Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasy kampanii napoleońskiej. Émilie de Berier, tajemnicza Francuzka, szantażowana przez politycznych wrogów z Polski, pragnie odzyskać porwaną córkę. Lekkoduch pułkownik Antoni Podolski, dziedzic rodzinnego majątku, szuka szpiega, który wykradł dokumenty francuskiemu generałowi. Jego i Émilie łączy wspólna podróż do Warszawy zajętej przez Wielką Armię Napoleona. Choć nie pałają do siebie sympatią, ich ścieżki nieustannie się krzyżują. Szukając pomocy u księcia Józefa Poniatowskiego, obydwoje zostają wplątani w wir wielkiej polityki. Tymczasem Warszawa odbita z rąk Rosjan bawi się na balach i hucznie świętuje przybycie Cesarza.
Czy tych dwoje może połączyć coś więcej? Czy mogą sobie pozwolić na uczucia? Czy pokonają wszystkie przeszkody, jakie na ich drodze postawi los?
Rozgrywki i intrygi na zapleczu wielkiej historii, afera szpiegowska i dwoje uwikłanychw nią młodych ludzi... Joanna Wtulich, autorka bestsellerowej „Trylogii lwowskiej”, tym razem wraca do swoich Czytelniczek i Czytelników z pełną rozmachu „Sagą napoleońską”!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Joanna Wtulich, 2022
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Joanna Fortuna
Korekta: Renata Kufirska-Biegajło
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce: © RumisPhoto / Depositphotos
Zdjęcie Joanny Wtulich © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67084-70-3 (EPUB); 978-83-67084-71-0 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Marianna Podolska była kobietą, która ma wszystko pod kontrolą i drobiazgowym nadzorem. W całym dworze ani też w gospodarstwie nie mogło się wydarzyć nic bez jej wiedzy i aprobaty. Do codziennych rytuałów należało poranne wydawanie przez nią poleceń całej służbie, ustalanie jadłospisu oraz zapisywanie, co trzeba naprawić, jakie rzeczy należy wykonać bez zwłoki, a które w nawale obowiązków i spraw w tak olbrzymim majątku można odłożyć na później. Ta wysoka, zwinna kobieta o ciemnych włosach, w których pojawiać się zaczęły pierwsze pasma siwizny, twierdziła uparcie, że żadna ochmistrzyni, żaden najlepszy nawet zarządca nie jest w stanie dopilnować majątku tak jak sam właściciel. A że mąż, Wincenty Podolski, jeszcze w czasach insurekcji zaangażował się był w wielką politykę, całe gospodarstwo spadło na nią, co przyjęła z wyraźnym zadowoleniem i uczyniła z tego swoją życiową misję i powołanie. Nie zmieniło się to nawet po powrocie męża do domu. Nie mogąc zrealizować swoich władczych zapędów na innych polach, Marianna wyżywała się na służbie i nierzadko również na domownikach. A tych w Podolanach nie brakowało, choć i tak w porównaniu do innych dworów tu ich wcale nie było znowu tak wielu.
Podolska lubiła myśleć, że dzięki niej Podolany rozkwitły i przypominały samowystarczalny rajski ogród, w którym nigdy niczego nie braknie, a to za sprawą tak zorganizowanego gospodarstwa, ogrodów, warzywników, sadu i obejścia. Wszystko, cokolwiek się w gospodarstwie urodziło, było umiejętnie przetwarzane i przechowywane w piwniczce, w spiżarce lub zimową porą zakopcowane w ziemi.
Sobie też Marianna przypisywała zasługę, jaką niewątpliwie było umieszczenie syna w szkołach oraz zgromadzenie stosownego posagu dla córki. Zmęczona całodzienną krzątaniną wokół tysiąca drobnych spraw, marzyła przed snem o bogatym i utytułowanym zięciu, no i obowiązkowo o dobrze urodzonej, pięknej i posłusznej żonie dla ukochanego syna. Z tym że o ile mogła sobie wyobrazić tegoż zięcia, o tyle z synową szło dość opornie. W każdym razie żadna z okolicznych panien nie zyskała jej przychylności. Liczyła, że Antoni znajdzie w mieście kobietę swego życia, najlepiej utytułowaną, może nawet zagraniczną księżniczkę. Potem naturalnie przywiezie ją do matki, przedstawi i posłucha jej rady, jeżeli dziewczę okaże się słabego sortu. A już na czym jak na czym, ale na kobietach Marianna się znała. Uspokojona tą myślą, zasypiała snem, jakim zasypiają ludzie mający poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
Długo jednak nie było jej dane pospać w tę wietrzną, mokrą grudniową noc, kiedy wydawałoby się, że nic nie zakłóci snu domowników sytych oraz utrudzonych po dojadaniu bożonarodzeniowych przysmaków, do tego kołysanych szumem wiatru i deszczu, miarowo uderzającego w drewniane deszczułki dachowego gontu. Najpierw dało się słyszeć mlaskanie końskich kopyt w gruncie rozmiękłym od roztopów oraz opadów deszczu i śniegu, trwających nieustannie od tygodnia. Niemal natychmiast zawtórowało mu ujadanie psów myśliwskich Wincentego i rżenie konia, co zmusiło Mariannę Podolską do wygrzebania się spod nagrzanej pierzyny. Choć w kominku wciąż jeszcze żarzyły się kawały drewna, chłód zakradający się od okien i drzwi wywoływał dreszcze na rozgrzanym snem ciele gospodyni. Dlatego też po omacku narzuciła na siebie spoczywający na weznogach łóżka kontusik podbity futerkiem, a dopiero potem odszukała stojącą na stoliku obok świecę, którą zapaliła od rozdmuchanego naprędce w palenisku żaru.
Małżonek jej też już zdążył wstać, choć sen miewał mocny. Domyślała się, że skomlące i drapiące w drzwi psy obudziły swego pana. Jakoż i on sam ukazał się we drzwiach przestronnej dworskiej sieni, odziany w kontusz, którym się szczelnie otulił. Psy na zmianę popiskiwały, poszczekiwały i łasiły się do nóg gospodarza, mężczyzny słusznego wzrostu, w sobie tęgiego, choć nieco zgarbionego, jakby skulonego, o włosach szpakowatych, a wejrzeniu ciemnych oczu łagodnym.
– Cóż to, Marianno, za larum o nocnej porze? – zwrócił się do żony, na co ta parsknęła, ale odpowiedziała posłusznie:
– Jeździec jakowyś na podjeździe, mężu.
Osłaniając dłońmi świece, obydwoje ruszyli ku drzwiom wejściowym bogato rzeźbionym i szerokim, wychodzącym na ganek wsparty czterema kolumnami. Poruszenie dało się słyszeć w całym dworze. Służba dworska: kucharka Marta, Hanna i nawet Henio z Ignacym, starym sługą pana domu na czele, pojawiła się zaraz za plecami państwa. Psy kazano zamknąć w pokojach, a drzwi otwarto. Lodowaty podmuch wdarł się do wnętrza. Płomienie świec zadrgały nerwowo, ta trzymana przez Martę zgasła.
– Co waść za jeden? – zakrzyknął tubalnym głosem Wincenty, ale słowa porwał kolejny podmuch. Ruszono więc kupą ku wierzchowcowi, który rżał niespokojnie, smagany marznącym deszczem. Jęki wiatru zagłuszały okrzyki ludzi, a lodowaty deszcz siekł po twarzach, kiedy ściągano, jak się prędko okazało, ledwie przytomnego jeźdźca z utrudzonego, ubłoconego konia.
– Weź no, zaprowadź mi go do stajni – zakomenderował, przekrzykując wietrzysko Podolski.
Henio, kilkunastoletni chłopak pomagający we dworze, złapał wyczerpanego wierzchowca za cugle i posłusznie począł go ciągnąć ku zabudowaniom ukrytym w ciemnościach. Ignacy z dziedzicem i Hanną wnieśli przybysza, który słaniał się na nogach, do sieni, a kiedy całkiem zawisł na ich ramionach, położyli go na stole przeznaczonym do odkładania okryć wierzchnich. Marianna oświetlała im drogę i jednocześnie lustrowała odzienie nieznajomego. A ubrany był w płaszcz wojskowy, ciemny, długi do samej ziemi, teraz ciężki od wody i sztywny, bo zmarznięty na kość. Trudno było dojrzeć twarz przybysza, bo głowa jego zakutana była w równie mokry i ciemny kawał materiału, najwidoczniej dla ochrony przed zimnem. Pod płaszczem, który z niemałym trudem udało się odgiąć, łamiąc go w kilku miejscach, błysnęły złote guziki dekorujące granatową kurtkę munduru.
Marianna nakazała czym prędzej zdjąć mokrą odzież z wojaka, bo nikt nie miał wątpliwości, że oto mają przed sobą żołnierza Wielkiej Armii Napoleona, a potem przenieść go do pomieszczenia zajmowanego wcześniej przez Antoniego, syna Podolskich, który na święta nie wrócił do domu. Poinformował rodziców w obszernym liście, że sam Napoleon ruszył na wojnę z Prusami i Rosją, a on ma zamiar przyłączyć się co prędzej do tej zwycięskiej armii, która lada moment, jak się wszyscy spodziewali, wyprze Prusaków z terenów będących dawniej polskimi. Ponoć sam generał Dąbrowski był się wrócił z Włoch do Wielkopolski i w Polaków, zgnębionych przez pruskie rządy, wstąpiła nadzieja na rychłe odzyskanie niepodległości. Na fali tej wiary w dobre zamiary Napoleona względem naszych Antoni zaciągnął się do wojska, konkretnie do tworzonych w Warszawie oddziałów. Jako doskonałego jeźdźca przydzielono go do drugiego pułku ułanów. Dowódcy szafowali patentami oficerskimi i Antoni jako syn zamożnego szlachcica został kapitanem. Tym bardziej więc Marianna Podolska postawiła sobie za punkt honoru zadbać o strudzonego przybysza, widząc w nim swego ukochanego syna, który Bóg wie gdzie teraz przebywał i w intencji którego zanosiła codziennie modły do Najświętszej Panienki.
W słabym świetle świec nikt poza Marianną nie zwrócił uwagi na delikatne rysy twarzy przybysza. W pierwszej chwili uznała, że to chłopiec, dziecko prawie. Kiedy młodzieńca ułożono w rozesłanym łóżku, zaraz kucharka Marta nakazała Hani, drobnej dziewczynie zatrudnionej we dworze do pomocy, przynieść wygrzewadło, Ignacy zaś napędził Henia do palenia w kominku. Chłopak z niemałym trudem rozdmuchiwał żar przyniesiony z innego pomieszczenia. Pokój Antoniego wypełnił się gwarem i ludźmi. Do zebranych dołączyła okutana w kożuszek córka gospodarzy, szesnastoletnia Krysia. Ona również z ciekawością przyglądała się niespodziewanemu gościowi, który mimo szarpania, przenoszenia i rozbierania, nie odzyskał przytomności.
Kobiety odplątały białą chustkę spod szyi nieprzytomnego i zaczęły ściągać z niego przemoczoną odzież. Hania ciągnęła za buty, Marianna z pomocą Marty zdejmowała kurtkę munduru, a następnie młodzieńca uniesiono i zaczęto ściągać z niego płócienną koszulę.
– Jezusie, Maryjo i wszyscy święci pańscy! – wykrzyknęła Marta ponad gwar głosów dywagujących, kim jest gość i dlaczego się zabłąkał w okolice leżącego na uboczu dworu.
– Chryste – zawtórowała jej Marianna.
Kobiety ustały w mozolnym rozbieraniu chłopca i stały z opuszczonymi rękami, z oczami wybałuszonymi i ustami otwartymi z zaskoczenia.
– Co wy w takie modlitewne tony wpadłyście... – zaczął i urwał Wincenty Podolski, podszedłszy bliżej łóżka i leżącej na nim postaci oświetlonej bladym, rozedrganym światłem świecy. – Święty Boże! – dodał i zamilkł.
– Przebóg, toć to dziewuszka! – Ignacy wyrwał pochylonych nad łóżkiem z letargu.
Rzeczywiście, przybysz okazał się kobietą. Pod koszulą, okryte delikatną bielizną, wyraźnie rysowały się piersi, zaś włosy, choć długie, to modnie przycięte, poskręcane w pukle, wciąż zdradzały resztki misternego upięcia celem ukrycia ich pod kapeluszem.
Pierwsza rezon odzyskała Marianna.
– Mężu, same z Martą zajmiemy się gościem. Ignacy i Henio, wyjść. Zawołać mi tu chyżo Manię.
Męskie towarzystwo opuściło pomieszczenie, dzięki czemu zrobiło się spokojniej i jaśniej. Nieprzytomna została przebrana w koszulę Krysi, bo i posturą raczej przypominała kilkunastoletnie dziewczę niż kobietę. Blada, ciemnowłosa, o delikatnych rysach, niewielkim nosie i pełnych, teraz sinych z zimna wargach, co chwila targana dreszczami, spoczywała szczelnie okryta w świeżej pościeli. Jakoż i w pomieszczeniu czuć już było ciepło buchające od kominka, w którym strzelały szczapy.
– Biedne dziewczątko – utyskiwała Marta, wygładzając pierzynę. – Znać, że dobrze urodzone, a w taką komitywę popadło.
Rzeczywiście dłonie dziewczyny były jasne, miękkie, a paznokcie wypielęgnowane.
– Musiała skądeś uciec – kontynuowała Marta. – Wymarzła się biedaczka, aż ją telepie. Mało kto by się wygrzebał...
– Niechże już Marta da spokój. – Marianna przerwała utyskiwanie kucharki. Podskórnie czuła, że jeśli dziewczyna przetrzyma noc, to dojdzie do siebie, choć nie wyglądała najlepiej, a dreszcze coraz intensywniej nią szarpały. Podolska położyła chłodną dłoń na jej czole. Gorączka zdawała się rosnąć z minuty na minutę i zabarwiać blade dotąd policzki krwistym rumieńcem.
– Zadbamy, żeby przeżyła – rzekła z mocą po chwili milczenia i przystąpiła do wydawania dyspozycji. – Hania z Manią będą jej pilnowały do rana. Niech Marta przygotuje zimne okłady. Trzeba ją też poić. Nikt pod moim dachem nie umrze – podkreśliła Marianna, po czym zabrawszy ze sobą przestraszoną, na wpół śpiącą w fotelu przy kominku córkę, udała się na spoczynek. Jednak zanim zasnęła, odmówiła jeszcze pacierz. Na koniec poczyniła postanowienie, a raczej zawarła układ z Bogiem, że uratuje tę zbłąkaną duszę, zaś Pan Bóg łaskawy za to uchroni jej syna od nieszczęścia.
Po długiej nocy świt wyjrzał zza horyzontu równie niechętnie, co mieszkańcy dworu ze swoich posłań. Wiatr przestał zawodzić żałośnie w sadzie, a świat skuła lodowa powłoka zmarzniętego deszczu. Promienie wiszącego nisko słońca odbijały się i igrały na połyskliwych soplach uczepionych u dachu, oblodzonych gałęziach i utrwalonych mrozem koleinach błota na drodze wiodącej do rozległego majątku Podolskich.
Krysia wpatrywała się z zachwytem w widok za oknem, co chwila chuchając na szybę w oknie i przecierając ją rękawem koszuli. Pogoda od wielu dni nie nastrajała do spacerów. Nawet ubite ogrodowe ścieżki rozmiękły i brnęło się po nich trudno jak po polach tonących w błocie. Dziewczyna westchnęła tęsknie. Słońce i czyste niebo zwiastowały mróz, więc istniała nadzieja, że wkrótce będzie mogła choć na chwilę opuścić dwór, uciec od jego mieszkańców, od napominań matki i pomruków ojca, od lekcji z Leosią i głośno pokrzykującej na służbę Marty.
Obudziła ją krzątająca się przy kominku Mania, rozgrzebująca słabo już po nocy żarzące się resztki drewna. Ta pulchna dziewczyna o zaczerwienionych od zimna policzkach, okryta szczelnie dużą chustą, której rogi zawiązała w pasie, przypominała kopkę siana, tak była przysadzista i krągła, a wrażenie to jeszcze potęgowała kilkuwarstwowa spódnica. Sprawnie roznieciła ogień i dorzuciwszy kilka szczap, które przyniosła w koszu, z furkotem spódnic zniknęła za drzwiami.
Po niewielkim przechodnim pokoju, który zajmowała Krysia, zaraz rozeszło się przyjemne ciepło. Podszedłszy do kominka, dziewczyna ogrzała zmarznięte dłonie. Czekała, aż będzie mogła, gnana ciekawością i niezauważona, przemknąć przez amfiladę pokoi. Zanim to jednak mogło nastąpić, poprawiła warkocz oraz narzuciła na siebie zwykłą ciemną sukienkę odciętą pod piersiami, która może nie odwzorowywała najnowszych trendów i raczej słabo przypominała ubiory z albumów Leosi, ale miała tę zaletę, że była ciepła. Mimo to drobna szesnastolatka okryła się jeszcze olbrzymią wzorzystą chustą – prezentem od podziwianego i uwielbianego brata. Dopiero tak przygotowana wymknęła się z pokoju drugim wyjściem i, niezauważona przez nikogo, stanęła pod drzwiami, za którymi panowała cisza, co oznaczało, że mogła bez przeszkód tam wejść, nie ryzykując spotkania z matką czy kimkolwiek ze służby.
Drzwi skrzypnęły, kiedy dziewczyna wsunęła się do pomieszczenia tonącego nadal w półmroku. Nie odsunięto jeszcze zasłon, ale ogień w kominku płonął w najlepsze i było dość ciepło, mimo że pokój należący do Antoniego wcale nie był tak mały, jak ten zajmowany przez nią. Po męsku obwieszono go bronią, skórami zwierzęcymi i innymi trofeami z polowań, które przyprawiały Krysię o dreszcze. Dla niej były to po prostu krwawe symbole okrucieństwa, a nie potwierdzenie umiejętności brata i innych mężczyzn z rodziny.
Na palcach podeszła do łóżka, na którym w rogu pokoju spoczywała tajemnicza kobieta. Mimo półmroku Krysię zachwyciła uroda nieznajomej, pełne usteczka, rozrzucone na poduszce lśniące włosy, które teraz wilgotne były od potu. Nawet dłonie zaciśnięte na pościeli miała piękne, delikatne. Krysia przyjrzała się swoim jeszcze po dziecinnemu pulchnym palcom. Nigdy nie czuła się piękna, zwłaszcza że matka zachwycała się najczęściej Antonim, a przecież ona do brata nie była podobna ani odrobinę. I z postury, i z twarzy przypominała ojca, więc uznała, że nie może być ładna.
Kobieta jęknęła i poruszyła się, wyrywając Krysię z zamyślenia. Wciąż gorączkowała. Krysia chciała położyć jej na czole zimny okład. Rozejrzała się w poszukiwaniu płóciennych ścierek i naczynia z wodą, ale widać któraś z dziewcząt poszła je wymienić. Nie bardzo wiedząc, jak pomóc cierpiącej, przycupnęła na brzegu łóżka i dotknęła rozpalonej dłoni.
– Wszystko będzie dobrze, panienko – wyszeptała, chcąc okazać swoje wsparcie, i uścisnęła tę śliczną dłoń.
Nagle kobieta otworzyła oczy i spojrzała na Krysię, aż ta, przerażona, poderwała się z sercem dziko łomoczącym w piersiach. Podniosła drżącą dłoń i wbijając w Krysię rozgorączkowane, dzikie oczy, wychrypiała:
– Il est mort[1]!
Jej oczy zaszły łzami, a nagły zryw widać wyzuł ją z resztek sił, bo oddychała ciężko przez chwilę, po czym zamknęła oczy i zapadła się w pościeli.
Krysia dopiero po kilku długich minutach, w trakcie których doszła do wniosku, że nieprzytomna musi być Francuzką, odważyła się nad nią nachylić, żeby sprawdzić, czy oddycha. Klatka piersiowa kobiety unosiła się ledwie zauważalnie, nierówno, ale to oznaczało, że żyje. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, po czym poderwała się jak spłoszony ptak, usłyszawszy gdzieś blisko głosy. Nie chciała, by ktokolwiek zastał ją w pokoju Antoniego, więc czym prędzej czmychnęła w kierunku drzwi prowadzących do bawialni, z nadzieją, że zdąży przemknąć do swojego pokoju. Na szczęście skryła się w sieni, zanim od strony kuchennych pomieszczeń nadeszły matka i Marta.
Zimno, a zaraz potem wrażenie, że płonie, że stoi w środku buzującego ognia, że spala się od wewnątrz, żeby po chwili pogrążyć się w snach, a może w rzeczywistości zbyt okrutnej, by chcieć do niej wracać. Bo czy warto wracać do świata, w którym jest się igraszką losu? W którym ktoś inny sprzedał cię jak rzecz, jak zabawkę, jak rasowego konia. W jednym z widów, kiedy już wyciągała ręce do przyzywającej ją matki, do uśmiechniętego ojca, poczuła, że coś ją jednak trzyma na tym zimnym, upapranym w błocie, przesiąkniętym wilgocią i przemarzniętym świecie. Ktoś ją przyzywa, chwyta za dłoń i odciąga od tego ciepłego i bezpiecznego miejsca u boku rodziców. Wróciła więc ze świadomością, że to nie koniec walki, a raczej dopiero jej początek.
Émilie otworzyła oczy siłą woli, bo powieki jej ciążyły i opadały. Słyszała głosy, ale ich nie rozumiała. Szorstki, raz dźwięczny, kiedy indziej podobny do gęgania język drażnił uszy, lecz wyraźnie pobrzmiewała w tej nieznanej melodii ulga i chyba coś na kształt radości. Pochylały się nad nią kobiece twarze, ogorzałe od słońca i mrozu, a raz nawet widziała anioła. Ciemnowłosego i przestraszonego, jednak emanowała od niego tak dobra energia, że musiał to być wysłannik z nieba. Pojawił się i zniknął, choć chciała mu wyjawić wszystko, czego się dopuściła, choć pragnęła rozgrzeszenia i wybaczenia.
Kiedy ponownie udało jej się otworzyć oczy, w ciemnościach rozjaśnianych żarzącym się gdzieś w głębi ogniem dostrzegła rogate łby i wycelowaną w siebie broń. Zasłużyła na piekło, na męki wieczne, ale nie umiała w sobie znaleźć żalu z powodu tego, co zrobiła. Nawet wtedy, gdy podejrzewała, że sam diabeł upomniał się o jej duszę. Ten, o którym opowieści snuła jej mamka w długie zimowe wieczory przy kominku. Owszem, zasłużyła na karę, lecz coś jej mówiło, że jeszcze nie teraz, że nie może się jej poddać.
I kolejne mgnienie, w trakcie którego anioł pytał, jak się czuje i czy czego jej nie trzeba, a potem kim jest. Próbowała powiedzieć, jak się nazywa, ale nie była pewna, czy z jej gardła rzeczywiście wydobył się jakikolwiek dźwięk, czy tylko wymyśliła sobie, że wypowiedziała na głos:
– Émilie de Bérier.
Potem była już tylko ciemność. Ile czasu w niej dryfowała, nie była pewna. Kiedy wreszcie otworzyła oczy, całkiem przytomnie zarejestrowała szczegóły otoczenia, mimo że przez okna wpadało mdłe światło dnia. Musiał być albo wczesny poranek, albo zmierzch. Émilie spoczywała w pościeli, co prawda nie tak delikatnej jak ta, do której przywykła, jednak czystej i wygrzanej ciepłem jej ciała, co było miłą odmianą po niewygodach, w jakich spędziła ostatnie tygodnie.
Pomieszczenie przypominało gabinet myśliwski i zdecydowanie nosiło znamiona męskiego przybytku. Spróbowała się podnieść i wesprzeć na łokciach, żeby nieco poszerzyć pole widzenia, lecz zawroty głowy nie pozwoliły jej na zbyt wiele. Opadła na poduchy i oddychała ciężko. Była zbyt słaba, by usiąść, a co dopiero, by się bronić czy uciekać. Poza tym czuła wilczy głód, który szarpał jej wnętrzności. Zachciało jej się płakać pierwszy raz od dawna. Przełknęła jednak łzy, starając się zebrać resztki sił i znaleźć coś do jedzenia, kiedy nagle drzwi się otworzyły i stanęła w nich pulchna, zaczerwieniona na twarzy kobieta, raczej chłopka, sądząc po skromnym ubiorze.
Upuściła kosz z drewnem, krzyknęła coś i zniknęła, zostawiając szeroko otwarte drzwi, za którymi Émilie dostrzegła kolejne pomieszczenie, już nie tak męskie, bo na widocznym fragmencie ściany wisiały różnej wielkości obrazy i kolorowa makata.
Zaraz dały się słyszeć kroki i głosy, głównie kobiece. I w pomieszczeniu zaroiło się od ludzi. Prym wiodła kobieta wysoka, szczupła i zdecydowanie będąca kimś w rodzaju ochmistrzyni. Władczym głosem wydała kilka szeleszczących poleceń, w efekcie których część osób wybiegła w popłochu z pokoju. Potem, kompletnie zmieniwszy mimikę, pani podeszła do łóżka, na którym spoczywała Émilie i z przymilnym uśmiechem przemówiła do niej w tym dziwnym języku. Émilie chciała odpowiedzieć, ale głos odmówił jej posłuszeństwa, a w głowie się zakręciło. Przymknęła powieki.
Kobieta znowu zakrzyknęła, zaś po pokoju rozszedł się zapach jedzenia przy wtórze ściszonych rozmów. Kiedy Émilie otworzyła oczy, na pościeli spoczywała taca z parującym naczyniem, w którym obok kawałków mięsa i gęstego sosu znajdowała się pajda chleba pokryta czymś z wierzchu. Dziewczyna nie zauważyła sztućców. Ślina napłynęła jej do ust, aż przełknęła, jednak najpierw sięgnęła po kubek, żeby zwilżyć spierzchnięte wargi. Cokolwiek znajdowało się w środku, było słodkie, lekko cierpkie i rozgrzewało przyjemnie, choć nie przypominało wina. Ta dziwna kobieta uśmiechnęła się i powiedziała coś, a potem pokazała na jedzenie, więc Émilie zaczęła jeść. Może nie był to szczyt wykwintności, lecz mięso rwane palcami i chleb maczany w sosie smakowały jej jak nic dotąd. Przeżuwała dokładnie, choć miała ochotę łykać bez gryzienia. Nie wypadało jednak przy tej sztywnej, mimo że udającej życzliwość pani, i pod jej uważnym wzrokiem, zachowywać się prostacko.
Po kilku kęsach pojawił się w drzwiach postawny mężczyzna, a ochmistrzyni zerwała się z łóżka, na brzegu którego przysiadła. Émilie nie wyczuła w przybyszu tej samej władczości i pewności siebie, co u kobiety, ale domyśliła się po reakcji dwóch szczuplutkich i bladych dziewcząt z ciasnymi warkoczami upiętymi wokół głów, że to albo pan domu, albo ktoś, kto stanowił tu władzę. Powagi dodawały mu solidne wąsy, a i ubrany był dziwnie, bo nie po europejsku, chociaż materiały, z których wykonany był ten rodzaj sukni, który nosił, oraz wyszywany szeroki pas, wyglądały na drogie. Zresztą ta szczupła pani również nosiła się inaczej niż rodaczki Émilie. Co prawda suknię miała swobodną krojem, ale już na nią założyła obramowany futrem kubrak, podobny do tego, który miał na sobie mężczyzna.
Poza tym biły od niego życzliwość i ciepło, w których Émilie miała ochotę przycupnąć i się ogrzać, wbrew panicznemu strachowi nakazującemu ucieczkę z tej bezpiecznej przystani gdzieś na krańcu świata. Bo nie miała pojęcia, gdzie się znajduje i jak daleko jest od tego okropnego miejsca, z którego uciekła.
Antoni, dygocząc z zimna, mimo że owinięty płaszczem, tulił się plecami do swego przyjaciela Michała i z rozrzewnieniem myślał o rodzinie pewnie dawno śpiącej po obfitej świątecznej kolacji. Dziś, poza suchym chlebem, kilkoma łykami kiepskiego piwa i kawałkiem twardego mięsa, co do którego nie miał pewności, czy nie było kiedyś koniem, nic więcej nie miał w ustach. Aprowizacja mocno kulała z powodu rozmiękłych, zupełnie pozalewanych miejscami dróg, których nie dało się nawet ominąć polami, bo i te przypominały błotniste sadzawki, w jakich latem młody Podolski taplał się obok dworu po obfitych deszczach. Tylko że to nie było upalne, burzowe lato, lecz koniec grudnia, a mróz chwytał zaledwie na kilka godzin, po czym sypało śniegiem i zalewało deszczem na zmianę.
Do tego jadowity wiatr wdzierał się pod nasiąknięte wodą mundury i w mokre buty, a jednocześnie smagał po spoconych od jazdy plecach. Jako ułani mieli konie, na które coraz łakomiej spoglądali inni żołnierze, więc Antoni coraz czujniej spał, bojąc się, że któregoś ranka jego piękny kasztanowy ogier będzie się piekł na jakimś naprędce spreparowanym ruszcie. Inaczej sobie wyobrażał tę wyprawę życia, jak nazywał zaciągnięcie się do legii warszawskiej, do czego też namówił swego przyjaciela, Michała Śniegockiego. Tymczasem od wielu dni po prostu jechali przed siebie, mimo wichury, śniegów, mrozów i deszczu. Bo zima sama w sobie nie byłaby najgorsza, ale odwilż wykańczała. Artyleria grzęzła w błocie. Musieli pomagać w wyciąganiu armat tonących w rozmokłym gruncie.
Antoni widział, jak Francuzi, nieprzygotowani na to, co ich spotkało tu, na północnym Mazowszu, ciągle dygotali z zimna, narzekali, masowo chorowali z niedożywienia i zmęczenia. Część z nich pewnie nigdy nie wróci do domu tylko dlatego, że nie przeżyją polskiej zimy. Ze zgrozą patrzył, jak to umęczone wojsko czatowało na jakąkolwiek zagrodę, jak grabiono i zabijano broniących swego nędznego dobytku chłopów, i modlił się. Tak, Antoni Podolski modlił się, by Wielka Armia, której stał się częścią, ominęła jego rodzinne strony.
– Śpisz? – zapytał Śniegockiego, kiedy ścierpł już z zimna i niewygody, a sen nadal nie chciał przyjść. Trudno zresztą było zasnąć, kiedy wichura szarpała płachtą udającą namiot i lada moment mogli szukać jej po polach, jak to robili inni, rozbici w miejscu nieosłoniętym ścianą lasu.
– Nie mogę jakoś – sapnął Michał, ale nie zmienił pozycji, tylko przysunął się jeszcze bliżej do przyjaciela. – Myślisz, że wreszcie jutro się zacznie?
– Tak mi się zdaje... – Antoni urwał, bo nagły podmuch wiatru zachybotał lichym schronieniem, zaś w oddali usłyszeli okrzyki wzbijające się ponad szum deszczu. Pewnie znowu porwało czyjś namiot. – Mówią, że Rosjanie będą bronić Pułtuska i przeprawy na Narwi.
– Dziś by się zaczęło, ale ta pogoda fatalna... – stęknął Michał i siąknął nosem. – Podobno były już jakieś potyczki z maruderami rosyjskimi, a kto wie, czy Rosjanie nie stchórzą jak i Prusacy.
– Ale też słyszałem, że Napoleon zbiera siły pod Ciechanowem i tam ma przyjąć główną bitwę. Pruska armia to zbieranina, w tym i Polaków, więc nie ma się co dziwić, że brak im serca do walki. – Antoni zadygotał i skulił się jeszcze bardziej.
– Mnie tam i tak dziw bierze, że cała armia pruska rozsypała się dosłownie w mgnieniu oka po tym, co było pod Jeną i Auerstedt, że potem żadna z pruskich twierdz się nie broniła, a Napoleon jako ten lew kroczy śmiało przed siebie, depcząc po piętach Fryderykowi[2]. – Michał zachichotał, po czym ponownie siąknął nosem i otarł go rękawem.
– Możesz nie wierzyć, ale podobno tylko garść wojska z jednego korpusu generała L’Estocqa jeszcze się trzyma. Żeby nie Rosjanie, to dawno byłoby po wszystkim, a my siedzielibyśmy teraz najedzeni jak wieprzki w Podolanach... – Jak na zawołanie pusty żołądek Antoniego wydał z siebie przeciągłe burczenie, więc chłopak skulił się i westchnął tęsknie na wspomnienie pieczystego, które udatnie potrafiła przyrządzić dworska kucharka Marta, a potem pogrążył się w marzeniach. – Siedzielibyśmy pod pierzynami wygrzanymi przez jakieś gorące wiejskie dziewki – dokończył z błogim uśmiechem, którego w ciemnościach pochrząkujący Michał nie mógł widzieć.
– Chyba masz rację, bo po tych miastowych panieneczkach można się tylko łamania w krzyżu dorobić od ukłonów i jakiego paraliżu gęby od uśmiechów, a i tak jedna z drugą mało kiedy pod spódnicę wpuści – podsumował wesoło Śniegocki.
– Ja ci mówiłem, że lepsze ciotunie, bo to znudzone i uczyć nie trzeba, co do czego służy, wręcz same się cisną na kolanko.
– Jak madame Licheńska? – Śniegocki trącił Antoniego łokciem. W głosie przyjaciela pobrzmiewała kpina.
– Chociażby i ona! Ta pierś, ta nóżka... – Młody Podolski rozmarzył się jeszcze bardziej. Zapomniał na chwilę o głodzie i zimnie. Przed oczami stanęła mu urocza, zaokrąglona w odpowiednich miejscach, choć już nie taka młoda kochanka, z którą przyprawiał rogi podkomorzemu Licheńskiemu, a która to była się nudziła w owym czasie na warszawskich salonach, a z którą był zerwał stosunki przed wyjazdem w dość nieprzyjemnej atmosferze, jednak pomarzyć sobie mógł.
Antoni nie stronił bowiem od kobiecych wdzięków, choć starannie to ukrywał przed matką. W jej oczach był ideałem, kwiatem młodzieży, a taka pozycja ulubieńca miała te atuty, że nie brakowało mu środków, szczodrze przez ojca przesyłanych, oczywiście za namową rodzicielki, ale też dlatego, że rzekomo kontynuował rodzinne patriotyczne tradycje jako absolwent Szkoły Rycerskiej. Ojciec co prawda niekiedy marudził, że pora się ustatkować i zakończyć bumelowanie w Warszawie, a czas zająć się majątkiem. Wtedy wyrodny syn przyjeżdżał na moment do Podolan, opowiadał, z kim to nie zawarł znajomości i na jakich to dworach nie przebywał. Rodzica uspokajał i czarował dotąd, aż mógł spokojnie wrócić do dawnego trybu życia.
Kiedy Antoni wreszcie zapadł w sen, wstrząsany dreszczami zimna i głodu, oczyma duszy zobaczył siebie siedzącego przy suto zastawionym stole. Na prawym kolanie spoczywał krągły tyłeczek Licheńskiej, którą poufale objął, jednak kiedy wyciągnął rękę po kawał soczystego mięsa, złudzenie minęło, a w dłoni trzymał trupiobladą, cuchnącą rękę odzianą w wojskowy mundur. Nie byłoby to najgorsze, gdyby ta ręka nie była oddzielona od reszty ciała i nie zwisałyby z niej gnijące resztki poszarpanych mięśni. Rzucił truchło na stół i krzyknął krótko ze wstrętem. Żołądek wykonał salto, ale że był pusty, Podolski poczuł tylko jego bolesny skurcz i o mało nie zwymiotował.
– Antoni, do diabła, obudź się!
Podolski otworzył oczy. Przełykał nerwowo ślinę, próbując opanować torsje i zrozumieć, dlaczego to Michał nim potrząsa, nie zaś pulchna kobieta.
– Wstawaj, sygnał był, a ty mnie obłapujesz i krzyczysz do ucha jak szaleniec.
Antoni poderwał się z prowizorycznego posłania, aż zakręciło mu się w głowie. Niewiele widział. Wiatr nadal zawodził i co chwila dawały się słyszeć miarowe uderzenia kolejnych powiewów w zmarzniętą, sztywną płachtę namiotu. Wciąż było ciemno, lecz widać ktoś nie mógł spać, bo ogień, wokół którego rozstawiono namioty, dawał jeszcze słaby poblask.
Całe ciało bolało go z zimna i od niewygodnej pozycji, jaką przyjął podczas krótkiego snu. Dokuczał zwłaszcza ból zgrabiałych z mrozu rąk. Roztarł je i wbił na powrót w rękawice.
– Trza się ogrzać i poszukać czego do jedzenia – chrząknął Michał i otarł nos rękawem.
– Nie zostało nam chleba z wczoraj? – zapytał naiwnie Antoni, choć wiedział, że wyraża tym samym pobożne życzenie, bo gdyby mieli cokolwiek, co nadawałoby się do żarcia, dawno by to pochłonęli.
– Ciebie się zawsze żarty trzymały. – Śniegocki po omacku nasadził głębiej na głowę rogatywkę i przewiązał ją jakimś kawałem prześcieradła czy czegoś w tym rodzaju, co było brudne i cuchnące, ale przynajmniej dawało odrobinę ciepła i sprawiało, że nie wiało w uszy. Potem podczołgał się do wyjścia, żeby odplątać sznurowanie namiotu. – Chyba przestało padać, ale zimno jak piorun – dodał, wyjrzawszy w ciemność poranka.
Antoni też dla rozgrzewki postanowił wyjść z namiotu. Z dala na niebie rozlewała się łuna.
– Gołymin płonie – szepnął do siebie Podolski.
W obozie panowało poruszenie. Zapewne dostrzeżono już pożary okolicznych wsi. Zziębnięci, przemoczeni żołnierze snuli się wokół szarpanych wiatrem ognisk, które w większości paliły się słabo i dymiły, aż gryzło w oczy, bo trudno było o kawałek suchego drewna. W mroku Antoni mógł dostrzec też jarzące się w oddali ogniska Rosjan. Zdecydowanie dziś musiało dojść do bitwy. Uderzony tą myślą, poczuł dreszcz podniecenia i strachu. Nie brał pod uwagę tego, że mógłby zginąć lub, co gorsza, zostać ranny czy trwale okaleczony. Chciał walczyć, chciał czegoś wielkiego dokonać. Robił to wbrew pragnieniu matki, która wolałaby, żeby teraz grzał się przy piecu w Podolanach, ale Antoniego zawsze coś pchało, coś gnało w świat. Może to były wspomnienia babki Barbary, która opowiadała o czasach, gdy Polska była mocarstwem nieustępującym Prusom. Ojciec też ciągle ubolewał, że tak się potoczyła historia tego nieszczęsnego kraju, jak zwykł był mawiać o Rzeczypospolitej.
Antoni nie był jakimś tam patriotą, ale chciał po młodzieńczemu zmieniać świat, chciał czegoś dokonać, niechby to i było odbicie kraju z rąk pruskich. I co z tego, że nie wierzył w tę całą bajeczkę o Napoleonie, co to da im kraj ot tak, gdy się zasłużą w jego wojnach i bitwach. Podolski młody był, ale nauczył się, że w życiu nie ma niczego za darmo, a ten, kto ma okazję, by brać, bierze. Jak nie chcą dawać, to prawem siły i tak trzeba brać. Napoleon mógł, ale nie musiał wspomóc Polaków. I szczerze w to Antoni wątpił, by wódz rzeczywiście chciał, mimo wylanej polskiej krwi od Hiszpanii aż po Pułtusk, cokolwiek naiwnym patriotom wynagrodzić. Dość jednak młody żołnierz miał gnuśności.
Dzień wstawał równie niemrawo, jak i wojsko. Mężczyźni snuli się w mroku niczym senne mary w zwolnionym tempie, pojękując i postękując, mlaszcząc, spluwając i kaszląc. Co i rusz który przytupnął dla rozgrzewki, gdzieniegdzie dało się słyszeć rżenie koni albo nawoływania wiwandierki roznoszącej mocny alkohol. Wiatr osłabł, ale wszystko pokryła lodowa powłoka. Niebo zasnuły ciężkie chmury dźwigające w sobie ładunek wody, która jeszcze tego dnia miała ponownie rozmiękczyć orne pola ciągnące się jak okiem sięgnąć aż pod las z lewej, od strony Gołymina, a pagórki na horyzoncie oraz rozmokłe rozdroże prowadzące do Warszawy z prawej. W każdym zagłębieniu terenu szkliły się lodowe tafle. Pierwsze płatki śniegu wirujące wolno w powietrzu wywołały głośne westchnienia, które rozeszły się po obozowisku. Jednak kiedy rozdano resztki zapasów żywności, żołnierze, zajęci pochłanianiem czerstwego, zimnego chleba, przestali zwracać uwagę na upiorne piękno widoku, który coraz wyraźniej rysował się przed nimi.
Daleko z lewej dało się słyszeć tętent, ale nieliczni tylko unieśli głowy, bo w szarzejącym świcie i pośród welonów mokrego śniegu i tak niewiele było widać.
Antoni podniósł się ze swojego miejsca i próbował coś dostrzec. Wyraźnie słychać było okrzyki bojowe i odgłos jakby zawodzenia, a potem szczęk, którego nie można było pomylić z niczym innym. Od strony Gołymina trwała potyczka.
– Chyba się zaczyna – rzucił Michał, wolno przeżuwając chleb, byle jak najdłużej mieć go w ustach.
Ledwie skończył, kiedy zobaczyli jeźdźca gnającego w stronę ich obozowiska, a właściwie w stronę namiotu Treillarda, który dowodził brygadą lekkiej kawalerii. Kilka minut potem dowódca ich pułku wypadł z namiotu i zaczął wydawać nerwowe polecenia. Jako dowódca batalionu, Podolski, podobnie jak i pozostali oficerowie, został wezwany, by odebrać rozkazy. Mieli pozostawać w gotowości, bo Rosjanie ponoć obstawili Pułtusk, broniąc przeprawy na Narwi, czyli było dokładnie tak, jak się spodziewali. Nikt nie wiedział, z jakimi siłami wroga przyjdzie im się zmierzyć.
– Oby zdążyli z tymi armatami – zamruczał pod nosem Śniegocki, kiedy Antoni oznajmił mu, że bitwa może się rozpocząć lada moment.
– Rano przymarzło, ale znowu zaczyna padać deszcz – zawyrokował smutno Antoni. Rzeczywiście śnieg zaczął zamieniać się najpierw w marznące kulki, by po chwili już moczyć wszystko rzęsistą ulewą. – Jeśli nocą się nie przedostali, to jesteśmy zdani na piechotę i jazdę, a bez wsparcia artylerii jakoś nie wierzę w zajęcie miasta.
Obydwaj ze Śniegockim zaczęli siodłać konie niespokojnie wierzgające, przemarznięte i też słabo napasione, bo i paszy dla zwierzaków brakowało.
– Raczysz żartować. Całą noc szalała wichura. Słyszałeś gromy? – Michał zadrżał, a Antoni zastanawiał się, czy to z zimna, czy ze strachu. – Dobrze, że w Boże Narodzenie nie kazali nam walczyć. – Zerknął z bojaźnią w stronę opuchniętego, sinego nieba. – Bóg wie, co robi, i jeszcze pokarze tego pysznego człowieka, bo dla niego żadnej świętości nie ma. – Śniegocki splunął.
Antoni uśmiechnął się pod wąsem, ale nic nie powiedział, choć czasem drwił z tej bogobojności przyjaciela. Sam nie bardzo wierzył w cokolwiek poza swoim rozumem, siłą i urokiem osobistym, którego, jak niejednokrotnie się przekonał, nie brakowało mu, a który bardzo ułatwiał życie. Tymczasem Michał dalej biadolił i rysował katastroficzne wizje, w których niechybnie spotka ich kara, bo kto to widział takie ulewy i burze w środku zimy. Wieszczył potop, może nawet i gorsze plagi, a wszystko dlatego, że bezbożny Napoleon i jego marszałkowie nie szanowali żadnej świętości.
Jakoż potopu nie było, ale lodowaty wiatr z godziny na godzinę się wzmagał, przynosząc nowe fale deszczu i śniegu. Grzęznąc w błocie i dygocząc z zimna, naprędce uformowane oddziały ruszyły na pole walki, oskrzydlając nieprzyjacielskie oddziały kozackie, które z wrzaskiem i zawodzeniem atakowały, by po godzinie się wycofać. Kiedy wreszcie Antoni i Michał poprowadzili swój oddział na spotkanie wroga, nie mając pojęcia, że wojska nieprzyjaciela są znacznie liczniejsze niż te francuskie ani że ta krwawa bitwa wyzuje z resztek sił żołnierzy obydwu armii, już wygłodniałych, przemęczonych długimi marszami i przemarzniętych, dzień wstał na dobre.
Zazwyczaj lekka jazda wpadała jak huragan na pole walki, lecz tym razem konie z kwikiem protestowały, lgnąc po brzuchy w rozmiękłym gruncie. Michał wśród jazgotu, szczęku i krzyku zarzynanych ludzi kątem oka szukał Śniegockiego. Oblegało go kilku Rosjan o twarzach czerwonych od mrozu, oczach pełnych strachu i nienawiści oraz jakiejś dzikiej zawziętości. Rzucił się w tamtą stronę, ściskając udami koński grzbiet i wymachując na oślep szablą. Darł się przy tym ile sił w płucach, choć sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Czuł na twarzy coś ciepłego i lepkiego. Otarł się rękawem i pochylił w siodle.
– Michał! – starał się przekrzyczeć rumor bitewny i ostrzec przyjaciela, za którego plecami pojawił się obdarty Rosjanin, ale i jego, i wszystko inne zagłuszył przeciągły gwizd, a potem ziemia lub raczej błoto zmieszane z krwią i to, co się w nim znalazło, rozprysło się pod niebo w krwawej fontannie. Później jeszcze raz i jeszcze. W huku, dymie, jękach ginących ludzi i kwiku koni Antoni zdał sobie sprawę, że dostali się w pole rażenia artylerii, jednak nie padł rozkaz odwrotu, więc przetarł oczy i parł naprzód, z lewej mając Michała, a z prawej jakiegoś Francuza, który wkrótce padł razem z wierzchowcem i zniknął z krzykiem pod końskimi kopytami. Podolskiemu dzwoniło w uszach. Niewiele widział i słyszał.
Lodowaty deszcz ze śniegiem chłostał go po twarzy, mimo to pot zalewał mu oczy, a może to była krew z rozbitej głowy, w którą dostał nie wiadomo kiedy, aż zaszumiało mu w skroniach i zadzwoniły zęby. Przed oczami, ze zmęczenia i głodu, wirowały mu krwawe płaty. Nie wiedział, ile godzin wymachiwał szablą, ile czasu tratował końskimi kopytami umierających, jak długo zakrzykiwał do podkomendnych, by parli naprzód, kiedy w końcu dostrzegł samego Treillarda. Ledwie go poznał, kiedy ten, zraniony w rękę, przyciskał ją do boku i z trudem bronił się przed nacierającymi Rosjanami. Umazany błotem i krwią, z posklejanymi włosami, z błyskiem strachu w oczach nie przypominał tego eleganckiego oficera, którego widywali, gdy siedział dumnie wyprostowany na swym koniu, z groźną miną, w pochodzie na wschód.
– Michał! – wrzasnął do przyjaciela Podolski i machnąwszy szablą w stronę broniącego się ostatkiem sił dowódcy, zaczął sobie torować drogę, siekąc bez litości, z jeszcze większym zapamiętaniem niż dotąd. Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że Śniegocki doskonale zna jego intencje i osłania tyły.
Kolejna kula armatnia zagwizdała w powietrzu. Ogłuszony bliskim uderzeniem, jak zza grubej ściany słyszał Śniegockiego i bitewny szał, ale ze zgrozą zauważył, że Treillard, cięty w głowę i broczący krwią, zaczyna opadać z sił. Antoni spiął konia i z krzykiem zasiekł nacierających Rosjan, żeby chwycić białego rumaka dowódcy, poranionego jak i on, oszalałego z bólu i strachu, i wyciągnąć go spomiędzy gradu nacierających szabli. Śniegocki blokował tymczasem ciosy atakujących, osłaniając jego odwrót. Wspólnymi siłami odholowali Treillarda do obozu, razem z kilkoma Francuzami, którzy eskortowali ich, krzycząc i rozdzielając szeregi.
Antoni oddychał ciężko, przyglądając się z niepokojem Michałowi, który rozkasłał się na dobre. Oczy mu błyszczały gorączką i Podolski zaczynał obawiać się o zdrowie przyjaciela. Jego uwagę szybko odwróciła wiwandierka, która podała mu kubek z napojem, kiedy bladego Treillarda zabierano do namiotu. Podolski skrzywił się od samego zapachu. W brudnym naczyniu było jakieś podłe piwo, ale łapczywie upił kilka łyków, pokonując odruch wymiotny, po czym oddał naczynie przyjacielowi. Kiedy Michał pił, Antoni powiódł wzrokiem po polu walki. Choć nie było jeszcze późno, to słońce nawet na chwilę nie wyszło zza chmur i zdawało się, że zapada noc. Znowu sypał drobny śnieg, a za jego delikatnym woalem żołnierz dostrzegł oddziały nadciągające od strony Gołymina. Trwoga ścisnęła Antoniemu serce, lecz wtedy jeden z Francuzów zamachał rękami i krzyknął.
– To Davout[3]! Jesteśmy uratowani! – wrzeszczał, a Michał zrozumiał, że bitwa byłaby przegrana, gdyby nie ten nagły zwrot i pojawienie się dodatkowych oddziałów, które pewnie nie miały tu być. Przecież Grande Armée rozciągnęła się w działaniach wojennych na olbrzymim terenie, a jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności obok V Korpusu, do którego należeli z Michałem, znalazły się oddziały Davouta, kimkolwiek on był.
Nadzieja wstąpiła w Podolskiego. Popędził Michała i brnąc w błocie, ruszyli w kierunku skłębionych w walce ciał – ludzkich i końskich.