Zen. Zamiatając skały, czesząc mech - Maria Moneta-Malewska - ebook

Zen. Zamiatając skały, czesząc mech ebook

Maria Moneta-Malewska

4,5
44,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jak bardzo chłonne może być doświadczenie obcej kultury? Oczy, uszy, węch, smak, dotyk. Ciało: obolałe podczas surowego treningu w buddyjskim klasztorze i otwierające się na błogość kąpieli w gorących źródłach. Sen. Serce. Umysł. Intensywność i głębia doświadczenia zmysłowego, intelektualnego i duchowego. Ile Japonii może się zmieścić w jednym człowieku?

Dariusz Bugalski, dziennikarz, poeta

Zen. Zamiatając skały, czesząc mech - za tym tajemniczym tytułem kryje się fascynująca opowieść o niesamowitym wprost wewnętrznym imperatywie, o ciężkiej pracy i... spełnieniu marzeń. Maria Moneta-Zalewska od wielu lat spędzała kilka miesięcy w roku w klasztorze zen. Kobieta z Polski podążała drogą Buddy ramię w ramię z japońskimi mnichami. Pokonywała swoje słabości i samą siebie, dostosowując się do surowych reguł. Miała jeden cel: nie ustawać w praktyce. Bo - jak się okazuje - osiągnięcie oświecenia nie oznacza końca Drogi. Ta książka cieszy w dwójnasób. Po pierwsze, swoją egzotyką - oto poznajemy codzienne życie w klasztorze, charaktery Japończyków, lokalne zwyczaje i obyczaje. Po drugie, swoim optymizmem - daje bowiem nadzieję, że każdy z nas może spełnić swoje marzenia. Wystarczy im tylko trochę pomóc.

Joanna Yoyo Malewska

Kim jestem? Jak poznać siebie? Jak być szczęśliwą? Szukając odpowiedzi na te pytania, autorka - lekarz psychoterapeuta i jednocześnie Roshi Reiko - trafia do Japonii, do klasztoru Rindzaj Zen, gdzie spotyka niezwykłego człowieka Roshiego Oi Saidana. Książka o poszukiwaniu drogi do siebie, o klasztornej praktyce, o Japonii i Japończykach, o zadziwieniach, o codzienności i o ciszy kamiennych ogrodów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 275

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP DO ZAMIATAJĄC SKAŁY CZESZĄC MECH

Od wydania tej książki minęło szesnaście lat. Nie jeżdżę już do Japonii, ale praktyka toczy się dalej. To samo niebo, tylko towarzyszące nam drzewa – inne. Tam były kilkusetletnie cedry zamiast wysokich sosen. Tam zamiatałam skały, tu moi uczniowie wymiatają igły sosen z grubego żwiru, którym wysypany jest kamienny ogród. Ten sam dźwięk dzwonka inkin, zapach kadzidła, atmosfera zendo. W 2018 roku przyszła mi do głowy myśl, że trzeba wybudować klasztor. Może być mały, ale skoro tak sobie postanowiłam w chińskiej świątyni Hokoji, nadszedł czas, żeby stanął na polskiej ziemi. W 2019 roku odbyła się uroczystość otwarcia nowego miejsca medytacji. Ku mojej ogromnej radości przyjechał na nią Roshi Ichi Joshida z przewodniczącym klubu mnichów zen w Kioto Dodanem wraz z małżonką. A potem przyszedł wirus i wszystko się zmieniło. Pomógł internet. Teraz powracamy do zendo położonego w otulinie Puszczy Bolimowskiej. Jemy posiłki przyrządzone zgodnie z filozofią pięciu przemian. Wiosną i latem słuchamy o świcie śpiewu ptaków. Jest czas na dioksan, na pracę w ogrodzie, na śpiewy i szybkie kinhin. Jest czas na wyciszenie, na głęboką wewnętrzną pracę… na spotkanie z prawdziwym Ja. Praktyka trwa.

Zamiast wstępu

Ta książka jest osobistym świadectwem, spisanym przez pierwszą białą kobietę, która otrzymała przekaz japońskiej szkoły Rinzai Zen. Maria Moneta-Malewska, nosząca buddyjskie imiona Reiko Toen i czcigodny tytuł Roshi - niezależnego nauczyciela zen, przeszła niezwykle surowy trening w klasztorze. Otrzymała Pieczęć Dharmy od mistrza japońskiej linii Rinzai Zen - Czcigodnego Roshiego Saidana Oi, stając się osiemdziesiątą czwartą spadkobierczynią Nauki (Dharmy) Buddy Śakjamuniego.

W kraju prowadzi własną praktykę psychoterapeutyczną i jest cenioną konsultantką biznesową oraz specjalistką od uzależnień. Jako nauczycielka polskiej szkoły Rinzai Zen „Ho Hakubaji”, prowadzi swoich uczniów w duchu „zen dnia codziennego”.

Roshi Saidan Oi w trakcie wizyty w Polsce w związku z osobistym potwierdzeniem przekazu, który dał Roshi Marii Reiko, powiedział, że „Polacy mają w sobie ducha samurajów”. Ten duch, jak i nasza „sarmacka” żywotność i ciekawość świata obecne są na kartach tej książki.

Kiedy zaczynałem swoją praktykę zen, jak większość ludzi w Polsce zetknąłem się z tradycją pochodzącą od amerykańskich nauczycieli, o których jedynie słyszeliśmy, że podobno odbywali trening zen w Japonii. Śpiewy i ceremonie były zwykle przetłumaczone na polski; tylko kilka tekstów miało postać fonetycznych zapisów utworów japońskich. Korzenie zen nadal pozostawały niejako w sferze mitów, a opowieści o japońskich mistrzach i mnichach praktykujących w drewnianych klasztorach z papierowymi ścianami były niczym nieśmiertelne filmy Kurosawy - dalekie i tajemnicze.

Poszukując nauczyciela, dowiedziałem się o Polce, lekarce, która po rozpoczęciu praktyki zen w kraju pojechała w 1994 roku do Japonii i ukończyła trening pod okiem japońskiego mistrza zen w szkole Rinzai. Wtedy jeszcze niewiele mi to mówiło, ale już po pierwszej z nią rozmowie byłem pewien: trafiłem na swojego Mistrza! Co za komfort, gdy ma się nauczyciela, z którym można na formalnym spotkaniu (doksan) porozumieć się w ojczystym języku, dla którego nie trzeba przemierzać tysięcy kilometrów ani czekać wielu miesięcy na jego przyjazd.

Pracując z Roshi Marią Reiko, od początku zadawałem pytania dotyczące jej japońskich doświadczeń. Roshi często i chętnie opowiadała o swoich przeżyciach, jednak dopóki sam nie pojechałem do naszej macierzystej świątyni - Hōkōji, nie rozumiałem w pełni ogromu trudu i determinacji, który umożliwił jej ukończenie treningu w męskim klasztorze jednej z najbardziej surowych tradycji monastycznych. W Japonii do dzisiaj nie ma żeńskiego klasztoru szkoły Rinzai, ponieważ, jak powiedział Roshi Saidan Oi, nie ma oświeconej mniszki - Japonki, która otrzymałaby pozwolenie na nauczanie i mogła taki klasztor poprowadzić.

Miałem zaszczyt poznać Czcigodnego Roshiego Saidana Oi i doświadczyć niezwykłej otwartości Mistrza. To ona sprawiła, że nie wahał się przyjąć do swego klasztoru kobiety - Polki, a po ukończeniu przez nią praktyki gościć jej uczniów w Hōkōji, aby mogli poznawać smak prawdziwego klasztornego życia.

Gdy czytam tę książkę, przeżywam na nowo gwar leśnych stworzeń, widok kwitnących wiśni i smak górskich ziemniaków. A także ból krzyża, jaki czułem po czesaniu świątynnego mchu...

Mirosław Yuima Kaliński

uczeń

Potrzeba praktyki rodzi się z ludzkiego serca

Urodziłam się prawie w środku Polski. Rodzice szybko przenieśli się do miasta, a ja każde wakacje spędzałam u moich dziadków. Jako powszechnie szanowana rodzina mieliśmy swoją ławkę w prezbiterium XV-wiecznego kościoła. Razem ze wszystkimi dziećmi uczęszczałam na lekcje religii. Pamiętam jedno z zadań domowych, którego tytuł brzmiał: dlaczego jestem katoliczką. Napisałam, że jestem katoliczką geograficzną, urodziłam się w Polsce, tu zostałam wychowana, nie znam żadnej innej religii. Miałam wtedy 12 lat. Wiele lat później spotkałam zen, usłyszałam o Buddzie Śakjamunim, i to całkowicie zmieniło moje życie.

Prolog

Na ulicy przed gmachem Wydziału Psychologii UW stały grupki podekscytowanych, w większości młodych ludzi. W auli wszystkie miejsca siedzące były już zajęte, tylko przy samej katedrze stało kilka wolnych krzeseł. Wyczuwało się rosnące napięcie. Czekaliśmy na wykład Roshiego Sasaki. Miał mówić o zen. Wszedł na salę punktualnie. Drobny, niski Japończyk, ubrany w biało-czarne szaty. Uśmiechnął się, rozejrzał uważnie po sali. Zapadła absolutna cisza. Wykład był długi, niewiele z niego zrozumiałam, ale jedną scenę pamiętam ze wszystkimi szczegółami do dziś. Siedzący obok mnie młody chłopak długo trzymał podniesioną do góry rękę. Kiedy w końcu udzielono mu głosu, wpatrując się z wielkim przejęciem w nauczyciela, zapytał:

– Roshi, powiedz proszę, jak być szczęśliwym?

Sala zamarła. Każdy chciał usłyszeć odpowiedź. Roshi uśmiechnął się łagodnie i po chwili milczenia powiedział:

– Dlaczego pytasz o to mnie? ZAPYTAJ SOSNĘ.

Po sali przebiegł cichy szmer zawodu. Porażona odpowiedzią prawie przestałam oddychać. Wiedziałam, czułam całą duszą i każdą komórką ciała, że Roshi powiedział coś bardzo ważnego, coś na wagę życia i śmierci. Muszę to wiedzieć, muszę to zrozumieć, muszę. Roshi powiedział, a ja nie rozumiem. Muszę zrozumieć!

Rozpoczęłam praktykę zen pod koniec lat siedemdziesiątych. Trudny czas dla nas wszystkich. A potem nadszedł pamiętny poranek i przemówienie generała. Tego dnia miałam dyżur, a dla lekarza dyżur to rzecz święta. Zostawiłam dzieci z młodziutką opiekunką i pojechałam do szpitala.

Pod moją opieką znajdowało się ponad trzysta osób. To był nieustający obchód. Zaniepokojeni pacjenci zbierali się w oddziałowych świetlicach. Jeden uzdatnił radio tak, że można było chwilami odbierać Wolną Europę. Nie wiedzieliśmy, co dzieje się w kraju, co dzieje się na ulicach miasta. W tym dniu chcieliśmy być wszyscy razem - pacjenci i personel. Kiedy następnego popołudnia wróciłam do domu, córka, przyglądając mi się uważnie, powiedziała:

– Mamo, ty osiwiałaś, osiwiałaś od wczoraj.

Dzieci poszły spać, a ja usiadłam na poduszce. Oddech wyrównał się, umysł uspokoił, czułam wzbierającą siłę i ogarniający mnie spokój. Serce wypełniła wdzięczność dla wielkiego Nauczyciela Buddy Śakjamuniego*, dla patriarchów i wszystkich praktykujących. Wdzięczność za to, że dzięki ich wysiłkom dotarła do mnie wiedza o praktyce i zrozumiałam, że znakomitą większość problemów tworzę sama w swojej głowie. Wiedziałam już, że mogę się ich pozbyć, wiedziałam, co mam robić i jak. Przede mną, zgodnie z nauczaniem Buddy Śakjamuniego, robili to inni adepci zen od 2500 lat. Komfort mojego życia zależy ode mnie, od mojej determinacji i systematyczności. Powiedzenie: „ile włożysz, tyle dostaniesz” powoli zaczęło odsłaniać swoje prawdziwe znaczenie.

Dla każdego praktykującego zen sesshin, czyli siedmiodniowe odosobnienie, to specjalny, wyczekiwany czas. Kiedy praktykowałam w Polsce, mieliśmy w latach tłustych dwa sesshin, a w chudych jedno. Nauczyciele mieszkali w Stanach Zjednoczonych i nie w każdym roku mogli przyjechać do Polski dwa razy. Sesshin to okres wytężonej medytacji. O rozkładzie dnia decyduje roshi – samodzielny nauczyciel zen. W Polsce zwykle na te dni wyjeżdżaliśmy z Warszawy.

Chcę napisać o dwóch miejscach, które szczególnie zapadły mi w pamięć. Obydwa z okolic Jeleniej Góry: Przesieka i Sosnówka.

Sesshin w Przesiece organizowane było w starym, położonym nad rwącym strumieniem młynie, który mógł pomieścić około 55 osób. Duże zendo, czyli sala do medytacji, a jeśli trzeba – małe, boczne. Pusta przestrzeń, na podłodze rozłożone maty, na matach okrągłe poduszki, wypełnione gryczaną łuską. Ołtarz, a na nim figura Buddy lub bodhisattwy Kanzeon. Świeca, świeży kwiat, kadzielnica. Mata i poduszka nauczyciela. Trzy razy dziennie indywidualne spotkanie z nauczycielem w pokoju doksan, w którym odbywa się otoczona tajemnicą rozmowa.

Przestronna, jasna kuchnia, a w niej duży stół z surowego drewna, na którym przygotowywaliśmy posiłki. Jedzenie wnoszone było do zenda przez specjalnie wyznaczone osoby. W czasie sesshin obowiązywało całkowite milczenie. Każdy z nas miał swoją pracę. Najbardziej lubiłam sprzątać łazienki i toalety. Powód był prosty: byłam sama, wokół cisza, praca nieskomplikowana. To wszystko sprzyjało wewnętrznemu skupieniu.

Jeśli mieliśmy coś bardzo ważnego do przekazania, pisaliśmy to na kartkach, które wraz z ołówkami leżały w całym młynie. Lustra były zasłonięte, a okna zaklejone półprzezroczystym papierem. Spaliśmy na podłodze na materacach leżących ciasno jeden przy drugim. W kątach ustawiliśmy plecaki i torby. Większość osób spała w śpiworach, ale były także prześcieradła, kołdry i poduszeczki przywiezione z domu.

Do młyna w dzień rozpoczęcia sesshin zjeżdżali się ludzie z całej Polski. Wiele miesięcy czekaliśmy na przyjazd nauczyciela i pracę z nim. Spotkaniom towarzyszyły radość i wzruszenie. Rozmawialiśmy w małych grupkach, dzieląc się wiadomościami z ostatnich miesięcy. Trwały przygotowania do rozpoczęcia sesshin. W takim dniu byliśmy radośnie podekscytowani i wielu z nas czuło rosnącą energię. Specjalnym wydarzeniem było spotkanie nauczyciela i prywatne nieoficjalne powitanie.

W wolnej chwili samotnie lub z innymi wychodziliśmy na spacer. Okolice młyna były bardzo piękne, a niezwykła przyroda odkrywała przed nami całą swoją urodę.

Sesshin rozpoczynało się ogólnym zebraniem i rozdziałem pracy. Można było zgłosić się na ochotnika albo dostawało się przydział. Na tym samym stanowisku pracowało się przez siedem dni. Raz dziennie, o ściśle wyznaczonej godzinie, każdy mógł skorzystać z prysznica. Przez dziesięć minut i ani sekundy dłużej. Osoby odpowiedzialne za praktykę przypominały o zachowaniu milczenia oraz o drugiej ważnej zasadzie – niepodnoszenia wzroku. Oczy miały być spuszczone tak, by nie nawiązywać kontaktu z innymi. Dzięki temu łatwiej było utrzymać skupienie.

Przebieramy się w brązowe kimona przewiązane w talii czarnymi pasami. Bose stopy. Uderzenie w grubą, drewnianą deskę zwaną han – sygnał, że za 10 minut zaczyna się zazen.

Skupione twarze, spuszczone oczy, cicho stąpając wchodzimy do zenda. Pierwszy pokłon przy przekroczeniu progu, drugi przed miejscem medytacji. Siadamy na poduszkach. Poprawiamy pozycję, składamy ręce w mudrę, aby uzyskać lepszy przepływ energii. Po chwili dźwięk małego dzwonka inkin rozpoczyna sesshin. Zendo zamiera w bezruchu. Poruszają się tylko płomień świecy i dym kadzidła, który cieniutką linią unosi się ku sufitowi.

W trakcie sesshin było stosunkowo dużo wolnego czasu, który mogliśmy wykorzystywać według własnego uznania. Niektórzy spali, inni wychodzili na spacer. Tylko nieliczni zostawali w zendo, siedząc w zazen. Wieczorem praktykę kończył jikijitsu, osoba odpowiedzialna za praktykę, recytując strofy o konieczności wysiłku i nieubłaganym upływie czasu. Chętni mogli zostać na nocne siedzenie, czyli yaza. O 24.00 kuchnia wystawiała posiłek na mały stolik koło zenda. Chleb z masłem, czasami dżem, kawałek ciasta. Do dzisiaj pamiętam sesshin, w czasie którego o północy pojawił się sok pomarańczowy, uchodzący w tamtych czasach za prawdziwy rarytas. To był specjalny prezent dla wytrwałych od nauczyciela.

Sesshin kończyło się zazwyczaj koło południa. Poprzedniego dnia i rano kuchnia przygotowywała wielkie przyjęcie, które latem odbywało się na świeżym powietrzu. Było mnóstwo pysznego wegetariańskiego jedzenia. Zadziwiała mnie zwłaszcza różnorodność ciast. Kiedy oni zdążyli to wszystko upiec? Po przyjęciu nasyceni obfitym posiłkiem szliśmy na spacer. Świat po sesshin był tak piękny, jak nigdy przedtem. Barwy były bardziej soczyste, słońce jaśniejsze i cieplejsze. Droga pod nogami sama niosła nas pod górę.

Philip Kapleau, autor książki „Trzy filary zen”, jako pierwszy przyjechał do Polski, aby nauczać. Po latach okazało się, że nie miał przekazu Dharmy ani tytułu roshiego. Ale jestem mu wdzięczna za nauczanie podstaw praktyki zen, za indywidualne spotkania i za jego trud związany z przyjazdami do Polski.

Sosnówka to ośrodek wczasowy z dużym centralnym domem i kilkoma mniejszymi budynkami. Umiejscowiony prawie na szczycie wzgórza, skąd rozciągał się niezapomniany widok na położoną w dole Jelenią Górę. Sesshin odbywało się w maju. Za oknem co roku ten sam ptak wyśpiewywał swoją opowieść. Krzaki bzu aż uginały się od kwiatów. Czasami wiatr przynosił ich zapach do zenda.

W Sosnówce nie obowiązywała tak surowa zasada milczenia i niepodnoszenia oczu. W przerwach między siedzenia mi ludzie przechadzali się grupkami, robili ćwiczenia gimnastyczne, skupiali się przy Gempo sensei, obecnie Roshim, który był uczniem Roshiego Maezumiego, Japończyka prowadzącego ośrodek pod Los Angeles. Miejsce było piękne, sesshin duże. Drzewa, kwiaty, rozgwieżdżone niebo, cisza przerywana śpiewem ptaków i dźwiękiem inkin. Siedem dni wytężonej pracy. Do domu wracaliśmy pociągiem, zajmując zwykle cały przedział, radośni, pełni energii. Tyle lat...

A po sesshin powrót do codziennej praktyki: wstawałam przed szóstą, siedziałam w zazen do siódmej, potem zakupy na śniadanie, wyprawianie dzieci do szkoły i jazda do szpitala. Po powrocie do domu gotowanie, sprzątanie, dzieci i oczywiście dodatkowa praca. O 23.30, tuż przed snem, pół godziny zazen. I tak dzień po dniu aż do następnego sesshin. Raz w tygodniu grupowe zazen 3 razy po 25 minut plus śpiewy, czasami jednodniowe siedzenie. Zdarzały się takie noce, kiedy budziłam się z zaciśniętymi pięściami i zębami o trzeciej nad ranem. Paznokcie wbijały się w dłoń zostawiając sine ślady. Bolały zaciśnięte mięśnie żuchwy. Musiałam siadać w zazen, choćby na pół godziny, czasami na godzinę. To był wewnętrzny imperatyw. Siadywałam tak przez tydzień, czasami przez miesiąc albo i dłużej. Mimo że mniej spałam, nie byłam zmęczona. Musiałam wiedzieć. Ta determinacja rosła we mnie coraz bardziej. Jedynymi dniami, podczas których zdarzało mi się zaniedbywać zazen, były dni dyżurów w szpitalu. Z czasem razem ze mną zaczęły siedzieć moje dzieci. Przeniosłam wtedy wieczorne medytacje na 18.00-19.00; siadała z nami też nasza suka Wiśnia. Wchodziła cichutko i kładła się tuż przy mnie albo przy mojej córce. Jej medytacje mógł przerwać tylko dzwonek do drzwi. Później, kiedy w moim domu było już zendo, a Wisienka odeszła od nas na zawsze, siedziały z nami moje dwie kolejne suki. Aquirre, owczarek niemiecki, do której dołączyła Honczo – czarny kundel. Teraz obie są już bardzo doświadczone. Doskonale znają rozkład sesshin, wiedzą, kiedy jest kinhin, czyli medytacja w ruchu, kiedy koniec siedzenia. Przez cały dzień warują pod drzwiami zenda, a wracają na swoje posłanie, gdy wszyscy idą spać.

Ostatnie nasze sesshin rohatsu, sesshin o zaostrzonych regułach, rozpoczynające się zawsze 1 grudnia, odbywało się już w nowym zendo. Początkowo próbowaliśmy zamykać psy w mojej sypialni. Kiedy suki słyszały, że rozpoczyna się poranne siedzenie, dobijały się do drzwi. A gdy to nie skutkowało, zaczynały głośno wyć. Szybko nauczyły nas, że nie zrezygnują ze swojego zwyczaju „siedzenia” podczas sesshin. Najbardziej pocieszne było to, że Aquirre siadała w linii doksan, a więc w rzędzie przed pokojem rozmów z roshim, ale jeszcze dziwniejsze, że przesuwała się w niej tak jak wszyscy pozostali. Czekamy, że kiedyś oznajmi swoje wejście na doksan uderzeniem w dzwon.

Praktyka w Polsce jest bardzo różna od japońskiej. To jest zen wielkiego miasta. Niestety, nie towarzyszy nam szum drzew, zamiast niego mamy warkot przejeżdżających samochodów. Wszyscy moi uczniowie, tak samo jak ja, są czynni zawodowo. Ale mimo to, kiedy wchodzimy do zenda, znajdujemy się w innym świecie: w świecie ciszy, spokoju i skupienia.

Gdzieś na horyzontach naszych myśli pojawia się polska świątynia, z pięknym zendem, otoczona szumiącymi drzewami i śpiewającymi ptakami.

* Przypowieść o Buddzie oraz słowniczek wyrażeń japońskich znajdują się na końcu książki.

Podróż do Japonii

W czasach, kiedy zaczynałam praktykować zen, każdemu z nas Japonia jawiła się jako ziemia obiecana, raj pełen nauczycieli. To tam jest żywy zen, klasztory z prawdziwymi mnichami i mistrzowie, których nazywa się roshi. Dostępuje się zaszczytu wspólnego wypicia czarki zielonej herbaty. Oczywiście nikt z nas nie znał wówczas ani jej smaku, ani zapachu. Do Polski jako pierwszy przyjechał Philip Kapleau. Potem pojawili się: koreański mistrz Soan Se Nim, Roshi Gempo, Roshi Kwong, różni nauczyciele buddyzmu tybetańskiego i inni, którzy skupili wokół siebie uczniów.

Przez długie lata warunki materialne nie pozwalały mi nawet myśleć o wyjeździe do Japonii, zresztą byłam i jestem zdania, że osiągnięcie oświecenia zależy tylko i wyłącznie od nas, a nie od miejsca, w którym przebywamy. Ale nadeszły dni, kiedy moja sytuacja finansowa poprawiła się. W tym samym czasie zostałam zaproszona jako członkini-założycielka do Klubu Soroptimist International. Jest to międzynarodowa organizacja zrzeszająca kobiety najlepsze w swoim zawodzie w danym miejscu i czasie. W jednym klubie każdy zawód może reprezentować tylko jedna osoba. W 1990 roku na Zamku Królewskim w Warszawie, przy udziale 460 osób z całej Europy, nastąpiło uroczyste otwarcie pierwszego klubu Soroptimist International w krajach postkomunistycznych. Nie jest to organizacja charytatywna – członkinie działają dla dobra innych i dla własnego rozwoju, wspierając się nawzajem na całym świecie.

W szesnastym roku mojej praktyki zen siostry soroptymistki z Osaki i Hamamatsu zaprosiły członkinie z Warszawy do Japonii. Nie mogłam nie wykorzystać tak sprzyjających okoliczności, tym bardziej że chęć wyjazdu zgłosiła jeszcze jedna soroptymistka, Irena. Od kilku miesięcy nie miałam też swojego nauczyciela.

Po załatwieniu wszystkich formalności – wiza, bilety, prezenty – ruszyłyśmy w podróż, która dla mnie okazała się wyprawą życia. Była jesień 1994 roku.

Na pierwszy rzut oka w Japonii wszystko wydaje się inne. Już na pokładzie samolotu leci się w atmosferze Dalekiego Wschodu. Bez względu na to, którą linię się wybierze, o komfort pasażerów dbać będzie zawsze co najmniej kilka japońskich stewardess. Serwowana jest zielona herbata i po raz pierwszy słyszy się japoński język, w którym powtarzane są wszystkie zapowiedzi. W słuchawkach na odpowiednim kanale można znaleźć najnowsze japońskie hity i nie ma w tym nic dziwnego. Podczas moich pierwszych podróży zdarzało się, że byłam jedyną białą pasażerką na pokładzie. Reszta to japońskie wycieczki, kilku biznesmenów, pracujących, jak na Japończyków przystało, na swoich laptopach prawie przez całą podróż. Po kilku godzinach snu każdy pasażer dostaje gorący ręcznik do wytarcia twarzy, rąk i karku. Podawane są typowe japońskie potrawy i oczywiście, oprócz zwykłych sztućców, są też pałeczki jednorazowego użytku – dwa podłużne drewienka złączone ze sobą, które należy rozerwać, aby unosić nimi do ust kawałki jedzenia.

Najczęściej ląduję w Osace na lotnisku Kansai, które znajduje się na usypanej przez Japończyków sztucznej wyspie. Obecnie, na potrzeby ciągle rozrastającego się lotniska, jest ona powiększana. Kiedy wieje odpowiedni wiatr, leci się bardzo nisko, tuż nad powierzchnią oceanu, żeby w końcu koła samolotu dotknęły betonowej powierzchni pasa. Teraz przy wjeździe do Japonii Polaków nie obowiązują już wizy, ale mimo to urzędnicy długo sprawdzają dokumenty i wypełnione w samolocie ankiety. Czasami zadają dodatkowe pytania. Samo lotnisko jest ogromne i z poszczególnych terminali dojeżdża się specjalnymi wagonami, które są automatycznie pilotowane. Przyjeżdżają co dwie, trzy minuty i nie ma w nich żadnego człowieka odpowiedzialnego za jazdę. Na początku czułam się w takim pojeździe bardzo niepewnie i nieswojo, brakowało mi motorniczego, poczucie zagrożenia wzrastało. Ucieszyłam się, kiedy wagonik w końcu się zatrzymał. Z czasem przyzwyczaiłam się i taka jazda stała się czymś zupełnie naturalnym.

Z odprawy celnej wychodzi się do dużego holu. Na jego końcu znajduje się firma Kuroneko (dosłownie „Czarny Kot”), która za 20 dolarów dostarcza w ciągu 24 godzin każdą walizkę w dowolnie wybrane miejsce kraju. Jaka to ulga pozbyć się ciężkich waliz i już jako wolny człowiek, tylko z podręcznym bagażem, zmierzać na dworzec kolejowy, gdzie czeka luksusowy pociąg dowożący pasażerów do Osaki – wielkiego, tętniącego życiem miasta. Są tam: piękny zamek, jedno z największych na świecie oceanariów, dzielnice wspaniałych domów z bajkowymi ogrodami.

Domy w Japonii nie mają numerów. Listonosze sobie tylko znanym sposobem trafiają tam, gdzie trafić mają. Bardzo blisko Osaki położone są trzy znane miasta: Kioto, Nara, słynna ze świątyni buddyjskiej, której jeden z pawilonów jest największym na świecie drewnianym budynkiem, i Kobe, z najpiękniejszym nocnym widokiem rozciągającym się ze wzgórza Rokkō. Już po kilku chwilach pobytu w Japonii uderza przybysza idealna czystość pomieszczeń i ulic.

Po wyjeździe z lotniska pociąg wjeżdża na długi most łączący wyspę ze stałym lądem. Błękitny ocean dotyka brzegu, na horyzoncie ciemnymi konturami odcinają się od niebieskiego nieba słynne wzgórza. A potem wszystko wydaje się albo bardzo duże, albo bardzo małe. Domy na przykład są bardzo małe. Japonia ma obszar podobny do Polski, ale ludzi jest trzy razy tyle – sto dwadzieścia milionów. Do tego bardzo duża część kraju jest górzysta, niemożliwa do zamieszkania, tak więc mieszkańcy na niewielkich, niezwykle drogich placykach budują małe, zazwyczaj jednopiętrowe domki. Bardziej zamożni mają ogródki.

Domki wydają się Europejczykowi dość dziwne. Pierwsze piętro jest zwykle mniejsze od parteru. To, co nieodmiennie mnie zaskakiwało i wzruszało, to miniogródki przy każdym domu. Jeżeli nie ma się skrawka ziemi, stawia się rośliny w skrzynkach i doniczkach przed frontem, czasami nawet w kilku rzędach. Widać to już z okien pociągu, podobnie jak szokująco małe, ryżowe poletka.

W końcu dojeżdżamy na dworzec w Osace. Jest duży, lśniący czystością, z mnóstwem sklepów, restauracji i barów.

Keiko Sasaki udzieliła nam gościny w swoim domu. Wśród soroptymistek to zwyczaj popularny na całym świecie. W Kraju Kwitnącej Wiśni jest inaczej. Dostanie się do japońskiego domu graniczy z cudem.

Samochód wjechał do dzielnicy, w której stały wspaniałe domy otoczone ogrodami. Dom Keiko był bardzo duży. W pięknym, urządzonym w japońskim stylu ogrodzie zobaczyliśmy mniejszy dom. To właśnie w nim umieściła nas nasza gospodyni. Kuchnia, trzy pokoje. Zaraz po wejściu, w małym przedpokoju, japońskim zwyczajem zdjęłyśmy buty. W pokoju, przy niskim stole, siedziało na słomianych matach tatami kilka ubranych w kolorowe kimona kobiet. Nasze siostry soroptymistki. Niskie ukłony, a potem pokłon zwany teito: siada się na piętach, czoło opiera na złożonych na tatami dłoniach – to tradycyjne powitanie. Przedstawiamy się sobie, wymieniamy prezenty, jest przy tym dużo radości, śmiechu – atmosfera pełna przyjaźni i ciepła.

Japonki poruszają się z wielką gracją. Przepełnia mnie zachwyt, kiedy patrzę na ruchy ich dłoni, ułożenie głowy, sposób, w jaki siadają, częstują smakołykami, uśmiechają się do nas. Są jak motyle – lekkie, barwne, delikatne, wdzięczne. Widać, że to wszystko mają we krwi – jakby były z innego świata.

W południe niewielki posiłek i jedziemy zwiedzać Osakę. Mamy mało czasu. Nasze siostry chcą nam pokazać jak najwięcej. Przezwyciężamy z Ireną zmęczenie i jedziemy do słynnego zamku w Osace. Dochodzimy do dużego placu, na którym stoi budowla niepodobna do niczego, co do tej pory widziałam. Trzy piętra, egzotycznie wywinięte dachy – wygląda jak olbrzymi stwór, który za chwilę wzbije się w powietrze. Jest ażurowo delikatny. Po obejrzeniu zamku czeka na nas jeszcze jedna atrakcja – chryzantemy.

Czas ich kwitnienia to w Japonii czas święty. Organizuje się festiwale chryzantem, wystawy, konkursy. Kwiaty są wszędzie. Nie przypuszczałam, że jest aż tyle odmian. Od malutkich jak stokrotki do większych ode mnie, a mam przecież nieco ponad półtora metra wzrostu. Feeria kolorów i wielka różnorodność kształtów. Proste, kręcone, płaskie, wypukłe, pierzaste, postrzępione, zaokrąglone i spiczaste – co się komu podoba. Na głównych placach miast z kwiatów układane są symbole, figury, napisy. Na placu przed zamkiem wzbija się w niebo ułożony z kwiatów samolot. Po drugiej stronie łódź płynąca w morskich falach. Obchodzimy długie rzędy krytych straganów, które należą do znanych hodowców. Japończycy przechodzą koło nich wolno, zatrzymują się przed każdym wystawcą, stoją skupieni, jakby zahipnotyzowani pięknem kwiatów. Potem wracają do rzeczywistości, zadają pytania, rozprawiają żywo, wymieniają się uwagami. A potem znów nieruchomieją, a na ich twarzach pojawia się delikatny, wypływający z głębi serca uśmiech.

Ja sama, odkąd pamiętam, miałam do chryzantem wielką słabość. Podobają mi się wszystkie, a ich zapach ma dla mnie zniewalającą moc. Nic dziwnego, że w ciągu całego roku pojawiają się chwile tęsknoty za chryzantemami. Nawet nie muszę zamykać oczu, żeby poczuć chłód ich delikatnych płatków i głęboko odetchnąć niezwykłą wonią.

Po południu szykuje się coś niezwykłego. Nasze przewodniczki są podekscytowane, często spoglądają na zegarek. Okazuje się, że jedziemy do Kioto, żeby zobaczyć słynną Kinkakuji, Świątynię Złotego Pawilonu. Willę zbudowaną w 1397 roku przez szoguna Ashikage Yoshimitsu przekształcono po jego śmierci w świątynię. Po prawie sześciuset latach została podpalona przez oszalałego, młodego mnicha. Spłonęła doszczętnie. Odbudowano ją z wielkim pietyzmem. Obecnie jest jednym z najsłynniejszych i najpiękniejszych zabytków Kioto.

Wchodzimy do dużego parku czy też ogrodu, jakże innego od wszystkiego, co do tej pory widziałam. Szeroką aleją dochodzimy do dużego stawu, z którego wód wyłania się pawilon świątynny. Jego pokryte złotem ściany rozświetlają promienie chylącego się ku zachodowi słońca. W błękitnej wodzie, której nie porusza nawet drgnienie wiatru, można przyjrzeć się wiernemu odbiciu budowli. Przybywa coraz więcej ludzi, ale jest zupełnie cicho. Wszyscy patrzą urzeczeni.

Skrupulatne i wrażliwe na piękno Japonki przyprowadziły nas tu w chwili, kiedy widok jest najpiękniejszy. Harmonia i piękno tego miejsca działa zniewalająco na wszystkich. Ogarnia mnie spokój z nutką radosnego uniesienia; jednocześnie czuję, jak odpręża się całe ciało. Odchodzi zmęczenie podróżą i niewyspanie. Wracam do domu lekka i rześka.

Pierwsza noc spędzona w Japonii daje pełną regenerację sił. Śpimy na rozłożonych na podłodze futonach. Następnego dnia zwiedzamy świątynię Kiyomizudera. Wzniesiono ją w 798 roku, a potem wielokrotnie przebudowywano. Obecne budynki są rekonstrukcją pochodzącą z XVII wieku.

Idziemy wąską uliczką w górę. Po obu jej stronach setki sklepików i kramów z najróżniejszymi pamiątkami, jedzeniem (cynamonowe ciasteczka) czy piciem. Tłumy ludzi. Sama świątynia jest duża, położona na zboczu góry. Jej podstawa wspiera się na 78 grubych drewnianych filarach. Stajemy przed świątynią. Okoliczne wzgórza porośnięte są japońskimi klonami, które teraz płoną czerwienią swoich liści. Czerwień japońskich klonów jest nieco inna niż naszych buków, ale tak jak buki królują jesienią w Polsce, tak klony upiększają jesienną Japonię. Stajemy w kolejce, aby napić się wody ze słynnego wodospadu Otowa. Podobno ma ona właściwości nie tylko lecznicze, ale i magiczne. Pijemy z trzech ujęć – dla zdrowia, dla umysłu i dla szczęścia. Następnie na moją prośbę jedziemy do Ryoanji – klasztoru zen zbudowanego w 1450 roku, słynnego ze swego kamiennego ogrodu. Przechodzimy przez piękny ogród z dużym stawem; ziemia pokryta jest mchem, rosnącym nawet na niektórych drzewach. Wchodzimy do świątyni, mnóstwo ludzi. Głośne rozmowy, śmiech. Ledwo mogę rzucić okiem na kamienie ułożone na wysypanym żwirem prostokącie. Przeciskamy się dalej. Widzę zamknięte przejście. Bardzo chciałabym tam wejść – może znalazłabym jakiegoś mnicha, z którym dałoby się porozmawiać. Niestety, moje oczekiwania nie spełniają się.

Wieczorem jemy kolację w bardzo eleganckim hotelu. Bierze w niej udział cały klub z Osaki. Siostry przedstawiają się. Wiele z nich pomaga w pracy swoim mężom. Pełnią rolę sekretarek, osobistych asystentek, ale jest też lekarka, nauczycielki, kobiety zajmujące się biznesem. Wszystkie dumne są z tej, która trzyma w swoich rękach rynek dywanów nie tylko w Japonii, ale w całej Azji. Zmusiła ją do tego śmierć męża, który rozwinął ten wielki biznes. Nikt na nią nie stawiał. Kiedy zdecydowała się sama poprowadzić interes, wróżono jej przegraną, a ona nie tylko się obroniła, ale rozwinęła firmę, która przynosi teraz dwa razy więcej zysków.

Panie ubrane są w kostiumy od Diora i Chanel, noszą doskonałe zegarki, włoskie buty i piękną biżuterię. Jednym słowem to, co najmodniejsze w tym sezonie. Kilka z nich, na naszą cześć, założyło kimona, które tak bardzo podkreślają ich delikatność i niezwykły wdzięk.

W tym właśnie hotelu miałam zabawną przygodę. Zauważyłam, że sedesy w Japonii przypominają komputery lub inne nowoczesne maszyny. Pełno w nich przycisków, migających lampek. Wyjaśniono mi, że guziczki opisane w języku japońskim uruchamiają prysznic, strumień ciepłej i zimnej wody, podgrzewają miejsce, na którym się siedzi, umożliwiają podmycie się, włączając jednocześnie jakieś migające na czerwono i zielono światełka. Poprosiłam panie, żeby pokazały mi, jak to działa. Wybuchnęły śmiechem, którego nie mogły opanować przez dobrych kilka minut i oczywiście na śmiechu się skończyło.

W czasie kolacji wyszłam do hotelowej toalety. Patrzę – jest to cudo. „No, mam cię” –pomyślałam. Moja radość była tym większa, że niektóre guziczki miały napisy także po angielsku. Nacisnęłam guziczek z napisem „shower” i patrzę, co się stanie. Dziać się zaczęło, i to bardzo szybko. Z miejsca, z którego normalnie leci woda, wysunęła się dziesięciocentymetrowa, zakrzywiona do dołu rurka. Raźnie odwróciła swój koniec do góry i puściła z niego strumień wody, który omal nie zalał podłogi. Nie zdążyłam nawet pomyśleć, kiedy moja dłoń skierowała strumień do wewnątrz. Stoję, cieplutka woda odbija się od mojej ręki, grzecznie wpadając do sedesu i nie wiem, co mam robić. Krzyknęłam: „help!” Raz, drugi. Nikt się nie odezwał. Pusto, głucho.

Zaczęłam się przyglądać pulpitowi i wiedziona jakimś siódmym zmysłem, nacisnęłam jeden z przycisków. Z uczuciem ulgi i narastającą dumą obserwowałam zmniejszanie się strumienia wody, obrót rurki w dół i jej powolne wycofywanie się. Pokonałam potwora! Wiktoria! Po chwili zaczęłam się głośno śmiać z całej sytuacji. I taką zanoszącą się od śmiechu zastały mnie cztery siostry. Popatrzyły na mnie uważnie, zaćwierkały coś do siebie, a potem z wielką troską zapytały, czy dobrze się czuję i czy aby na pewno wszystko jest OK.

Pod koniec wystawnej kolacji dowiedziałyśmy się, że klub z Osaki i Hamamatsu pragnie ufundować stypendium dla studentek japonistyki z Polski. Wybrane osoby studiowałyby przez rok na uniwersytecie w Kioto dzięki pieniądzom zebranym przez nasze japońskie siostry. W tym miejscu pragnę im gorąco podziękować w imieniu warszawskiego klubu Soroptimist International i naszych stypendystek. W ten sposób Japonki pomogły polskim japonistkom. Szczególne podziękowania należą się pani Kawai.

Następnego dnia zwiedzałyśmy Narę i Kobe. Byłyśmy w wielu świątyniach. I znowu nie udało mi się spotkać żadnego mnicha. Wieczorem, tuż przed udaniem się w dalszą podróż, zostałyśmy zaproszone do domu prezydentki klubu, pani Kawai. Duży, dostatni dom, który był wyraźnie podzielony na większą część japońską i mniejszą europejską. Część europejska składała się z salonu i małego gabinetu.

Nasze przyjęcie odbywało się w części japońskiej. Niski stół, pod którym jest miejsce na spuszczenie nóg. Siedzimy na płaskich poduszkach położonych na tatami. Niedaleko stołu palenisko, pod którym zawieszona jest duża żelazna misa. W niej gotuje się typowa japońska potrawa. Jestem wegetarianką. Panie nie wkładają do niej mięsa. Jest za to dużo przeróżnych warzyw, grzybów i innych pyszności, które jem po raz pierwszy w życiu. Są różne sosy, w których moczymy warzywa, rozmaite miseczki i oczywiście pałeczki. Na szczęście pałeczkowy chrzest przechodziłam w restauracji Shanghai w Warszawie, gdzie mój tata całkiem nieźle przeszkolił mnie w dość trudnej sztuce posługiwania się tym przyrządem. Były śpiewy, prezenty, którymi zostałyśmy hojnie obdarowane, serdeczne pożegnania.

Przed snem myślałam o upływającym nieubłaganie czasie. Przyjechałam do Japonii znaleźć nauczyciela. Mijała właśnie połowa mojej podróży. Byłam w wielu świątyniach, a nie zbliżyłam się do mojego celu nawet o włos. Nie pomogły wszechmocne siostry soroptymistki, które prosiłam o kontakt z żywą świątynią, w której praktykuje się zen. A na dodatek opuszczałyśmy Kioto, choć tu, według mojej wiedzy, była największa szansa, żeby się to zdarzyło. Leżąc na futonie długo wpatrywałam się szeroko otwartymi oczami w czerń nocy.