Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
Poruszająca opowieść o zranionej i odtrąconej miłości, niszczącej sile zemsty, a także o tym, że od przeszłości nie można się odciąć…
Grzegorz Rachwał uciekł przed darem, w który nie wierzy, przed dziedzictwem, które go przytłacza, przed codziennością, w której to, co rzeczywiste miesza się z tym, co niezwykłe. Zostawił za sobą coś jeszcze, o czym nie może zapomnieć, a co wraca do niego w snach. Przeszłość upomina się o Grzegorza brutalnie i w najmniej spodziewanym momencie. Szukając zaginionej w bieszczadzkich lasach córki, szuka siebie i śladów historii sprzed lat, która nie tylko złamała jego życie, ale też zmieniła losy jego rodziny.
Joanna Wtulich tym razem snuje opowieść współczesną, czerpiącą inspiracje z życia ostatniego bieszczadzkiego rozpędzacza burz. Ta mocno osadzona w rzeczywistości historia pełna jest zarazem metafory i realizmu magicznego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 241
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024
© Copyright by Joanna Wtulich, 2024
Redakcja: Paweł Pokora
Korekta: Patryk Białczak
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna
Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-68101-91-1 (epub), 978-83-68101-92-8 (mobi)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Bo kto przysięgę naruszy,
Ach, biada jemu, za życia biada!
I biada jego złej duszy!
„Świtezianka”, Adam Mickiewicz
Przesączanie, syczenie, staczanie się. I kapanie. Kropla za kroplą zbiera się, puchnie, pęcznieje, aż odrywa się i pikuje, odmierzając kolejną sekundę. Potem szum. Wciska się w uszy, drąży skomplikowane korytarze i dociera do mózgu. Wwierca się w niego z precyzją igły neurochirurga. Jednostajny, męczący szum powinien uspokajać, a wypełnia strachem pęczniejącym aż do paniki. Rzeki krwi roznoszą po ciele kolejne dawki adrenaliny, docierają do serca, które przyspiesza i wybija nerwowy rytm, napędzając strumienie rozpędzonych płynów. Mózg dostaje mniej tlenu. Nie jest najważniejszym organem. Pozbawiony dopływu życiodajnych soków, ucieka w głąb siebie, zapada się ku wnętrzu, ku temu, co znane, ku przeszłości.
Śmiech dziewczynki odbijał się od drzew w lesie, pokracznych, o cienkich pniach, gęsto stojących obok siebie, ścigających się w drodze ku niebu. Pomiędzy ich rachitycznymi pniami porastającymi zbocza wzniesień migały jej jasna buzia i rozwiane brunatne włosy przypominające wodorosty. Na wpół naga, bosa przebiegła mu tuż przed nosem i z piskiem wskoczyła do leśnego jeziorka, w którym przeglądały się z daleka rusałkowate korony drzew. Zimne krople obryzgały go i zatrzymały w pogoni za dziewczyną. Zaraz jednak poderwał się do biegu jak popchnięty przez niewidzialną siłę. W opętańczym slalomie, podnosząc wysoko kolana, wpadł w płynny metal lustra wody, która odebrała mu oddech, ścisnęła piersi chłodem.
Śmiech. Chciał się przed nim ukryć, ale słyszał go nawet tu. Z trudem odbił się od dna i wystrzelił ku górze po tlen. Ale świat przez tych kilka sekund, które spędził pod powierzchnią, zmienił się w ciemne, nieprzyjazne i obce wnętrze szkatuły, ograniczone ścianą drzew po bokach i warstwą chmur od góry. Głos nawołujący deszcz niósł się z wiatrem kołyszącym wierzchołkami gałęzi. Wilgotna ciemność wyciągała po niego macki. Dziewczynka wypłynęła obok z cichym pluskiem. Woda spływała po jej ziemistej twarzy, gdy podniosła do nieba granatowe jak wody jeziora oczy.
– Zaklina deszcz – wyszeptał. – Muszę wracać.
Las zamarł. Cisza i bezruch sączyły się z sekundy w sekundę, aż niebo pękło z trzaskiem, który odbijał się od szczytów gór i wędrował z dołu ku górze. Zerwał się i wystrzelił z wody w stronę brzegu. Rozejrzał się zdyszany, ale dziewczynki już nie było.
– Wiłaaa! – Jego głos zagłuszył szum lasu bombardowanego falami wody lejącej się z nieba. Chwycił ubrania i ślizgając się na mokrych kamieniach, zaczął piąć się ku szczytowi wzniesienia.
Płuca muszą nadążyć za szaloną pracą serca, więc usta połykają duże porcje powietrza. To za mało, ciało omdlewa, a rzeka krwi wlewa się do uszu, przelewa nosem i ustami, pozostawiając w nich metaliczny posmak.
– Wika. – Otworzył oczy. W uszach wciąż dźwięczało jej imię, a ciało miał mokre od potu.
– A ty znowu masz koszmary – bardziej stwierdziła, niż zapytała żona, moszcząc się z powrotem obok niego w rozgrzanej od snów pościeli.
Grzegorz nie odpowiedział. Zegarek wyświetlający godzinę na suficie wskazywał trzecią nad ranem. Wpatrywał się w ciemność rozpraszaną jedynie czerwonym światełkiem projektora. Zza okna dobiegał jednostajny szum deszczu, którego pojedyncze krople od czasu do czasu wybijały rytm na parapecie. Wiedział, że to była wiadomość dla niego, że przeszłość przypomniała o sobie nie bez powodu i strach ścisnął go za gardło. Elwira zamruczała coś pod nosem. Okrył ją kołdrą i zapatrzyła się w okno, a raczej w miejsce, skąd dochodził chlupot wody. Dziś już nie zaśnie. Słony, metaliczny smak strachu w ustach był jak trucizna zatruwająca krwiobieg, która odpędza sen. Dziś już na pewno nie zaśnie.
Woda jest wszędzie, we wszystkim, a wszystko jest w wodzie. Woda jest kosmosem, jest myślą, przyczyną i skutkiem. Łączy się i dzieli. Miesza się, wędruje pod wpływem ciepła i zatrzymuje, zastyga od zimna. Jej drobiny lecą w górę, jeśli są wystarczająco małe i ciepłe, albo spadają ku ziemi, gdy stają się zbyt ciężkie, by utrzymać się na powierzchni życia. Elastyczna, staje się tym, w co zostanie zebrana. Kopiuje kształty, znajduje wyjście z każdej sytuacji, nawet gdy wyjścia brak, z uporem drąży najtwardsze skały, żłobi, przewierca. Cierpliwa, spokojna, nieposkromiona, niepokonana.
Mówią, że płynie zawsze ku dołowi. Nieprawda. Jeśli dać jej wystarczająco dużo ciepła, ucieka w górę, rozprasza się w powietrzu. Krąży we Wszechświecie. Zamiera, gdy warunki są niesprzyjające, a jej cząsteczki ustawiają się w szeregach jak żołnierze. Zespolone ze sobą niewidzialną siłą z miękkiej, opływającej cieczy stają się twarde jak stal. Ostre jak nóż. Woda może niszczyć, ale życie bez niej nie istnieje. Bo woda może zabijać. Jej masy mogą zalewać, topić, niszczyć, zmiatać z powierzchni ziemi, niwelować, czyścić, usuwać, unicestwiać. A wystarczy jej tyle, ile zmieści się w dłoniach, by zalać płuca, zamknąć dostęp tlenu, odebrać życie. Wystarczy jej tyle, ile spłynie z dachu w mroźną noc, by wbić się w ciało z precyzją godną szermierza. Bez niej nie ma życia.
Człowiek jest z wody. Dlatego każdy z osobna i wszyscy razem jesteśmy tacy miękcy, delikatni, płynni, ulotni. Dlatego przelewamy się przez to życie, przez ten świat. Pojawiamy się jak strumień wody nie wiadomo skąd i parujemy, wysychamy stopniowo, kurczymy się w sobie, bo ubywa z nas tych boskich cząstek. Aż znikamy, gdy zabraknie wilgoci w ciele. Nagorzej, gdy taki soczysty młody człowiek musi odejść. Wielkie marnotrawstwo, ale w przyrodzie nic nie ginie. Ziemia szybko wypija z ciała życiodajne soki, wysącza, aż zostanie pył. W zasadzie nawet spalanie jest odparowywaniem wody. To, co zostaje, to resztki. Kwintesencja ulatuje ku niebu.
– Wrócił – rzuciła staruszka Jańcia, pojawiwszy się nie wiadomo skąd. Zawsze zjawiała się jak woda, nagle, nieproszona i natrętna.
Wiła stała w progu chylącej się ku ziemi chyży[1], sącząc herbatę i przyglądając się ścianie drobnego deszczu. Drgnęła na dźwięk chropawego głosu Jańci. Herbata obryzgała jej kwiaciastą spódnicę.
Staruszka wsunęła się pod wystający poza ścianę dach, pod którym miejsca było akurat tyle, by ukryć niewielką osobę. Z jej kościstych palców skapywała woda, gdy wsuwała szare włosy pod chustę. Zabłąkana kropla pobujała się na czubku jej nosa obciągniętego pomarszczoną, brunatną skórą poznaczoną starczymi plamami. Wiła przypatrywała się staruszce jak zahipnotyzowana. Mrugnęła dopiero, gdy kropla oderwała się od nosa i wsiąkła w chustę Jańci.
– Kto wrócił? – zapytała dla porządku, bo przeczucie, które rozchodziło się w niej drżeniem od środka jak kręgi na napiętej powierzchni wody, nie pozostawiło wątpliwości.
Kobiety nie patrzyły na siebie. Jańcia zamarła ze zmrużonymi oczami. Wiła przełknęła ślinę i cofnęła stopę przed wodą, podchodzącą coraz wyżej pod próg domu. Jęzor niewinnie liznął jej gumowego chodaka.
– Nie jesteś jeszcze stara. Możesz się podobać – sapnęła Jańcia i odcharknęła, żeby po chwili splunąć.
W odpowiedzi Wiła tylko pokręciła głową, choć odruchowo miała ochotę przygładzić zaplecione w warkocz, popielate włosy. Powstrzymała się i tylko nieznacznie drgnęła, na co Jańcia zareagowała chrapliwym śmiechem.
Wiła nie siwiała, ale włosy i tak przypominały raczej wypalony słońcem pył na drodze niż lśniącą burzę blond loków, którymi potrząsała kobieta Grzegorza. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Wiła miała około czterdziestu lat. Nosiła luźne sukienki i długie spódnice, skutecznie maskujące młodzieńczą sprężystość, którą zachowało jej ciało. Lubiła wystawiać twarz do słońca i grzać się w jego promieniach, ale jej skóra nigdy nie nabrała tego złocistego blasku. Zawsze pozostawała jasna, napięta, sucha, wręcz sinawa, co szczególnie widać było pod jasnobłękitnymi oczami. Prześwitywały przez nią granatowe rzeki krwi.
– Niech matka już idzie – szepnęła, wylała herbatę zamaszystym gestem, objęła się ramionami i weszła do domu.
Deski podłogi zaskrzypiały, jakby śmiały się cicho, gdy szła sienią.
– To stara historia... – zaczęła mówić i obróciła się w stronę Jańci, ale tej już nie było, więc nie dokończyła. Popatrzyła na ponurą ścianę deszczu, który przeszedł w rytmiczne, zawzięte staccato, a potem zamknęła szczelnie drzwi dla ochrony przed wodą.
Wiła widziała go dzisiaj na pogrzebie. Czekała od momentu, kiedy dowiedziała się, że stary Rachwał odszedł. Wiedziała, że Grzegorz wróci. Ukryta pod zbyt dużym płaszczem przeciwdeszczowym, za wielkim jak dom grobowcem, przyglądała mu się, jak stał na deszczu obmywającym jego twarz. Mogłaby być kroplą wody, co sunie po jego szczęce i ginie za sztywnym kołnierzem koszuli. Kiedyś była jak kropla wody, ale to było dawno.
Zawsze zastanawiała się, po co ludzie budują zmarłym te, jak je nazywali, pomniki. Betonowali grobowce, izolowali ciała od wody. Jakby to mogło powstrzymać przemiany, które się w nim dokonywały. Z czasem zrozumiała, że powody są dwa. Strach przed zmianą z jednego stanu skupienia w drugi odbywający się po śmierci i pycha. O tak, przecież trzeba udowodnić, że się jest kimś, i pokazać to choćby w taki sposób jak budowa tej świątyni dla rozpadającego się ciała, dla którego akurat bycie lepszym lub gorszym, bogatym lub biedniejszym nie miało najmniejszego znaczenia. Wiła doszła do wniosku, że człowiek głupio przywiązuje się do niewłaściwego żywiołu. Kamienne grobowce odcinają od prapoczątku, od wody.
Ulewa narastała. Powietrze napinało się i szeleściło od elektryczności jak folia, która za chwilę pęknie. Nabrała w płuca zapachu świeżej trawy i ziemi. Ostrzegawczy pomruk rozszedł się wysoko w górach, ale Grzegorz nie zareagował, jakby nie słyszał.
Przecież wystarczyło, żeby spojrzał w niebo, a chmury natychmiast by się rozpłynęły. Ale on patrzył w ten dół. Już nie kontrolował wody. Pozwalał, żeby strugi płynęły mu po zmęczonej twarzy za kołnierz. Posiwiał i zmężniał. Już nie był tamtym delikatnym chłopakiem. Nad grobem ojca stał wysoki, ciemnowłosy mężczyzna o przydługich włosach. Musiał podobać się kobietom. Od czasu, kiedy widziała go ostatni raz, upłynęło wiele lat. Na początku liczyła je, potem przestała. Dni zlały się w rzekę godzin i minut. Chciała podejść, dotknąć go pod pretekstem złożenia kondolencji. Nie odważyła się. Obok niego dostrzegła najpierw dziewczynę, która jako jedyna ją zauważyła. Drgnęła i obróciła głowę, celując w nią jasnobłękitnym spojrzeniem. Wiła zakryła się przed nim kapturem. Kiedy odważyła się unieść wzrok, dostrzegła tę hałaśliwą kobietę. Nie słyszała jej, ale ona cały czas coś szeptała do Grzegorza, do dziewczyny i chyba też do siebie. Potem woda zaczęła moczyć Wile stopy w gumiakach. Musiała wracać do domu. W dodatku Jańcia wyrosła jak spod ziemi. Nie było sensu rozdrapywać starych ran. Kobieta odwróciła się i odeszła, omijając kałuże.
Grzegorz stał nad prostokątnym otworem w ziemi, patrząc, jak strugi wody z niewielkiego usypanego obok kopca spłukują żółtawe strumienie piaszczystej gleby. Elwira ze smutną na pokaz miną wisiała mu u prawego ramienia. Basia, jego córka, stała przytulona do lewego. Garstka żałobników, ledwie widoczna spod czarnych parasoli, słuchała, siąkając nosami i taplając się w błocie, krótkiego pożegnania wygłoszonego przez księdza nad trumną ustawioną jeszcze na przenośnym katafalku. Ksiądz mówił oględnie, zgodnie z zasadą, że o zmarłym albo dobrze, albo wcale. Ten zmarły wymykał się kategoriom dobra i zła. Wymykał się światu, ludzkiemu pojmowaniu, i choć głęboko wierzył, to raczej w kościele go nie widywano. Słowa księdza zagłuszała nerwowa muzyka wygrywana przez krople deszczu na wieku trumny. Ciało mrowiło Grzegorza, a miliony igiełek wbijały się w skórę, kiedy serce zwolniło i miarowo, głucho dudniło w uszach krwią, a w stawach łamało, jakby został podłączony do prądu. Smród zgnilizny uderzył w niego i osadził w miejscu, choć czuł potrzebę rozejrzenia się wokół siebie. Powstrzymał odruch, skupił się na rytmie deszczu.
Ksiądz na potwierdzenie swoich słów o tym, że człowiek jest niczym tylko popiołem, pyłkiem w kosmosie, machnął spod parasola kropidłem. Grzegorz w duchu się uśmiechnął. Czymże było tych kilka kropel w obliczu ulewy, która ubijała właśnie ziemię. Woda ludzi oczyszczała z brudu pierworodnego grzechu. Z wody się rodzili i wodą ich żegnano. Kiedy pracownicy zakładu pogrzebowego dostojnie opuścili trumnę do dołu wydrążonego w ziemi, w którym zdążyło się już nazbierać cieczy, mlasnęło głucho, jakby ziemia ze smakiem przyjęła świeżą ofiarę. Grzegorz wywinął się spomiędzy kobiet i zrobił krok do przodu. Woda natychmiast chlusnęła na niego. Wciągnął w płuca zgniłe powietrze. Nie był jak ojciec. I nigdy nie będzie. Deszcz zagłuszył odgłos ziemi spadającej na wieko trumny.
Kiedy ostatnia łopata piachu przykryła kopiec, Grzegorz spojrzał w mokre niebo. Przestało padać i słońce pojawiło się jak na zawołanie w całej okazałości, grzejąc od razu czarne ubrania. Woda skwapliwie pochowała się w ciemne miejsca, w szpary pomiędzy betonowymi płytami, pod ziemię. Cofnęła się do swych podziemnych korytarzy. Tylko gdzieniegdzie zostały ogromne kałuże lśniące jak złe czarne oczy.
Elwira upierała się przy stypie. Koniecznie chciała zaprosić żałobników na ciepły posiłek, choć przecież był środek lipca i nikt nie wyglądał na zmarzniętego. Ulewa trwała ledwie kilka minut. Tyle, ile zajęło księdzu pożegnanie nieboszczyka. Zawstydzeni, głównie obcy ludzie ze wzrokiem wbitym w ziemię podchodzili do Grzegorza, mamrotali sztywną formułkę kondolencji i szybko znikali za cmentarną bramą. Ostatni z cmentarza wychodzili Grzegorz, Basia i Elwira, która usilnie namawiała jakieś staruszki do udania się na stypę. Grzegorz podszedł do auta. Sięgnął do kieszeni po kluczyk i popatrzył przed siebie. Po drugiej stronie szosy stał kilkuletni szczupły chłopiec. Intensywnie wpatrywał się w Grzegorza spod skołtunionej szopy ciemnych włosów. Było w tym wzroku oskarżenie i pytanie, a z pewnością nie było to dziecinne spojrzenie. Grzegorz się wzdrygnął. To miejsce źle na niego działało, bo przyjechał ledwie dwa dni temu, a już zaczynał widzieć rzeczy i ludzi jak przez wypukłą soczewkę, w zniekształceniu spowodowanym wspomnieniami. Zamrugał, żeby odpędzić głupie myśli, a kiedy spojrzał ponownie w kierunku dziecka, młoda kobieta, zapewne jego matka, szarpała go za rękę i strofowała. Tak mu się przynajmniej zdawało, patrząc na jej nerwowe gesty i wykrzywioną złością twarz. Chłopak obejrzał się na Grzegorza, pokiwał głową i podążył za matką. Grzegorz otrząsnął się dopiero po dłuższej chwili. Nacisnął kluczyk, a centralny odskoczył z cichym kliknięciem.
– Wróciłeś.
Podskoczył na dźwięk głosu. Jańcia stała tuż obok. Zmieniła się przez te lata. Zmalała, skarlała, skurczyła się w sobie. Sięgała mu najwyżej do piersi. Widać i ona traciła swą wilgotność. Spod brązowej chustki, pod którą chowały się posklejane w kołtuny włosy, wystawały smętne pasma. Otuliła się szczelniej serdakiem, choć upał stawał się nieznośny. Grzegorz zauważył, że palce ma powykręcane i brązowe jak rachityczne gałęzie drzew porastających bieszczadzkie lasy.
– Ojciec mówił, że wrócisz, żeby zająć jego miejsce. – Głos Jańci bulgotał, jakby w jej gardle wiecznie gotowało się i wrzało. Odchrząknęła i splunęła pod kamienny mur cmentarza.
– Przyjechałem na pogrzeb. Niech sobie da Jańcia spokój. Nie zostanę tu długo – odpowiedział od niechcenia i otworzył drzwi auta.
– Nikt z nas nie zostaje tu długo. – Jańcia odplunęła kolejną porcją flegmy. – To twoja córka? – Wskazała brodą na Basię zbliżającą się do samochodu.
– Tak.
– Zostaniesz tu – powiedziała Jańcia do Grzegorza, nie odrywając szarych źrenic od dziewczyny. – Za dużo jest deszczu. Zostaniesz tyle, ile trzeba.
– Nadal wierzycie w te zabobony? Przecież przestało padać.
Surowe, karcące spojrzenie spoczęło na nim.
– Przestało, bo jesteś. Za dużo jest. – Zrobiła ruch ramieniem, jakby pokazywała mu cały świat. Mógłby przysiąc, że w stawach jej zaskrzypiało jak w nienaoliwionych drzwiach.
Grzegorz popatrzył za jej ręką. Drzewa na zboczach gór parowały od upału. Kępy trawy taplały się w błocie, a kałuże stały nawet na trawnikach. Ziemia była napęczniała wodą jak gąbka. Słyszał, że strumienie wyrywały drogi, że od miesiąca nawiedzały okolicę ulewy, ale nie myślał, że jest tak źle. Tylko co on miał do tego? Pochował ojca i kiedy tylko załatwi wszystkie formalności związane ze sprzedażą domu, wróci do swojego wygodnego życia. Z dala od gór, od tych dziwacznych ludzi, od ich wilgotnego świata pełnego tajemnic i upiorów.
Basia siedziała już w aucie. Elwira coś tłumaczyła sąsiadce ojca. A w zasadzie kobiecie, która mieszkała najbliżej, bo chata ojca stała na odludziu, z dala od drogi, gdzie trudno się było dostać latem, a co dopiero zimą. Zrobił nerwowy gest, jakby chciał opędzić się od natrętnego owada, ale Jańcia, wykonując ledwie zauważalny ruch, chwyciła go za ramię.
– Pamiętasz matkę? – Ziemiste oczy przybijały go jak szpikulce do maski auta. Jańcia nie musiała nic więcej mówić.
– To nie była jego wina. – Spiął się w sobie i ukrył w samochodzie.
Szybko przekręcił kluczyk i ruszył. Wilgotne, przenikliwe spojrzenie prowadziło go, aż auto dotarło do zakrętu drogi. I choć kobieta zniknęła mu z oczu, wciąż miał wrażenie, że Jańcia na niego patrzy.
Czuł na sobie spojrzenie Jańci, nawet wtedy, gdy z mozołem wdrapywał się na mokre od deszczu podwórko położone powyżej drogi, na której zostało auto, i gdy stał przed chatą smętnie wyglądającą z leśnej gęstwiny pustymi oczodołami okien. Wrażenie zniknęło, dopiero kiedy spojrzał w niebo. Czyste, z jednym małym obłokiem jak broszka lub plama na jasnej, letniej sukience. Od tego nieskalanego błękitu odcinały się zgniłozielone zbocza widoczne ze wzniesienia, na którym znajdował się dom. Elwira i Basia stały za Grzegorzem.
– Ale rudera. – Basia podsumowała widok, który się przed nimi roztaczał, i splotła ręce na piersiach.
– Aż strach pomyśleć, że twój ojciec tak mieszkał – dodała Elwira.
Nie odpowiedział. On też tu kiedyś mieszkał. Od tamtej pory polana skurczyła się i młode buki brały ją w posiadanie rok po roku. Kiedyś za budynkiem na wąskim pasku ziemi, za którym w górę pięła się skalna ściana, mieli niewielki ogródek warzywny. Las upomniał się i o ten spłachetek gleby. Teraz dom opierał się plecami o ścianę lasu.
Ojciec sam wybrał taką drogę, kiedy matka zaginęła. Wciągnął go w bagno swojego szaleństwa, aż Grzegorz uwierzył w jego świat i mało brakowało, a zostałby tu, odcięty od ludzi, samotny i zdziwaczały.
Pamiętał doskonale dzień, w którym uciekł. Raz tylko obejrzał się za siebie, żeby udowodnić, że zabobon nie ma racji bytu i on tu już nigdy nie wróci. I słowa dotrzymał przez te wszystkie lata. Dziś był tu tylko na moment. Domknie stare sprawy i wróci spokojny do swojego życia. Pchnął niezamknięte na żaden zamek drzwi. Zaskrzypiały z mozołem, ale ustąpiły.
– Brr, ja tam nie wchodzę. – Basia skrzywiła się ze wstrętem.
– Idź w cień. Żebyś przypadkiem nie dostała udaru – doradziła Elwira i zajrzała do wnętrza chaty. – Tylko problem by był. Zaraz szpitale... – kontynuowała, choć nikt jej nie słuchał.
Czasem Grzegorz zastanawiał się, jakim cudem wybrał na żonę tę kobietę. Nie przypominała ani jego matki, ani nikogo stąd. Ciekawa, bezpośrednia, miała nieustanną potrzebę uzewnętrzniania swoich myśli, obaw i pragnień. Słowa z łatwością płynęły z jej ust szerokim potokiem. Po części zagłuszały to, co w nim tkwiło. Z czasem do tego przywykł, ale nigdy nie pojął, jak tak można żyć z myślami na wierzchu.
Słowami Elwira usypywała wokół siebie szańce mające ją oddzielić od świata. Słowa nie zawsze ludzi łączą, nie zawsze służą komunikacji. Często, a może nawet najczęściej, dzielą i skłócają. Jak jego i ojca. Na wiele lat. Nawet teraz podniecona Elwira paplała o ciężkim życiu starego, o spartańskich warunkach, o zimnie zimą i wilgoci latem, ale Grzegorz nauczył się ignorować jej słowotoki.
Wszedł do środka pierwszy. Nisko osadzona belka ościeżnicy wymuszała pochylenie głowy z pokorą, zanim dostał się do wnętrza ciasnej, ciemnej sieni zastawionej chodakami. Zachrzęściło mu pod stopami. Nie musiał patrzeć, żeby domyślić się, że ojciec rozsypał w progu grubą sól dla ochrony przed złymi duchami. Wciąż odcinała się jasną pręgą w tych miejscach domu, gdzie nie dotarły wścibskie kroki sąsiadów. Trochę jej leżało na parapetach, zaraz obok wieńców czosnku porozwieszanych niby przypadkiem, a jednak w miejscach, przez które potencjalnie mogła wedrzeć się jakaś siła nieczysta. Grzegorz pokręcił głową z niedowierzaniem. Na starość ojciec zrobił się bojaźliwy. Dawniej to jego bały się upiory, to on był żywym przykładem na to, jak siła strachu może z jednego człowieka zrobić wyrocznię w sprawach nie tylko ziemskich, ale i nadprzyrodzonych.
Na ścianie obok drzwi wciąż wisiał znoszony, wojskowy płaszcz ojca. Stary, odchodząc, zrzucił to życie jak skórę węża, zostawiwszy zbędny bagaż, wszystkie te przedmioty jak łuski, jak balast trzymający przy ziemi i niedający wznieść się na wyższe poziomy.
Ojciec nie chorował. Po prostu ubrał się w najlepszy, od dawna niemodny garnitur, położył się na łóżku i opuścił swoją ziemską powłokę. Wszystko to ledwie kilka dni temu, choć sąsiadka, która go znalazła, a raczej to, co z niego zostało, mówiła, że skurczył się jakoś, jakby został zasuszony. Takiego właśnie słowa użyła.
Grzegorz zwłoki zobaczył dopiero w czasie modlitwy w domu pogrzebowym, gdzie wystawiono je w otoczeniu złoconych lichtarzy, gipsowych sztukaterii, świec i sztucznych kwiatów, na atłasowych poduszkach, którymi wyłożona była trumna, wyeksponowane i podświetlone jak bibelot. Czy wstrząsnął nim ten widok? Dziwne mrowienie w brzuchu, chwilowe drapanie w gardle i strzelanie pod kolanami, a na koniec dzwonienie w uszach przeradzające się w gwizd. Tak zareagowało jego ciało. Patrzył na pokurczoną, poszarzałą skórę będącą niedawno mieszkaniem dziwnego człowieka, który nawet nie zdążył mu być bliski. W długim, zawsze rozpiętym płaszczu, w rozchodzonych butach z cholewami wydawał się małemu Grzegorzowi olbrzymem, tytanem dźwigającym na swoich szerokich barkach niebo. Ten drobny, chudy gnom leżący w trumnie już nie był jego ojcem. Odwrócił się i więcej nie patrzył.
We wnętrzu chaty niewiele się zmieniło. Może tylko wydała się Grzegorzowi mniejsza, ciaśniejsza i opuszczona. Stał w niskiej izbie, której krzywa podłoga okryta resztkami linoleum uginała się przy każdym kroku. Wokół dużego stołu stojącego na środku pochylały się w zadumie gliniany piec, kulawy kredens i dwa krzesła. Pozbawione pościeli łóżko usunęło się w kąt. Dom miał jeszcze jedną reprezentacyjną izbę z drugiej strony sieni, w której za jego bytności tutaj znajdowały się meblościanka i wersalka. Grzegorz spał w mniejszym pomieszczeniu wydzielonym z izby z piecem. Na wspomnienie ciepłej pierzyny zrobiło mu się lepko pod powiekami.
Coś zachrobotało. Dopiero teraz zauważył, że na podłodze, pod jednym z dwu okien leży szkło z rozbitej szyby, a gałąź ociera się o ramę.
– O matko, kto by pomyślał, że człowieka nie ma kilka dni, a las już wchodzi do domu. – Elwira podeszła do okna i poruszyła gałęzią.
Grzegorz przez moment miał wrażenie, że drzewo wyciągnęło się w jej stronę. Potrząsnął głową. To miejsce źle na niego wpływało.
– Nikt nie kupi tego domu. To nawet trudno nazwać domem. Jak tu mógł mieszkać? – kontynuowała, kręcąc się po obejściu.
Kiedy wyszła, Grzegorz jeszcze raz popatrzył na to zaniedbane wnętrze i pochylając głowę na pożegnanie, przekroczył próg. Z kołka w sieni zdjął płaszcz i zabrał go ze sobą. Przyjechał tu dziś tylko po to, by udowodnić Elwirze, że jego ojciec nie miał niczego cennego, że żył na skraju ubóstwa i z pewnością nie zostawił niczego, co warte byłoby zabezpieczenia. Wystarczyło załatwić formalności u notariusza, odwiedzić biuro nieruchomości w miasteczku i mógł wracać do swojego życia, do Warszawy, a potem czekać, aż jakiś znudzony mieszczuch zechce osiedlić się w tej głuszy, we Wsi, która przestała istnieć po akcji „Wisła”[2], ale się odrodziła.
Na zewnątrz uderzył w Grzegorza upał. Koszula przykleiła mu się do pleców. Basia kręciła się wokół skrzywionej staruszki studni, zaglądając od czasu do czasu do jej wnętrza.
– Baśka, nie patrz tam – krzyknął, a córka podniosła na niego wzrok. Nagły nieuzasadniony strach dźgnął go prosto w żołądek.
– A co? Może mnie topielec porwie? – zaśmiała się i pochyliła nad zmurszałą cembrowiną. – Uhu, jest tam ktooo?
„Oho, oho, ho, ho” – powtarzało echo, Grzegorz był pewien, że na koniec padło wyraźnie słowo „chodź”.
– Przestań się wygłupiać. – Po plecach przeszedł mu zimny dreszcz. Buki wokół domu wydawały się wyciągać konary w jego stronę, kiedy nie wiadomo skąd rozległo się pianie koguta. Grzegorz obejrzał się, ale nie dostrzegł żadnego ptaka w pobliżu.
– Tato ma rację. To nie jest zbyt mądre – przytaknęła mu Elwira.
– Wracajmy do pensjonatu. – Grzegorz ruszył do auta, odganiając wspomnienia dopadające go jak stado wróbli.
Wyboistą dziurawą drogą przez Wieś szedł starszy mężczyzna o zbyt długich włosach, twarzy pokrytej zarostem, o czarnych lśniących oczach, ubrany w obszerny ciemny płaszcz, ciągnąc za sobą umorusanego i zapłakanego chłopaka. Z twarzy mężczyzny, na której malowały się zaciętość i upór, nie można było wiele wyczytać, chłopak zaś tylko ocierał mankietem łzy płynące po policzkach. Nie miał ani dość siły, ani odwagi, żeby przeciwstawić się ojcu w jego uporze. Trwał więc w rezygnacji i pokornie szedł w stronę budynku szkoły, do którego ciągnął go jego ojciec, stary Rachwał.
Wnętrze szkoły podstawowej przywitało ich dochodzącymi z klas stłumionymi odgłosami toczących się lekcji. To nie zbiło mężczyzny z tropu.
– Gdzie?
To proste pytanie sprawiło, że Grzegorz skulił się w sobie jeszcze bardziej, a potem niechętnie podniósł rękę i wskazał klasę na końcu korytarza. Potem ręce opadły mu wzdłuż ciała, kiedy ojciec ruszył korytarzem, a odgłos jego butów uderzających o linoleum podzielił ciszę na kawałki.
Ojciec otworzył drzwi i stanęli przed nauczycielem, który obrócił się w ich stronę, podobnie jak twarze kilku trzecioklasistów. Grzegorz nie patrzył nikomu w oczy, ale czuł zaskoczone spojrzenia, słyszał drwiące uśmieszki i było mu już wszystko jedno.
– Słucham pana – zaczął grzecznie nauczyciel, chudy mężczyzna o lisiej twarzy, którego Grzegorz nie znosił, bo na jego lekcjach czuł się zbyt głupi na to, by zrozumieć, o czym mowa.
– Czy wyglądam któremu na siłę nieczystą? – Stary Rachwał zignorował słowa nauczyciela i zwrócił się swoim cichym, chropawym, przypominającym pomruk odległej burzy głosem do wpatrzonych w niego dzieciaków w granatowych, naelektryzowanych mundurkach o białych kołnierzykach.
Odpowiedziała mu cisza, a skonsternowany nauczyciel, zaskoczony najwidoczniej pytaniem nie mniej niż jego uczniowie, milczał z rozdziawionymi ustami, co trochę pocieszyło Grzegorza, bo wreszcie to jego udało się zbić z tropu tak, aż nie wiedział, co powiedzieć.
– Pytam raz jeszcze: czy któremu wyglądam na upiora?
Znowu cisza. Grzegorz podniósł nieśmiałe spojrzenie na kolegów. Zaczynały go boleć palce, więc zacisnął pięści. Ktoś zamrugał, gdy ojciec powtórzył pytanie jeszcze ciszej, niemal szeptem. Grzegorz był przekonany, że od tego głosu nie tylko jemu mróz po plecach przechodził.
Pierwszy doszedł do siebie nauczyciel. Wyprostował się i mimo bojaźni widocznej w spojrzeniu zwrócił się do intruza, który przerwał lekcję:
– Panie Rachwał, nie można tak wchodzić w czasie... – Urwał, gdy spoczęły na nim oczy mężczyzny, i nie podjął wątku, kiedy spojrzenie wróciło na przerażone dzieciaki nieruchomo siedzące w ławkach.
Tylko Grzegorz zauważył, że za oknem zaczęło się robić ciemno, że palące wrześniowe słońce skryły czarne chmury, a powietrze trzeszczało jak przed burzą.
– Siadaj – rzucił ojciec, nie patrząc na syna, i Grzegorz posłusznie usiadł w ławce, ocierając ostatnie łzy.
Rachwał wyszedł, ale jeszcze kilka minut później wszyscy siedzieli nieruchomo z bijącymi ze strachu sercami.
Grzegorz odważył się zerknąć w okno. Słońce na powrót pokazało swe oblicze. Wtedy dopiero nauczyciel jak obudzony ze snu odchrząknął i wrócił do przerwanego wątku, wzruszywszy ramionami, jakby nie było tej wizyty dziwnego mężczyzny w czarnym płaszczu.
Wojciech Rachwał wracał do domu położonego na tyle wysoko nad Wsią, że widział z niego nie tylko wzniesienia wokół, ale i Wieś w dole, wciśniętą pomiędzy rzekę a skały i drzewa, które zarastały dolinę od czasu wysiedleń. Ludzie jakby schodzili drzewom z drogi. Szedł gościńcem, z którego każdy krok podrywał pył. Słońce wyglądające zza chmur nie dotykało promieniami jego płaszcza. Chmury, niskie, skłębione jak jego myśli, sunęły za nim.
Nie zawsze był tym, za kogo go uważano. Nie zawsze się go bano. Miał żonę, która dała mu syna i tyle miłości, ile tylko mogła. Rwał pazurami ziemię, żeby zapewnić rodzinie chleb. W jakiś pokrętny sposób mógł o sobie mówić, że jest szczęśliwy.
Zanim trafił do Wsi, która zniknęła, mieszkał z babką, o której we wsi szeptano, że zamawia pogodę i że nie jest tak do końca człowiekiem. Nikt, a w każdym razie nikt z żyjących, nie pamiętał, skąd się wzięła. Po prostu była w swojej chacie na zboczu góry, z dala od ludzi, którzy wybierali się do niej, gdy kto zaniemógł albo gdy pogoda płatała figle i zalewało pola. Jakimś cudem babka przetrwała wysiedlenia. Mówiono, że zniknęła na ten czas gdzieś w lesie, że musiała wrócić do wody, z której wyszła, bo powiadali, że zostawiała na piasku ślady gęsich łap zamiast odcisków stóp, więc musiała być wodną rusałką. Ale Rachwał wiedział, że kobieta po prostu znała las lepiej niż ci, co po nią przyszli, niż wszyscy, którzy tu mieszkali, i umiała przetrwać w trudnych warunkach. Pytanie tylko, skąd wiedziała, że rankiem 28 kwietnia 1947 roku zapukają do jej drzwi żołnierze, ale to akurat tłumaczył sobie znajomością właściwych ludzi.
Rodzina Rachwała zginęła w czasie ataku UPA zaraz po wojnie. Jego wychowaniem zajęła się babka. Wtedy nikt nie dziwił się samotniczce biegle znającej się na ziołach, ale kiedy zmarła, jakiś czas szeptano po kątach, że błąkała się po rozstajach, że mleko gdzieś się zwarzyło, że dziecko zaniemogło, a kury przestały się nieść.
Zanim jednak babki zabrakło, Rachwał poznał Łucję. Choć nie było to najwłaściwsze słowo, zważywszy na to, że dziewczyna mieszkała tu zawsze, raczej poznał ją bliżej, kiedy wbrew woli babki poszedł do szkoły.
– Po co ci szkoła – prychała babka skulona przy palenisku, na którym gotowała coś, co z pewnością nie było obiadem, bo cuchnęło niemiłosiernie. – Niczego, co do życia potrzebne, się tam nie nauczysz. – Rachwał nie pamiętał, by babka mówiła na raz tyle słów, ale mimo to zawziął się i nie miał zamiaru ustąpić. Łucja tam chodziła. – Kiedy mnie zabraknie...
To akurat powtarzała często. Tak samo jak i tę część o pogodzie i że ktoś musi tego dopilnować. Śmiał się z wymysłów starej kobiety. W głębi ducha rozumiał potem syna i jego bunt oraz niewiarę w to, do czego obaj zostali stworzeni.
Dopiął swego. Do szkoły poszedł, ale nie na długo. Babka miała rację. To nie było miejsce dla niego, ale ona już tego nie dożyła. Czuł się jak ptak zamknięty w klatce, a kiedy nauczyciel zlał go linią po łapach za nieznajomość rzeczy, o których nie miał pojęcia, uciekł, czego omal nie przypłacił życiem. Cudem uratował się z nurtu górskiej rzeki, a w jego życiu wydarzać zaczęły się rzeczy, o których z początku myślał ze strachem, żeby z czasem zrozumieć, że były nieuchronne.
Reszta życia upłynęła mu na walce z tym, co nieuniknione, na opędzaniu się od żywiołów, które go ścigały. Tylko jego żona Barbara, która pojawiła się nagle na jego drodze, była tamą dzielącą go od szaleństwa i pogodzenia się z falą przeznaczenia. W dniu, w którym zdał sobie z tego sprawę, poszedł z nią do lasu. Wrócił sam.
Strumień obrośnięty sztachetami cienkich pni młodych buków przelewał się po kamieniach i podmywał wzgórze. Drzewa w tym miejscu były jakby podwójne. Stare miały wysoko, daleko od ziemi swoje grube konary. Młode w ich cieniu pięły się niemrawo pomiędzy potężnymi pniami. Z wysiłku były chude i prawie bezlistne. Kiedyś stare legną u ich stóp i wtedy to ta zahukana młodzież, młodsze pokolenie będzie żywić się ich sokami i walczyć o światło słońca ze swoimi następcami. Zupełnie jak w ludzkim świecie. To, co młode, pożera stare i samo się starzeje, dając pokarm nowemu. Choć drzewa miały wody pod dostatkiem, to w czasie ulew podmywała ich korzenie, które w wielu miejscach sterczały ponad lustro, przypominając artretyczne paluchy starca. Strumień wrzynał się w kwitnące połoninami zbocza wzgórz jak za ciasny pasek w napęczniałą talię. W upale opasłe góry ciężko dyszały. Tylko w lesie panował półmrok i chłód.
Na brzegu strumienia, z ubraniami zwiniętymi pod głową spał półnagi chłopak. Jego śniade ciało lśniło jeszcze kroplami wody. Grzegorz widział, jak woda zaczyna bulgotać, wirować, kotłować się. Wiedział, co się stanie. Chciał obudzić chłopca, ale język przyklejony do podniebienia go nie słuchał. Chciał podbiec do niego, ale nogi wrosły w grunt, palce stóp chwyciły się kurczowo kamienistej gleby. Ręce same powędrowały do góry, jakby chciały sięgnąć nieba. Panika go paraliżowała. Mógł tylko patrzeć, jak z wody rodzi się dziewczyna, otwiera szare oczy i zanurzona do pasa patrzy na chłopca. Kiedy rusza w jego stronę, Grzegorz usiłuje krzyczeć, poruszyć się choć odrobinę, ale z drzewa opada tylko kilka liści. Rusałka ma na głowie i na biodrach przepaski z wodorostów. Jest piękna, eteryczna, szczupła, ale mimo to przerażenie Grzegorza nie maleje. Szamocze się i tylko kątem oka rejestruje, jak dziewczyna skrada się pomiędzy drzewami, pochyla nad chłopcem i dotyka jego policzka białymi palcami. Grzegorz wie, że chłopak nie może jej zobaczyć. Nie może na nią spojrzeć. Będzie zgubiony. Ona go omami, zabierze ze sobą, zmusi do szaleńczego tańca. Kiedy chłopak budzi się i patrzy prosto w oczy nimfy, Grzegorz już wie, dlaczego nie może się ruszyć. Słyszy rozpaczliwy szum swoich gałęzi i śmiech rusałki odbijający się od lustra wody.
Obudził się spocony i przerażony. Leżał z otwartymi szeroko oczami wpatrzonymi w ciemność, czekając, aż bezładnie łomoczące serce odnajdzie znajomy rytm. Elwira pochrapywała obok i pierwszy raz do dawna cieszył się z tych wydawanych przez nią odgłosów. Płynęła z nich kojąca otucha, pewność i normalność. Spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia. Nie było sensu wstawać. Za dwie godziny mógłby wyjść na spacer, choć w zasadzie przez cały pobyt tutaj wzbraniał się przed samotnymi wędrówkami po okolicy. Bukowe lasy wdzierały się w każdy zakątek, a woda pojawiała się nawet w rowie przy bramie jedynego hotelu we Wsi, w którym wynajęli pokój. Nie po to stąd wyjechał, żeby wracać.
Z tego samego powodu niechętnie zgodził się iść z Baśką i Elwirą na połoniny, by szukać wyludnionych wsi, po których niewiele zostało. Namawiały go cały tydzień, który tu spędzili. Oczywiście przed pogrzebem miał wymówkę, że formalności i że nie wypada, że nie mają odpowiednich ubrań, ale po pogrzebie uległ wreszcie ich namowom. Ostatecznie znał to miejsce jak własną kieszeń. Mógł je poprowadzić typowym turystycznym szlakiem wytyczonym przez takich jak on. Wystarczało, że z niego nie zboczy. W końcu był w tym mistrzem. Od czasu, kiedy wyszedł z chaty ojca, trzymał się wytyczonego i przemierzanego przez tysiące innych ludzi szlaku. I choć ten szlak powinien być znajomy i bezpieczny, to z początku nic na nim nie było swojskiego. Nie miał za przewodnika troskliwego rodzica ani nawet przyjaciela, z którym można dzielić trudy wędrowania. Z czasem wydeptał go i oswoił. Dołączyła do niego Elwira, potem Basia. Skrócił go do niezbędnego minimum między domem, pracą a krótkimi wypadami na urlop, najlepiej gdzieś daleko, w obcych miejscach, z którymi w żaden sposób się nie identyfikował. Tak było najlepiej.
W pewnym sensie ten powrót tutaj, w to miejsce, do Wsi, która zniknęła, też był fragmentem znanego szlaku. Przecież prędzej czy później ojciec musiał odejść. Kiedy zadzwonili do niego z urzędu, nie zdziwił się. Wiedział wcześniej. Dopiero teraz uświadomił sobie, że jedyne, co wtedy odczuł, to ulga. Że to już, że koniec, że zamkną się ostatnie drzwi. Ostatnie ogniwo, które łączyło go z przeszłością, pękło.
Ojciec.
Na dźwięk tego słowa nic nie czuł. Już nie. Kiedyś wzbierał w nim gniew, potem żal, a na końcu już tylko drgała gdzieś w środku fałszywie i smutno zapomniana struna.