trudem opierającym się podmuchom lodowatego wiatru, szalała śnieżyca. W niewielkim pomieszczeniu, które pewnie zamieszkiwała wcześniej pani domu, a które teraz służyło Francuzce za sypialnię, panowała niezbyt wysoka temperatura, dlatego kobieta kuliła się pod pierzyną i mimo wielkiej niechęci, starała się być blisko śpiącego twardo męża. Łóżko nie było zbyt duże, ale pościel dano czystą i napalono porządnie, jednak od ścian oraz okien biło upiorne zimno.

Émilie leżała nieruchomo, żeby nie zbudzić Charles’a, co nie było łatwe, bo po kilku godzinach zdrętwiały jej wszystkie członki. Tym bardziej więc nie mogła spać, choć potrzebowała snu. Jej umysł gorączkowo poszukiwał rozwiązań sytuacji, która wydawała się bez wyjścia.

Najpierw straciła pierwszego ukochanego. Zginął tylko dlatego, że ją kochał. Zginął, bo Charles wysłał go z szablą na armaty. Potem porwano jej jedyną córkę, która na szczęście odnalazła się, ale tym razem, zamiast żądnych władzy Polaków sympatyzujących z carem, przetrzymywał ją książę Józef Poniatowski. Wreszcie straciła Antoniego Podolskiego, człowieka, którego kochała i który nadal darzył ją uczuciem, choć przyznała mu się, że jest szpiegiem i wykradła korespondencję cesarza. Ale o tym, jak bardzo kocha Antoniego, przekonała się dopiero, gdy jego życie znalazło się z jej winy w niebezpieczeństwie. Pobity przez zbirów Charles’a Treillarda, jej męża, został w obskurnej warszawskiej kwaterze bez opieki i pomocy.

Émilie poczuła pod powiekami łzy. Wszystkich wokół krzywdziła, a najbardziej tych, na których jej zależało. Pierwszy ukochany, córka, teraz Antoni. O Treillarda nie dbała. Był znienawidzonym tyranem, który tylko dlatego jeszcze jej nie pobił, że nosiła pod sercem jego dziecko.

Gdyby nie śnieżyce, pewnie dawno Charles odprawiłby ją do Francji, choć dotąd nie zdradził, jakie ma wobec niej plany. Mogła się tylko domyślać, że zechce trzymać ją z dala od walk, jakie toczyły się w Prusach pomiędzy armią Napoleona a Rosjanami i pruskimi niedobitkami. Jako generał Treillard musiał brać w owych walkach udział. Póki Émilie pozostawała w tym zimnym, niegościnnym kraju, póty nie traciła nadziei, że uda jej się odzyskać córkę, odnaleźć Antoniego i uciec od niekochanego człowieka. Zdawała sobie sprawę, że powinna się trzymać z dala od Podolskiego, który był od niej młodszy. W końcu nie dość, że ściągnęła na niego niebezpieczeństwo, to jeszcze miała męża, a to oznaczało, że nigdy nie będzie mogła być z Antonim. Rozpaczliwie pragnęła dowiedzieć się, czy nic mu się nie stało, bo że przeżył, nie miała wątpliwości. Czuła to gdzieś podskórnie, a może po prostu nie umiała sobie wyobrazić, że mogłaby dźwigać na swoich barkach brzemię odpowiedzialności za jeszcze jedną śmierć.

Ostrożnie przekręciła się na drugi bok, wykorzystując to, że Treillard zachrapał i też się poruszył. Wiatr zagwizdał w kominie, aż wstrząsnął nią dreszcz. Przyciągnęła kolana jeszcze mocniej do siebie. Pomyślała o dziecku, które w niej rosło, a które poczęło się pod przymusem. Zalało ją poczucie winy wynikające z faktu, że nie była w stanie go pokochać. Uciekła od męża, bo nie chciała, by jej dziecko wychowywał potwór, jakim był Charles. Zrobiła wiele, by chronić najbliższych. Wykradła korespondencję Napoleona, szpiegowała dla Polaków, a potem dla księcia Poniatowskiego. Unikała Antoniego, wmawiając mu, że nic dla niej nie znaczy. Wszystko to okazało się jednak niewystarczające. Kilka łez wymknęło się spod powiek i odnalazło ścieżkę prowadzącą w zagłębienie szyi. Zdusiła szloch, zagryzając brzeg pościeli. Nie miała nikogo, kto zechciałby jej pomóc. Została zupełnie sama, bezsilna, w mężowskiej niewoli, gorszej od tego kraju i wojny, która się przez niego przetaczała.

Wstrzymała oddech, bo wydawało jej się, że Treillard nasłuchuje, ale ponownie zachrapał, więc odetchnęła. Tknęła ją nagła myśl. Mąż, który stał się przyczyną wszystkich jej kłopotów, mógł równie dobrze pomóc, najlepiej nie zdając sobie z tego sprawy. Charles Treillard czuł respekt tylko wobec jednego człowieka. Płaszczył się przed marszałkami, umiał przypochlebić się tym, od których oczekiwał korzyści. Jednak tylko Napoleona się obawiał. Serce Émilie uderzyło mocniej. Jeśli ktokolwiek mógł jej pomóc dostać się w pobliże Napoleona, to był to właśnie jej mąż. Choć nie wiedziała nawet dokładnie, gdzie obecnie znajduje się sztab generalny i czy cesarz wciąż nie przebywa na zamku w Warszawie, odczuła ulgę jak zawsze, gdy miała do zrealizowania kolejne zadanie. Bezczynność, niemoc, poczucie klęski były nie do zniesienia. Za to jasno wytyczony cel dawał poczucie sensu i pozwalał odwrócić myśli od tego, co minęło, a na co nie miała już żadnego wpływu.

II

Zima tego roku dawała się Mariance porządnie we znaki. W starych kościach łupało za każdym razem, gdy mróz zelżał, a deszcz zaczynał zmywać resztki śniegu z dachów warszawskich kamienic. Kobieta nie do końca była pewna, ile ma lat, jednak żyła wystarczająco długo, by wiedzieć, że za przysługę wyświadczoną bogatemu należy spodziewać się nagrody. To dlatego nie słuchała swego męża, nazywanego Giemzą przez wszystkich, którzy zajmowali kwatery w prowadzonym przez nich przybytku, i zaopiekowała się pobitym prawie na śmierć młodzikiem.

Piętrowy budynek, od lat nieremontowany, z opadającą całymi placami elewacją, stał w jednej z bocznych, odległych od Traktu Królewskiego i zamku warszawskich uliczek. Właścicielowi nie opłacało się dbać o coś, co i tak przynosiło dość dobry dochód za sprawą obrotnej Marianki i jej męża, mających pieczę nad budynkiem i wynajmowanymi w nim pokojami. Obydwoje zaniedbani, jak zawiadywany przez nich przybytek, tłoczyli się w dwóch ciasnych izbach od podwórza. Pokoje zaś udostępniali za niemałą opłatą tym, których na nie było stać, ale nie byli dość bogaci, by wynająć sobie miejsce w jednym z hoteli. Tylko kilka z nich wciąż działało w mieście, które za Prusaka mocno podupadło, bo przecież znalazło się na peryferiach mocarstwa.

Upewniwszy się, że chłopak dycha, Marianka przekonała Giemzę, żeby ułożyć go na łóżku w pokoju, który i tak opłacał niejaki Śniegocki. Rozebrała młodzika, opatrzyła mu rany i doglądała go, kiedy miała czas. Giemza marudził, że trza naprawić drzwi, które zbiry, co poturbowały młodego, z ościeżnic wyrwały. Połamany stół i krzesła też nadawały się tylko na opał. Marianka wierzyła, że jeśli chłopak przeżyje, wyrówna im poniesione straty, a i parę groszy dodatkowych skapnie. Na zamożność pobitego wskazywał strój, porządne oficerskie buty i to, że opłacił dodatkowo możliwość dostarczania jedzenia dla siebie i swojej towarzyszki, kiedy tu jeszcze była. Miał też przy sobie dość pieniędzy, by znaleźć lepszą kwaterę niż ta wynajęta u Marianki i Giemzy. Mimo że żadne z nich nie miałoby skrupułów, żeby go wyrzucić na ulicę lub może nawet dobić, to postanowili trzos sobie przywłaszczyć, a chłopakiem się zająć. Żadna to była kradzież, najwyżej zadośćuczynienie. W końcu mogli zrzucić winę na zbiry, co były zdemolowały pokój.

Chłopak majaczył coś i powtarzał jedno imię: Émilie. Nie mógł być Francuzem, bo zbyt dobrze mówił po polsku, ale i po francusku gadał bez trudu, co słyszała Marianka, gdy jeszcze była tu z nim ta kobieta, pewnikiem Francuzka. A ta pieniędzy musiała mieć dość, żeby swojego kochasia zechcieć wyciągnąć z największej kabały.

Chłopak rzucał się w gorączce i majaczył.

— Czego ją tak wołasz? I tak cię nie słyszy — mamrotała Marianka, zmieniając mu okłady na głowie. — Leż spokojnie.

Pokryte strupami usta poruszyły się tym razem bezgłośnie. Dostał porządnie i pewnie parę kości miał pogruchotanych. Zaropiałe rany na głowie wyglądały ohydnie. Początkowo kobieta myślała, że oko stracił, ale z czasem opuchlizna się zmniejszyła, a pod powieką, którą unosił z trudem, można było dostrzec czarną źrenicę. Ciężko oddychał. Kiedy Marianka próbowała go przewrócić na bok, krzywił się z bólu. Zbiry musiały mu połamać żebra. Mimo to wciąż żył i z dnia na dzień, choć zmizerniały, dochodził do siebie.

— Ile jeszcze będziesz mu, kobieto, dogadzać? Toć miesiąc już leży. Pokój by można podnająć, póki tamtego nie widać. Ten tu dawno przeżarł, co miał. Izbę opalać trzeba. Dokładać do niego niedługo będziem — narzekał Giemza, człapiąc w swoich chodakach pokrytych śniegiem. Nosił drewno do palenia, a że zima przypomniała sobie o śniegach i mrozach, to miał co robić. — Wywaliłabyś go z łóżka i niechby zarobił na wygody.

Marianka, tak samo jak i jej mąż, niecierpliwiła się długą rekonwalescencją młodzieńca, który na ogół milczał i całe dnie wpatrywał się w okno na przeciwległej ścianie.

— Lepiej się panicz czuje? Może czego potrzeba? — zagadywała go, ale on tylko kręcił głową i dalej patrzył w szybę.

Najbardziej jednak niepokoiło ją odkrycie, którego dokonała pewnego ranka, kiedy przyszła do chorego ze skromnym posiłkiem złożonym głównie z chleba i słabego piwa. Twarz chorego z dnia na dzień wyglądała coraz lepiej. Po ranach pozostały w większości drobne, różowe blizny. Większość z nich ukrył ciemny zarost porastający szczękę. Jedna tylko szrama, przecinająca lewą brew i kryjąca się pod czarnymi, zbyt długimi włosami, nie wyglądała jeszcze na wygojoną. Chłopak miał dużo szczęścia, bo nie oszpecono go mocno, a i rąk ani nóg raczej mu nie połamano, bo żadna kończyna nie była zniekształcona. Z widocznym trudem wstawał za potrzebą, ograniczała go jednak słabość, nie kalectwo.

— Może zawiadomiłby jakowyś krewnych panicza… — zaczęła niepewnie Marianka, przygładzając wystające spod czepka siwe, skołtunione włosy.

— Krewnych? — Mężczyzna odezwał się niepewnym głosem. Zmarszczył brwi, jakby usiłował sobie coś przypomnieć. — Nie wiem, czy mam krewnych.

— Musi być ktoś…

— Nie pamiętam nic — wszedł jej w słowo stanowczo.

— A to jak pana pobili? — Marianka już miała dodać coś o tej kobiecie, która mu towarzyszyła, ale ugryzła się w język.

Nie ma co wszystkich kart na stół wykładać — pomyślała.

— Pobili mnie… — Znowu umilkł i zapatrzył się w okno.

— Pamięta panicz?

Popatrzył jej nagle prosto w oczy, aż Marianka się cofnęła, przestraszona pustką wyzierającą z tego spojrzenia.

— Niczego nie pamiętam — wyrzekł z mocą. — Niczego!

Marianka przestąpiła z nogi na nogę. Coś jednak postanowiła chłopakowi powiedzieć, bo jeśli nie przypomni sobie on niczego, to będzie musiała uznać, że Giemza miał rację i trza było wywalić chorego do rynsztoka.

— Mówili do panicza Antoni… — zaczęła niepewnie.

— Antoni… — powtórzył młodzieniec.

— Tak się do panicza zwracali. — Zawahała się. Miała powiedzieć mu o Śniegockim, który opłacił pokój, ale przecie wtedy nie mogliby wziąć pieniędzy od tego młokosa za już raz opłacone przez jego kamrata mieszkanie. Z drugiej strony, jeśli chłopak nie przypomni sobie, kim jest i skąd bierze gotówkę, to i tak nici z zarobku. — Trza by nam za opiekę zapłacić. Musi se panicz przypomnieć, kim jest, bo bez pieniędzy panicza zostawili — kłamała jak z nut, teraz już pewna, że on niczego nie pamięta.

— Zapłacę. — Podniósł się na łokciach i usiadł. — Słabym, ale zapłacę za wszystko.

— Jak panicz nie wie, kim jest, to może być ciężko. — Znów przestąpiła z nogi na nogę.

— Czy była tu ze mną kobieta? — zapytał nagle, aż Marianka zbladła.

— Była… Ale zabrali ją ze sobą — odparła niepewnie. Istniała szansa, że to naprowadzi jego pamięć na ślad bogatych krewnych. Jednak młodzieniec nic więcej już nie powiedział i nie wyglądało na to, żeby cokolwiek sobie przypominał. Zaś w dniu, kiedy Marianka pokłóciła się z Giemzą o to, czy powinni sprzedać te jego porządne, oficerskie buty i płaszcz, chłopak zniknął, a wraz z nim cały jego dobytek w postaci odzienia.

III

Zimno uderzyło w niego z taką mocą, że aż musiał się zatrzymać i skryć w jakiejś bramie. Śnieg sypał nieprzerwanie od kilku dni. Na ulicach utworzyły się zaspy, a w niektórych miejscach nie dało się już przejść, nie mówiąc o przejechaniu.

Antoni — tak ponoć brzmiało jego imię. Powtarzał je w myślach jeszcze długo potem, gdy zajmująca się nim kobieta wyszła z pokoju. Udawał przed nią, że wciąż jest zbyt słaby, by wstać. Za to kiedy zostawał sam, wstawał z łóżka i ruszał się, byle zachować choć odrobinę sprawności.

Nie miał pojęcia, czemu tych dwoje zajęło się nim, ale domyślał się, że chodziło im wyłącznie o pieniądze, zaś pytania o krewnych tylko go utwierdziły w przeświadczeniu, że pomoc Marianki i Giemzy nie była bezinteresowna. Kiedy podsłuchał ich sprzeczkę, z której wywnioskował, że zamierzali go okraść, postanowił dłużej nie czekać i uciec, zanim pozbawią go ciepłej odzieży.

Nie miał pojęcia, dokąd pójść i, co ważniejsze, kim jest. Mimo to był przekonany, że powinien zacząć działać. Pozostawanie pod opieką tych dwojga, którzy nic o nim nie wiedzieli, nie dałoby mu odpowiedzi na dręczące go pytania i sny, w których widział wołającą o pomoc kobietę. Uznał, że przejście ulicami miasta otworzy w jego głowie jakieś drzwi. Nie był przygotowany jednak na to przeraźliwe zimno wdzierające się pod ubranie. Zapobiegawczo ukrył przed wścibskimi gospodarzami trochę jedzenia, a kiedy myszkował pod ich nieobecność w ich obskurnym lokalu, znalazł trochę pieniędzy. Klucząc uliczkami miasta, przyciskał do piersi zawiniątko z jedzeniem. Wreszcie dotarł do szerokiej ulicy, która prowadziła wprost do bramy. Za nią rozciągał się plac. Antoni pamiętał to miejsce. Szedł jak w transie w kierunku ceglanego zamku, kiedy nagle dostrzegł brudnobiałą bryłę pałacu pokrytego blachą. Serce przyspieszyło. Otulił się płaszczem i wycofał.

Z jakiegoś powodu obawiał się tego miejsca, chociaż przywiodła go tu intuicja i poczucie, że miał coś do załatwienia, że powinien tam pójść. Jednak irracjonalny strach kazał mu się wycofać na bezpieczną odległość. Wolał słuchać intuicji. Pozbawiony pamięci był bowiem jak zwierzę, które kieruje się wyłącznie wolą przetrwania. Przyczaił się po drugiej stronie placu i przyglądał się leniwemu ruchowi nielicznych ludzi przemieszczających się po zasypanej śniegiem Warszawie. W głowie szalała burza wspomnień wyłaniających się z mgły, w której zanurzony był jego mózg. Książę Poniatowski, bal, wojna, szczęk broni i poczucie, że ściskał w dłoniach szablę. Nie wszystko to miało sens, lecz jednego był pewien. Skoro walczył, musiał być żołnierzem, i to nie pośledniego stopnia, bo nie byłby wylądował w prywatnej kwaterze, tylko w koszarach. Musiało się w jego życiu wydarzyć coś, co kazało mu pozostawać w ukryciu, z dala od tego pałacu majaczącego w tumanach śniegu. Cokolwiek to było, wiązało się z kobietą z jego snów, której twarz tym bardziej się rozmywała, im bardziej usiłował sobie przypomnieć jej rysy.

Antoni rzucił jeszcze jedno spojrzenie na pałac, przed którym pojawił się oddział konnych. Kolejne wspomnienie kasztanowego ogiera zagrało mu pod powiekami. Potem odwrócił się i ruszył przed siebie z przekonaniem, że jeśli tylko trafi pomiędzy żołnierzy, przypomni sobie wszystko, co tonęło w tumanie zapomnienia.

IV

— Dokąd jedziemy? — Émilie od wyjazdu z Warszawy nie czuła się najlepiej, a mroźna zima nie nastrajała do porzucenia emanującego ciepłem kominka i wyjścia z mieszkania. Tymczasem, zanim słońce wysunęło się niechętnie zza horyzontu, Charles zarządził wyjazd. Obudził ją, bezceremonialnie szarpiąc za ramię, choć po niemal bezsennej nocy nie miała ochoty podnieść powiek.

— Zbieraj swoje rzeczy. Ruszamy! — rzucił i chwycił płaszcz przerzucony przez krzesło. — Ubierz się ciepło. Mróz się wzmaga — dodał i podszedł do drzwi.

Émilie zaskoczyła ta nagła troska o to, by nie zmarzła, choć wiedziała, że jest ona podyktowana wyłącznie jej stanem i tym, że nosi w sobie to, czego jej mąż pragnął bardziej niż władzy i zaszczytów. Dotąd Charles nie dbał o nią w ogóle. Najlepszym na to dowodem był fakt zabrania jej ze sobą na tę wojnę. W męskim przebraniu przebrnęła pół Europy, bo Treillard bał się spuścić ją z oczu. Co prawda trzymała się z tyłu i nie widziała pola walki, lecz mimo wszystko musiała znosić niewygody związane z podróżą.

— Charles, czy nie mogłabym tu zostać? Źle się czuję… — zaczęła niepewnie.

Mężczyzna zmarszczył czoło, a wtedy dreszcz strachu przebiegł po plecach Émilie. Objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana, kiedy zbliżył się do łóżka. Usiadł obok niej i dotknął luźno zwisającego pasma jej ciemnych, kręconych włosów.

— Obydwoje dobrze wiemy, że nie można cię spuścić z oczu. Zaraz znajdziesz jakiegoś pocieszyciela. — Spojrzenie zimnych, stalowych tęczówek utkwione było w jej twarzy. Opuściła wzrok. Nie tyle przerażała ją twarz Charles’a zeszpecona przez długą szramę, pamiątkę po bitwie pod Pułtuskiem, ile szaleństwo czające się w jego oczach. Palce męża wkręciły się w pukiel i zacisnęły, boleśnie go szarpiąc. Émilie jęknęła. — Żyjesz tylko dlatego, moja piękna, że urodzisz mi dziedzica. Ale jeden nieostrożny ruch i mogę się nie opanować. Jak tylko urodzisz mojego syna, odpokutujesz zdradę.

Kolejne szarpnięcie za włosy wycisnęło łzy spod powiek Émilie, zaś ból w dole brzucha rozszedł się promieniście po całym ciele. Treillard chwycił drugą ręką jej szczękę i zmusił, żeby na niego popatrzyła.

— Do rozwiązania będziesz stale pilnowana przez moich ludzi. Jeśli spróbujesz uciec, mają rozkaz zatrzymać cię choćby siłą. Ale dla pewności ja też będę mieć na ciebie oko.

— Charles, oni mają moją córkę — wyjęczała. — Pomóż mi odzyskać Marie.

Treillard puścił ją i zaśmiał się gardłowo. Ten śmiech przerażał ją bardziej niż wybuchy złości. Nie zależało mu na Marie, bo była dzieckiem pierwszego ukochanego Émilie.

— Powiedz, do czego potrzebny mi twój bękart? Pozwoliłem ci ją trzymać, ale skoro nie umiałaś jej upilnować, to twoja sprawa. Mam teraz ważniejsze sprawy na głowie niż ta dziewucha. Chociażby to, jak przekonać cesarza do nierozstrzelania mnie. — Ostatnie słowa wycedził z pogardą, bo przecież z jej winy zapewne zostanie oskarżony o zdradę, jeśli wyjdzie na jaw, że ukradziono mu korespondencję cesarską. Wstał i ruszył do drzwi, ale Émilie nie poddawała się łatwo. Zerwała się z łóżka i rzuciła się do nóg męża, nie pozwalając mu wyjść.

— Błagam, pomóż mi ją odzyskać! — wyjęczała. — Możesz wszystko. A jeśli nie chcesz mi pomóc, przynajmniej pozwól, żebym sama mogła pojechać po Marie. Wyślij ze mną swoich żołnierzy. Ale nie zostawiaj jej na pastwę tych ludzi.

Treillard uwolnił się od niej, brutalnie odtrącając ją butem.

— Zapomnij o niej. Dobrze ci radzę — warknął.

— To powiedz mi przynajmniej, dokąd jedziemy.

Mężczyzna zatrzymał się z dłonią na klamce i obrzucił klęczącą żonę pogardliwym spojrzeniem.

— Do sztabu generalnego — rzucił i wyszedł, zostawiając ją skuloną na podłodze.

Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, Émilie otarła policzki i wstała z zimnych desek. Na jej twarzy nie pozostał żaden ślad słabości, którą tak umiejętnie odegrała. Musiała spróbować nakłonić męża do pomocy w odzyskaniu dziecka, ale skoro prośbą się nie dało, miała zamiar dokonać tego na swój sposób.

Uśmiechnęła się do siebie, bo wbrew własnej woli Charles jej sprzyjał. Skoro chciał się udać do sztabu generalnego, to znaczyło, że jest tam cesarz. Treillard sam przed chwilą stwierdził, że musi się z nim rozmówić. Émilie niczego bardziej nie pragnęła w tym momencie, jak spotkania z Napoleonem.

Od kilkunastu dni siedzieli i czekali na wiadomości, gdzie rozlokuje się sztab. Charles nie miał pojęcia, że jego żona bacznie nasłuchuje i wypytuje gospodarzy o to, czego udało im się dowiedzieć o ruchach wojsk napoleońskich. Pułtusk, ale i wszystkie te tereny, na których znalazła się Grande Armée, cierpiały z powodu drożyzny, braków aprowizacyjnych i najzwyczajniej w świecie głodu.

Tymczasem wojska francuskie, rozlokowane na leżach zimowych, znowu zmobilizowano do walki z powodu zaczepnych działań rosyjsko-pruskich, o których dowiedział się cesarz, gdy doszło do pierwszych potyczek pod Mohrungen i Allenstein1. Pozostałych nazw miejscowości, pod którymi rozegrały się bitwy, Émilie nie zapamiętała, ale to wystarczyło, by nabrać nadziei na odmianę swego losu. Wojna niosła ze sobą niepokój, śmierć, głód i tragedie tysięcy ludzi, ale też takim jak ona, żona generała, dawała szansę na to, by niepostrzeżenie przeprowadzić własny plan, a potem zniknąć w wirze wydarzeń.

O Antonim z całych sił starała się nie myśleć. W wojennej zawierusze, z dala od Warszawy, w której został, nie miała wielkich szans, by zdobyć o nim jakiekolwiek informacje. Jeśli chciała uratować swoje dzieci i siebie, musiała przełknąć tę gorzką pigułkę i żyć dalej, mając nadzieję, że Podolski doszedł do siebie i kiedyś ułoży sobie życie.

V

— Do stu czortów! — wrzasnął Śniegocki i rzucił się przez śnieg w stronę zamarzniętej tafli stawu, na której jeszcze przed chwilą stała Krysia Podolska, a teraz widniała czarna plama wody kołyszącej się pomiędzy kawałami lodu.

Michał dopadł do brzegu i zrzucił płaszcz i buty, a potem położył się płasko na wciąż stabilnym, ale trzeszczącym niebezpiecznie lodzie. Podpełzł do przerębla tak szybko, jak mu na to pozwalało zimno płynące od roztapiającego się pod nim śniegu. Mundur miał mokry. Zanurzył rękę w lodowatej wodzie, lecz nie znalazł dziewczyny. Panika spowiła jego umysł białym tumanem.

— Boże, dopomóż! Gdzie ona jest?! Krysia…

Usiadł na brzegu przerębla i bez zastanowienia wskoczył do lodowatej czeluści. Łapał chciwie powietrze, kiedy mięśnie zacisnęły się pod wpływem zimna, paraliżując jakikolwiek ruch. Na wszelki wypadek ramiona wciąż trzymał wsparte o nierówny brzeg lodu, mając nadzieję, że nie jest tu zbyt głęboko i nie zanurzy się całkowicie. Musiał działać szybko. Doskonale wiedział, że ma minuty, a może nawet sekundy na to, by wyciągnąć dziewczynę i samemu zdążyć wyjść na brzeg. Nabrał powietrza i zanurzył się po szyję. Na szczęście dotknął stopami dna. Rozłożył ręce szeroko i chwycił Krysię dryfującą pod lodem. Ruchy miał coraz powolniejsze. Kiedy zaczął unosić dziewczynę, żeby położyć ją na lodzie, wydał z siebie krótki okrzyk. Krysia była blada, a spomiędzy posiniałych ust nie wydobywał się najmniejszy nawet obłok pary. Śniegocki nie był w stanie wyciągnąć jej na brzeg. Tylko siłą woli, każącej mu ratować ukochaną, zaparł się łokciami o krawędź lodu i dźwignął ją ku górze. Zaczynała go ogarniać błoga słabość. Ciało sztywniało i odmawiało posłuszeństwa, ale jakoś udało mu się wydostać z wody. Położył się obok nieruchomej dziewczyny i łapał spazmatycznie powietrze, szczękając zębami i patrząc w stalowoszare niebo, po którym sunęły chmury zwiastujące opady śniegu.

W końcu obrócił się na brzuch i klęknął, dygocząc na całym ciele. Potrząsnął Krysię z całej siły za ramiona, a potem jeszcze raz i jeszcze.

— Panie Boże, pomóż mi! Pomóż! Ratuj ją! Nigdy nie zajrzę pod żadną spódnicę — mamrotał. Z każdym słowem z jego ust dobywały się kłęby pary. — Tylko ją uratuj! Błagam! Święta Panienko… Krysia! Na litość boską, Krysieńko!

W piersiach dziewczyny, oblepionych mokrymi ubraniami, coś zabulgotało. Krztusząc się, zaczęła odpluwać wodę. Śniegocki rozpłakał się, a łzy przymarzały mu do policzków. Obrócił Krysię na bok, żeby mogła swobodniej pozbywać się wody z żołądka i płuc. Wciąż była upiornie blada i oczy miała zamknięte, ale oddychała.

Śniegocki zebrał się z trudem z lodu. Słaniając się na nogach i dygocząc, wziął dziewczynę na ręce, po czym powlókł się parkiem w stronę dworu. Zanim jednak dotarł do pierwszych drzew, z budynku wybiegli domownicy z lamentującą kucharką na czele. Ktoś próbował wyrwać Krysię z ramion Michała, lecz on jej nie puścił. Tak dotarli do dworu i dopiero wtedy udało się staremu słudze pana domu, Ignacemu, wyrwać dziewczynę ze skostniałych rąk Śniegockiego. Michał chciał coś jeszcze mówić, ale zaraz wśród rejwachu zaciągnięto go siłą do pokoju, w którym spał, i kazano mu się rozdziewać. A potem nacierano, okrywano i pojono go czymś słodkim, mocnym, co miało w sobie dość alkoholu, by młody żołnierz szybko zapadł w letarg.

ROZDZIAŁ II

I

Do ośnieżonej Osterode2 dotarli późnym popołudniem, kiedy zmrok zaczynał brać w posiadanie ponure miasteczko. Grande Armée zdążyła już poczynić w tym miejscu znaczne spustoszenia, mimo że dopiero co tu przybyła. Rozbierano naprędce co się dało, nawet bramy i drzwi, by budować piekarnie i inne budynki tak potrzebne wygłodzonemu i wyczerpanemu licznymi lutowymi potyczkami wojsku. Na ulicach Émilie nie mogła dojrzeć mieszkańców i wcale jej to nie dziwiło. Zbyt wiele takich miast i wsi widziała w czasie wędrówki przez Europę, by nie wiedzieć, jak okrutnie obchodzono się z miejscowymi. Nie zważano wcale na początkowe wyrazy sympatii i szczerej radości, kiedy mieszkańcy ci witali armię Napoleona. Rzadko kiedy marszałkowie mieli skrupuły w dysponowaniu zastanym dobytkiem, a zdemoralizowani okrucieństwem, rozłąką z bliskimi, zimnem i głodem żołnierze dokonywali rzezi, nie zwracając uwagi na to, kto przyjaciel, a kto wróg.

Jakoż wkrótce natknęli się na grupkę wojaków podochoconych zapewne tanią gorzałką, której na polach bitwy nie mogło nigdy zabraknąć, bo skutecznie rozgrzewała, znieczulała i odganiała wszelkie tęsknoty. Brudni to byli i wynędzniali żołnierze o twarzach czerwonych od mrozu, ale odwadze i niefrasobliwości ogromnej. Siedząca w zakrytym powozie, też wcześniej zrabowanym, Émilie pierwszy raz od dawna cieszyła się, że ma za towarzysza swojego męża. Dyskretnie wyjrzała przez okienko.

— Kogóż tam wiezie jegomość? — zakrzyknął po francusku jeden z żołnierzy, nieświadomy tego, że zaczepia wyższego szarżą. Zima miała to do siebie, że traktowała wszystkich po macoszemu i zmuszała tak generała, jak i szeregowego żołnierza do wdziewania na siebie wszystkiego, co mogło choć odrobinę ogrzać zmarznięte członki. Treillard w podróżnym płaszczu nie wyróżniał się niczym specjalnie i równie dobrze mógł być wzięty za cywila.

— Pewnie kobitki jakie — dodał drugi, na co pozostali zarechotali.

— Rzuć no grosz, jegomościu. — Kolejny zdjął przekrzywioną na bakier bermycę i nadstawił ją jak żebrak. — Nie skąp dzielnym żołnierzom, bohaterom spod Allenstein.

Charles podjechał do mężczyzn i z wysokości końskiego siodła pochylił się nad tym, który czekał, roześmiany, na datek. Wyrwał mu czapę i rzucił ją pod nogi, po czym chwycił za rozchełstany mundur widoczny pod zwisającym luźno płaszczem. Prawie uniósł żołnierza, aż ten zacharczał przyduszony.

— Zejdź z drogi, plugawa gnido i zdejm mundur, boś niegodzien go nosić — warknął Treillard. Towarzysze żołnierza ucichli, ale ich dłonie powędrowały do pasów, przy których bujały się szable. — Tacyście bohaterowie? Za grosz dumy, wy parszywe, rynsztokowe ścierwa — huknął.

Któryś bardziej krewki wojak dobył szabli, ale zaraz ją był opuścił, bo towarzyszący Treillardowi żołnierz, który podjechał bliżej młokosów, przystawił mu ostrze do szyi. Charles uwolnił młodzika i odepchnął go tak, że tamten zatoczył się na swoich kolegów. Koń generała wykonał piruet i parsknął, jakby zgadzał się ze swym panem.

— Nazwiska i szarże! — wrzasnął Treillard.

— A kto pyta? — burknął jeden z żołnierzy, albo najodważniejszy, albo najgłupszy.

— Nazwiska i szarże! — powtórzył Charles, ignorując pytanie.

Mężczyźni niechętnie się przedstawili. Émilie ze zdziwieniem przyjęła fakt, że to nie byli szeregowcy, a podoficerowie. Przed oczami stanął jej Antoni Podolski. Czy on też był takim butnym, niefrasobliwym wojakiem? Czy upijał się przy każdej nadarzającej się okazji? Bo że miewał wiele kobiet, tego domyśliła się nie tylko po pamiętnym spotkaniu z jedną z jego kochanek na balu w pałacu Talleyranda, ale też po żartach jego kompana, Śniegockiego. Kobieta przestała zwracać uwagę na wrzeszczącego na żołnierzy męża, który kazał się prowadzić do kwatery głównej, gdzie rezydował cesarz i towarzyszący mu sztab marszałków oraz co ważniejszych oficerów.

Przez niemal miesiąc, który spędzili z Charles’em w Pułtusku, nie miała najmniejszych szans, by choć na moment wyrwać się spod jego kurateli. Póki nie wydobrzał, kazał swoim ludziom pilnować jej jak oka w głowie. Dniem i nocą pod drzwiami zajmowanego przez nią pokoju czatowali żołnierze.

Zgodnie z rozkazami marszałek Lannes i jego V korpus, w którym służył Charles, mieli osłaniać Warszawę, co dla Treillarda było o tyle wygodne, że mógł dochodzić do siebie po wyczerpującej wyprawie, podczas gdy znaczna część Grande Armée na północy prowadziła walki z nieustannie atakującym wrogiem.

Rana głowy, pamiątka po bitwie pod Pułtuskiem, odzywała się silnymi bólami i ciągle się otwierała, a niskie temperatury nie sprzyjały gojeniu. Treillard kilka dni gorączkował. Opiekowali się nim właściciele kamienicy, z kolei Émilie modliła się, by umarł. Nie dopuszczano jej do chorego pewnie z obawy, żeby nie pozbawiła go życia, jednak i tak nie miałaby dość odwagi na podjęcie takiego kroku. Mimo że szczerze nienawidziła tego człowieka, a wspomnienie miłości Antoniego było wciąż żywe na tyle, że ze wstrętem myślała o zbliżeniu się do męża, nie była w stanie kogokolwiek zabić.

Jakoż nadszedł dzień lub raczej noc, kiedy Charles wreszcie pojawił się w pokoju, który był jej więzieniem. Skulona pod pościelą, z bijącym ze strachu sercem, nasłuchiwała, jak zdejmował mundur i buty, żeby wreszcie ułożyć się obok. Sam zapach jego ciała przyprawiał ją o mdłości, a jego obecność paraliżowała.

— Chyba pora wreszcie wypełnić małżeńskie obowiązki — rzucił bezceremonialnie, co i tak w jego przypadku było uprzejmością w porównaniu do tego, jak wyglądały wcześniej ich zbliżenia. — Nie licz na to, że ciąża cokolwiek zmieniła. Jak tylko urodzisz mi dziedzica, zrobię z tobą to, na co zasłużyłaś. Do tego czasu będę cię używał, kiedy zechcę.

Panika wolno zaplatała zimne palce na gardle Émilie. Zacisnęła powieki, chociaż w pomieszczeniu panowały ciemności. Kiedy dłoń Treillarda przesuwała się wzdłuż jej uda, próbowała myśleć o Antonim, ale na próżno. Zaczęła dygotać ze strachu, aż jej brzuch zacisnął się w bolesnym skurczu.

— Mogłabyś przynajmniej raz nie leżeć jak kłoda — wysapał i odwrócił ją na plecy. Stawiała opór, odpychając od siebie natrętne ręce, ale policzek, który jej wymierzył, szybko pozbawił ją woli walki.

— Nie rób tego, Charles. Błagam — jęknęła. — Nie czuję się dobrze. Nie chcę stracić tego dziecka. — Szczerze wątpiła, by jakiekolwiek argumenty trafiły do mężczyzny, który właśnie dociskał ją ciałem do twardego siennika, ale, o dziwo, znieruchomiał i odsunął się od niej. Serce łomotało jej jak szalone. Dłoń męża zacisnęła się na gardle Émilie. Nie mógłby jej teraz udusić, ale i tak lęk ją paraliżował, bo Charles od czasu, gdy ledwie uszedł z życiem na polu walki, zachowywał się, jakby odebrało mu to resztki rozumu. Wcześniej był po prostu brutalny. Teraz stał się zimny i okrutny, a w jego oczach pobłyskiwało szaleństwo.

— Jeśli stracisz dziecko, stracisz też życie — wysyczał jej do ucha.

Émilie jęknęła, kiedy palce na jej gardle rozwarły się. Chwytała łapczywie powietrze.

— Co znaczy, że nie czujesz się dobrze? — dopytywał.

— Mam bóle brzucha — wyszeptała z nadzieją, że jej uwierzy. Naprawdę nie czuła się najlepiej.

— I teraz mi o tym mówisz? Jutro każę wezwać medyka. — Pochylił się ponownie do jej ucha. — Jeśli mnie oszukujesz, spotka cię kara. A teraz wiesz, co masz robić.

— Charles… — zaszlochała Émilie, lecz mąż już jej nie słuchał. Chwycił ją za włosy i zmusił, by go zaspokoiła.

— Tak kończą dziwki, które mnie zdradzają — rzucił na koniec Treillard i zasnął, a ona, zwinięta w kłębek, płakała do rana, modląc się, żeby umarła przy porodzie.

II

— Nazwisko — warknął wojskowy urzędnik i pociągnął czerwonym, opuchniętym nosem, który obcierał co jakiś czas wielką, burą chustką. Mężczyzna siedział za drewnianym, poobijanym stołem w bocznym pomieszczeniu budynku przeznaczonego na koszary.

Antoni, za którym stało jeszcze kilku mężczyzn, czekających na swoją kolej, cofnął się i wpatrywał w żołnierza niepewny, co ma powiedzieć. Przychodząc do koszar, nie pomyślał, że przecież nie pamięta własnego nazwiska ani szarży. Nie wiedziałby w ogóle, kim jest, gdyby nie ta opiekująca się nim wiedźma i gdyby nie spacer, który odbył po mieście, zanim tu trafił, dopytując ludzi o drogę. Gorączkowo zastanawiał się, jakie nazwisko z braku znajomości własnego ma przybrać.

— Co, jęzora w gębie żeś zapomniał? Nazwiska nie pamiętasz? — drwił urzędnik, wymachując piórem nad stosem zapisanych papierów, będących zapewne listą poborowych.

Przyszli żołnierze zareagowali śmiechem.

— Teraz tylko biedota, typy podejrzanego autoramentu albo półgłówki jak ty tu przychodzą. — Głośno wyczyścił nos, aż Antoni cofnął się ze wstrętem.

— Niewiadomski — powiedział wreszcie niepewnie młody żołnierz.

— Dobrze, żeś sobie przypomniał — parsknął urzędnik i nagryzmolił coś na leżącym przed nim arkuszu, aż zatrzeszczało zbyt mocno przyciśnięte do niego pióro. — Piąty pułk strzelców konnych.

— Strzelców? — zdziwił się Antoni. Nie rozumiał, skąd się wzięło przeświadczenie, że nie za bardzo potrafi strzelać. Pamięć nie podsuwała mu żadnych strzępów wspomnień, ale nie miał poczucia, żeby kiedyś w dłoniach trzymał broń palną.

Kancelista popatrzył na niego jak na wariata.

— Coś nie pasuje? A może na wiwandierkę chciał iść? — zarechotał pisarz, ale złapał go kaszel, więc musiał zatkać usta chustką. — Co za ludzie! Nie dość, że jeść dostanie, miejsce do spania się znajdzie, to jeszcze narzeka. A przedtem pod mostem pewnie gdzie spał, włóczył się i z kradzieży żył — utyskiwał.

Antoni usiłował sobie przypomnieć, czy było coś z prawdy w słowach kancelisty, ale gdzieś głęboko w jego głowie wykwitło słowo „dom”, a wraz z jego pojawieniem się zalały go ciepło i spokój. Więc jakiś dom musiał mieć. Popatrzył na czekających na swoją kolej.

Przyjrzał się młodym mężczyznom, z którymi przyszło mu dzielić żołnierską dolę. Pisarz miał rację. Większość z nich to byli brudni, obdarci nieszczęśnicy, w dodatku często schorowani. Z ich oczu wyzierał głód, wyglądali na skrajnie zmęczonych. Lgnęli do koszar, bo zima zaczynała dawać się we znaki. Wiedzieli, że tu przynajmniej nie będą głodowali. On sam miał porządny płaszcz, buty i czyste odzienie. Nie mógł być więc włóczęgą, za jakiego wziął go urzędnik. Pochodził z dobrego domu. Tego był pewien.

— Następny! — wydarł się kancelista i kichnął.

Antoni zatrzymał się w pół kroku.

— Gdzie Wielka Armia Napoleona teraz walczy? — zapytał czyszczącego nos pisarza, a ten aż się zapowietrzył.

— Nigdzie. Cesarz rozlokował wojska na leżach. Sam siedzi w Ostródzie podobno. I nie ma się co dziwić. Zima taka, a on naszych zagnał aż pod Pruską Iławę.

— Gdzie to jest? — zainteresował się Antoni.

— Gdzieś w Prusach Wschodnich. Podobno rzeź była okrutna. Naginęło i naszych, i Moskali. — Kancelista pociągnął nosem i otarł oczy chustką. Najwidoczniej nie spieszyło mu się do zapisywania rekrutów. Wolał rozmawiać. — Bennigsen3 otrąbił w Petersburgu, że odniósł w Iławie4 sukces, ale i u nas mówią, że zwycięstwo po naszej stronie. I bądź tu mądry. Każdy ma swoją prawdę. — Machnął ręką.

— Jak to? Jeden może być tylko zwycięzcą.

— No widać, kiedy bije się dwóch cesarzów, to każden musi zwyciężyć. — Wzruszył ramionami pisarz, ignorując pochrząkujących mężczyzn w kolejce.

— Kiedy była ta bitwa?

— Ano jakoś na początku lutego. Ale i tak rekrutów werbujemy, bo nie koniec wojny. Z wiosną cesarz ruszy na Moskali i wtedy się zobaczy, ile warte jego obietnice o wskrzeszeniu Rzeczypospolitej. Następny! — wrzasnął mężczyzna, dając Antoniemu do zrozumienia, że skończył z nim rozmowę.

Nagle Podolskiemu mignął przed oczami dwór, a potem pole bitwy, w którym grzęzną konie. Skąd miał w pamięci to, że walczył, skoro był w Warszawie, a walki toczyły się gdzieś na północy? Pamiętał, że był żołnierzem, ale nie mógł sobie przypomnieć, do jakiego oddziału przynależał, w jakich potyczkach brał udział i skąd pochodził. Dlaczego nie miał munduru, tylko cywilne ubranie? Zrozumiał, że zanim ocknął się w nędznym przybytku Giemzy, musiało się w jego życiu wydarzyć coś, co wymazało mu pamięć, ale wyrywkowo. Jakby ktoś postanowił, że ma napisać od nowa to, co poszło nie tak w jego życiu. Został pobity przez jakichś zbirów, lecz nie miał pojęcia, z jakiego powodu. Im dłużej trwał w tym stanie zawieszenia, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że sprawczynią jego nieszczęść była tajemnicza kobieta ze snów.

Na razie miał gdzie spać i co jeść. Jakoż wkrótce otrzymał zielony mundur o żółtych lampasach i wyłogach kołnierza, a także konia, lancę i pruski karabinek. Oddział był dobrze wyposażony, bo dowódca, pułkownik Kazimierz Turno, pokrywał wydatki z osobistych funduszy, ale wymagał za to posłuszeństwa i poddawania się musztrze. Szybko też Antoni wyćwiczył się w sztuce strzelania z karabinu.

W zimne noce budził się ze wspomnieniem tej kobiety pod powiekami i zwykle potem nie mógł już zasnąć do rana. Chciał ruszać, walczyć, zrobić coś, by rozegnać mgłę spowijającą jego głowę, ale od kiedy się zaciągnął, nie był już panem siebie. Musiał czekać na rozkaz.

III

Ponure gmaszysko zamku ostródzkiego zrobiło na Émilie przygnębiające wrażenie. Jego elewacja odcinała się od śniegów czerwienią poobijanej cegły, zaś ściany wokół bramy wjazdowej pokryte były jakimś pnączem, które zmarznięte, powykrzywiane i oprószone szronem wyglądało jak gigantyczna pajęczyna. Spowijała ona tonące w oparach znad pobliskiego jeziora piętrowe, klockowate budynki, zamykające wewnątrz ciasny dziedziniec. Francuzka wzdrygnęła się na myśl, że gdzieś za załomem muru może czaić się pająk olbrzym.