Zegarmistrz - Jeffery Deaver - ebook

Zegarmistrz ebook

Jeffery Deaver

4,8

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Zimny Księżyc stoi w pełni, 
w jego blasku ziemi trup. 
Czas wędrówki się dopełnił, 
drogi kres wyznacza grób. 
Tak brzmi wiadomość od mordercy, który w grudniową noc zabija dwie osoby, pozostawiając na miejscach zbrodni wiersz i tajemnicze zegary, odmierzające głośnym tykaniem ostatnie chwile życia ofiar. Nowojorska policja, przekonana, że ma do czynienia z psychopatą, zwraca się o pomoc do Lincolna Rhyme’a i jego partnerki Amelii Sachs, prowadzącej właśnie swoje pierwsze samodzielne śledztwo. Liczy się czas, ponieważ przestępca planuje kolejne morderstwa, przygotowując je z zegarmistrzowską precyzją. Do zespołu kryminalistyka nieoczekiwanie dołącza agentka z Kalifornii specjalizująca się w wykrywaniu kłamstwa i technikach przesłuchań, której umiejętności okażą się niezwykle przydatne w pościgu za mordercą. Tymczasem Sachs, prowadząc równoległe dochodzenie w innej sprawie, odkrywa fakty z przeszłości, które mogą zachwiać jej wiarą w sens służby w policji i postawić pod znakiem zapytania dalszą współpracę z Rhyme’em. 
[Opis wydawcy] 

 

Cykl: Lincoln Rhyme, t. 7 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łebie 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie Żuławskim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (6) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Gminna Biblioteka w Pruszczu 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2) 
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 554

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zegarmistrz

 

Tego samego autora ukazały się:

Tańczący TrumniarzPanieński gróbKolekcjoner KościPuste krzesłoBłękitna PustkaDar językówKamienna małpaKonflikt interesówOgród bestiiMag 

Jeffery Deaver

Zegarmistrz

 

PrzełożyłŁukasz Praski

 

 

 

 

 

 

Prószyński i S-ka

 

Tytuł oryginału:

THE COLD MOON

 

Copyright © 2006 by Jeffery Deaver All Rights Reserved

 

Ilustracja na okładce:

Jacek Kopalski

 

Redakcja:

Jacek Ring

 

Redakcja techniczna:

Elżbieta Urbańska

 

Korekta:

Grażyna Nawrocka

 

Łamanie:

Ewa Wójcik

 

ISBN 83-7469-422-X

 

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski.pl

 

Druk i oprawa:

Drukarnia Naukowo-Techniczna

Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA

03-828 Warszawa, ul. Mińska 65 

 

 

 

 

 

Choć mnie nie widzisz, zawsze jestem.

Choćbyś biegł co sił w nogach, nigdy przede mną nie umkniesz.

Choćbyś ze mną walczył do utraty tchu, nigdy mnie nie pokonasz.

Choć zabijam, kiedy chcę, nigdy nie stanę przed sądem.

Kto jestem ? Wie już każdy z was –

 

Wasz stary druh, czas.

I0.02, wtorek

Czas jest martwy, dopóki odmierza się go tykaniem trybików; czas ożywa dopiero wtedy, gdy staje zegar1

 

WILLIAM FAULKNER

1 „Wściekłość i wrzask” w przekładzie Jędrzeja Polaka (przyp. tłum.).

Rozdział 1

Jak długo umierali?

Mężczyzna, do którego zostało skierowane to pytanie, chyba go nie usłyszał. Ponownie zerknął w lusterko wsteczne, skupiając się na drodze. Właśnie minęła północ i ulice dolnego Manhattanu były bardzo śliskie. Chłodny front oczyścił niebo z chmur, zmieniając śnieg pokrywający asfalt i beton w szklisty lód. Mężczyźni jechali rozklekotanym Wozem Opatrunkowym, jak Vincent Mądrala ochrzcił beżowy samochód terenowy, który w kolorze przypominał plaster. Wóz miał już kilka lat; należało w nim naprawić hamulce i wymienić opony. Ale nie byłoby rozsądnie brać do naprawy kradzione auto, zwłaszcza że jego dwaj ostatni pasażerowie padli ofiarą morderstwa.

Kierowca – szczupły pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna o starannie przystrzyżonych, ciemnych włosach – ostrożnie skręcił w boczną ulicę i kontynuował jazdę, nie zwiększając prędkości, precyzyjnie pokonując zakręty, trzymając się dokładnie środka pasa ruchu. Prowadziłby tak samo, nawet gdyby ulice nie były oblodzone, a samochód nie został właśnie wykorzystany do popełnienia zbrodni.

Uważny, skrupulatny.

Jak długo?

Duży Vincent – Vincent o długich i grubych palcach, zawsze spocony, ściśnięty brązowym paskiem zapiętym na pierwszą dziurkę – zadygotał. Czekał na rogu ulicy po nocnej zmianie w firmie, gdzie pracował na krótkoterminowym kontrakcie jako pomoc w biurze. Było przenikliwie zimno, lecz Vincent nie lubił holu swojego biurowca. Nie przepadał za zielonkawym światłem i dużymi lustrami ściennymi, w których mógł oglądać ze wszystkich stron swoją okrągłą sylwetkę. Dlatego zanurzył się w mroźną grudniową noc i na ulicy pokrzepił się batonikiem. No dobrze, dwoma batonikami.

Gdy Vincent spojrzał na księżyc w pełni, upiornie białą tarczę widoczną przez chwilę w kanionie budynków, Zegarmistrz powtórzył w zamyśleniu:

– Jak długo umierali? Ciekawe.

Vincent znał Zegarmistrza – który naprawdę nazywał się Gerald Duncan – dopiero od niedawna, ale zdążył się nauczyć, że zadawanie mu pytań jest ryzykowne. Każde mogło dać początek długiemu monologowi. Facet miał gadane. A każda wypowiedź była doskonale skonstruowana, jak u profesora uniwersytetu. Vincent wiedział, że w ciągu kilkuminutowej ciszy Duncan zastanawia się nad odpowiedzią.

Vincent otworzył puszkę pepsi. Było mu zimno, ale miał ogromną ochotę na coś słodkiego. Opróżnił puszkę duszkiem i schował ją do kieszeni. Potem zjadł paczkę krakersów z masłem orzechowym. Duncan popatrzył na niego, upewniając się, czy Vincent ma rękawiczki. W Wozie Opatrunkowym nigdy nie zdejmowali rękawiczek.

Skrupulatny...

– Właściwie jest kilka odpowiedzi – rzekł Duncan swoim cichym, obojętnym głosem. – Na przykład pierwszy, którego zabiłem, miał dwadzieścia cztery lata, można więc powiedzieć, że umierał dwadzieścia cztery lata.

No jasne... pomyślał Vincent Mądrala z szyderstwem godnym nastolatka, choć musiał przyznać, że nie przyszła mu do głowy tak oczywista odpowiedź.

– Drugi miał chyba trzydzieści dwa lata.

Minął ich policyjny radiowóz zmierzający w przeciwnym kierunku. Vincent poczuł pulsowanie w skroniach, lecz Duncan nie zareagował. Gliniarze nie wykazali żadnego zainteresowania kradzionym fordem explorerem.

– Można też odpowiedzieć na to pytanie inaczej – ciągnął Duncan – biorąc pod uwagę czas, jaki upłynął, odkąd zacząłem, do chwili, kiedy przestały bić ich serca. Zapewne o to ci chodziło. Widzisz, ludzie mają skłonność do zamykania czasu w łatwo zrozumiałych dla siebie ramach. Całkiem słusznie, o ile jest to im potrzebne. Przydaje się wiedza, że skurcze następują co dwadzieścia sekund. Przydaje się też informacja, że zwycięzca biegu pokonał milę w trzy minuty i pięćdziesiąt osiem sekund. A ile dokładnie trwało ich umieranie... to nieistotne. Ważne, że nie umarli szybko. – Zerknął na Vincenta. – Nie mam ci za złe tego pytania.

– Nie – odrzekł Vincent. Nie przejął się uwagą Duncana. Vincent Reynolds nie miał wielu przyjaciół i potrafił znieść każdą krytykę ze strony Geralda Duncana. – Pytałem z ciekawości.

– Rozumiem. Po prostu nie zwróciłem uwagi. Następnym razem zmierzę czas.

– Z dziewczyną? Jutro? – Serce Vincenta zabiło żywiej.

Przytaknął.

– Raczej dzisiaj.

Minęła już północ. Z Geraldem Duncanem należało zachować precyzję, zwłaszcza gdy mowa była o czasie.

– Rzeczywiście.

Kiedy zaczął myśleć o Joanne, dziewczynie, która miała zginąć następna, Vincenta Mądralę pokonał Głodny Vincent.

Już dzisiaj...

Morderca skomplikowaną trasą wrócił do ich tymczasowego domu w Chelsea na południe od środkowego Manhattanu, niedaleko rzeki. Miasto było puste; temperatura spadła do około minus dziesięciu stopni, a wiatr świszczący na wąskich ulicach ani na chwilę nie ustawał.

Duncan zaparkował przy krawężniku, wyłączył silnik i zaciągnął hamulec. Obaj mężczyźni wysiedli. W lodowatym wietrze ruszyli pieszo w kierunku najbliższej przecznicy. Duncan zerknął na swój cień w świetle księżyca.

– Przychodzi mi na myśl jeszcze jedna odpowiedź. Na twoje pytanie, jak długo umierali.

Vincent znów zadygotał – przede wszystkim, choć nie tylko, z powodu zimna.

– Jeśli spojrzeć na to z ich punktu widzenia – rzekł morderca – można powiedzieć, że umierali całą wieczność.

Rozdział 2

A to co?

Rosły mężczyzna siedzący na skrzypiącym krześle i popijający kawę w ciepłym biurze spojrzał w stronę końca pirsu, mrużąc oczy w jasnym świetle poranka. Był szefem dziennej zmiany w firmie remontującej holowniki na rzece Hudson, na północ od Greenwich Village. Za czterdzieści minut do nabrzeża miał zacumować moran z uszkodzonym silnikiem, ale na razie pirs był pusty i kierownik ogrzewał się w dyżurce, opierając nogi na biurku i przyciskając do piersi kubek kawy. Przetarł zaparowane okno i wyjrzał ponownie.

Co to?

Na skraju pirsu od strony Jersey stała jakaś niewielka czarna skrzynka. Kiedy zamykano firmę poprzedniego dnia o szóstej, jeszcze jej tam nie było, a potem do brzegu nie przybijał żaden statek. Musiał ją przynieść ktoś z lądu. Wprawdzie ogrodzenie z siatki uniemożliwiało intruzom i przechodniom przedostanie się na nabrzeże, ale sądząc po liczbie zaginionych narzędzi i beczek na odpady (diabli wiedzą, do czego to komu potrzebne), szef wiedział, że gdyby ktoś chciał tu wejść, zrobiłby to bez kłopotu.

Ale po co miałby coś zostawiać?

Patrzył przez chwilę na skrzynkę, zastanawiając się, co począć. Na dworze jest zimno i wieje, przyjemniej siedzieć przy kawie. Wreszcie podjął decyzję. Cholera, lepiej sprawdzić. Włożył grubą szarą kurtkę, rękawiczki i czapkę, wypił ostatni łyk kawy i wyszedł w zapierający dech w piersiach ziąb.

Walcząc z wiatrem, ruszył na koniec pirsu, nie odrywając załzawionych oczu od czarnej skrzynki.

Co to, do cholery? Przedmiot był prostokątny, wysokości prawie trzydziestu centymetrów, a promienie słońca znad horyzontu odbijały się od czegoś z przodu skrzynki. Mężczyzna zmrużył oczy przed oślepiającym blaskiem. Spienione fale Hudsonu waliły w pale pirsu.

Przystanął trzy metry od tajemniczej skrzynki, uświadamiając sobie, co to jest.

Zegar. Staromodny, z rzymskimi cyframi i księżycem na tarczy. Wyglądał na drogi. Spojrzawszy na swój zegarek, zobaczył, że zegar działa; pokazywał właściwą godzinę co do minuty. Kto mógł tu zostawić taką ładną rzecz? No i dobrze. Dostałem prezent.

Kiedy jednak podszedł bliżej, by wziąć zegar, nagle stracił równowagę i przemknęła mu przez głowę paniczna myśl, że zaraz wpadnie do rzeki. Na szczęście jednak upadł na pirs, lądując na kawałku lodu, którego wcześniej nie zauważył.

Krzywiąc się z bólu i sapiąc, zdołał wreszcie wstać. Zerkając pod stopy, zobaczył, że to nie był zwykły lód. Miał czerwonobrązową barwę.

– Chryste... – szepnął, wpatrując się w kałużę krwi rozlanej tuż obok zegara i zamarzniętej na kość. Kiedy pochylił się niżej, ze zgrozą zrozumiał, skąd się wzięła krew. Na deskach pirsu dostrzegł ślady zakrwawionych palców, jak gdyby pomostu kurczowo trzymał się ktoś z pokaleczonymi dłońmi albo podciętymi nadgarstkami, rozpaczliwie pragnąc się uchronić przed upadkiem do wzburzonej rzeki.

Mężczyzna podkradł się na skraj pirsu i spojrzał w dół. Nie zauważył nikogo pływającego w spienionej wodzie. Nic dziwnego; jeśli rzeczywiście zdarzyło się to, co przypuszczał, sądząc po zamarzniętej krwi, biedak musiał wpaść do rzeki już jakiś czas temu i jeżeli nikt go nie uratował, jego ciało było już w połowie drogi do Liberty Island.

Szukając w kieszeniach telefonu, wycofał się z pomostu i ściągnął zębami rękawiczkę. Jeszcze raz spojrzał na zegar, po czym biegiem wrócił do dyżurki, wystukując drżącym palcem numer policji.

Przed i Po.

Miasto było inne po tamtym wrześniowym poranku, po eksplozjach, gigantycznych słupach dymu i zniknięciu dwóch budynków.

Nie da się ukryć, że życie w mieście się zmieniło. Mówiło się o silnym charakterze i determinacji nowojorczyków, którzy mimo wszystko starali się wrócić do codzienności, i to była prawda. Ale ludzie zawsze przystawali, ilekroć samoloty podchodzące do lądowania na La Guardii leciały trochę niżej niż zwykle. Na ulicy szerokim łukiem obchodzili porzucone torby na zakupy. Nie dziwił ich widok żołnierzy czy policjantów w ciemnych mundurach, uzbrojonych w czarne karabiny maszynowe.

Parada z okazji Święta Dziękczynienia odbyła się bez zakłóceń, a już wielkimi krokami zbliżało się Boże Narodzenie i wszędzie kłębiły się tłumy. Ale w tle świątecznej radości, jak odbicie w sklepowej witrynie z gwiazdkowymi dekoracjami, wciąż majaczył obraz dwóch wież, których już nie było; cień ludzi, którzy odeszli. I wszyscy wciąż zadawali sobie pytanie: co teraz?

Lincoln Rhyme miał swoje Przed i Po, dlatego świetnie rozumiał tę sytuację. Był czas, gdy potrafił chodzić i normalnie funkcjonować, potem przyszedł czas, gdy nie mógł. Cieszył się doskonałym zdrowiem i najspokojniej w świecie przeprowadzał oględziny miejsca przestępstwa, a minutę później belka złamała mu czwarty krąg szyjny, czyniąc z niego tetraplegika, sparaliżowanego niemal zupełnie od ramion w dół.

Przed i Po...

Są chwile, które zmieniają człowieka na zawsze.

Mimo to Lincoln Rhyme sądził, że jeśli człowiek zacznie je mitologizować, wkrótce pokona go bieg wypadków. I zwyciężą jego wrogowie.

Takie myśli snuł Rhyme w chłodny wtorkowy poranek, słuchając spikerki radia publicznego, która opanowanym, modulowanym głosem informowała o planowanej na pojutrze paradzie, po której miały nastąpić uroczystości i spotkania z udziałem rządowych oficjeli, choć według wszelkiej logiki powinny się odbyć w stolicy. Zwyciężyła jednak postawa solidarności z Nowym Jorkiem, więc ulice miasta wokół Wall Street zatarasują widzowie i demonstranci, znacznie utrudniając pracę wyczulonej na sprawy bezpieczeństwa policji. W ślady polityków poszli sportowcy: mecze, które zamierzano rozegrać w New Jersey, zaplanowano w Madison Square Garden – co z jakiegoś powodu miało być manifestacją patriotyzmu. Rhyme zastanawiał się z nutą sarkazmu, czy przyszłoroczny maraton bostoński też zostanie zorganizowany w Nowym Jorku.

Przed i Po...

Rhyme dochodził do przekonania, że on sam nie bardzo zmienił się Po. Owszem, zmianie uległ jego stan fizyczny – można rzec, że z jego horyzontu też coś zniknęło. W gruncie rzeczy jednak pozostał tą samą osobą, jaką był Przed: policjantem i naukowcem, niecierpliwym, odrobinę wybuchowym (no dobrze, czasem nieprzyjemnym), nieustępliwym i nie tolerującym nieudolności i lenistwa. Nigdy nie udawał bezradnego kaleki, nie marudził, nie robił problemu ze swojego stanu (choć kiedy odwiedzał różne miejsca zbrodni, właściciele budynków lekceważący przepisy ustawy o niepełnosprawnych powinni się przed nim mieć na baczności, jeśli nie zadbali o podjazdy dla wózków i odpowiednio szerokie drzwi).

Słuchając radia, zdenerwował się tym, że pewni ludzie w mieście rozczulają się nad swoim losem.

– Zamierzam napisać list – oświadczył Thomowi.

Szczupły asystent, ubrany w ciemne spodnie, białą koszulę i gruby sweter (w domu Rhyme’a przy Central Park West było kiepskie ogrzewanie i przedpotopowa izolacja cieplna), zerknął na swojego szefa, przerywając rozwieszanie świątecznych dekoracji. Rhyme nie bez szyderczej satysfakcji zauważył, że postawił miniaturową choinkę na stole, pod którym jak na ironię czekał już nierozpakowany prezent: pudło jednorazowych pieluch dla dorosłych.

– List?

Wyjaśnił mu swoją teorię, według której o patriotyzmie świadczy raczej spokojny powrót do codziennych zajęć.

– Nie zostawię na nich suchej nitki. Chyba napiszę do „Timesa”.

– To napisz – odparł Thom. Oficjalnie pełnił funkcję „opiekuna”, uważał jednak, że przy Lincolnie Rhymie zasłużył sobie na określenie „święty”.

– Taki mam zamiar – oznajmił stanowczo Rhyme.

– Doskonale... ale wiesz co?

Rhyme uniósł brew. Potrafił być niezwykle sugestywny, wyrażając uczucia za pomocą jedynych części ciała, nad którymi zachował władzę: ramion, twarzy i głowy.

– Większość ludzi, którzy twierdzą, że zamierzają napisać list, wcale tego nie robi, a ci, którzy rzeczywiście piszą listy, bez gadania zabierają się do pracy. Nie rozgłaszają tego wszem wobec. Zwróciłeś kiedyś na to uwagę?

– Dzięki za błyskotliwe spostrzeżenie z dziedziny psychologii, Thom. Wiesz, że teraz nic mnie nie powstrzyma.

– Doskonale – powtórzył asystent.

Używając panelu dotykowego, Rhyme podjechał wózkiem Storm Arrow do jednego z kilku dużych płaskich monitorów w pokoju.

– Polecenie, edytor tekstu – powiedział do systemu rozpoznawania głosu przez umieszczony na wózku mikrofon.

Na ekranie posłusznie otworzyło się okno WordPerfect.

– Polecenie, wpisz. „Szanowni państwo”, średnik. Polecenie, nowy akapit. Polecenie, wpisz. „Dowiedziałem się...”

Rozległ się dzwonek u drzwi i Thom poszedł otworzyć gościowi.

Rhyme zamknął oczy, układając w myślach tyradę do świata, lecz przerwał mu głos:

– Cześć, Linc. Wesołych świąt.

– Aha, wzajemnie – odburknął Rhyme do wymiętego Łona Sellitta, który ukazał się w drzwiach. Korpulentny detektyw musiał się poruszać uważnie; w czasach wiktoriańskich pokój być może uchodził za urokliwy salon, ale dziś był zastawiony sprzętem kryminalistycznym: upchano tu mikroskopy optyczne i elektronowe, chromatograf gazowy, zlewki i stojaki laboratoryjne, pipety, szalki Petriego, wirówki, odczynniki chemiczne, książki, czasopisma i komputery – oraz biegnące we wszystkie strony grube kable. (Kiedy Rhyme zaczął prowadzić konsultacje kryminalistyczne w swoim domu, prądożerne urządzenia często powodowały wysadzanie bezpieczników. Rhyme prawdopodobnie zużywał tyle samo energii co reszta budynków w całym kwartale).

– Polecenie, głośność, poziom trzeci. – Układ sterowania otoczeniem posłusznie ściszył radio.

– Chyba nie jesteśmy jeszcze w świątecznym nastroju, co? – rzekł detektyw.

Rhyme nie odpowiedział. Wpatrywał się w monitor.

– Cześć, Jackson. – Sellitto pochylił się, by pogłaskać małego, długowłosego psa zwiniętego w policyjnym pudle na dowody rzeczowe. Był to tymczasowy lokator Rhyme’a; jego była właścicielka, ciotka Thoma z Westport w stanie Connecticut, zmarła niedawno po długiej chorobie. W spadku starsza pani zostawiła siostrzeńcowi między innymi Jacksona, hawańczyka. Rasa, spokrewniona z biszonem kędzierzawym, pochodziła z Kuby. Jackson na razie zamieszkał z nimi, podczas gdy Thom miał się rozejrzeć za nowym domem dla psa.

– Mamy paskudną sprawę, Linc – powiedział Sellitto, prostując się. Zaczął zdejmować płaszcz, ale zaraz zmienił zamiar. – Jezu, ale zimno. To dzisiaj jest rekordowy mróz?

– Nie wiem. Nie przesiaduję przed Weather Channel. – Wciąż się zastanawiał nad dobrym początkiem listu do gazety.

– Paskudną – powtórzył Sellitto.

Rhyme posłał mu pytające spojrzenie.

– Dwa zabójstwa, ten sam sposób działania. Mniej więcej.

– Jest sporo paskudnych zabójstw, Lon. Dlaczego te mają być paskudniejsze od innych? – Rhyme był w złym humorze, co często zdarzało się między kolejnymi sprawami. Spośród wszystkich przeciwników, z jakimi miał okazję się zmierzyć, najgorsza była nuda.

Ale Sellitto pracował z Rhyme’em od lat i zdążył się uodpornić na zmienne nastroje kryminalistyka.

– Dostałem wiadomość z Centrali. Góra chce do tej sprawy ciebie i Amelię. Powiedzieli, że będą nalegać.

– Och, nalegać?

– Obiecałem, że ci tego nie powtórzę. Nie lubisz, kiedy ktoś nalega.

– Mógłbyś przejść do konkretów „paskudności” tej sprawy, Lon? Czy może żądam za wiele?

– Gdzie Amelia?

– W Westchester. Powinna niedługo wrócić.

Zadzwonił telefon detektywa, który gestem poprosił go o chwilę cierpliwości i odebrał. W trakcie rozmowy kiwał głową i robił notatki. Kiedy się rozłączył, spojrzał na Rhyme’a.

– Dobra, a więc wygląda to tak. Wczoraj wieczorem albo w nocy gość dorwał...

– Gość? – spytał znaczącym tonem Rhyme.

– Zgoda, nie wiemy, czy w grę wchodzi rodzaj męski czy żeński.

– Płeć.

– Słucham?

– Rodzaj to pojęcie gramatyczne – wyjaśnił Rhyme. – Kategoria decydująca o formach wyrazów w pewnych językach. Natomiast płeć to pojęcie biologiczne związane z różnicami między męskim a żeńskim organizmem.

– Dzięki za lekcję gramatyki – mruknął detektyw. – Może mi się przyda, gdybym kiedyś wystartował w teleturnieju. W każdym razie gość dorwał jakiegoś biedaka i zabrał go nad Hudson, na przystań, gdzie naprawiają łodzie. Nie wiemy dokładnie, jak to zrobił, ale zmusił ofiarę, żeby złapała się pomostu i zawisła nad rzeką. Potem podciął jej nadgarstki. Ofiara trzymała się jakiś czas – chyba nawet dość długo, bo straciła cholernie dużo krwi – ale w końcu puściła.

– Ciało?

– Jeszcze nie znaleźli. Szuka go straż przybrzeżna i ESU.

– Mówiłeś o zabójstwach w liczbie mnogiej.

– Zgadza się. Parę minut później dostaliśmy drugie zgłoszenie. Żeby sprawdzić uliczkę w centrum przy Cedar, niedaleko Broadwayu. Sprawca dopadł tam następną ofiarę. Patrol znalazł faceta skrępowanego taśmą i leżącego na plecach. Sprawca zawiesił mu nad szyją żelazną sztabę – ważyła chyba dobrze ponad trzydzieści kilo. Ofiara musiała ją podtrzymywać, żeby nie zmiażdżyła jej gardła.

– Trzydzieści kilo? W porządku, biorąc pod uwagę siłę, jakiej to musiało wymagać, przyznam ci rację, że ofiara prawdopodobnie jest płci męskiej.

Do pokoju wszedł Thom, niosąc kawę i ciastka. Sellitto, wiecznie walczący z nadwagą, najpierw poświęcił uwagę ciastku, postanawiając zawiesić dietę na czas świąt. Gdy pochłonął połowę, otarł usta i ciągnął:

– No więc ofiara podtrzymywała sztabę, może nawet długo, ale w końcu nie dała rady.

– Co to za jeden?

– Niejaki Theodore Adams. Mieszkał niedaleko Battery Park. Wczoraj wieczorem pod dziewięć jeden jeden zadzwoniła kobieta i powiedziała, że była umówiona na kolację z bratem, który się nie zjawił. To ona podała nazwisko. Sierżant z posterunku miał do niej zadzwonić dzisiaj rano.

Lincoln Rhyme uważał, że ogólne opisy do niczego się nie przydają, musiał jednak przyznać, że słowo „paskudny” dobrze pasuje do sytuacji.

Podobnie jak słowo „intrygujący”.

– Dlaczego twierdzisz, że to ten sam sposób działania? – zapytał.

– Sprawca zostawił w obu miejscach swoją wizytówkę. Zegary.

– Zegary? Tykające zegary?

– Aha. Pierwszy stał przy kałuży krwi na pirsie. Drugi obok głowy ofiary. Jak gdyby facet chciał, żeby ofiara widziała zegar. I chyba słyszała.

– Opisz je. Te zegary.

– Wyglądały na staroświeckie. Nic więcej nie wiem.

– To nie bomby? – W czasie „Po” każdy podejrzanie tykający dowód poddawano rutynowym badaniom, sprawdzając czy nie zawiera materiału wybuchowego.

– Nie. Spokojna głowa, nie wybuchną. Ale odesłali je na Rodman’s Neck, żeby sprawdzić, czy nie ma na nich jakiś środków chemicznych albo biologicznych. Zdaje się, że to zegar tej samej marki. Któryś z przesłuchiwanych powiedział, że wyglądały trochę strasznie. Mają księżyc na cyferblacie. Aha, i gdybyśmy nie umieli niczego skojarzyć, pod zegarami zostawił liścik. Wydruk komputerowy. Nie pisał go ręcznie.

– A co napisał?

Sellitto zerknął do notesu, nie dowierzając pamięci. Rhyme doceniał tę cechę detektywa. Nie był zbyt błyskotliwy, ale nie brakowało mu uporu i choć wszystko robił wolno, zawsze cechowała go perfekcyjność. Sellitto przeczytał:

– „Zimny Księżyc stoi w pełni, w jego blasku ziemi trup. Czas wędrówki się dopełnił, drogi kres wyznacza grób”. – Spojrzał na Rhyme’a. – I podpisał „Zegarmistrz”.

– Czyli dwie ofiary i księżycowy motyw. – Odniesienie do astronomii często oznaczało, że morderca planował kolejne zbrodnie. – Ma w programie coś więcej.

– A jak myślisz, Linc, dlaczego tu jestem?

Rhyme spojrzał na początek listu swojej odezwy do „Timesa”. Zamknął okno edytora tekstów. Esej na temat „Przed i Po” będzie musiał poczekać.

Rozdział 3

Z za okna dobiegł ledwie słyszalny dźwięk. Skrzypnięcie śniegu.

Amelia Sachs znieruchomiała. Wyjrzała na ciche białe podwórko. Nikogo.

Była sama w posiadłości położonej o pół godziny drogi od miasta, na jego północnym obrzeżu. W zadbanym domu w stylu Tudorów panowała martwa cisza, jak w grobie. Skojarzenie całkiem na miejscu, pomyślała, ponieważ jego właściciela nie było już wśród żywych.

Znów rozległ się ten sam odgłos. Sachs była dziewczyną z miasta, przyzwyczajoną do kakofonii ulicznych hałasów – groźnych i zarazem uspokajających. Znalazłszy się nagle w oazie podmiejskiego spokoju, poczuła się nieswojo.

Czyżby to odgłos kroków?

Wysoka rudowłosa policjantka ubrana w czarną skórzaną kurtkę, granatowy sweter i czarne dżinsy, nasłuchiwała przez chwilę, machinalnie drapiąc się po głowie. Zza okna znów dobiegło skrzypnięcie. Rozpięła kurtkę, by mieć glocka pod ręką. Przykucnęła i szybko wyjrzała na zewnątrz. Nic.

Wróciła do pracy. Usiadła na eleganckim skórzanym krześle i zaczęła przeglądać zawartość ogromnego biurka. Było to frustrujące zadanie, ponieważ nie wiedziała, czego właściwie szuka. Zdarzało się tak, gdy trzeba było przeszukać trzeciorzędne, czwartorzędne czy któreś z kolei rzędne miejsce przestępstwa. W istocie trudno to było w ogóle nazwać miejscem przestępstwa. Mało prawdopodobne, żeby odwiedzili je sprawcy, nie znaleziono tu także żadnych ciał i nie ukryto żadnego łupu. Był to po prostu rzadko używany dom Benjamina Creeleya, który zmarł daleko stąd i ani razu nie pojawił się tu w ciągu ostatniego tygodnia życia.

Mimo to Sachs musiała szukać, i to dokładnie – dlatego że nie występowała w tej roli co zwykle: policjantki prowadzącej oględziny miejsca przestępstwa. Po raz pierwszy jako detektyw samodzielnie prowadziła sprawę zabójstwa.

Znów jakiś trzask na dworze. Lód, śnieg, gałązka, jeleń, wiewiórka... Nie zwracając uwagi na dźwięk, pracowała dalej, kontynuując poszukiwania, które rozpoczęła przed kilkoma tygodniami z powodu węzła na bawełnianym sznurze.

Właśnie kawałek zwykłego sznura do bielizny zakończył życie pięćdziesięciosześcioletniego Benjamina Creeleya. Znaleziono go powieszonego na balustradzie balkonu w jego własnym domu na Upper East Side. Na biurku leżał pożegnalny list, nic nie świadczyło o możliwości popełnienia morderstwa.

Mimo to tuż po śmierci Creeleya na policję przyszła jego żona, Suzanne. Po prostu nie wierzyła, że mógłby popełnić samobójstwo. Rzeczywiście, ostatnio zamożny biznesmen a zarazem księgowy był w trochę gorszym humorze. Żona sądziła jednak, że spowodowała to długa i męcząca praca nad szczególnie trudnymi projektami. Chwile przygnębienia, jakiemu ulegał od czasu do czasu, nie miały nic wspólnego z nastrojami samobójczymi. Nigdy nie cierpiał z powodu problemów psychicznych ani emocjonalnych i nie zażywał środków antydepresyjnych. Sytuacja finansowa Creeleya przedstawiała się doskonale. Nie dokonywał ostatnio żadnych zmian w testamencie ani polisie ubezpieczeniowej. Jego wspólnik, Jordan Kessler, wyjechał właśnie do Pensylwanii na spotkanie z klientem, ale odbył z Sachs krótką rozmowę, potwierdzając, że choć istotnie Creeley wydawał się ostatnio przygnębiony, to zdaniem Kesslera nigdy nie wspominał o samobójstwie.

Sachs na stałe współpracowała z Lincolnem Rhyme’em przy badaniu miejsc przestępstw, ale chciała spróbować czegoś więcej niż sama kryminalistyka. Prowadziła nieustanny lobbing w wydziale kryminalnym, czekając na okazję, by samodzielnie poprowadzić śledztwo w sprawie zabójstwa czy akcji terrorystycznej. Ktoś w Centrali uznał, że należy bliżej się przyjrzeć śmierci Creeleya, i dostała tę sprawę. Poza powszechnie wyrażaną opinią, że Creeley nie zdradzał skłonności samobójczych, Sachs z początku nie znalazła żadnych przesłanek świadczących o przestępstwie. Potem jednak dokonała pewnego odkrycia. Koroner poinformował ją, że w chwili śmierci Creeley miał złamany kciuk; całą prawą dłoń miał w gipsie.

A to po prostu uniemożliwiłoby mu zadzierzgnięcie stryczka i przywiązanie sznura do balustrady.

Sachs przekonała się o tym, próbując kilkanaście razy zawiązać supeł. Nie potrafiła tego zrobić, nie używając kciuka. Być może Creeley zrobił pętlę jeszcze przed wypadkiem rowerowym, który zdarzył mu się tydzień przed śmiercią, lecz wydawało się mało prawdopodobne, by ktokolwiek przygotowywał sobie stryczek i trzymał go pod ręką, czekając na dzień samobójstwa.

Uznała tę śmierć za podejrzaną i otworzyła sprawę zabójstwa.

Zapowiadało się jednak trudne śledztwo. Z reguły sprawy zabójstw rozwiązuje się albo w ciągu pierwszej doby, albo dochodzenie ciągnie się całymi miesiącami. Nieliczne dowody (butelka alkoholu, z której ofiara piła przed śmiercią, pożegnalny list i sznur) nie przyniosły żadnych odpowiedzi. Świadków nie było. Raport policji zajmował zaledwie pół strony. Detektyw prowadzący sprawę poświęcił jej niewiele czasu, jak zwykle w przypadku samobójstw, i nie potrafił udzielić Sachs żadnych dodatkowych informacji.

Sachs nie natrafiła na żaden ślad prowadzący do potencjalnych podejrzanych w mieście, gdzie Creeley pracował i gdzie jego rodzina spędzała większość czasu; na Manhattanie nie było już do zrobienia nic więcej poza bardziej szczegółowym przesłuchaniem wspólnika zmarłego, Kesslera. Sachs szukała więc tropów w jednym z niewielu pozostałych źródeł: w podmiejskim domu Creeleyów, rzadko odwiedzanym przez rodzinę.

Ale jak dotąd niczego nie udało się jej znaleźć. Sachs wyprostowała się na krześle, spoglądając na niedawno zrobione zdjęcie, na którym Creeley ściskał dłoń jakiemuś człowiekowi wyglądającemu na biznesmena. Mężczyźni stali na płycie lotniska przed prywatnym odrzutowcem. W tle było widać platformy wiertnicze i naftociągi. Creeley uśmiechał się do obiektywu. Nie sprawiał wrażenia przygnębionego – zresztą kto tak wygląda na fotografiach?

W tym momencie za oknem za jej plecami rozległo się skrzypnięcie, tym razem bardzo blisko. Potem kolejne, jeszcze bliżej.

To nie wiewiórka.

W ręku policjantki pojawił się glock z lśniącym dziewięciomilimetrowym pociskiem w komorze i trzynastoma w magazynku. Sachs cicho wyszła przez frontowe drzwi i zbliżyła się do bocznej ściany domu, ściskając pistolet w obu dłoniach, ale trzymając go przy boku (nigdy nie wyciągaj broni przed siebie, wychodząc zza rogu budynku, gdzie napastnik mógłby ją wytrącić; filmy zawsze przedstawiają tę sytuację niewłaściwie). Szybko wyjrzała zza węgła. Przy ścianie nie było nikogo. Ruszyła w stronę tyłu domu, ostrożnie stawiając stopy w czarnych butach na grubo oblodzonej ścieżce.

Przystanęła, nasłuchując.

Tak, na pewno kroki. Jakaś osoba poruszała się niepewnie, prawdopodobnie zmierzając w kierunku tylnych drzwi.

Przystanęła. Zrobiła krok. Znów przystanęła.

Uwaga, powiedziała sobie Sachs.

Przysunęła się bliżej rogu domu.

I właśnie wtedy pośliznęła się na lodzie i wydała z siebie stłumiony okrzyk. Miała nadzieję, że niedosłyszalny.

Ale na tyle głośny, by spłoszyć intruza.

Usłyszała tupot kroków oddalających się z chrzęstem po śniegu na podwórku.

Niech to szlag...

Przykucnięta – na wypadek gdyby ucieczka była pozorowana, aby wywabić ją z ukrycia – wyjrzała zza rogu i szybko uniosła glocka. Ujrzała chudego mężczyznę w dżinsach i grubej kurtce pędzącego po śniegu.

Cholera... nie cierpię nikogo gonić. Natura obdarzyła ją wysokim wzrostem i kiepskimi stawami – artretyzm – i to połączenie sprawiało, że bieganie było dla niej prawdziwym cierpieniem.

– Policja, stać! – Rzuciła się w pogoń za mężczyzną.

Mogła liczyć tylko na siebie. Nie mówiła policji z Westchester, że wybiera się do tego domu. Pomoc mogłaby wezwać, tylko dzwoniąc pod 911, lecz nie miała na to czasu.

– Nie zamierzam powtarzać. Zatrzymaj się!

Uciekinier nie reagował.

Pokonali rozległe podwórko i znaleźli się w lasku za domem. Dysząc ciężko i czując kłucie pod żebrami towarzyszące bólowi kolan, biegła co sił w nogach, ale intruz wciąż zyskiwał przewagę.

Cholera, zgubię go.

W tym momencie jednak zainterweniowała natura. Uciekinier zahaczył butem o wystającą ze śniegu gałąź i runął na ziemię z głośnym jękiem, który Sachs usłyszała z odległości ponad dziesięciu metrów. Przypadła do niego i łapiąc oddech, przyłożyła mu do szyi glocka. W jednej chwili znieruchomiał.

– Proszę mi nie robić krzywdy!

– Cii.

Wyciągnęła kajdanki.

– Ręce na plecy.

Zmrużył oczy.

– Nic nie zrobiłem!

– Ręce.

Niezdarnie spełnił polecenie, po czym Sachs poznała, że zapewne jeszcze nigdy nie został zatrzymany przez policję. Był młodszy, niż się spodziewała – miał kilkanaście lat i twarz obsypaną trądzikiem.

– Niech mi pani nie robi krzywdy!

Sachs wreszcie odzyskała oddech i przeszukała chłopaka. Nie miał dokumentów, broni ani narkotyków. Tylko pieniądze i pęk kluczy.

– Jak się nazywasz?

– Greg.

– A dalej?

Chwila wahania.

– Witherspoon.

– Mieszkasz tu?

Ze świstem wciągnął powietrze, wskazując głową w prawo.

– W tamtym domu, zaraz obok Creeleyów.

– De masz lat?

– Szesnaście.

– Dlaczego uciekałeś?

– Nie wiem. Przestraszyłem się.

– Nie słyszałeś, kiedy wołałam, że jestem z policji?

– Słyszałem, ale nie wygląda pani jak glina... jak policjantka. Naprawdę jest pani z policji?

Pokazała mu odznakę.

– Co robiłeś przy domu?

– Mieszkam obok.

– Już mówiłeś. Ale co robiłeś tutaj? – Pociągnęła go do pozycji siedzącej. Chłopak wyglądał na przerażonego.

– Zobaczyłem, że ktoś jest w środku. Pomyślałem, że to pani Creeley albo ktoś z rodziny. Chciałem jej coś powiedzieć. Potem zajrzałem i zobaczyłem, że ma pani broń. Przestraszyłem się. Pomyślałem, że jest pani z nimi.

– Z kim?

– Z tymi facetami, którzy się tu włamali. Właśnie o tym chciałem powiedzieć pani Creeley.

– Włamali się?

– Widziałem, jak dwaj ludzie włamali się do domu. Parę tygodni temu. W okolicach Święta Dziękczynienia.

– Zgłosiłeś to na policji?

– Nie. Pewnie źle zrobiłem. Ale nie chciałem się w nic mieszać. Wyglądali... no wie pani, groźnie.

– Opowiedz mi, jak to się stało.

– Byłem na podwórku za naszym domem i zobaczyłem, jak podchodzą do tylnych drzwi, rozglądają się, a potem wyłamują zamek i wchodzą.

– Biali, czarni?

– Chyba biali. Byłem za daleko i nie widziałem ich twarzy. Tacy zwykli faceci, wie pani. W dżinsach i kurtkach. Jeden był większy.

– Kolor włosów?

– Nie wiem.

– Jak długo byli w środku?

– Może z godzinę.

– Widziałeś ich samochód?

– Nie.

– Zabrali coś?

– Tak. Wieżę stereo, płyty CD. Chyba jakieś gry. Mogę wstać?

Sachs pomogła mu się podnieść i zaprowadziła go do domu. Zauważyła, że tylne drzwi rzeczywiście zostały podważone łomem. I to dość zręcznie.

Rozejrzała się po domu. W salonie wciąż stał telewizor z dużym ekranem. W szafce zobaczyła mnóstwo pięknej porcelany. Było także srebro. I to najwyższej próby. Kradzież wydawała się bezsensowna. Czyżby ukradli parę rzeczy, aby odwrócić uwagę od czegoś innego?

Dokładnie obejrzała podłogę. Dom był nieskazitelnie czysty – z wyjątkiem kominka. Zauważyła, że to model opalany gazem, lecz w środku było mnóstwo popiołu. Gazowy kominek nie wymagał żadnej podpałki. Może włamywacze rozpalili ogień?

Nie dotykając niczego, skierowała światło latarki na palenisko.

– Zauważyłeś, czy ci mężczyźni palili w kominku, gdy byli w domu?

– Nie wiem. Może.

Przed kominkiem dostrzegła zacieki błota. W bagażniku samochodu miała podstawowy sprzęt do zbierania śladów. Postanowiła poszukać odcisków palców wokół kominka i na biurku, a także zebrać próbki popiołu i błota oraz innych dowodów fizycznych, które mogły się okazać przydatne.

Zaczął wibrować jej telefon. Sachs zerknęła na wyświetlacz. Dostała pilną wiadomość od Lincolna Rhyme’a. Miała natychmiast wracać do miasta. Wysłała potwierdzenie odbioru wiadomości.

Co tu się spaliło?, zastanawiała się, patrząc w kominek.

– To co, mogę już iść? – zapytał Greg.

Sachs popatrzyła na niego.

– Nie wiem, czy wiesz, ale kiedy ktoś umiera, policja sporządza kompletny spis rzeczy, jakie są w domu w dniu śmierci właściciela.

– Tak? – Spuścił oczy.

– Za godzinę zadzwonię na policję w Westchester i poproszę, żeby porównali listę z tym, co jest teraz w domu. Gdyby czegoś brakowało, zawiadomią mnie, a ja podam im twoje nazwisko i zadzwonię do twoich rodziców.

– Ale...

– Ci ludzie niczego nie zabrali, prawda? Kiedy wyszli, zakradłeś się tu przez tylne drzwi i wziąłeś sobie... co?

– Tylko pożyczyłem sobie parę rzeczy. Z pokoju Todda.

– Syna pana Creeleya?

– Tak. Poza tym jedna gra na nintendo była moja. Nie oddał mi jej.

– A ci mężczyźni? Wynieśli coś z domu?

Chwila wahania.

– Chyba nie.

Sachs zdjęła mu kajdanki i oznajmiła:

– W ciągu godziny masz wszystko oddać. Odnieś do garażu, zostawię otwarte drzwi.

– Jasne, obiecuję – przytaknął pospiesznie. – Na pewno. Tylko że... – Rozpłakał się. – Zjadłem trochę ciasta. Było w lodówce. Nie chciałem... Odkupię im.

– Policja nie inwentaryzuje jedzenia.

– Nie?

– Po prostu odnieś z powrotem resztę rzeczy.

– Obiecuję. Naprawdę. – Otarł twarz rękawem.

Chłopiec ruszył do wyjścia.

– Powiedz mi jeszcze jedno – zatrzymała go. – Kiedy usłyszałeś, że pan Creeley popełnił samobójstwo, zdziwiłeś się?

– No pewnie.

– Dlaczego?

Chłopiec zaśmiał się.

– Jeździł bmw 740 long. Jak ktoś ma taką brykę, to się przecież nie zabija?

Rozdział 4

Umarli w okropny sposób.

Amelia Sachs widziała już wszelkie rodzaje śmierci – tak się jej przynajmniej zdawało. Takiego okrucieństwa jednak nie pamiętała.

Gdy zadzwoniła do Rhyme’a z Westchester, powiedział jej, żeby jak najszybciej pojechała na dolny Manhattan, gdzie miała przeszukać dwa miejsca zabójstw popełnionych w ciągu kilku godzin przez sprawcę, który nazywał siebie Zegarmistrzem.

Sachs zdążyła już wykonać łatwiejsze z dwóch zadań – przeprowadziła oględziny pirsu nad Hudsonem. Załatwiła sprawę szybko; nie było ciała, a większość śladów zdmuchnął lub zanieczyścił ostry wiatr znad rzeki. Obfotografowała miejsce ze wszystkich stron i nakręciła wideo. Zauważyła, gdzie stał zegar, i pomyślała, że oddział pirotechników zapewne niestety zniszczył ślady, zabierając go do zbadania. Ale nie było innego wyjścia, ponieważ w zegarze mogła być ukryta bomba.

Zabrała list od mordercy, na którym także widniały ślady krwi. Następnie wzięła próbki zamarzniętej krwi. Dostrzegła ślady paznokci w miejscu, gdzie ofiara trzymała się pomostu, wisząc nad spienioną wodą, dopóki nie wpadła. Zabrała oderwany kawałek paznokcia – szeroki, krótki i niepolakierowany, co sugerowało, że ofiarą był mężczyzna.

Morderca dostał się na pirs, przecinając ogrodzenie z siatki. Sachs wzięła próbkę drutu, by mogli sprawdzić ślady po narzędziu. W pobliżu kałuży zamarzniętej krwi nie znalazła żadnych odcisków palców, śladów butów ani bieżników opon.

Nie odnaleziono świadków.

Koroner poinformował ją, że gdyby ofiara istotnie wpadła do Hudsonu, w ciągu około dziesięciu minut zmarłaby na skutek hipotermii. Nurkowie z policji i straży przybrzeżnej kontynuowali poszukiwania ciała i dowodów.

Sachs dotarła do drugiego miejsca – uliczki przy Cedar Street, niedaleko Broadwayu. Trzydziestokilkuletni Theodore Adams leżał na wznak z ustami zaklejonymi taśmą izolacyjną, którą także skrępowano mu ręce i nogi w kostkach. Morderca przerzucił sznur przez poręcz schodów przeciwpożarowych trzy metry nad nim, przywiązując jeden koniec do ciężkiej metalowej sztaby długości prawie dwóch metrów, z otworami na końcach przypominającymi ucho igielne. Drugi koniec sznura umieścił w rękach mężczyzny. Adams nie miał szansy wymknąć się z pułapki. Mógł jedynie użyć wszystkich sił, by podtrzymywać ciężar w nadziei, że zjawi się jakiś wybawca.

Ale nikt się nie zjawił.

Adams nie żył już od pewnego czasu i w grudniowym chłodzie zamarzł pod sztabą, która zmiażdżyła mu gardło. Metal przyciskał go z taką siłą, że jego szyja miała grubość kilku centymetrów. Na kredowobiałej twarzy nieboszczyka malowała się obojętność, ale Sachs wyobrażała sobie, jak musiał wyglądać w ciągu dziesięciu czy piętnastu minut, gdy z oczyma wychodzącymi z orbit, purpurowy z wysiłku walczył ze śmiercią.

Kto mógł mordować z takim okrucieństwem, obmyślając sposoby skazujące ofiary na bolesną i powolną śmierć?

Ubrana w biały kombinezon z tyveku, aby żadne mikroślady z jej ubrania i włosów nie zanieczyściły badanego miejsca, Sachs przygotowała sprzęt do zbierania dowodów, rozmawiając z dwójką kryminalistyków z policji nowojorskiej, Nancy Simpson i Frankiem Rettigiem, którzy pracowali w centralnej jednostce zabezpieczenia miejsc zbrodni w Queens. Obok stał ich wóz techniczny – duża furgonetka wyposażona w podstawowy sprzęt laboratoryjny.

Nałożyła gumki na podeszwy, by odróżnić własne ślady od śladów sprawcy. Był to pomysł Rhyme’a. („Po co właściwie miałabym to robić? Przecież mam na sobie tyvek, a nie zwykłe buty” – zauważyła kiedyś Sachs. Rhyme posłał jej zmęczone spojrzenie. „Bardzo przepraszam. Pewnie żaden sprawca nigdy nie pomyśli, żeby kupić kombinezon z tyveku. Ile to może kosztować, Sachs? Czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt pięć?”).

W pierwszej chwili nasunęło jej się przypuszczenie, że morderstwa to robota przestępczości zorganizowanej albo dzieło psychopaty; gangi często załatwiały swoje porachunki w podobnie widowiskowy sposób, wysyłając sygnał swoim rywalom. Natomiast socjopata mógł przygotować zbrodnię w tak misterny sposób z powodu swoich urojeń albo w celu zaspokojenia skłonności sadystycznych – w grę wchodził motyw seksualny lub po prostu lubował się w okrucieństwie. W ciągu lat spędzonych na ulicach Sachs zdążyła się nauczyć, że samo sprawianie komuś bólu dawało niektórym ludziom poczucie władzy i mogło nawet uzależniać.

Nadszedł Ron Pulaski ubrany w mundur i skórzaną kurtkę. Jasnowłosy posterunkowy, szczupły i młody, pomagał Sachs przy sprawie Creeleya i zawsze był do dyspozycji, gdy Rhyme potrzebował asysty w prowadzonych przez siebie sprawach. Po starciu z pewnym sprawcą, które skończyło się dla niego długim pobytem w szpitalu, Pulaskiemu zaproponowano przejście na rentę z powodu niezdolności do służby.

Posterunkowy opowiadał Sachs, że postanowił omówić tę sprawę ze swoją żoną Jenny. Powinien wrócić do departamentu czy nie? W dyskusji wziął też udział jego brat bliźniak, także policjant. W końcu Pulaski postanowił poddać się terapii i wrócić do służby. Sachs i Rhyme, na których jego młodzieńczy zapał wywarł duże wrażenie, użyli swoich wpływów, aby przydzielano im go do pomocy, ilekroć to będzie możliwe. Potem Pulaski wyznał Sachs (choć, rzecz jasna, nigdy nie mówił tego Rhyme’owi), że na jego decyzję o powrocie wpłynął głównie upór kryminalistyka, który po wypadku narzucił sobie ostry reżim codziennych ćwiczeń i nie pozwolił, by tetraplegia wykluczyła go z pracy.

Pulaski nie miał na sobie tyveku, musiał się więc zatrzymać za żółtą taśmą ogradzającą miejsce przestępstwa.

– Jezu – mruknął, przyglądając się koszmarnej scenie.

Poinformował Sachs, że Sellitto i inni funkcjonariusze rozmawiają z pracownikami ochrony i szefami biur w budynkach wokół alejki, chcąc ustalić, czy ktokolwiek widział lub słyszał napaść albo znał Theodore’a Adamsa.

– Pirotechnicy ciągle sprawdzają zegary – dodał – a później przywiozą je do Rhyme’a. Idę spisać numery rejestracyjne wszystkich samochodów zaparkowanych w okolicy. Z polecenia detektywa Sellitta.

Sachs, odwrócona do niego plecami, skinęła głową. Nie zaprzątała się jednak tymi informacjami; w tym momencie były nieprzydatne. W skupieniu przygotowywała się do oględzin, odsuwając na bok wszystkie inne myśli. Mimo że analiza miejsca przestępstwa z natury rzeczy polega na pracy z materią nieożywioną, zajęcie to wymaga od funkcjonariusza specyficznej bliskości z przestępcą; musi psychicznie i emocjonalnie zidentyfikować się ze sprawcą, wchodząc w jego rolę. W wyobraźni policjanta rozgrywa się cały makabryczny scenariusz zbrodni: co myślał morderca, gdzie stał, kiedy unosił pistolet, pałkę czy nóż, jak zmienił pozycję ciała, czy został przy ofierze, obserwując jej agonię, czy od razu uciekł, co mogło przykuć jego uwagę, co go pociągało, a co wzbudzało w nim wstręt, jaką wybrał drogę ucieczki. Nie chodziło o tworzenie profilu psychologicznego – popularne w mediach malowanie portretu podejrzanego, który jednak czasami pomagał w śledztwie; była to sztuka wyłuskiwania z ogromnej sterty śmieci na miejscu zbrodni paru cennych detali, które mogły doprowadzić do drzwi podejrzanego.

Sachs właśnie zaczęła się wczuwać w rolę mordercy, który obmyślił i wykonał ten okropny wyrok na drugim człowieku.

Jej oczy lustrowały badawczo alejkę, zatrzymując się na bruku, murach, ciele, żelaznej sztabie...

Jestem nim... jestem nim... O czym myślę? Dlaczego chcę zabić tych ludzi? Dlaczego w taki sposób? Dlaczego na pirsie, dlaczego tutaj?

Ale przyczyna śmierci ofiar była tak niezwykła, a umysł mordercy tak nieprzenikniony, że na razie nie potrafiła znaleźć na te pytania żadnych odpowiedzi. Nałożyła słuchawkę z mikrofonem.

– Rhyme, jesteś tam?

– A gdzie mógłbym być? – odparł z nutą rozbawienia w głosie. – Czekałem, aż się odezwiesz. Gdzie jesteś? W drugim miejscu?

– Tak.

– Co widzisz, Sachs?

Jestem nim...

– Uliczkę, Rhyme – powiedziała do mikrofonu. – Ślepą. Dla samochodów dostawczych. Z drugiej strony nie ma wyjazdu. Ofiara leży blisko ulicy.

– Jak blisko?

– Niecałe pięć metrów. Uliczka ma jakieś trzydzieści metrów.

– Jak się tam dostał?

– Nie ma żadnych śladów, ale na pewno został tu przywleczony; z tyłu kurtki i spodni ma sól i breję błota i śniegu.

– Obok ciała są jakieś drzwi?

– Tak. Leży na wprost drzwi.

– Pracował w tym budynku?

– Nie. Mam jego wizytówki. To copywriter, wolny strzelec. Adres służbowy ma taki sam jak domowy.

– Mógł mieć klienta w tym budynku albo gdzieś w okolicach.

– Lon właśnie to sprawdza.

– To dobrze. Co z tymi drzwiami? Myślisz, że sprawca mógł tam na niego czekać?

– Tak – odparła.

– Niech jakiś ochroniarz je otworzy i sprawdź, co jest po drugiej stronie.

Zza taśmy zawołał do niej Lon Sellitto:

– Nie ma świadków. Cholera, sami ślepi. I głusi... W budynkach przy tej uliczce jest ze czterdzieści czy pięćdziesiąt biur. Trochę potrwa, zanim ustalimy, czy ktoś go znał.

Sachs przekazała mu prośbę Rhyme’a, by otworzyć drzwi, przy których leżały zwłoki.

– Jasne. – Sellitto ruszył wykonać zadanie, chuchając w stulone dłonie.

Sachs zrobiła zdjęcia i zapis wideo. Nie znalazła żadnych dowodów świadczących o czynnościach seksualnych, jakie mogły się odbyć z udziałem ofiary lub bez. Następnie zaczęła robić obchód po siatce – przemierzając dwukrotnie każdy centymetr kwadratowy miejsca w poszukiwaniu dowodów fizycznych. W przeciwieństwie do wielu kryminalistyków, Rhyme upierał się, by oględzin dokonywała tylko jedna osoba – oczywiście z wyjątkiem masowych katastrof – dlatego Sachs zawsze chodziła po siatce sama.

Ale sprawca zbrodni okazał się tak skrupulatny, że nie zostawił nic istotnego poza listem, zegarem, metalową sztabą, taśmą izolacyjną i sznurem.

Poinformowała o tym Rhyme’a.

– Nie mają zwyczaju ułatwiać nam roboty, co, Sachs?

Rozdrażnił ją jego dobry humor; nie widział ofiary, która zginęła tak cholernie parszywą śmiercią. Ignorując jego uwagę, kontynuowała pracę: przeprowadziła wstępne oględziny zwłok, aby można je było przekazać koronerowi, zabrała rzeczy osobiste ofiary, obsypała miejsce proszkiem daktyloskopijnym, szukając odcisków palców, zdjęła obraz elektrostatyczny śladów butów, zebrała mikroślady za pomocą rolki podobnej do wałka używanego do usuwania sierści domowych zwierząt.

Ze względu na ciężar żelaznej sztaby należało przypuszczać, że sprawca przyjechał tu samochodem, lecz Sachs nie znalazła śladów opon. Środek uliczki był posypany solą, która miała rozpuścić lód, i jej grudki utrudniały kontakt kół i butów z brukiem.

Sachs zmrużyła oczy, przypatrując się uważniej.

– Rhyme, widzę coś dziwnego. W promieniu około metra wokół ciała coś jest na ziemi.

– Co to twoim zdaniem może być?

Sachs pochyliła się i przez szkło powiększające obejrzała jakiś drobny piasek. Zameldowała o tym Rhyme’owi.

– Posypano nim lód?

– Nie. Jest tylko obok ofiary. Nie ma go nigdzie indziej na uliczce. Śnieg i lód posypują solą. – Cofnęła się o krok. – Ale została tylko cienka warstewka. Jakby... tak, Rhyme. Posprzątał po sobie. Wszystko pozamiatał.

– Pozamiatał?

– Widzę ślady szczotki. Jak gdyby wysypał parę garści piasku, a potem dokładnie zamiótł... ale może to nie on. W pierwszym miejscu, na pirsie, nie zauważyłam nic takiego.

– Czy ten piasek jest na ofierze albo sztabie?

– Nie wiem... zaraz, jest.

– A więc zrobił to po morderstwie – wyjaśnił Rhyme. – To prawdopodobnie środek maskujący.

Skrupulatni sprawcy czasem rozsypywali na miejscu zbrodni materiał w postaci proszku lub granulatu – piasek, żwirek dla kotów czy nawet mąkę – który następnie zamiatali lub zbierali odkurzaczem, usuwając w ten sposób większość mikrośladów.

– Tylko po co? – zamyślił się Rhyme.

Sachs patrzyła na zwłoki i na brukowaną alejkę.

Jestem nim...

Po co miałabym zamiatać?

Sprawcy często wycierali odciski palców i zabierali widoczne dowody, ale bardzo rzadko zadawali sobie tyle trudu, by używać środka maskującego. Sachs zamknęła oczy i choć było to trudne, wyobraziła sobie, jak stoi obok młodego człowieka, który usiłuje utrzymać ciężką sztabę nad własną szyją.

– Może coś rozlał.

– Mało prawdopodobne – odparł Rhyme. – Na pewno za bardzo uważał.

Myślała intensywnie. Jasne, bardzo uważam. Ale po co miałabym zamiatać?

Jestem nim...

– Po co? – szepnął w słuchawce Rhyme.

– Może chciał...

– Nie „chciał” – poprawił ją kryminalistyk. – Ty nim jesteś, Sachs. Pamiętaj. Ty.

– Jestem perfekcjonistą. Chcę się pozbyć jak największej ilości dowodów.

– Rzeczywiście – przytaknął Rhyme. – Ale to, co zyskujesz, zamiatając ślady, tracisz, zostając dłużej na miejscu. Wydaje mi się, że powód był inny.

Wczuwając się głębiej w sytuację, wyobraziła sobie, jak unosi sztabę, wkłada koniec sznura w ręce mężczyzny, patrzy w jego twarz zaczerwienioną z wysiłku, w wytrzeszczone oczy. Stawiam zegar przy jego głowie. Zegar tyka, tyka... Patrzę, jak umiera.

Nie zostawiam śladów. Zamiatam...

– Myśl, Sachs. O co mu chodzi?

Jestem nim...

Po chwili wyrzuciła z siebie:

– Wracam, Rhyme.

– Co?

– Wracam na miejsce zbrodni. To znaczy, on wraca. Dlatego pozamiatał. Bo nie chciał zostawić absolutnie nic, co mogłoby nam dać jakąś wskazówkę: żadnych włókien, włosów, śladów butów, błota z podeszew. Nie boi się, że dotrzemy do jego kryjówki – jest za dobry, żeby zostawiać takie ślady. Nie, boi się, że moglibyśmy znaleźć coś, co pomoże nam go rozpoznać, kiedy wróci.

– Dobra, całkiem możliwe. Może jest podglądaczem i lubi patrzeć, jak ludzie umierają, lubi przyglądać się gliniarzom przy pracy. Albo chce zobaczyć, kto go tropi... żeby sam mógł ruszyć na łowy.

Sachs poczuła przebiegający jej po plecach dreszcz lęku. Rozejrzała się. Po drugiej stronie ulicy jak zwykle stała grupka gapiów. Może jest wśród nich morderca i właśnie się jej przygląda?

W tym momencie Rhyme dodał:

– Może zresztą już zdążył wrócić. Przyszedł wcześniej zobaczyć, czy ofiara już nie żyje. A to oznacza...

– Że mógł zostawić ślady gdzie indziej, poza uliczką. Na chodniku albo na ulicy.

– Właśnie.

Sachs dała nura pod taśmą ogradzającą miejsce przestępstwa i rozejrzała się po ulicy. Potem spojrzała na chodnik przed budynkiem. Na śniegu zobaczyła ślady butów. Nie miała pojęcia, czy zostawił je Zegarmistrz, ale kilka – odciski szerokich traktorów – mogło świadczyć, że ktoś, prawdopodobnie mężczyzna, przez parę minut stał u wylotu alejki, przestępując z nogi na nogę. Rozejrzawszy się, uznała, że nikt nie miałby powodu tu wystawać – w pobliżu nie było żadnych automatów telefonicznych, skrzynek pocztowych ani okien.

– Mam parę ciekawych śladów butów u wylotu alejki, przy krawężniku na Cedar Street – powiedziała do mikrofonu. – Dużych. – Przeszukała okolicę, kopiąc w zaspie. – Mam coś jeszcze.

– Co?

– Złocony metalowy klips na banknoty. – Zgrabiałymi z zimna palcami w lateksowej rękawiczce przeliczyła pieniądze. – Trzysta czterdzieści w nowiutkich dwudziestkach. Tuż przy śladach butów.

– Ofiara miała przy sobie jakieś pieniądze?

– Sześćdziesiąt dolców, też w dość nowych banknotach.

– Może buchnął mu klips i zgubił podczas ucieczki.

Włożyła banknoty w złoconym uchwycie do torebki na dowody, po czym zakończyła oględziny miejsca, nie znajdując niczego więcej.

Otworzyły się tylne drzwi biurowca. Stali za nimi Sellitto i umundurowany strażnik z ochrony budynku. Cofnęli się, gdy Sachs przystąpiła do badania i fotografowania drzwi, meldując Rhyme’owi, że znalazła na nich milion odcisków palców (tylko zachichotał), a następnie obejrzała ciemny korytarzyk. Nie natrafiła na nic, co mogłoby mieć związek z morderstwem.

Nagle mroźne powietrze przeszył przerażony kobiecy głos:

– O Boże, nie!

Do żółtej taśmy podbiegła krępa, trzydziestokilkuletnia brunetka, ale zatrzymał ją funkcjonariusz z patrolu. Kobieta szlochała, zasłaniając twarz dłońmi. Podszedł do niej Sellitto. Sachs dołączyła do nich.

– Zna go pani? – spytał gruby detektyw.

– Co się stało? Co się stało? Nie... o Boże.

– Zna go pani? – powtórzył Sellitto.

Zanosząc się płaczem, kobieta odwróciła się od makabrycznego widoku.

– Mój brat... Czy on... Boże, to niemożliwe... – Osunęła się na kolana w śniegu.

Sachs domyśliła się, że to ona poprzedniego wieczoru zgłosiła zaginięcie brata.

W kontaktach z podejrzanymi Lon Sellitto przypominał pitbula. Ale wobec ofiar i ich rodzin potrafił się wykazać zaskakującą łagodnością. Cichym głosem z wyraźnym akcentem brooklyńskim rzekł:

– Przykro mi. Tak, pani brat nie żyje. – Pomógł jej wstać, a kobieta oparła się o mur.

– Kto to zrobił? Dlaczego? – Jej głos przeszedł w pisk, gdy wpatrywała się w makabrycznie uśmierconego brata. – Kto mógłby zrobić coś takiego? Kto?

– Nie wiemy, proszę pani – powiedziała Sachs. – Przykro mi. Ale znajdziemy go. Przyrzekam.

Łapiąc oddech, kobieta odwróciła się szybko.

– Nie chcę, żeby moja córka to zobaczyła.

Sachs podążyła za jej spojrzeniem w kierunku samochodu zaparkowanego dwoma kołami na krawężniku, gdzie w panice zostawiła go kobieta. Miejsce pasażera zajmowała kilkunastoletnia dziewczynka, która z przechyloną głową i zmarszczonym czołem przyglądała się Sachs. Detektyw stanęła między ciałem a samochodem, zasłaniając dziewczynce widok jej wuja.

Siostra ofiary, która nazywała się Barbara Eckhart, wyskoczyła z samochodu bez kurtki i kuliła się z zimna. Sachs zaprowadziła ją przez otwarte drzwi do korytarza biurowca, który zdążyła już przeszukać. Zszokowana kobieta spytała, czy może skorzystać z toalety, a gdy wróciła, wciąż była blada i wstrząśnięta, lecz zdołała zapanować nad płaczem.

Barbara nie miała pojęcia, jaki mógł być motyw morderstwa. Jej brat, kawaler, pracował na własny rachunek jako autor tekstów reklamowych. Był lubiany i o ile jej wiadomo, nie miał żadnych wrogów. Nie wplątał się w żaden trójkąt małżeński – nie wchodził w grę zazdrosny mąż – nigdy też nie miał nic wspólnego z narkotykami i żadnym nielegalnym procederem. Przeprowadził się do miasta przed dwoma laty.

Sachs zaniepokoiła wiadomość, że ofiara nie miała związków ze zorganizowaną przestępczością; na pierwszy plan wysuwała się bowiem możliwość popełnienia zbrodni przez psychopatę, znacznie groźniejszego od płatnego zawodowca.

Sachs wyjaśniła, że koroner przekaże zwłoki najbliższej rodzinie w ciągu dwudziestu czterech, najwyżej czterdziestu ośmiu godzin. Twarz Barbary skamieniała.

– Dlaczego zabił Teddy’ego w taki straszny sposób? O czym mógł myśleć?

Na to pytanie Amelia Sachs nie znała jednak odpowiedzi.

Przyglądając się, jak Sellitto odprowadza kobietę do samochodu, Sachs nie mogła oderwać oczu od jej córki, która wciąż patrzyła na policjantkę. Trudno było znieść to spojrzenie. Dziewczynka musiała się już domyślić, że leżący w alejce mężczyzna to naprawdę jej wuj i że nie żyje, lecz Sachs dostrzegła w jej oczach coś jeszcze: promyczek nadziei.

Promyczek, który wkrótce miał zgasnąć.

Głodny.

Vincent Reynolds leżał w zalatującym stęchlizną łóżku w tymczasowym domu, który urządzili sobie z Duncanem w ni mniej, ni więcej, tylko dawnym kościele. Jego duszę dręczył głód, współgrający z burczeniem w pokaźnym brzuchu.

Stara katolicka budowla w opuszczonej części Manhattanu niedaleko Hudsonu stanowiła bazę operacyjną na czas morderstw. Gerald Duncan był spoza miasta, a Vincent miał mieszkanie w New Jersey. Vincent zaproponował, żeby zatrzymali się u niego, ale Duncan kategorycznie się sprzeciwił. Twierdził, że w ogóle nie powinni się zbliżać do swoich prawdziwych miejsc zamieszkania. Mówił o tym takim tonem, jakby wygłaszał wykład. Ale nie surowym. Jak gdyby ojciec pouczał syna.

– W kościele? – zdziwił się Vincent. – Dlaczego?

– Bo jest na rynku od czternastu i pół miesiąca. Przestał być atrakcyjną nieruchomością. A o tej porze roku nikt nie będzie go chciał oglądać. – Przelotnie zerknął na Vincenta. – Nie musisz się obawiać. Jest dekonsekrowany.

– Naprawdę? – spytał Vincent, który w swoim mniemaniu popełnił tyle grzechów, że miał zapewnioną drogę do piekła, jeżeli istniało; bezprawne wejście na teren kościoła, konsekrowanego czy nie, byłoby najdrobniejszym z jego przewinień.

Oczywiście agent handlu nieruchomościami pozamykał wszystkie drzwi, ale każdy zegarmistrz w gruncie rzeczy dobrze się zna na ślusarstwie (Duncan tłumaczył kiedyś, że pierwsi twórcy zegarów byli ślusarzami), więc bez trudu otworzył wytrychem jedne z tylnych drzwi, na które założył kłódkę, aby mogli wchodzić i wychodzić niewidziani przez nikogo z ulicy czy chodnika. Zmienił też zamek we frontowych drzwiach i zostawił na nim odrobinę wosku, żeby wiedzieli, czy ktoś próbował się dostać do środka podczas ich nieobecności.

Kościół był ponury i pełen przeciągów, pachniał tanimi środkami do czyszczenia.

Duncan miał pokój w dawnej sypialni księdza na piętrze w części budynku, gdzie kiedyś mieściła się plebania. Po drugiej stronie korytarza, w byłej kancelarii Vincent urządził sobie pokój, w którym właśnie leżał. Poza składanym łóżkiem był tu stół, przenośna kuchenka elektryczna, mikrofalówka oraz lodówka (Vincent Głodomór oczywiście trafił do kuchni). W kościele nie odłączono prądu, na wypadek gdyby pośrednicy potrzebowali światła, ogrzewanie także działało, aby nie popękały rury, choć było ustawione na minimum.

Gdy Vincent pierwszy raz ujrzał kościół, znając obsesję Duncana na punkcie czasu, powiedział:

– Szkoda, że nie ma tu wieży zegarowej. Takiej jak Big Ben.

– To nazwa dzwonu, nie zegara.

– Na londyńskiej Tower?

– W wieży zegarowej – poprawił go starszy towarzysz. – W Pałacu Westminsterskim, gdzie jest siedziba parlamentu. Nazwano go tak na cześć sir Benjamina Halla. Pod koniec lat pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku był największym dzwonem w Anglii. W dawnych zegarach tylko dzwony podawały czas. Nie było tarcz ani wskazówek.

– Aha.

– Angielskie słowo „clock” pochodzi od łacińskiego „clocca” oznaczającego dzwon.

Wiedział wszystko.

Vincentowi bardzo się to podobało. U Geralda Duncana podobało mu się wiele rzeczy. Zastanawiał się, czy jako dwaj odmieńcy mogliby zostać prawdziwymi przyjaciółmi. Vincent miał niewielu przyjaciół. Czasem szedł na drinka z praktykantami albo innymi pracownikami biurowymi. Ale nawet Vincent Mądrala zwykle rzadko się odzywał, obawiając się, że wymknie mu się jakaś niewłaściwa uwaga o kelnerce albo kobiecie siedzącej przy sąsiednim stoliku. Głód sprawia, że przestajesz być ostrożny (wystarczy sobie przypomnieć, co się stało z Sally Anne).

Vincenta i Duncana wiele rzeczy dzieliło, ale mieli jedną wspólną cechę: mroczne sekrety w sercach. Każdy, kto kiedykolwiek je ukrywał, wie, że potrafią usunąć w cień nawet największe różnice poglądów na życie i politykę.

Tak, Vincent z pewnością był gotów spróbować tej przyjaźni.

Umył ręce, znów rozmyślając o Joanne, brunetce, której złożą dziś wizytę: kwiaciarce, ich następnej ofierze.

Vincent otworzył małą lodówkę. Wyciągnął obwarzanka i rozkroił na pół swoim nożem myśliwskim. Nóż miał dwudziestocentymetrowe ostrze i był bardzo ostry. Vincent posmarował obwarzanek twarożkiem i zjadł, popijając dwiema colami. Nos szczypał go z zimna. Skrupulatny Gerald Duncan upierał się, by w kościele też nosili rękawiczki, co Vincent uznawał za zawracanie głowy, ale dziś było tak zimno, że nie przeszkadzała mu narzucona przez towarzysza zasada.

Wyciągnął się na łóżku, wyobrażając sobie, jak może wyglądać ciało Joanne.

Jeszcze dziś...

Skręcał się, umierał z głodu. Miał w sobie ogromną pustkę. Czuł, że jeśli wkrótce nie nadejdzie czas miłego sam na sam z Joanne, uschnie i zmarnieje.

Wypił puszkę dr peppera, zjadł paczkę ziemniaczanych chipsów. Potem jeszcze garść precli.

Nienasycony...

Głodny...

To nie Vincent Reynolds wpadł na myśl, że pragnienie gwałcenia kobiet jest głodem. Zawdzięczał ją swojemu terapeucie, doktorowi Jenkinsowi.

Kiedy go zamknęli z powodu Sally Anne – pierwszy i jedyny raz trafił wtedy za kratki – lekarz wyjaśnił mu, że te pragnienia nigdy go nie opuszczą i musi się z tym pogodzić.

– Nie będziesz potrafił się ich pozbyć. W pewnym sensie przypominają głód... A co wiemy o głodzie? Że jest naturalny. Na głód nic nie możemy poradzić. Mam rację?

– Tak.

Terapeuta dodał, że choć Vincentowi nie uda się zupełnie zagłuszyć głodu, może go „we właściwy sposób zaspokajać. Rozumiesz, co mam na myśli? Jeśli chodzi o jedzenie, zamiast podjadać, o odpowiedniej porze siadasz do zdrowego posiłku. Jeśli chodzi o ludzi, angażujesz się w zdrowy związek, który prowadzi do małżeństwa i założenia rodziny”.

– Rozumiem.

– To dobrze. Chyba robimy postępy.

Słowa Jenkinsa dodały chłopcu otuchy, choć przyniosły nieco inny skutek, niż zamierzał poczciwy doktor. Vincent doszedł do wniosku, że wykorzysta analogię do głodu jako dosłowną wskazówkę. Postanowił, że będzie jeść, czyli odbywał miłe sam na sam z dziewczyną, kiedy naprawdę będzie tego potrzebował. W ten sposób nigdy nie straci głowy i nie stanie się tak nieostrożny jak wtedy z Sally Anne.

Genialne.

Mam rację, doktorze Jenkins?

Vincent przełknął precle i resztę napoju, po czym napisał kolejny list do siostry. Vincent Mądrala ozdobił go kilkoma rysunkami na marginesach. Powinny się jej spodobać. Vincent był całkiem niezłym rysownikiem.

Rozległo się pukanie.

– Proszę.

Drzwi otworzył Gerald Duncan. Mężczyźni przywitali się, a Vincent zajrzał do pokoju Duncana, w którym panował nienaganny porządek. Na biurku wszystko było ułożone symetrycznie. Wyprasowane ubrania równiutko wisiały w szafie w odstępach dokładnie pięciu centymetrów. Ta cecha Zegarmistrza mogła stanowić poważną przeszkodę w ich przyjaźni. Vincent był flejtuchem.

– Chcesz coś zjeść? – spytał Vincent.

– Nie, dziękuję.

Dlatego właśnie Duncan był taki chudy. Jadł rzadko i nigdy nie był głodny. To mogła być druga przeszkoda. Ale Vincent postanowił, że nie będzie zwracał uwagi na tę wadę. W końcu jego siostra też nie jadła dużo, a mimo to ją kochał.

Morderca zrobił sobie kawę. Kiedy grzała się woda, wyciągnął z lodówki słoik i odmierzył równe dwie łyżeczki ziaren kawy. Wsypał je z grzechotem do ręcznego młynka i zakręcił nim kilkanaście razy. Starannie wsypał zmieloną kawę do papierowego filtra umieszczonego w zaparzaczu. Postukał w niego, by wyrównać kawową górkę. Vincent uwielbiał obserwować, jak Duncan robi kawę.

Skrupulatny...

Duncan spojrzał na złoty zegarek kieszonkowy. Bardzo ostrożnie go nakręcił. Dokończył kawę – pił szybko, jak lekarstwo – po czym spojrzał na Vincenta.

– Trzeba iść do naszej kwiaciarki – powiedział. – Joanne. Rozejrzysz się tam?

Ściśnięcie w żołądku. Żegnaj, Vincencie Mądralo.

– Jasne.

– Idę na uliczkę przy Cedar Street. Policja już tam powinna być. Zobaczę, z kim przyjdzie się nam borykać.

Borykać...

Duncan włożył kurtkę i zawiesił na ramieniu torbę.

– Jesteś gotowy?

Vincent skinął głową, narzucając swoją kremową parkę i nakładając czapkę oraz ciemne okulary.

– Daj mi znać, czy do pracowni przychodzą ludzie po zamówione bukiety, czy pracuje sama.

Zegarmistrz dowiedział się, że Joanne dużo czasu spędza w pracowni znajdującej się kilka przecznic od kwiaciarni. Pracownia była cicha i mroczna. Wyobrażając sobie ciemne, kręcone włosy Joanne, jej pociągłą, ale ładną twarz, Vincent Głodomór nie potrafił myśleć o niczym innym.

Zeszli na dół i znaleźli się w uliczce za kościołem.

Duncan spojrzał na kłódkę.

– Aha, chciałem ci jeszcze coś powiedzieć. O jutrzejszym. To też będzie kobieta. Czyli dwie z rzędu. Nie wiem, jak często lubisz mieć to swoje... jak o tym mówisz? Sam na sam?

– Zgadza się.

– Dlaczego tak to nazywasz? – zapytał Duncan. Vincent zdążył się już przekonać, że morderca jest ciekawy wszystkiego.

To wyrażenie także pochodziło od doktora Jenkinsa, jego doktora z poprawczaka, który namawiał Vincenta, aby przychodził do jego gabinetu, kiedy tylko będzie miał ochotę porozmawiać o tym, co czuje; na miłe, szczere sam na sam.

Z jakiegoś powodu Vincentowi spodobały się te słowa. Określenie brzmiało też o wiele lepiej niż „gwałt”.

– Nie wiem. Po prostu tak to nazywam. – Dodał też, że dwie kobiety z rzędu to dla niego żaden problem.

Czasem apetyt rośnie w miarę jedzenia, doktorze Jenkins.

Mam rację?

Gdy ostrożnie szli oblodzonym chodnikiem, Vincent spytał:

– Hm, co zamierzasz zrobić z Joanne?

Zabijając swoje ofiary, Duncan przestrzegał jednej zasady: ich śmierć nie mogła trwać krótko. Nie było to wcale tak łatwe, jak mogłoby się wydawać, wyjaśniał mu swoim wyraźnym, obojętnym głosem. Duncan miał książkę pod tytułem „Ekstremalne techniki przesłuchań” o wymuszaniu zeznań od więźniów za pomocą tortur, które prowadziły do śmierci, jeśli dręczona osoba uparcie milczała: o przygniataniu ich gardeł ciężkimi przedmiotami, o podcinaniu nadgarstków, żeby ofiara się wykrwawiła, i kilkunastu innych metodach.

Duncan wyjaśnił:

– Nie chcę na nią tracić za dużo czasu. Zaknebluję ją i zwiążę jej ręce za plecami. Potem położę ją na brzuchu i okręcę drut na jej szyi i kostkach.

– Będzie miała zgięte kolana? – Vincent bez trudu to sobie wyobraził.

– Zgadza się. Tak jak w książce. Oglądałeś ilustracje?

Vincent przecząco pokręcił głową.

– Nie zdoła zbyt długo utrzymać nóg w tej pozycji. Kiedy zacznie je prostować, zaciśnie sobie drut na szyi i sama się udusi. Przypuszczam, że po ośmiu, dziesięciu minutach będzie po wszystkim. – Uśmiechnął się. – Tak jak zasugerowałeś, zmierzę czas. Potem cię zawołam i będzie cała twoja.

Miłe sam na sam...

Kiedy wyszli z uliczki, uderzył w nich podmuch mroźnego wiatru, rozchylając poły niezapiętej parki Vincenta.

Młodszy z mężczyzn przystanął zaniepokojony. Na chodniku przed sobą zobaczyli młodego człowieka. Miał rzadką brodę i był ubrany w przetartą kurtkę. Na ramieniu niósł plecak. Pewnie student, pomyślał Vincent. Nieznajomy maszerował żwawym krokiem z opuszczoną głową.

Duncan zerknął na towarzysza.

– O co chodzi?

Vincent wskazał na pasek, za którym miał zatknięty myśliwski nóż w pochwie.

– Chyba widział... Przepraszam. Powinienem zapiąć kurtkę, ale...

Duncan zacisnął usta.

Nie, nie... Vincent miał nadzieję, że nie rozzłościł Duncana.

– Załatwię to, jeżeli chcesz. Zaraz...

Morderca spojrzał na studenta, który szybko się od nich oddalał.

Duncan odwrócił się do Vincenta.

– Zabiłeś kiedyś kogoś?

Nie potrafił wytrzymać przeszywającego spojrzenia niebieskich oczu.

– Nie.

– Zaczekaj tu. – Gerald Duncan rozejrzał się po ulicy, na której oprócz studenta nie było nikogo. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął wysuwany nóż, którym poprzedniej nocy podciął nadgarstki człowiekowi na pirsie. Ruszył za studentem. Vincent patrzył, jak szybko go dogania. Kiedy morderca był już prawie metr za studentem, skręcili za róg, zmierzając na wschód.

To okropne... Vincent zapomniał o skrupulatności. Mógł stracić szansę na przyjaźń z Duncanem, szansę na następne sam na sam. Wszystko przez nieostrożność. Chciało mu się wrzeszczeć i płakać.

Sięgnął do kieszeni, znalazł batonik KitKat i pochłonął razem z kawałkiem opakowania.

Po pięciu ciągnących się w nieskończoność minutach wrócił Duncan, niosąc zmiętą gazetę.

– Przepraszam – powiedział Vincent.

– Nic się nie stało. Już wszystko w porządku – odrzekł cicho Duncan. W gazecie miał zakrwawiony nóż. Wytarł w nią ostrze i schował. Potem wyrzucił poplamioną krwią gazetę i rękawiczki. Nałożył nową parę. Nalegał, żeby zawsze przy sobie mieli na zmianę dwie albo trzy pary rękawiczek.

– Ciało jest w pojemniku na śmieci – powiedział Duncan. – Dobrze je przykryłem. Jeżeli dopisze nam szczęście, zanim ktoś zauważy krew, będzie już na wysypisku albo w morzu.

– Nic ci się nie stało? – Vincentowi zdawało się, że dostrzegł czerwoną kropkę na policzku Duncana.

Jego towarzysz wzruszył ramionami.

– Byłem nieostrożny. Zaczął się bronić. Musiałem mu przejechać nożem po oczach. Zapamiętaj. Jeżeli ktoś się opiera, tnij oczy. Od razu przestanie się bronić i będziesz mógł z nim zrobić, co zechcesz.

Tnij oczy...

Vincent wolno pokiwał głową.

– Będziesz bardziej uważał? – spytał Duncan.

– Och, tak. Obiecuję. Naprawdę.

– Idź sprawdzić, co robi kwiaciarka. Spotkamy się przed muzeum kwadrans po czwartej.

– Dobra, nie ma sprawy.

Duncan obrócił bladoniebieskie oczy na Vincenta. Na jego twarzy pojawił się rzadko u niego widziany uśmiech.

– Nie przejmuj się. Mieliśmy kłopot. Został rozwiązany. W ostatecznym rozrachunku to nie znaczy zupełnie nic.

Rozdział 5

Zabrano ciało Teddy’ego Adamsa, ulicę opuściła też jego pogrążona w żalu rodzina.

Lon Sellitto pojechał do Rhyme’a, a miejsce przestępstwa zostało oficjalnie otwarte. Ron Pulaski, Nancy Simpson i Frank Rettig zdejmowali żółtą taśmę.

Amelia Sachs, wciąż poruszona wyrazem rozpaczliwej nadziei na twarzy siostrzenicy Adamsa, ponownie obejrzała miejsce, przykładając się do pracy jeszcze pilniej niż zwykle. Sprawdziła pozostałe drzwi i wszystkie prawdopodobne drogi dojazdu i ucieczki sprawcy. Nie znalazła jednak nic więcej. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz znalazła tak niewiele dowodów w miejscu przestępstwa, z którym wiązało się tyle komplikacji.

Kiedy spakowała sprzęt, przestawiła się w myślach na sprawę Benjamina Creeleya i zadzwoniła do jego żony, Suzanne, aby ją poinformować, że ktoś się włamał do ich domu w Westchester.

– Nie miałam o tym pojęcia. Wie pani, co ukradli?

Sachs spotkała się z nią kilka razy. Żona Creeleya była ładna i bardzo szczupła – codziennie biegała – i miała krótkie włosy z jasnymi pasemkami.

– Nie zauważyłam, żeby zginęło coś istotnego. – Sachs postanowiła nie wspominać o chłopaku z sąsiedztwa; doszła do wniosku, że udało się jej go skutecznie odstraszyć od występku.

Spytała, czy palono coś w kominku, lecz Suzanne odparła, że ostatnio nikt nie bywał w domu.

– Jak pani sądzi, co tam się mogło stać?

– Nie wiem. Ale wersja o samobójstwie wydaje się coraz mniej prawdopodobna. Aha, musi pani wstawić nowy zamek w tylnych drzwiach.

– Jeszcze dzisiaj kogoś sprowadzę... dziękuję, detektywie. To dla mnie bardzo ważne, że mi pani uwierzyła. Że Ben nie popełnił samobójstwa.

Zakończywszy rozmowę, Sachs napisała prośbę do laboratorium o analizę popiołu, błota i innych dowodów zabezpieczonych w domu

Creeleya, pakując materiał oddzielnie od dowodów sprawy Zegarmistrza. Następnie wypełniła karty ewidencyjne i pomogła Simpson i Rettigowi załadować sprzęt do furgonetki. Metalowa sztaba była taka ciężka, że kryminalistycy musieli we dwójkę owinąć ją w plastik i wtaszczyć do samochodu.

Kiedy zasuwała drzwi furgonetki, spojrzała na drugą stronę ulicy. Ziąb wypłoszył większość gapiów, ale zauważyła jakiegoś mężczyznę stojącego przed remontowanym budynkiem na Cedar Street niedaleko Chase Plaża i czytającego „Post”.

Coś tu nie gra, pomyślała Sachs. Nikt nie stoi na rogu ulicy i nie czyta gazet w taką pogodę. Nawet gdyby bardzo interesowały go notowania giełdowe czy informacje o jakiejś głośnej katastrofie, przerzuciłby tylko szybko parę stron, żeby się dowiedzieć, ile zarobił lub stracił, albo jak groźny w skutkach był wypadek kościelnego autobusu.

Ale nie wystawałby na wietrze, żeby czytać kronikę towarzyską na szóstej stronie.

Nie widziała mężczyzny zbyt dobrze – był częściowo schowany za gazetą i zwałem gruzu usypanym przez ekipę budowlaną. Zwróciła jednak uwagę na jeden szczegół: jego buty. Miały protektor, który mógł zostawić charakterystyczne ślady w śniegu u wylotu alejki.

Sachs zastanawiała się, co zrobić. Większość funkcjonariuszy już odjechała. Simpson i Rettig byli uzbrojeni, lecz nie mieli żadnego wyszkolenia taktycznego, a podejrzany znajdował się po drugiej stronie rzędu metalowych barierek metrowej wysokości ustawionych przed zbliżającą się paradą. Gdyby ruszyła w jego stronę z przeciwnej strony ulicy, mógłby bez trudu uciec. Musiała to więc rozegrać w subtelniejszy sposób.

Podeszła do Pulaskiego, szepcząc do niego:

– Masz kogoś na godzinie szóstej. Chcę z nim pogadać. Facet z gazetą.

– Sprawca? – zapytał.

– Nie wiem. Być może. Zrobimy tak. Wsiądę do furgonetki z Nancy i Frankiem, wysadzą mnie na wschodnim rogu. Poradzisz sobie z ręczną skrzynią biegów?

– Jasne.

Dała mu kluczyki do swojego jasnoczerwonego camaro.

– Pojedziesz Cedar na zachód w stronę Broadwayu, jakieś dziesięć metrów. Potem się zatrzymasz, wysiądziesz, przeskoczysz przez barierki i ruszysz z powrotem.

– Żeby go wypłoszyć.

– Zgadza się. Jeżeli tylko czyta gazetę, pogadamy z nim, wylegitymujemy go i damy mu spokój. Jeżeli nie, to przypuszczam, że się odwróci i wpadnie prosto w moje ramiona. Wtedy zajdziesz go od tyłu i będziesz mnie osłaniał.

– Rozumiem.

Sachs udała, że obrzuca ulicę ostatnim spojrzeniem, i wsiadła do dużej brązowej furgonetki. Pochyliła się do przodu.

– Mamy problem.

Nancy Simpson i Frank Rettig spojrzeli na nią. Simpson rozpięła kurtkę, kładąc dłoń na rękojeści pistoletu.

– Nie, to niepotrzebne. Powiem wam, o co chodzi. – Wyjaśniła sytuację, po czym zwróciła się do Simpson, która siedziała za