Skazaniec i panna - Joanna Wtulich - ebook + audiobook + książka

Skazaniec i panna ebook i audiobook

Wtulich Joanna

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młodziutka Krysia Podolska traci w bitwie pod Frydlandem ukochanego Michała. Nie dane jej będzie go długo opłakiwać, ponieważ rodzice chcą ją wydać za mąż za majętnego sąsiada. Kiedy dziewczyna ucieka od znienawidzonego konkurenta, nie przypuszcza, że los rzuci ją na pole bitwy, a na jej drodze postawi gburowatego francuskiego skazańca Roberta Bréhana. Razem będą musieli nie tylko wypełnić ważną dla Księstwa Warszawskiego misję, ale też stawić czoła wielu niebezpieczeństwom i demonom przeszłości.

Czy mimo rozczarowania życiem i wzajemnej niechęci pomiędzy polską szlachcianką a francuskim dezerterem może narodzić się miłość? Czy na polu walki można znaleźć przyjaźń? I czy uda się pogodzić pragnienie wolności z obowiązkami wobec rodziny i kraju?

Szaleńcza ucieczka przed niechcianym mariażem, niebezpieczna misja wagi państwowej i fascynacja, której nikt się nie spodziewał… W kolejnej powieści Joanny Wtulich z serii „Saga napoleońska” skromna i cicha szlachcianka znajdzie się w samym środku wojennej zawieruchy, gdzie stanie ramię w ramię z żołnierzami armii Księstwa Warszawskiego. Czy miłość do Michała Śniegockiego na pewno była tą największą i ostatnią?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 40 min

Lektor: Anna Dudziak-Klempka
Oceny
4,4 (75 ocen)
49
12
10
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorotka81-

Nie oderwiesz się od lektury

Tym razem poznajemy historię siostry Antoniego,Krysi. Ta nie nauczona życia,a jednak niezwykle odważna i dzielna dziewczyna bardzo mi zaimponowała. Natomiast końcówka znów przyprawiła o stan przedzawałowy,zarówno jeśli chodzi o wątek Emily jak i...No właśnie! Nikt tak nie potrafi w dramatyczne zakończenia jak Joanna Wtulich. Bardzo polecam całą serię,zaraz zaczynam słuchać tom 4💙💙💙
00
Amelka84

Dobrze spędzony czas

ciekawsza niż część 2 i chyba czekamy na dalsze losy
00
Matahari

Nie oderwiesz się od lektury

Moim zdaniem najlepsza część z wydanych dotychczas trzech tomów. Fabuła wartka, trochę jak z Hrabiego Monte Christo. Dzieje się! Czekam na c.d.!
00
gran_kanalia

Całkiem niezła

Przyjemna rozrywka na wieczór.
00
mardon1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka polecam, ciekawa opowieść oczywiście
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

© Copyright by Joanna Wtulich, 2023

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Joanna Fortuna

Korekta: Renata Kufirska-Biegajło

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce: © RumisPhoto/Depositphotos

Zdjęcie Joanny Wtulich © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67654-20-3 (EPUB); 978-83-67654-21-0 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ROZDZIAŁ I
I

Krysia Podolska patrzyła oszołomiona na zmianę to na ojca, to na matkę, którzy właśnie oznajmili, że znaleźli idealnego kandydata do jej ręki.

Marianna Podolska, jej matka, wysoka i szczupła, niemal zasuszona, co podkreślała jeszcze ciemna, zapięta pod szyją suknia, miała w oczach jakiś rodzaj mściwej satysfakcji, jakby Krysia była winna temu, że urodziła się dziewczynką, a nie chłopcem. Zresztą nawet wtedy nie udałoby jej się doścignąć ideału, jakim był jej wspaniały starszy brat, Antoni. Co prawda mocno nadszarpnął on w ciągu ostatnich dwóch lat swój wizerunek wymarzonego dziedzica majątku i tradycji. Najpierw wbrew woli matki zaciągnął się był do armii napoleońskiej, czego o mały włos nie przypłacił życiem na polu walki. A później związał się z żoną jednego z francuskich generałów. Matka tolerowała jego wybrankę, Émilie, tylko dlatego, że ta okazała się dziedziczką niemałej fortuny po zmarłym mężu. Nie przeszkadzało jej nawet to, że owa fortuna znajdowała się na drugim krańcu kontynentu.

Francuzka miała kilkuletnią córkę z pierwszego związku z francuskim szlachcicem. Jak dotąd nie dała Podolskim wnuków i Krysia wiedziała, że prawdopodobnie nie da ich nigdy, ale skrzętnie ukrywała tę tajemnicę przed matką. Ta gotowa była znienawidzić Émilie, gdyby się o tym dowiedziała.

– Panie ojcze... – wyjąkała Krysia, patrząc w oczy rodzica zamglonym z żałości wzrokiem. O ile matka bywała nieustępliwa, o tyle ojciec bardziej był skłonny do pobłażliwości, choć to do niego należało ostatnie słowo.

Krysia nie mogła się nadziwić, jak mimo autorytetu, jakim cieszył się ojciec, matka umiała przekonywać go do swoich racji. Jak umiejętnie nim kierowała, jakby był łódeczką ze skrawka kory puszczoną na kałuży, którą bawiły się chłopskie dzieci z folwarku. Marianna Podolska potrafiła tak sterować sprawami, by przybrały oczekiwany przez nią obrót.

Krysia, która miała teraz niemal osiemnaście lat, obserwowała Antoniego i Émilie. Owszem, oni również miewali odmienne zdania i żona brata potrafiła go nakłonić do zmiany frontu. Jednak częściej ustępowała mężowi. Była w niej jakaś uległość, miękkość i Krysia odnosiła wrażenie, że Émilie z przyjemnością godzi się na to, co zdecydował Antoni, jakby był to jeden ze sposobów na okazanie uczucia.

Matka stała ponad uczuciami. Jej prawie nic nie wzruszało. Może tylko widok ukochanego syna hołubionego przez całe dzieciństwo, a i w życiu dorosłym traktowanego, jakby pochodził z książęcej rodziny. Kiedy matce nie udawało się postawić na swoim, w jej wzroku trudno było się dopatrzyć uległości. Oczy błyszczały jej raczej od tłumionej złości, a zaciśnięte pięści świadczyły o tym, że z trudem nad sobą panuje.

– Maciej Olszewski to dobra partia, moja córko. – Ojciec patrzył na nią ciepło i mówił spokojnym głosem, ale Krysi po plecach przebiegł zimny dreszcz. – Matka ma rację, że pora pomyśleć o twym zamęściu.

Krysia nie miała prawa protestować. Wolę rodziców należało szanować i wypełniać bez mrugnięcia okiem. Jednakowoż Maciej Olszewski może i posiadał ogromny majątek, na który składało się wiele wsi, może i miał herb rodzinny, z którym wiązały się liczne opowieści o bohaterskich wyczynach jego przodków od wiktorii grunwaldzkiej po insurekcję kościuszkowską, ale poza tym liczył sobie ze trzydzieści lat i ważył więcej niż dobrze utuczony wieprzek. Co więcej, charakter też miał wieprzowy. Uwielbiał dobrze zjeść i popić nietęgo, a przy tym przechwalać się, no bo skąd wszyscy mieliby wiedzieć, czego dokonali jego przodkowie i jak duży majątek posiada on sam.

– Imć Olszewski odwiedził nas był w zeszłym tygodniu właśnie z propozycją, która jest dla nas nie lada zaszczytem, co powinnaś docenić, Krystyno. – Matka zatarła ręce, zapewne widząc już oczami duszy te bogactwa Olszewskich i splendory, które spłyną na ród Podolskich po zawarciu małżeństwa.

Wreszcie stało się jasne, dlaczego Olszewski, dotąd z góry traktujący okoliczną szlachtę, przybył do Podolan i dłuższy czas rozmawiał sam na sam z ojcem Krysi.

Dziewczyna czuła wręcz, że sama sprowokowała tę rozmowę i, co gorsza, wszystkie jej konsekwencje, które mogły sprawić, że jej życie całkowicie się zmieni. Otóż niespełna miesiąc wcześniej ściągnęła na siebie uwagę Olszewskiego, kiedy całą rodziną wybrali się do kościoła, którego fundatorami zresztą byli Olszewscy. W Podolanach ponoć stał dawniej kościółek, ale spłonął w czasie pożaru. Od tej pory z okolicznych wsi wszyscy jeździli do kościoła w Olszewie. Ten był murowany z czerwonej cegły, z dzwonnicą przyklejoną nieco krzywo. Wewnątrz panował półmrok rozpraszany przez wysoko umieszczone, niewielkie okna. Krysia lubiła wpatrywać się w czające się pomiędzy oknami wizerunki świętych, a kiedy nudziła się jako dziecko, lubiła też wymyślać historie o tych ludziach z obrazów. Nie wszystkie postaci wyszły artyście tak, by bez trudu niepiśmienny wieśniak mógł na podstawie atrybutów zidentyfikować, którego ze świętych przedstawia malunek. Jednak Krysi to nie przeszkadzało. Wymyślała swoje własne opowieści o niezwykłych dokonaniach postaci, a częściej o nieszczęśliwych miłościach, które stawały się przyczynkiem do wstąpienia do klasztoru tudzież do prowadzenia pustelniczego życia i tym podobnych zakończeń. Tak w każdym razie lubiła rozmyślać, kiedy była młodsza, w czasie długich godzin niezrozumiałych, bo prowadzonych po łacinie modłów.

Od śmierci Michała Śniegockiego, który zdążył złożyć rodzicom propozycję ożenku z nią, a który był zginął w czasie kampanii pod Frydlandem, Krysia myślała już tylko o tych kilku krótkich chwilach spędzonych z ukochanym. Jednak niewiele miała tych wspomnień. Ot, skradziony ukradkiem niewinny całus i kilka słów zamienionych na osobności, lecz pod czujnym okiem Leosi, kuzynki, nauczycielki i przyzwoitki w jednym. Krysia zapamiętała jego spojrzenie, kiedy widzieli się po raz ostatni. Jego naznaczoną trudami podróży i walki twarz. Co prawda rodzice sprzeciwiali się temu małżeństwu, ale Krysia wierzyła w siłę łączącego ją ze Śniegockim uczucia. Wierzyła, że brat i Émilie wsparliby zakochanych. Nie dane jej było nigdy przekonać się, jak to jest żyć u boku ukochanego mężczyzny, a z czasem twarz Michała poczęła się zamazywać i z coraz większym trudem Krysia mogła ją sobie wyobrazić. Tylko te patrzące na nią z ogniem oczy wciąż jarzyły się w mroku przeszłości. Oczy, w które nigdy już miała nie spojrzeć.

To właśnie w czasie świątecznej mszy wpatrywała się w przestrzeń przed sobą, usiłując przywołać twarz ukochanego. Przysypiała już prawie, otumaniona dymem kadzideł unoszących się w powietrzu i melodyjnym głosem księdza, kiedy nagle poczuła, że skupia się na niej czyjeś spojrzenie. Otulona kożuchem, wyciągnęła głowę spomiędzy lisiego futra naszytego na kołnierz, które zasłaniało jej widoczność i spojrzała prosto w małe, świdrujące oczka Olszewskiego siedzącego po przeciwnej stronie prezbiterium na ławkach przeznaczonych dla fundatorów kościoła i znaczniejszej szlachty, a stojących wzdłuż pod ścianami w bezpośredniej bliskości ołtarza.

Dziewczyna zatrzepotała rzęsami gwałtownie, a serce podskoczyło jej w piersi ze strachu, nie z ekscytacji, bo Olszewski nie mrugnął nawet. Jego źrenice były jak martwe; czarne, połyskliwe i nieruchome niczym lustro wody w głębokiej studni. Krysia miała wrażenie, jakby te oczy ślizgały się po całym jej ciele i docierały jednocześnie w jakieś najskrytsze zakątki duszy. Opuściła więc wzrok, ale i tak czuła, że mężczyzna wciąż się jej przypatruje. Kilka razy jeszcze ukradkiem zerkała na niego, ale za każdym razem natrafiała na zimną czerń spojrzenia.

Wychodząc z kościoła, czuła na plecach jego wzrok, zaś na karku oddech. Choć trzymała matkę pod rękę, to Olszewski szedł tuż za nimi z Podolskim, który opowiadał półgłosem coś, czego Krysia nie mogła zrozumieć, bo słowa zagłuszało szuranie butów i trzeszczenie zmarzniętego śniegu.

Stojąc teraz przed ojcem i matką, dziewczyna wiedziała, że to tamten dzień skierował na nią oczy Olszewskiego. I choć powinna się cieszyć, że bez żadnego zachodu znalazł się kandydat do jej ręki, co nie było takie oczywiste w czasach, gdy wciąż werbowano ochotników do armii Księstwa Warszawskiego, to ona odczuwała jedynie głęboką niechęć. Wpatrując się w oblicze ojca, zrozumiała, że nie ma szans na zmianę swego losu. Ale kiedy poszukała wzrokiem spojrzenia matki, poczuła, jak rodzi się w niej niezgoda, jak zaczyna kipieć złość, może nawet głęboko skrywana nienawiść do tej kobiety, która całe życie usiłowała ją za wszelką cenę unieszczęśliwić.

Dotąd Krysia myślała, że taki już los kolejnego dziecka w rodzinie, zwłaszcza jeśli jest ono dziewczynką. Lecz dopiero gdy poznała Émilie i zobaczyła, jak troskliwie Francuzka zajmuje się córką, zrozumiała, że nie wszystkie matki traktują swe dzieci w tak chłodny sposób. To dla Marie żona Antoniego przejechała całą Europę i wdała się w polityczne knowania polskich elit. Pragnęła odzyskać porwane dziecko, a jego dobro przedkładała nawet ponad miłość do Antoniego.

Krysia popatrzyła jeszcze raz matce w oczy. Tym razem nie opuściła wzroku, a łzy, które szkliły jej źrenice, gdzieś wyparowały. Zacisnęła pięści.

– Stanie się według woli pana ojca – powiedziała cicho, acz stanowczo. Zwróciła się do Wincentego, lecz nie spuszczała wzroku z matki. Zaś w duchu dodała: „Niedoczekanie twoje”.

Spytała, czy to wszystko, a kiedy ojciec skinął głową i pozwolił jej odejść, spokojnie opuściła pomieszczenie. Dopiero gdy drzwi zamknęły się za nią, puściła się biegiem najpierw przez pokoje, potem przez sień i kuchnię na podwórze, a stamtąd do stajni, gdzie chwyciła uprząż pierwszego z brzegu konia.

– Ej, ty! – krzyknęła do stajennego. – Pomóż mi!

Chłopak popatrzył na nią z rozdziawioną gębą, mimo to zaraz doskoczył do rumaka i usłużnie podstawił panience dłonie, żeby mogła wsiąść na oklep na koński grzbiet.

– Może osiodłam... – zaczął, lecz ona nie słuchała. Cmoknęła, ścisnęła boki zwierzęcia udami i ruszyła z zadartą do kolan suknią, z rozwianymi włosami przed siebie, na pola, do lasu i na koniec świata, gdzie mogła wykrzyczeć swój ból. A kiedy usiłowała się zatrzymać i uspokoić, stawało jej przed oczami duszy zimne, triumfujące spojrzenie matki i ten widok gnał ją dalej i dalej od domu.

II

– Dość tego dobrego! – Chrapliwemu od wzbierającej w gardle flegmy głosowi towarzyszyło potężne chluśnięcie lodowatej, cuchnącej szlamem wody, która spadła na głowę Roberta. – Nie ma spania, wasza wysokość.

Odgłos odstawianego wiadra oraz śmiech równie obleśny co głos, a potem odkaszlnięcie flegmy, były kolejnymi dźwiękami, które dobiegły do uszu Roberta. Mimo że próbował otworzyć oczy, to niewiele mógł zobaczyć, tak miał opuchnięte powieki. Jakikolwiek ruch powodował ból obitego, poranionego ciała, ale mężczyzna zacisnął szczęki i wygrzebał się z brudnej słomy pokrywającej podłogę wozu, na którym go wieziono. Sił starczyło mu tylko na to, by usiąść i oprzeć się plecami o deski. W głowie zaczęło mu się kręcić, a rechot kilku towarzyszy niedoli docierał do niego jak zza grubej ściany. Wkrótce został sam, bo reszta zeszła o własnych siłach z wozu, pobrzękując przy tym łańcuchami. Nie tylko poobijane kości mu doskwierały, ale też głód i pragnienie. Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny, jednak pozostali więźniowie nie wyglądali na takich, którzy by nic nie jedli. Jednakowoż skoro był głodny, znaczyło to, że nie jest z nim najgorzej.

– Rozłożył się i ani Boże mój się ruszyć – sarkał woźnica.

Dwóch strażników weszło na wóz i brutalnie ściągnęło z niego Roberta. Nogi się pod nim ugięły, lecz jeden z więźniów podparł go i obejmując kościstym ramieniem w pasie, nie pozwolił upaść. Nie było to łatwe, bo Robert należał do postawnych, silnych mężczyzn, a niespodziewany pomocnik raczej był chuchrem, które pod samym ciężarem kamrata mogło się złamać w trzech miejscach.

– Stój prosto, jegomość – szepnął mu do ucha chuchrak. – Jak padniesz, zostawią cię tu bez pomocy.

Chłodne marcowe powietrze otrzeźwiło go jak łyk mocnej gorzałki. Rozchełstana wełniana kurtka munduru, pod którą miał brudną i cuchnącą koszulę, choć zimowa, nie dawała wystarczającej ochrony przed chłodem. W półmroku unosiły się obłoki pary, która buchała z końskich pysków i z ust ludzi. Obraz zamazywał mu się wciąż przed oczami, jednak dostrzegł, że zatrzymali się na nocleg przy jakimś zajeździe. Dzień dobiegał końca, a on nawet nie wiedział, kiedy ten czas umknął pomiędzy jedną a drugą utratą przytomności.

Z pewnością zajazd nie był miejscem, gdzie mógł spotkać kogokolwiek, kto by mu pomógł. Widać było, że to przybytek pośledniego rodzaju, z tych, co to możesz zanocować okryty własnym płaszczem z siodłem pod głową i zjeść podejrzanego autoramentu potrawkę, w której nie wiadomo, jakie pływa mięso.

Konie wypięto z wozu, zaś więźniów popędzono do stanu i przykuto do belek konstrukcyjnych. Rzucono im wiązkę świeżego, pachnącego latem siana i jakąś derkę do okrycia.

– Panie, prosim o co do jedzenia – odezwał się chłopak, który wcześniej troskliwie podpierał Roberta. Pokornie zwiesił przy tym głowę.

Pilnujący ich strażnik zawrócił i stanął przed nimi.

– Nie dla siebie proszę, ale dla tego tutaj. – Młodzik wskazał brodą na Roberta, który dyszał ciężko i obserwował sytuację spod przymkniętych powiek. – Długo nie pociągnie, jak nie zadbamy o niego, a z nieboszczykiem kłopot będziecie mieli, panie.

Żołnierz trącił stopą obutą w wysłużone buty wyciągnięte bezwładnie nogi Roberta. Jeszcze nie tak dawno tacy jak ten strażnicy pełzali u jego stóp. A teraz... Ciemność zaczęła się niebezpiecznie zbliżać i obejmować głowę Roberta.

– Nieboszczyk, powiadasz – sapnął strażnik.

– Gorączkę ma i słaby bardzo. Ledwiem go tu przytaszczył. – Chłopak wyraźnie się ośmielił. – A taki wielki chłop...

– Zamilcz! – Strażnik uciął paplaninę i ruszył ku drzwiom.

– Do kroćset, serca wcale nie mają. Gorzej niż zwierzęta. – Młodzik mamrotał pod nosem.

– Zamknij się no tam! Spać nie da. Nie dość, żeśmy na głodniaka, to jeszcze ujada jak ten pies. – Jeden z pozostałych dwóch więźniów próbował uciszyć chłopaka, ale nie na wiele się to zdało. Ten bowiem dalej utyskiwał pod nosem, za nic mając niezadowolenie współtowarzyszy. Tamtych przykuto po przeciwnej stronie, więc nie mogli go uciszyć.

– Milcz – powiedział słabym głosem Robert. Wypowiedzenie jednego słowa kosztowało go tyle siły, że nawet nie otworzył oczu i nie podniósł głowy.

– Lepiej waści? – Chłopak nachylił się nad nim, ale odskoczył, kiedy dostrzegł wpatrzone w niego czarne źrenice ukryte w szparach pomiędzy opuchniętymi powiekami.

Na szczęście ktoś się jednak nad nimi zlitował, bo dostali po misce rzadkiej zupy, dzbanie polewki i po kawale chleba.

– Może byście mi łachmyty jedne podziękowali. Żeby nie ja, kolacji byście nie jedli – odszczeknął się młodzik, gdy strażnik zostawił ich w mroku z jedzeniem.

Nie doczekał się odpowiedzi, bo tamci, mlaszcząc głośno i siorbiąc, pożerali swoje porcje.

– Chamskie nasienie. Ot co! – podsumował chuchrak i wziął się za pałaszowanie swojej porcji, siorbiąc bodajże jeszcze głośniej od pozostałych dwóch więźniów. Przerwał jednak po chwili, kiedy jego kamrat się skrzywił. – Nie je jegomość, a powinien. Słaby będzie.

Chłopak miał rację. Żeby wyrwać się z tego bagna, Robert musiał odzyskać siły. Dlatego poruszył się i z rąk chudzielca wyjął kromkę, którą ten mu podał. Upił kilka łyków zupy i czym prędzej sięgnął po dzban, w którym był najpodlejszy płyn, jaki kiedykolwiek w życiu miał w ustach. Zapewne ten, kto to podawał, nazywał go piwem, ale roztwór ten bardziej przypominał wodę zaczerpniętą ze śmierdzącego mułem stawu. Robert opanował odruch wymiotny i przełknął kilka łyków. Oblizał spierzchnięte i opuchnięte wargi, po czym oparł głowę o ścianę. Choć żarcie było obrzydliwe, poczuł w żołądku przyjemny ciężar i ciepło rozchodzące się z niego po całym ciele. Musiał zjeść, zanim ten młody dorwie się do jego porcji. Jednak chłopak nie zjadł wszystkiego. Kawałek chleba wsadził sobie za pazuchę, myśląc, że towarzysz tego nie dostrzegł. Jedzenie chowa ten, kto ma zamiar uciec. Warto więc obserwować chłystka, bo może się przydać – pomyślał Robert.

Dokończył posiłek i niemrawo zaczął zagrzebywać się w sianie. Młodzik przysunął się do niego i narzucił na nich derkę.

– Z dala ode mnie – warknął Robert ostrzegawczo.

– Cieplej nam będzie, jegomość – sapnął chłopak i obrócił się plecami do towarzysza niedoli, po czym wreszcie zamilkł.

Robertowi nie pozostało nic innego, jak zrobić to samo. Choć ledwie mógł się ruszyć, to ułożył się w możliwie najwygodniejszej pozycji i zapadł w niespokojny sen.

III

– Co się dzieje, Christine? – Émilie od dłuższej chwili siedziała obok Krysi nad brzegiem stawu, na ławeczce wśród pokrytych pąkami pnączy okalających niewielką pergolę. Zdecydowanie było za zimno na spędzanie czasu w ogrodzie, gdzie od wody bił chłód. Mimo to Émilie nie poruszyła się.

Milczały obydwie od dobrych paru minut. Francuzka czekała cierpliwie, aż Krysia sama zechce powiedzieć, w czym rzecz, ale ta patrzyła tylko w mieniącą się w pierwszych ciepłych promieniach słońca taflę stawu i nie odzywała się ani słowem.

Dzień wcześniej Émilie przeprowadziła z mężem rozmowę, bo zauważyła, że dziewczyna, przeważnie i tak trzymająca się na uboczu, wycofała się jeszcze bardziej. Całymi dniami przesiadywała nad stawem wpatrzona w lustro wody albo dosiadała konia i znikała pomiędzy drzewami drogi prowadzącej na pola należące do dworu.

– Krysia zawsze była trochę w cieniu. Nic jej nie jest. – Antoni wzruszył tylko ramionami i wrócił do podpisywania dokumentów rozłożonych przed nim na niewielkim biurku, które kazał sobie wstawić do pokoju zajmowanego przez niego i żonę.

Émilie podeszła do męża i oparła się biodrem o blat tuż obok jego boku. Nie mówiła nic, tylko czekała, splótłszy ramiona na piersiach.

– Émilie, serce moje, przeszkadzasz. – Antoni podniósł głowę, ale nie odłożył pióra.

– I będę przeszkadzać, póki ze mną nie porozmawiasz.

– No dobrze. – Młody Podolski odchylił się na krześle. – Co z tą Krysią?

– Ty mi powiedz. Twoja matka i ojciec wezwali ją jakiś czas temu i od tego momentu ona nie jest sobą.

– Rzeczywiście. Przeprowadzili z nią rozmowę.

– Ha! Czyli mam rację!

– Émilie, moja siostra osiągnęła wiek, w którym należy jej znaleźć męża. – Antoni położył dłonie na biodrach żony i spojrzał jej w oczy. – Z tego, co mi wiadomo, Olszewski wyraził zainteresowanie...

– Co z tobą, Antoni? – Kobieta strzepnęła z siebie jego ręce gładzące ją po pośladkach. – Twoja siostra miałaby wyjść za tego obleśnego, spasionego...

– Ale majętnego i porządnego człowieka, właściciela sporego kawałka ziemi. – Wszedł jej w słowo.

– Nie! – Émilie odskoczyła od Antoniego i wyszła na środek pokoju. – Po prostu nie wierzę, że mówisz o tym z takim spokojem. Wiesz dobrze, przez co Krysia przeszła. Ona kochała Śniegockiego. A ty jakby nigdy nic...

Antoni podszedł do żony i chciał chwycić jej dłoń, ale ponownie go odtrąciła. Westchnął z rezygnacją.

– Émilie, minął ponad rok. Krysia ma niemal osiemnaście lat.

– Siedemnaście.

Antoni przewrócił oczami na tę uwagę żony, ale kontynuował.

– To dość czasu, żeby zrozumiała, że pora ruszyć z miejsca. Rodzice nie wydaliby jej za byle kogo. Olszewski to dobry gospodarz, szlachcic z rodziny z tradycjami. Porządny człowiek.

Émilie pokręciła głową. Wciąż nie mogła pojąć, jakim cudem jej Antoni, który złamał wszelkie reguły, by się z nią ożenić, może tak swobodnie mówić o małżeństwie z rozsądku swojej siostry, która nie miała i tak łatwego życia, mimo młodego wieku.

– Rozumiem, że nikt nie zapytał, czy jest gotowa. To, że twoja matka nie interesuje się Krysią, to akurat wiem. Choć nigdy nie zrozumiem, jak można chcieć unieszczęśliwić własne dziecko. – Émilie była tak wściekła, że wymachiwała rękami, aż Antoni bał się podejść blisko. Wreszcie stanęła przed mężem i dźgnęła go palcem w piersi. – Jednak po tobie nie spodziewałam się czegoś takiego.

– Émilie, powtarzam, że moja matka i my wszyscy działamy w najlepiej pojętym interesie Krysi.

– Nie pytając jej o zdanie.

– Kobieto, kto pytał ciebie, czy chcesz wyjść za Treillarda?! – Antoni wiedział, że przesadził, zanim ostatnie słowo opuściło jego usta.

Oczy Émilie zrobiły się okrągłe ze zdziwienia i oburzenia. Podolski chciał ją jakoś ułagodzić, więc dodał:

– Teraz jesteś dojrzałą kobietą i możesz naturalnie wyrażać swe opinie. – Chciał dodać, że tylko w czterech ścianach ich domu, jednak w porę się powstrzymał, widząc wojowniczo uniesiony podbródek Émilie. – Krysia jest młoda, naiwna...

– Dodaj jeszcze, że zbyt głupia, by wiedzieć, czego chce od życia – weszła mu w słowo. – Och, doprawdy, Antoni! – rzuciła jeszcze i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.

To właśnie po tej rozmowie z Antonim Émilie postanowiła sama zająć się Krysią i dowiedzieć się, czy rzeczywiście czeka ją małżeństwo z kimś, kto budzi jej obrzydzenie. Na samo wspomnienie Olszewskiego wzdrygnęła się, bo wydawało jej się, że gdyby nie Antoni, to ten tłuścioch rzuciłby się na nią jak wygłodniały wilk na upatrzoną w stadzie owcę. Było w nim coś nieprzyjemnego, oślizgłego wręcz, co kazało Émilie obawiać się go bardziej niż wilka. Dlatego Francuzka poszła za młodą Podolską nad staw i przysiadła się do niej, gdy ta tkwiła tam pogrążona w myślach jak niemal każdego dnia od dłuższego czasu.

– Christine... – Émilie położyła swoją dłoń na zimnej dłoni dziewczyny. – Powiedz mi, co się dzieje. – Bratowa włożyła w te słowa całe swoje serce, całe ciepło i miłość do tej biednej, zahukanej istoty. Jednak Krysia wciąż milczała, mimo że po jej policzku spłynęła pojedyncza łza, która wymknęła się spod powieki, kiedy dziewczyna zamrugała. – Chodzi o Olszewskiego, prawda? – Émilie postanowiła za wszelką cenę zmusić Podolską do rozmowy. Człowiek pozbawiony możliwości wyrzucenia z siebie tego, co go trapi, zachowuje się jak kura, którą ktoś zagnał pod płot. Nie widzi, że poza płotem nie ogranicza jej z trzech stron kompletnie nic, że w każdej chwili może uciec. Mogłaby nawet użyć skrzydeł i wzlecieć, ale uderza ciągle w sztachety, aż padnie.

Krysia wreszcie zareagowała i wolno pokiwała głową, a po jej policzku spłynęła kolejna łza.

– Christine, porozmawiaj ze mną...

– To nie ma sensu, Émilie. – Nabrzmiały emocjami głos dziewczyny drżał. – To już postanowione. Rodzice wydadzą mnie za niego i nie ma tu o czym rozprawiać. Od początku chcieli znaleźć mi innego męża niż Michał i wreszcie matka dopięła swego.

– Jego już i tak nie ma. Bo wtedy serce by bardziej bolało... – zaczęła Émilie, ale Krysia spojrzała na nią z wyrzutem. – Tak, wiem. Olszewski jest straszny, lecz może nie miałaś okazji go poznać. Może nie jest najgorszy. – Émilie sama nie bardzo wierzyła w to, co mówi. Olszewskiemu po prostu źle z oczu patrzyło. Ale bardzo chciała dać dziewczynie nadzieję.

– Émilie, ja nigdy nie zapomnę o Michale. To był jedyny człowiek, który patrzył na mnie jak na żywą istotę. Ty wiesz, że gdybym nie chciała za niego wyjść, on nie wziąłby mnie wbrew mojej woli?

– Co ty opowiadasz, chérie? Przecież dla mnie i Antoniego jesteś...

– To nie to samo. Antoni nie sprzeciwi się woli rodziców. On też uważa, że to doskonały mariaż.

– Ale ja cię rozumiem i wspieram. Też kiedyś kochałam ojca Marie i nie wyobrażałam sobie spędzić życia z kimkolwiek innym. Tymczasem jeszcze zanim zginął, zaczynałam rozumieć, że to nie człowiek dla mnie. Byliśmy dziećmi, tyle że ja dojrzałam, a on nie. Wydawało mu się, że wojna jest czymś chwalebnym, że w ten sposób coś zyska, lecz stracił życie. Potem pojawił się Antoni i zrozumiałam, że miłość wcale nie jest porywem serca, chwilowym zauroczeniem i nie polega na wylegiwaniu się całymi dniami na słonecznej łące. To nieustanna praca i poświęcenie dla drugiej osoby, dla której można dokonać niemożliwego.

– Jak ty dla Marie – uzupełniła Krysia, wpatrzywszy się znowu w powierzchnię stawu. – Wiesz, dlaczego tutaj tak często przychodzę?

Émilie pokręciła głową.

– Michał właśnie tu udowodnił, że gotowy jest za mnie zginąć. Wskoczył pod lód, który się pode mną załamał, wyratował mnie, a potem... Potem przysiągł mi miłość. Gdyby nie on, nie byłoby Antoniego u twego boku. Jak mogę zapomnieć o Michale, skoro każdego dnia patrzę na was, wiedząc, że jesteście razem dzięki niemu. – Ostatnie zdanie Krysia wypowiedziała już ze szlochem, który wstrząsnął nią i wycisnął z jej oczu łzy.

– Masz rację. Nigdy nie zapomnimy z Antonim, komu zawdzięczamy nasz spokój. Ale ty też nie powinnaś się zamykać na szczęście. Jesteś taka młodziutka, Christine. Całe życie przed tobą.

Krysia znowu zapatrzyła się na wodę.

– Moje życie skończyło się na polu bitwy tamtego czerwcowego dnia. Nie mam dość odwagi, żeby odejść...

– Boże, co też ty wygadujesz, dziewczyno?! Popatrz na mnie. Straciłam męża, a potem wyszłam za Treillarda. Jedno moje dziecko umarło, drugie zostało porwane. Ale nigdy, nawet kiedy uciekłam z obozu pod Pułtuskiem, kiedy prawie przypłaciłam to życiem, nie zwątpiłam. Tylko nadzieja, że uda mi się uratować Marie, trzymała mnie przy zdrowych zmysłach.

– No właśnie. Miałaś Marie. Potem pomógł ci Antoni. Ja nie mam już nikogo...

– Masz mnie! – Émilie powiedziała to stanowczo i zdała sobie sprawę, że zrobi wszystko, by Krysia nie podzieliła jej losu i nie wpadła w łapy człowieka, który ją skrzywdzi. Żona Antoniego zobaczyła w tym niewinnym dziewczęciu siebie sprzed lat. W jednej chwili podjęła decyzję, że bez względu na wszystko, musi pomóc szwagierce.

– Émilie... – Oczy Krysi błyszczały, a wyzierał z nich taki smutek, że przypominały bezdenne studnie. – Rodzice wydadzą mnie za Olszewskiego i zamieszkam w Olszewie. Kto wie, czy będziemy mogły się spotykać. Zresztą niewiele i tak mogłybyśmy wskórać. Nie zmienimy decyzji ojca i matki. Antoni też im przyklaskuje. Nie mam wyjścia...

– I tu się mylisz! – Émilie przerwała te utyskiwania Krysi, bo właśnie spłynęło na nią olśnienie. – Wyjście jest zawsze. A ja już chyba wiem, jak ci pomóc. Tylko musimy wyczekać odpowiedniej chwili.

Krysia uśmiechnęła się smutno. Nie wyglądała na przekonaną, jednak Francuzki to nie zniechęcało. Idea, która zaświtała w jej głowie, wymagała dopracowania, ale mogła uratować Krysię. Potrzebowały tylko czasu i sposobności. Należało w pierwszej kolejności dowiedzieć się, kiedy Olszewski i Podolscy zamierzają zorganizować ślub, a potem obmyślić resztę.

IV

Olszewski pojawił się w Podolanach dopiero w okolicach Wielkanocy. Zajechał swoim nowiutkim, krytym powozem przed ganek dworu, wcześniej okrążywszy klomb, na którym pojawiły się już pierwsze wiosenne kwiaty, choć ledwie dwa dni wcześniej sypał delikatny śnieg, a i przymrozek ściął powierzchnię stawu. Dwa czarne ogiery dumnie potrząsały grzywami, gdy powóz wyhamował przed wejściem. Była to wizyta zaplanowana i wyczekiwana przez Podolskich. Krysia wreszcie pogodziła się z losem i postanowiła dać szansę kandydatowi na męża. Sama liczyła niemal osiemnaście wiosen, a Olszewski był od niej starszy o ponad dziesięć lat, więc nie znali się ani ze szlichtad[1] organizowanych zimą, ani z innych spotkań młodzieży. Wiedziała o nim tylko tyle, ile mogła usłyszeć od rodziców, szepczącej po kątach służby oraz Antoniego, a i on za wiele do powiedzenia nie miał, bo rodzina Olszewskich miała się za najlepszą w okolicy, dlatego zawsze utrzymywała dystans. Tym bardziej sama była ciekawa tego milczącego i chłodnego mężczyzny z wyniosłą miną, lustrującego ją w czasie nabożeństw.

Ubrana była w jasną suknię z małymi bufkami i obcisłymi rękawami, przepasaną pod piersiami różową wstążką, którą za namową Émilie zamówiono w mieście razem z kilkoma innymi. Matka orzekła, że to nadmierna rozrzutność, w dodatku zbędna, bo skoro Olszewski już był się zainteresował Krysią, to nie ma sensu trwonić pieniędzy na jej ubiory. Émilie jednak pozostała nieustępliwa i dotąd przekonywała Mariannę Podolską, aż wreszcie ta ustąpiła. Choć mimo wszystko koronnym argumentem były słowa Wincentego i obietnica Émilie, że pokryje część wydatków, by Krysia prezentowała się zachwycająco. I rzeczywiście efekt był oszałamiający. Upięte luźno, gęste, falujące włosy dziewczyny nadawały jej rumianej twarzyczce powabu dorosłej kobiety.

– Cerę i tak ma jak chłopka – sarkała Marianna Podolska, widząc córkę w nowej sukience i fryzurze wykonanej według aktualnej mody, zgodnie z katalogami, które zamówiła Émilie specjalnie w celu przygotowania szwagierki.

Skóra Krysi nabrała ciemniejszego odcienia od długiego przebywania na powietrzu, ale to tylko dodawało jej uroku, bo bladość po zimie nie wyglądałaby dobrze przy jasnych sukienkach.

Émilie, mimo narzekań Podolskiej, i tak była dumna z efektu, jaki udało im się osiągnąć bez pomocy specjalistek od fryzur i krawcowych, choć młoda Podolska nie podzielała tych zachwytów bratowej. Nie zależało jej na wzbudzeniu uczuć Olszewskiego, wręcz miała nadzieję, że jakimś cudem zrezygnuje z powziętych wobec niej zamiarów. Jednak już przy powitaniu nadzieje okazały się płonne, bo zauważalnie zmylił krok, gdy jego wzrok padł na jej otuloną delikatnym szalem sylwetkę. Émilie uścisnęła jej dłoń, a Wincenty Podolski i Antoni w pierwszej kolejności zaczęli wylewnie witać gościa. Leosia, daleka kuzynka, która zamieszkała we dworze po śmierci swojego narzeczonego i uczyła Krysię, wzdychała tylko, stojąc za kolumną podpierającą ganek. Natomiast babka Barbara, która poruszała się z coraz większym trudem i bardziej przypominała zasuszoną, sękatą gałąź niż dawną wysoką kobietę, pozwoliła się łaskawie pokłonić gościowi.

Wreszcie poproszono go do stołu, gdzie czekała najlepsza zastawa i przepiękna dekoracja wetami[2], udająca ogromny bukiet. Małgorzata przebierała już nogami w kuchni, byle zacząć wydawać wystawny posiłek złożony z wielu dań.

Krysię posadzono naturalnie obok Olszewskiego. Starła się zachować dystans i pod żadnym pozorem nawet nie zerknąć na potencjalnego narzeczonego, jednak mężczyzna podawał jej w trakcie posiłku naczynia z jedzeniem, więc w końcu musiała się do niego odezwać, a nie wypadało odwracać wtedy wzroku. Oczy jego nadal pozostały puste i zimne, jednak Krysia miała wrażenie, że czaił się w nich również triumf i wyższość.

– Jak pan znajdujesz sytuację w tem nowo utworzonym naszym księstwie? – Ojciec zagadnął gościa bardziej chyba, żeby uniknąć niezręcznej ciszy, niż by faktycznie roztrząsać sprawy państwowe.

– Ciężarów przybywa, a doprawdy minister wojny uważa, że z naszej kiesy utworzy sobie armię większą niż ta Napoleona. – Olszewski wepchnął sobie do ust po tych słowach potężny kawał mięsa, który potem spokojnie przeżuwał, kiedy pozostali biesiadnicy czekali, aż dokończy zaczętą myśl. Jednak gość się nie spieszył i przełknąwszy, wziął kolejny kęs.

– Bez wojska trudno utrzymać państwowość i zadbać o własne granice. Mówią, że Austriacy czekają tylko na dogodny moment, a i pruski król nie powiedział ostatniego słowa. – Widać było, że Antoni powstrzymuje się, by czego niegrzecznego nie powiedzieć, bo zacisnął dłoń na sztućcu. Krysia dostrzegła, że Émilie kojącym gestem dotknęła rękawa surduta męża, na co jego dłoń, jak na komendę, nieco się rozluźniła.

– Niech więc imć książę z własnej kiesy sfinansuje wojsko. – Olszewski zaśmiał się krótko i upił łyk najlepszego miodu z piwniczki Podolskich.

– Książę nawet pensji własnej nie pobiera.

– Pobiera czy nie. Kto to sprawdzi. O jego wyczynach krążą legendy. Oszczędności próżno szukać w wystawnych balach, pałacach, powozach. Bywałem w Warszawie i sam widziałem, jak paradnymi powozami gna na łeb na szyję po ulicach. Ledwie co ludzie zdążą mu uciec z drogi. – W głosie Olszewskiego pobrzmiewała pogarda. Odstawił naczynie z miodem na stół. – Zresztą za Prusaka porządek chociaż był. Teraz nie wiadomo, kto tu rządzi. Ministrów się narobiło. Każden by ściągał tylko podatki.

– Państwo musi się dźwignąć własnymi, naszymi siłami... – Antoni chciał oponować, ale Olszewski mu przerwał.

– Napoleon chciał mieć księstwo, to winien zapłacić tym wszystkim darmozjadom. Książę Poniatowski do niedawna wcale o państwowość nie dbał. Teraz wielkiego patriotę gra, a jeszcze rok, dwa lata temu żył fetami i kobietami. Do tej pory zresztą się nie ożenił.

Krysia, gdyby mogła, powiedziałaby, że Olszewski też specjalnie z ożenkiem się nie spieszył. Ba, sam jego patriotyzm ograniczał się do opowieści o wyczynach przodków oraz śmierci ojca ponoć na polu bitwy, a także do wspomnień o matce, która odeszła z żalu po ojcu. Dziewczyna milczała jednak, taktownie opuściwszy wzrok na talerz. Ale Émilie, z powodu której Antoni ile zdołał, tyle tłumaczył na francuski, bo gość niezbyt sprawnie posługiwał się tym językiem, nie wytrzymała.

– Antoni, powiedz mu, że ożenek nie podnosi wartości człowieka. Tak samo zresztą jak jego przodkowie i ich zasługi.

Młody Podolski uśmiechnął się pod wąsem i odparł żonie po francusku:

– Wiesz, że tego powiedzieć nie mogę, moja droga.

– Szkoda – rzuciła po polsku Émilie, a Antoni ledwie stłumił śmiech.

– Czegóż tak szkoda pani? – zainteresował się Olszewski. W jego oku pojawił się jakiś ostrzegawczy błysk, mgnienie trwający, który kazał się Krysi zastanowić, czy aby na pewno nie jest biegły we francuskim.

– Moja żona żałuje, że nie może ponownie pojechać do Warszawy, bo miała tam okazję poznać jego wysokość księcia Poniatowskiego. Zrobił na niej wrażenie rozsądnego człowieka, który kieruje się dobrem państwa, nie własnym.

– Ostatnia idea księcia nie przypadła do gustu naszym sąsiadom – odezwał się Wincenty Podolski. – Słyszał pan, panie Olszewski, o tej propozycji? Żeby posady wójtów dawać chłopom zamiast szlachcie?

– Jeszcze tego było brak! – Olszewski uderzył ręką uzbrojoną w sztuciec o blat stołu, aż zadzwoniła zastawa. – Całkiem już się w głowach poprzewala i może do rządzenia się brać będą chamy.

Krysia mimowolnie podskoczyła i serce jej zabiło żywiej. Zerknęła spod rzęs na Émilie. Ta przewróciła oczami.

Na szczęście podano kolejne danie i rozmowa zeszła na bezpieczniejsze tematy, a potem ojciec zaprosił wszystkich na obchód majątku i wreszcie na kosztowanie nalewek, z których słynęły Podolany. Nim to jednak nastąpiło, Olszewski podał swe ramię Krysi, która ponownie poczuła silne uderzenie strachu, aż zabrakło jej tchu. Odwagi dodał jej ciepły uśmiech Émilie, zaś zimne spojrzenie matki sprawiło, że chwyciła, może nieco zbyt gwałtownie, ramię Olszewskiego. Oczywiście Marianna Podolska szła z Antonim, a Wincenty, szeroko rozkładając ręce, zaprosił Émilie. Tak dobrani w pary ruszyli przez park ku ogrodom warzywnym i sadowi, by na koniec zajść do budynków gospodarczych.

Krysia zrazu milczała. Nie wypadało jej nawiązywać konwersacji, z czego bardzo się cieszyła, bo i o czym miała rozmawiać ze swoim konkurentem. Kiedy pozostali domownicy oddalili się nieco od nich, jakby umyślnie, Olszewski wreszcie odchrząknął i zagaił.

– Jak mniemam, panna jest poinformowana o moich zamiarach względem panny.

– Rodzice przekazali mi tę wiadomość w ostatnich dniach – wyszeptała Krysia z nerwów ledwie słyszalnym głosem. Uderzyło ją przede wszystkim, że nazywa ją panną. Nie użył nawet jej imienia. Jakby mu przez gardło nie chciało przejść. Słowo „panna” podzwaniało jej w uszach obcością.

– Musi więc panna wiedzieć, jaka odpowiedzialność się z tym wiąże. Zostanie panna w końcu moją żoną, matką moich dzieci.

W tym miejscu Krysia wzdrygnęła się na samą myśl, że miękka, spocona dłoń o niezbyt czystych paznokciach miałaby dotykać jej skóry. Aktu mającego doprowadzić do powstania rzeczonych dzieci wolała nawet sobie nie wyobrażać.

– Nasz ród może poszczycić się osobnikami zdrowymi na ciele oraz umyśle i mam nadzieję, że panna urodzi zdrowych dziedziców mojego majątku.

– Zrobię, co w mej mocy – wybąkała Krysia.

– Nie potrzeba pannie wiedzieć, jakim majątkiem dysponuję, jednakowoż pragnę nadmienić, że nie jest on mały, ale nie oznacza to, jakobym pragnął zmitrężyć pracę wielu pokoleń Olszewskich na zachcianki, podążanie za modami i wojaże panny.

Krysia nie bardzo wiedziała, jak odpowiedzieć mężczyźnie, bo w jego głosie pobrzmiewał już teraz wyrzut, jakby zdążyła cokolwiek wydać z jego pieniędzy albo jakby wspomniała cokolwiek na ten temat. Prawda jednak była taka, że wolała Śniegockiego bez majątku niż majątek Olszewskich z ich jedynym dziedzicem jako dodatkiem.

– Nie śmiałabym nawet... – zaczęła Krysia.

– Nie wątpię – przerwał jej przyszły narzeczony.

– Co do gustów moich i upodobań oraz w kwestiach wymagań związanych z prowadzeniem domu, spisałem wszystko. Dla wiedzy panny przekazuję. – Tu mężczyzna wyjął zza pazuchy złożoną we czworo kartę i podał ją Krysi, która niepewnie ją wzięła i stała z nią, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Tęsknie zerknęła na rozpościerający się przed nią sad i zapragnęła nagle popędzić w dół ścieżką wiodącą szpalerem porzeczek i innych krzewów owocowych ku źródłom zasilającym stawy – dworski i wiejski. Jednak jej wzrok napotkał spojrzenie zimnych czarnych oczu, z których wyzierała niecierpliwość.

– Niech panna czem prędzej zapozna się z wymaganiami. To ułatwi nam współżycie i pozwoli uniknąć przez pannę błędów mogących zaważyć na moim samopoczuciu.

– Do usług pana – szepnęła Krysia.

Olszewski podał jej ponownie ramię i ruszyli wolno ku alei wiodącej przez sad.

– Czy ja bym mogła przedstawić swoje oczekiwania? – Krysia zaczęła nieśmiało, ale nie zadała właściwego pytania, bo Olszewski wyhamował i odsunął się od niej, żeby z dystansu przyjrzeć się jej pobladłej twarzy.

– Chyba panna raczy żartować! – Widać był oburzony, bo poczerwieniały mu krągłe policzki. – Czegóż może oczekiwać przyszła żona najmajętniejszego szlachcica w okolicy? Splendor, który spadnie na pannę, to za mało? Wymagać czegokolwiek w sytuacji, gdy jest się zależnym... Doprawdy ma panna tupet, o który bym nie posądzał córki Podolskich.

Krysia opuściła głowę. Miała wrażenie, że z każdym słowem Olszewskiego na jej plecy wylewa się kolejna porcja lodowatej wody. Z jednej strony czuła się okropnie, łajana tak na widoku wszystkich, a zwłaszcza pod czujnym spojrzeniem matki, która widać zauważyła, że coś się dzieje, bo ruszyła razem z Antonim w ich kierunku. Z drugiej strony na dnie duszy pojawiła się iskierka nadziei, że przez takie słowa może zniechęcić do siebie natrętnego konkurenta. Jednak czuła, że nie znajdzie w sobie dość siły, by przeciwstawić się komukolwiek, zwłaszcza matce. W tym momencie miała przemożną ochotę, by odwrócić się i uciec od tych wszystkich ludzi, wskoczyć na grzbiet konia i pogalopować przed siebie, a jeszcze lepiej – przestać istnieć. Skuliła się w sobie jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe.

Tymczasem Olszewski wciąż na nią fukał, powtarzając, że żona winna mężowi posłuszeństwo i nie po to ją właśnie wybrał na połowicę, by sprawiała mu od samego początku kłopoty i wysuwała niepoważne roszczenia.

Na szczęście dla Krysi nadeszli pozostali spacerowicze, którzy odwrócili uwagę Olszewskiego od dziewczyny.

– Krysiu, jesteś jakaś blada. – Émilie natychmiast zauważyła, że dzieje się coś złego.

Matka popatrywała czujnie, natomiast Antoni miał marsową minę. Młoda Podolska zorientowała się, że musiał usłyszeć część tyrady Olszewskiego, i zadrżała. Gdyby jeszcze Émilie zrozumiała, dlaczego Krysia wyglądała jak z krzyża zdjęta, to mogłoby to wszystko skończyć się jakowąś awanturą. Z nich dwojga to Antoni był bardziej opanowany, a i on widać miał zamiar stanąć w obronie siostry. Krysia jednak nie dała mu dojść do słowa.

– Przepraszam, ale dziś tyle emocji, że poczułam się słabo.

– I do tego panna słabuje – zareagował natychmiast Olszewski. – Mnie potrzebna silna niewiasta, coby zdrowych Olszewskich mogła rodzić.

Krysia dostrzegła zaciśniętą pięść Antoniego i zdziwienie w oczach nierozumiejącej nic Émilie.

– Jeszcześ się pan nie oświadczył, a już myślisz o dziedzicach – wysyczał brat przez zęby. – Nadto nieprzystojna to rzecz wspominać takie sprawy przy pannie.

– Przystojna czy nie, nie dbam o to. Za to umiem zadbać o interes rodu.

Krysia, coraz bardziej przerażona, usiłowała znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, by nie dopuścić do rodzinnej awantury.

– Émilie, czy możesz mnie odprowadzić do mojego pokoju? – zwróciła się do bratowej po francusku, co na chwilę odwróciło uwagę zebranych od źródła konfliktu. Następnie już po polsku powiedziała do Olszewskiego:

– Nie czuję się najlepiej. Proszę mi wybaczyć tę niedyspozycję, drogi panie. – Ukłoniła się uniżenie. – Antoni, dziękuję ci za troskę, ale sądzę, że pan Olszewski zechce jeszcze dotrzymać towarzystwa ojcu przy oglądaniu reszty gospodarstwa.

– Oczywiście, zaprowadzę pana – podchwycił milczący Wincenty, gestem wskazując gościowi drogę.

Konkurent skinął tylko kobietom głową od niechcenia i ruszył z pozostałymi ku budynkom gospodarczym. Matka rzuciła Krysi na pożegnanie nienawistne spojrzenie, ale mimo to dziewczyna wreszcie mogła odetchnąć.

– Czego tego gbur od ciebie chciał? – Émilie wzrokiem odprowadzała towarzystwo.

– Nic wielkiego. Przygotował listę wymagań...

– Wymagań? – Émilie obróciła się tak szybko ku Krysi, że aż zafurkotał dół jej sukni. – Ten wieprz ma czelność mieć jakieś wymagania? Powinien dziękować Bogu, że Podolscy uważają go za godnego twojej ręki. Jak dla mnie to zwykły prostak.

– Uspokój się, Émilie, proszę. – Krysia z bojaźnią spojrzała w stronę oddalających się gości. Nie mogli jej usłyszeć, a nawet gdyby słyszeli, to Olszewski raczej niewiele by zrozumiał, bo mówiły po francusku. Mimo to wolała zachować czujność. – Lepiej chodźmy już do domu.

Na szczęście bratowa jej posłuchała i ruszyły aleją wspinającą się pod górkę w stronę dworu.

V

Szczęk metalu roznosił się w ciepłym wiosennym powietrzu, odbijał od ścian budynków otaczających dworskie podwórze i wibrował w uszach. Krysia stojąca w drzwiach stajni przyglądała się, jak Antoni walczy z jednym ze swych ludzi, którzy wrócili do dworu po tym, jak chwilowo ucichły wojenne werble i Napoleon wycofywał swe siły z terenów nowo utworzonego Księstwa Warszawskiego. Mężczyźni wzbijali tumany kurzu, wirując jak w tańcu. Co i raz z piersi którego wyrwał się okrzyk, gdy nacierał. Ich koszule, białe, wyciągnięte ze spodni w ferworze walki, powiewały niczym flagi, a oni spoceni i poczerwieniali z wysiłku wciąż wymachiwali szablami, bezskutecznie usiłując ugodzić przeciwnika.

Oczywiście nie walczyli naprawdę. Nikomu nie mogło się nic stać, jeden drugiego by nie zranił, jednak Krysi i tak szybciej biło serce. Kiedyś oglądała, jak ojciec i Ignacy, jego stary sługa i towarzysz broni, walczą w taki sam sposób. Niezadowolonej matce wtedy Wincenty tłumaczył, że czasy niespokojne i trzeba być przygotowanym, a nieużywana szabla łatwo może zardzewieć. W to ostatnie akurat Krysia nie wierzyła, bo ojciec o broń dbał, a Ignacy nieustannie czyścił wszystkie szable znajdujące się w domu, o strzelbach nie wspominając.

– Chciałby i ja tak kiedy wojować – szepnął chłopak stajenny za plecami Krysi.

– Głupot nie opowiadaj, Jędrek – zganiła go dziewczyna. – Wojna to nie pojedynki jak ten tu, kiedy najwyżej jeden drugiemu może kości obić, a żadnemu włos z głowy nie spadnie. Imć Śniegockiego pamiętasz. – Głos Krysi zadrżał ledwie zauważalnie. – Wiesz, że życie położył w tej wojnie jak wielu od nas. Nie wiadomo nawet, gdzie spoczęli. Ciesz się, żeś młody, bo i ty byś tu może dziś nie stał.

– Proszę o wybaczenie panienki – bąknął chłopak i zniknął w czeluściach stajni.

Krysia pokręciła głową. Skąd się w mężczyznach bierze ta chęć do walki? Skąd ta żądza, by zabijać? Przecież zdają sobie sprawę, że śmierć przechadza się w szeregach armii i nie baczy na to, jakie kto ma zasługi czy doświadczenie. Bierze życie raz z jednej, raz z drugiej strony, jakby ślepa była i po omacku zbierała swą własną armię. A im kto odważniejszy, im kto bardziej butny, tym chętniej go do siebie zabiera.

Nagle dziewczyna dostrzegła, jak szabla, którą Antoni wytrącił z rąk przeciwnika, szybuje w jej kierunku. Na szczęście upadła w piach podwórza. Krysia jak we śnie podeszła do broni, uchwyciła jej ciepłą jeszcze i wilgotną od potu walczącego szeroką rękojeść i pewnym ruchem podniosła z ziemi.

– Nie zrób sobie krzywdy, siostro – zawołał Antoni, a jego przeciwnik podszedł do niej.

Krysia ważyła w dłoni szablę i ze zdziwieniem zauważyła, że wcale nie jest tak ciężka, jak mogło się to wydawać. Ostrze było wyklepane cienko, by ciąć bez wahania. Miała ochotę zamachnąć się, ale żołnierz wyciągnął rękę po broń.

– Niech się panienka nie skaleczy.