Zjawa - Max Czornyj - ebook + audiobook + książka

Zjawa ebook

Max Czornyj

4,5

Opis

Czekałeś na śmierć?
Właśnie po ciebie przyszłam.


Podobno zdjęcia kradną dusze…

Komisarz Eryk Deryło tkwi w śpiączce. W jego umyśle przewijają się poszarpane sceny. Tymczasem w Lublinie dochodzi do wyjątkowo sadystycznych morderstw.
Na biurko Tamary Haler trafiają zagadkowe zdjęcia zbrodni. Sprawca, który nazywa siebie Fotografem, pogrywa z policją i społeczeństwem. Śledczy muszą działać szybko, by dopaść szaleńca.

Migawka aparatu znowu pstryknęła.

Kolejna dusza zostanie skradziona.

Czy to możliwe, by rozwiązanie sprawy tkwiło w umyśle nieprzytomnego Deryły?

Nowy, mrożący krew w żyłach kryminał z bezkompromisowym komisarzem z Lublina, Erykiem Deryło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (974 oceny)
579
284
91
18
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nalka47

Całkiem niezła

bardzo dobra ksiazka. tylko dla mnie zbyt "depresyjna " nie odczuwam podniecenia ale za razem nie można jej przestać słuchać. nie wiem ,czy to treść ,czy barwa głosu lektora skończyłam ciemnością gdzieś tam w środku.
00
bambutka

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
ewag44

Dobrze spędzony czas

dobra książka
00
Maluska85

Dobrze spędzony czas

"Zjawa" Max Czornyj Po roku przerwy, dosłownie, wracam do spotkań z Erykiem Deryłą. Może znowu będzie hat-trick 🤔 "Zjawa" zaczyna się tak, że już po pierwszym rozdziale miałam ochotę zakończyć lekturę. Max Czornyj nie oszczędza w tej części czytelnika od samego początku. W pustostanie znaleziono zwłoki maleńkiego dziecka, w jego trzewiach psychol ukrył zdjęcie matki. Po co i dlaczego to zrobił? Czym zawiniło mu dwumiesięczne dziecko ? Tym razem śledztwem dowodzić będzie Tamara Haler w zastępstwie za Deryło, który po ostatniej sprawie nadal przebywa w śpiączce. Będzie musiała zmierzyć się z trudnymi obrazami, wieloma zagadkami i tym, że sama jest obserwowana. Max Czornyj zapewnia nam czas z książką która się czyta szybko, jest pełna okrucieństwa i krwi, zagadek i dziwnych powiązań. I tak jak wspomniałam  na początku myślałam, że przez niektóre opisy nie dam rady przejść, tak później książka stała się nieodkładalna. Najsłabszym ogniwem "Zjawy" jest jej zakończenie, bo tak jak pamię...
00
Aguleczek5

Dobrze spędzony czas

Cykl z komisarzem Erykiem Deryło jest moim ulubionym jeśli chodzi o twórczość autora. "Zjawa" nie rozczarowała mnie, a co więcej wciągnęła mnie bardziej niż ostatnie tomy. Autor zaserwował wszystko to z czego jest znany, a więc mamy tu mnóstwo brutalnych opisów i mrożących krew w żyłach zdarzeń. Od początku fabuła wbiła mnie w fotel i akcja nie zwalniała tempa. Czułam się w pełni przekonana do tej historii. W interesujący sposób autor poprowadził postać Tamary Haler i podoba mi się, że zaczyna ona odgrywać coraz większą rolę. Ostatecznie to Deryło nadal jest kluczowym elementem śledztwa i na szczęście nie zostaje zapomniany. Wreszcie nie miałam poczucia chaosu i zbytniej komplikacji. Całość składa się w jednolitą i spójną fabułę, bez żadnych niedociągnięć. Jedynie może pokusiłabym się o rozciągnięcie nieco zakończenia, ale i tak czuję się usatysfakcjonowana finałem i czekam na więcej.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Prawda nie sprawia tyle dobrego, ile złego

sprawiają jej pozory.

François de La Rochefoucauld

 

Ludzie odkryli, że o wiele wygodniej jest fałszować prawdę niż uszlachetniać siebie.

Caleb Colton

 

Fotografia staje się więc dla mnie dziwacznym medium, nową formą halucynacji: fałszywą na poziomie postrzegania, prawdziwą na poziomie czasu. Halucynacją umiarkowaną, w pewnym sensie skromną, podzieloną – z jednej strony nie ma tego tutaj, z drugiej ale to naprawdę było: szalony obraz, ocierający się o rzeczywistość.

Roland Barthes

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kamie i Adamowi, przyjaciołom, by po nowemu było jak po staremu. Z Long Island i na Long Island. Najlepszego! Cin cin!

 

 

 

 

 

 

Na pewno kojarzycie zdjęcie Śniadanie na szczycie drapacza chmur. Jedenastu robotników odpoczywających na stalowej belce zawieszonej ćwierć kilometra nad ziemią – dokładnie na 69. piętrze wysokościowca wznoszonego przy Rockefeller Plaza. Wykonano je 20 września 1932 roku i… niemal na pewno jest fotomontażem.

 

Nogi budowlańców nie zwisają swobodnie, lecz opierają się na jednej płaszczyźnie – jakby po prostu siedzieli. Odpalenie papierosa na tej wysokości i przy panującym na niej wietrze stanowiłoby nie lada wyzwanie, a robotnik bez koszuli, nieważne jak rozgrzany emocjami, solidnie by zmarzł. Do tego, choć żaden z mężczyzn nie ma zabezpieczeń, na ich twarzach nie widać ani cienia strachu.

Powiem Wam coś.

 

Brzydzę się fotomontażem.

 

 

 

Dzień pierwszy

 

 

 

 

1

 

 

Halloween.

Święto Zmarłych.

Zaduszki.

Trzy ponure imprezy dzień po dniu. Szczerzące martwe uśmiechy dynie, fantazyjne znicze i wieńce ze sztucznych kwiatów. Stroje wróżek, potworów i kościotrupów. Komercja śmierci lub śmierć komercji. Wybór należał do każdego zainteresowanego.

Cukierek albo psikus!

Cukierek i kop w dupę.

Angelika Rylska zatrzymała się przed wystawą sklepu odzieżowego. Witryna była przyozdobiona wydrążonymi dyniami, w których paliły się świeczki na baterie. Obok, między bluzkami z najnowszej kolekcji, leżały maski przedstawiające powykrzywiane twarze.

Białe lub czarne. Jakby nie istniały żadne inne kolory.

Wszystkie przerażające. Ze śladami krwi na policzkach, strzępami włosów lub ustami zaszytymi nicią. Ziejące pustką oczodołów lub straszące oszalałymi spojrzeniami. Urocze niczym maski pośmiertne.

– Już, już jedziemy. – Rylska pochyliła się nad wózkiem, w którym leżał Antoś, jej dwumiesięczny synek. Dziecko rozbudziło się i zaczęło łkać. – Już, już, kochanie…

Zabujała wózkiem i ruszyła w stronę wyjścia z galerii. Do Halloween zostały jeszcze dwa dni, ale – o dziwo – w sklepach nie kręciło się zbyt wielu ludzi. Może dlatego, że był środek tygodnia. Rylska zdała sobie sprawę, że od lat nie zaszła do galerii handlowej poza weekendem. Macierzyństwo, choć było harówką większą niż ta na etacie, miało pozytywne strony.

– Boże – Angelika westchnęła, widząc pracownicę wnoszącą do jednego ze sklepów sztuczną choinkę. Drzewko było nieubrane, lecz mieniło się brokatem.

Ledwie uwiną się ze zniczami, zacznie się Boże Narodzenie. Potem Nowy Rok, walentynki, chwila postnego udręczenia i Wielkanoc. Oto rytm życia komercji.

– Proszę uważać!

Drgnęła, gdy ktoś zaklął tuż obok niej. Wpatrzona w witryny, o mały włos nie staranowała wózkiem kilka idących z naprzeciwka osób. Uśmiechnęła się przepraszająco.

– Auć!

Jakiś szczyl zdzielił ją z bara tak, że się prawie przewróciła.

– Ej!

Obróciła się za nim, lecz całe towarzystwo miało ją gdzieś. Nie usłyszała nawet krótkiego „przepraszam”. To ona była winna.

Zawsze winna jest kobieta z dzieckiem.

Zajmuje zbyt wiele miejsca, czasu i uwagi. Jasne, zdarzało się, że ktoś ją przepuszczał w kolejce, ale zaraz zaczynały się szepty.

„Przecież ona ma czas”.

„Gdzie jej się śpieszy”.

„Niech się nauczy cierpliwości. To jej się przyda”.

Pieprzyć ich. Spojrzała na Antosia i zaraz się uspokoiła. Jej syn się uśmiechał, a jego szeroko otwarte oczy lśniły. Cicho gaworzył. Rozkopał kocyk, którym był okryty.

– Mój kochany łobuz. Mamusia zaraz cię okryje i wracamy do domu. Zrobimy obiad, a potem może uda się nam chwilę zdrzemnąć. No, kochany, dasz się dzisiaj mamie zdrzemnąć? Proszę o kilka minut. Tylko kilka minut w ciszy.

Rylska zrobiła kilka kroków i zjechała w alejkę prowadzącą do toalet. Już z daleka czuć było zapach środków czyszczących. Para obściskujących się nastolatków minęła ją i wyszła na główną halę. Wokół nie było nikogo.

Angelika obeszła wózek i nachyliła się nad synkiem. Drgnęła, słysząc głośny dzwonek tuż obok siebie. Chłopiec również się rozejrzał, wodząc wokół zdziwionym wzrokiem.

– Co jest? – szepnęła Rylska.

Bip-bip!

Sygnał rozlegał się gdzieś tuż obok. Z pewnością nie był to jednak dzwonek jej komórki.

A może?

Może jakimś cudem przez pomyłkę zmieniła ustawioną niedawno melodyjkę? Ten telefon miała od paru dni i nie poznała większości funkcji. Nie było na to czasu.

Bip-bip!

Wyciągnęła z kieszeni nowego iPhone’a, ale jego ekran był wciąż zablokowany.

– Chole…

Bip-bip!

BIB-BIP!

Dźwięk stawał się coraz głośniejszy.

Nagle Rylska zauważyła, że Antoś dziwnie przebiera rączkami. Jakby chciał się obrócić na bok i…

Jak oparzona sięgnęła do wózka. Tuż obok poduszki, pod rozkopanym kocykiem, znalazła starą nokię. Jej ekran świecił się na pomarańczowo.

Kobieta wzięła głęboki oddech i się rozejrzała. Wokół nadal nie było nikogo. Komórka musiała wypaść z kieszeni którejś z osób, w które niemal wjechała. Albo…

Nie zastanawiając się dłużej, chwyciła ją i odebrała.

– Dzień dobry. Znalazłam ten telefon w…

Przerwał jej zdeformowany, gardłowy głos. Kolejne słowa sprawiły, że pod Angeliką ugięły się nogi.

– Do wózka wrzuciłem także ładunek wybuchowy. Jeżeli nie zrobisz tego, co powiem, eksplozja urwie twojemu bachorowi głowę.

 

***

 

Fotomontażem jest również zdjęcie, na którym roześmiany turysta pozuje na tarasie widokowym World Trade Center. Jest niczego nieświadomy. Za jego plecami widać potężną sylwetkę nadlatującego boeinga. W prawym dolnym rogu zdjęcia widnieje wymowna data 09.11.01.

To zwykłe, niegodziwe oszustwo.

Żerowanie na ludzkiej tragedii.

Żerowanie na emocjach.

 

 

 

2

 

 

– Nie próbuj kombinować. Obserwuję cię. Jeden fałszywy ruch i będzie po wszystkim… Naprawdę po wszystkim. Tak, widzę, jak się teraz rozglądasz. Nie łudź się. Nie zobaczysz mnie. Ale ja widzę ciebie.

Angelika poczuła, że pot spływa po jej skroni. Zadrżała. Widziała kolejne osoby przechodzące po głównej hali. Spacerujące i oglądające witryny sklepów. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Jakby znajdowała się za grubą, matową szybą.

W innym świecie.

– To jakiś żart? Robisz sobie jaja, Kamil?

Kamil, jej kolega ze studiów podyplomowych, był jedynym kandydatem na kawalarza. Od wielu miesięcy Angelika niemalże nie utrzymywała kontaktów z ludźmi. Po bolesnym rozwodzie na początku ciąży osunęła się w świat przyszłego macierzyństwa, a potem Antoś stał się jej jedynym towarzyszem.

Najbliższym.

– Zapewniam cię, że to nie żart.

Rylska obróciła się, próbując zasłonić swoim ciałem wózek. Stanęła na palcach i się pochyliła.

– Zaraz się rozłączę… – wycedziła, starając się panować nad drżeniem głosu. – Nie bawi mnie to…

Przytrzymała telefon ramieniem i oparła się o brzeg wózka. Drugą dłoń wyciągnęła w stronę Antosia.

Zamarła w pół ruchu. Powstrzymał ją wściekły ryk.

– Nie! Nie próbuj tam wkładać ręki! Jeszcze raz spróbujesz mnie oszukać, a skończymy zabawę. Z mózgiem tego uroczego chłopaczka rozchlapanym na twoim płaszczu! Z fragmentami jego tkanki na twojej gębie!

Rylska wyprostowała się i nabrała powietrza. Nagle wyobraziła sobie to, o czym mówił jej rozmówca, i zrobiło się jej duszno.

– Słyszałaś mnie jasno i wyraźnie?

– T-ttak… – wyszeptała przez zaciśnięte gardło.

– Świetnie. Teraz skieruj się do drzwi awaryjnych. Są po twojej prawej stronie.

– Ale…

– Nie ma żadnego ale!

Kobieta na sztywnych nogach obróciła się w stronę solidnych drzwi oznaczonych zieloną tabliczką z napisem „wyjście awaryjne”. Kątem oka spojrzała na Antosia. Chłopczyk przechylił głowę i patrzył na nią zaskoczony. Jego rzadkie włosy były potargane. Uśmiechał się niewyraźnie.

– Razem z wózkiem – nakazał charkotliwy głos.

– Dobrze…

Rylska zauważyła, że kilka metrów od niej po hali przechadza się ochroniarz. Rozmawiał z kimś, trzymając przy uchu krótkofalówkę. Kobieta otarła spoconą dłoń o spodnie i przygryzła wargę. Modliła się, żeby mężczyzna odwrócił się w jej stronę. Głośno tupnęła, a następnie pchnęła wózek tak, że bokiem otarł się o ścianę.

Ochroniarz się odwrócił i na moment ich spojrzenia się spotkały.

– Co ty, kurwa, robisz?! Naprawdę zaraz stracę cierpliwość!

Rylska odwróciła się jak oparzona. Zacisnęła dłoń na uchwycie wózka i popchnęła go do wyjścia awaryjnego.

– Ja nic…

– Dobrze wiem, co chciałaś zrobić. Tylko nie pomyślałaś, że tym facetem mogę być ja. Albo że on wykonuje moje rozkazy, tak jak ty powinnaś.

Poczuła pot spływający jej po plecach. Strach ścisnął jej gardło tak mocno, że nie potrafiła wydusić ani słowa.

– Otwórz drzwi i zejdź na dół.

Posłusznie pchnęła solidne drzwi. Przez moment miała nadzieję, że będą zamknięte, lecz zamek ustąpił z metalicznym kliknięciem. Zerknęła w stronę hali. Ochroniarz już zniknął za rogiem.

Zresztą…

Nawet nie chciała myśleć, że mógł nim kierować ten świr po drugiej stronie linii.

Znalazła się na klatce schodowej oświetlonej mdłym, zielonkawym światłem. Schody były wąskie, lecz przewidziano na nich podest dla wózków.

– No, jazda. Złaź na dół.

Angelika z trudem panowała nad nerwami. Miała wrażenie, że nogi w każdej chwili się pod nią ugną. Do tego Antoś zaczął płakać. Pewnie już w momencie, gdy stuknęła wózkiem o ścianę, ale zauważyła to dopiero teraz.

– Ciii… Ci… – mimowolnie wyszeptała do synka.

– Szybciej!

Gdy wjechała na podest, wydawało się jej, że nie zdoła utrzymać wózka. Była przekonana, że czuje ciężar ładunku wybuchowego ukrytego gdzieś obok głowy Antosia. Tuż obok główki rozkosznie uśmiechającego się dziecka.

Nie.

Nie mogła ryzykować.

Musiała być posłuszna.

Z trudem oddychała. Przerażenie ścisnęło jej pierś, a żołądek podszedł do gardła. W ustach czuła kwaśny posmak żółci. Zbierało się jej na wymioty.

Każdy jej ruch niósł się po klatce metalicznym echem. Nie łudziła się jednak, że ktokolwiek ją usłyszy. Schodziła wciąż niżej, słysząc w słuchawce ciężki oddech rozmówcy.

Zatrzymała się na poziomie oznaczonym wielką, fluorescencyjną tabliczką „0”.

– Zejdź jeszcze poziom niżej – nakazał głos.

Angelika, cała dygocąc, wykonała polecenie. Pot oblepił jej dłonie tak, że uchwyt wózka się w nich ślizgał. Choć na tym poziomie czuć było chłodny powiew powietrza, jej twarz była pąsowa. Czuła pot skapujący z czoła na rzęsy.

– Pchnij te drzwi. Wyjdziesz na parking przeładunkowy. Dziś nie ma żadnych dostaw, będziemy sami.

Głos był władczy i rozkazujący.

„Boże, niech to będzie tylko czyjś głupi żart…” – myślała Rylska, kiedy cała drżąc, wyszła na tonący w półmroku parking. Paliły się tylko pojedyncze białe światła znaczące drogę do klatek schodowych i wyjścia awaryjnego. W ich świetle skrzyły się strzałki wymalowane połyskującą farbą na płycie.

– Idź w lewo.

Na parkingu znajdowało się niewiele aut. Dwie naczepy tirów, stare kombi i kilka innych pojazdów.

– Ciii… – Rylska błagalnie zwróciła się do synka. Chłopiec jakby wyczuł jej emocje i płakał coraz głośniej. – Antoś, ciii…

– Jeszcze kilka metrów – nakazał rozmówca.

Minęła rząd kolumn, za którymi znajdowały się puste miejsca postojowe, oznaczone numerami tablic rejestracyjnych, i wyszła na otwartą przestrzeń w narożniku parkingu. Obok niej znajdowała się ubłocona biała furgonetka.

Angelika zadrżała.

Cała dygocąc, rozejrzała się i zaczęła nasłuchiwać. Powinna była uciec. Powinna była zabrać synka i rzucić się do ucieczki już na górze.

Nagle zrodził się w niej bunt.

– Tak, to właśnie do niej musisz wejść. – Usłyszała cichy głos. – Drzwi są otwarte. Śmiało. Przypominam, jeden fałszywy ruch i wiesz, co się stanie. Bum-bum. Po wszystkim.

Rylska pokręciła głową. Zacisnęła dłoń na uchwycie wózka.

– Nie, nie wejdę. Pieprz się!

– Nie wygłupiaj się.

– Powiedziałam, że nie wejdę!

Gwałtownie pochyliła się nad wózkiem, wyciągając dłonie w kierunku synka. Była gotowa biec. Zdecydowała się podjąć ryzyko.

Zbyt późno.

– Wejdziesz.

To słowo usłyszała nie przez telefon, ale tuż za sobą. Sekundę później ktoś chwycił ją od tyłu i zasłonił jej usta.

– Grzeczna dziewczynka.

 

 

 

3

 

 

Usiadł przy biurku i przysunął sobie krzesło. Przez chwilę siedział po ciemku. Wreszcie pochylił się i zapalił bankierkę z zielonym kloszem. Niewielkie pomieszczenie wypełniło się światłem. Cień postaci przesunął się po ścianie.

Poza biurkiem w pokoju znajdował się reflektor fotograficzny na trójnogu, w rogu leżała blenda, a pod zasłoniętym oknem stara, poobtłukiwana kuweta służąca do wywoływania zdjęć.

Obrócił w dłoni polaroid. Aparat robił kolorowe fotografie, które niemal natychmiast można było zobaczyć. Cud techniki sprzed czterech dekad. Marzenie całego pokolenia i symbol luksusu. Teraz był jedynie śmieszną zabawką.

Ale jakże praktyczną.

Podniósł się i odłożył polaroid na bok biurka. Otworzył szufladę. Wyciągnął z niej czerwoną bibułę, którą po chwili starannie okręcił klosz lampy.

Pomieszczenie wypełniło rubinowe światło. Kontury przedmiotów wydawały się w nim mniej ostre, a cień przesuwający po ścianie – niepokojący.

Uśmiechnął się. Był dumny z pośpiesznie zaaranżowanej ciemni fotograficznej. Nie kosztowało go to zbyt wiele wysiłku.

Podszedł do kuwety i wyjął z kieszeni kliszę fotograficzną. Szybko przyklęknął, jego kolana trzasnęły. Obrócił się w stronę lampki, po czym zaczął przeglądać kolejne slajdy. Stare zdjęcia, które znalazł u kogoś w piwnicy. Zapomniane wspomnienia.

A może wcale nie zapomniane?

Tyle że cudze.

Obce uśmiechy, obce spojrzenia i obce gesty. Obce twarze.

Doskonałe, aby przetestować swoje umiejętności. Na przyszłość. Na kolejny raz. Polaroid nie mógł mu służyć zawsze. Robił zbyt nieostre zdjęcia. Format również był nieco za mały, a kolory…

Kolory pozostawiały wiele do życzenia. Już lepsze wrażenie robiły czerń i biel lub sepia. Przynajmniej od razu było wiadomo, że nie są naturalne.

Nie udawały czegoś, czym nie były.

Opadł na kolana i włożył dłonie do wypełniającej kuwetę wody. Poruszył nimi. W tym świetle wydawało się, że przez palce przelewa się krew.

Czerwona, krwista ciecz.

– Nie. Jeszcze nie teraz – szepnął do siebie. – Jeszcze nie.

Należało się wiele nauczyć. Tyle że najlepiej uczyć się na cudzych błędach. Dlatego na razie polaroid musiał wystarczyć.

Obmył ręce i powoli się podniósł. Ponownie sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej dwa pomięte zdjęcia. Usiadł na podłodze, po czym wbił w nie wzrok. Trzymał je w drżących dłoniach i zachłannie chłonął kolejne szczegóły.

Szczerość. Prawda.

Odpowiednio uchwycone detale.

To był fragment wspomnień, których nigdy nie zapomni. Czystej rozkoszy. Nikt przed nim nie wykonał równie dobrych zdjęć.

To nie budziło żadnych wątpliwości.

Naprawdę żadnych.

Zdjęcia po prostu były zabójczo doskonałe.

 

 

 

4

 

 

W ostatnich latach większość pustostanów w centrum Lublina zostało zlikwidowanych. Tak zwany Teatr w Budowie – pozostałość czasów socjalizmu – po kilku dekadach trwania w stanie surowym otwartym stał się nowoczesnym Centrum Spotkania Kultur. Budynek, choć architektonicznie kontrowersyjny, stanowił jedną z nowoczesnych wizytówek miasta, czasem mrugającą iluminacjami, a czasem mogącą robić za schron przeciwatomowy na planie filmowym albo za tor przeszkód dla skaterów.

Na Starym Mieście proces rewitalizacji przebiegał z problemami, lecz jego efekty było widać, już kiedy przechodziło się przez Bramę Krakowską. W ostatnich latach odremontowano jej ceglany mur oraz zamontowano średniowieczną bronę. Dalej było jeszcze lepiej. Kolejne kamienice odzyskiwały dawny urok i życie. Zaniedbane fasady odnawiano, a ponure niegdyś okolice przyciągały turystów. Restauracje pojawiały się nawet w zaułkach cieszących się przed dekadą najgorszą sławą.

Wciąż jednak istniało kilka opuszczonych kamienic, których stan prawny zniechęcał do działania. Włożenie kilku milionów w generalny remont cudzego lokalu stanowiło ryzykowną inwestycję.

Sierżant Monika Krzyska obrzuciła wzrokiem jeden z takich pustostanów. Dwupiętrowa kamienica miała okna zabite dyktą. Na jej podwórzu piętrzyły się zaś śmieci. Połamane meble, puszki po piwie, gnijące ubrania, stare wózki dziecięce oraz milion innych rzeczy, których z powodu upływu czasu nie dałoby się już zidentyfikować.

Spod obłupanego tynku przebijała się rdzawa czerwień cegieł, a stalowa rynna oderwała się od dachu i niebezpiecznie zwisała nad bramą. Nikt nie kwapił się do jej podwieszenia. Zamiast tego teren częściowo otoczono taśmą i ustawiono tablicę informacyjną: „Uwaga, niebezpieczeństwo! Zakaz wstępu!”.

Krzyska stanęła obok swojego dwudziestosześcioletniego towarzysza. Starszy posterunkowy Daniel Zalewski spojrzał w górę. Gdzieś stamtąd dobiegał spazmatyczny, powtarzający się co chwilę płacz dziecka. Nieprawdopodobnie głośny i regularny.

Świdrujący w uszach.

Zwracający uwagę spacerowiczów i turystów, którzy podnosili głowy i starali się zlokalizować, skąd też ten wrzask dochodzi.

– Chodź.

Krzyska szturchnęła partnera i skierowała się ku bramie. Oczywiście, nie było już choćby śladu po którymkolwiek z jej skrzydeł. Podobnie jak po odbojnicach, które zapewne lata temu trafiły na skup złomu.

Dokładnie w momencie, gdy sierżant pośpiesznie przeszła pod żółtą taśmą, gdzieś z oddali dobiegł dźwięk dzwonu wybijającego ósmą rano. Krzyska nie zwróciła na to uwagi. Zerknęła na naderwaną rynnę i skierowała się w stronę klatki schodowej.

– Szybciej – ponagliła Zalewskiego.

Po chwili ich ciężkie buty zadudniły na przegniłych drewnianych stopniach. Klatka była ciemna, większość okien zasłonięto dyktą, a w środku unosił się zapach wilgoci i moczu. Pomieszczenie musiało służyć za toaletę dla tych, którzy w spokoju podwórza chcieli uraczyć się czymś mocniejszym.

Na pierwszym piętrze Krzyska zatrzymała się, nasłuchując. Pokręciła głową. Spazmatyczny płacz dobiegał z góry. Jednak coś jej w nim nie pasowało. Nie tylko był nienaturalnie głośny, ale również piekielnie rozpaczliwy.

Nigdy nie słyszała tak przeraźliwego płaczu.

Ich patrol dostał anonimowe zgłoszenie przed niecałym kwadransem. Większość dzieci pada wykończona po kilku minutach spazmatycznej rozpaczy, tymczasem w tym przypadku…

– Tam!

Krzyska wskazała na schody, które biegły w głębi korytarza. Wnętrze kamienicy miało potencjał. Nie stanowiło sztampowego przykładu architektury sprzed niespełna stulecia, a rozplanowanie klatki schodowej przypominało te stosowane w niektórych hotelach. Zresztą być może niegdyś znajdował się tu hotel?

Zalewski zapalił małą policyjną latarkę. Nie dowierzał starym deskom. Miał wrażenie, że podłoga w każdej chwili może się pod nimi zapaść. Oświetlał kolejne przeraźliwie skrzypiące stopnie.

Jednak gdy znaleźli się na drugim piętrze, latarka okazała się niepotrzebna. Na korytarzu okna były odsłonięte, a szyby – stłuczone. Znajdowały się tu dwie pary drzwi prowadzących do oddzielnych lokali. Jedne z nich wypadły z zawiasów i właściwie stały oparte o ścianę. Drugie, w nieco lepszym stanie, były uchylone, jakby zapraszały do środka. To zza nich dobiegał dziecięcy płacz.

Krzyska sztywnym krokiem skierowała się w stronę mieszkania. Miała dość cholernych menelskich rodzin. Nienawidziła procedur zakładania niebieskich kart, które w ogólnym rozrachunku nie przynosiły żadnej korzyści. Patologia rodziła patologię. A dzieci, które umieszczano w domach dziecka, wpadały z deszczu pod rynnę. Rzadko które miało szczęście i trafiało w dobre ręce. Znaczna część po kilku miesiącach wracała pod skrzydła rodziców, którzy niby byli znów zdolni do ich wychowywania. Akurat to było zaskakujące. Determinacja środowisk patologicznych w dążeniu do oszukania instytucji państwa, byle tylko wydrzeć odebrane sobie dziecko.

Chodziło o pieniądze?

O poczucie więzi?

Ona od dwóch lat miała dziecko i nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na żadne z tych pytań. Tyle że miała coraz mniej cierpliwości do matek z podbitymi oczami i ojców o opuchniętych twarzach. Nie mogła jednak nic zrobić. Zawsze musiała działać zgodnie z tym, co nakazywał system.

Choćby nie wiem jak bardzo bolała ją dziecięca krzywda.

– Halo?! Policja!

Krzyska zapukała w futrynę, lecz płacz zagłuszał wszelkie inne odgłosy. Zrobiła krok naprzód. Mieszkanie tonęło w półmroku. Pomiędzy przejściem do pokoi, po lewej, wisiała rozpadająca się cerata. Po prawej leżały przegniłe na pół drzwi.

Zalewski skierował się do pomieszczenia na wprost. On również chciał mieć to już jak najszybciej za sobą. Po niespełna roku w służbie miał coraz więcej wątpliwości, czy właśnie tak powinna wyglądać jego realizacja dziecięcych marzeń.

Po chwili stracił jakiekolwiek złudzenia.

Gdy wszedł do sporego obskurnego salonu, zamarł. Lodowaty dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa i sparaliżował nogi. Dopiero po chwili Zalewski odzyskał możność działania.

– O kurwa… – wycedził.

Błyskawicznie odwrócił się do sierżant Krzyskiej i szeroko rozłożył ręce. Cały drżał.

– Nie wchodź tam – wyszeptał przez ściśnięte gardło. – Oszczędź sobie tego. Ja pieprzę! Co za masakra… Błagam cię, nie wchodź tam.

 

 

 

5

 

 

– Kocham cię.

Ewa uśmiechnęła się do niego inaczej niż zwykle. Dostrzegł to. Kąciki jej oczu nawet nie drgnęły.

Zresztą kiedy ostatnio słyszał podobne wyznanie? Dziesięć, dwadzieścia lat temu? Może więcej? W pewnym momencie wszystko odbywało się mimochodem. Miłość nie potrzebowała słów. Aby przeżyć razem ponad ćwierć wieku, trzeba się kochać.

– Ja ciebie też… – odparł Deryło. – I ciebie – dodał, odwracając się do tyłu.

Na tylnej kanapie citroena siedziała Wiktoria. Uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała. Na jej policzkach pojawił się rumieniec.

Rozwarła wargi, jednak dostrzegła coś przez przednią szybę i nadal milczała. Zmrużyła oczy, a jej czoło lekko się zmarszczyło. Uśmiech zniknął z jej twarzy. Zastąpiła go pochmurna zaduma.

Komisarz dostrzegł, że jego żona wyciągnęła dłoń, by położyć ją na jego udzie, lecz w ostatniej chwili ją cofnęła. Rzuciła mu krótkie spojrzenie.

– Obudzisz się, kiedy dowiesz się, kto to zrobił.

– Co takiego? – Deryło spojrzał na nią, nic nie rozumiejąc. – Kto, co zrobił? Przecież…

– Jeżeli nie rozwiążesz zagadki, podążysz w stronę nicości. Piekła, nieba albo co tam sobie tylko wyobrazisz. Nie będziesz miał wyboru.

Wiktoria ponuro skinęła głową. Komisarz dostrzegł ten ruch we wstecznym lusterku.

– Jak my wszyscy – stwierdziła, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. – Jak my wszyscy…

– Jak wszyscy zamordowani – uściśliła Ewa Deryło.

Komisarz chciał jej zaprzeczyć, lecz nie był w stanie otworzyć ust. Tkwił w koszmarze.

 

 

 

6

 

 

Tamara Haler rozmasowała palcami skronie. Siedziała na obrotowym skórzanym stołku i patrzyła na twarz komisarza Deryły. Wydawało się jej, że jego oczy poruszają się pod zasłoną powiek. Jakby intensywnie śnił. Z lekko rozwartych ust dobiegał cichy charkot.

To musiał być koszmar.

Haler delikatnie dotknęła wielkiej dłoni komisarza. Jego ręka była ułożona wzdłuż ciała, na kołdrze. Za oknem temperatury z dnia na dzień coraz bardziej zbliżały się do zera, ale w pomieszczeniu panowało przyjemnie ciepło.

Deryło nawet nie drgnął, lecz jego oddech się uspokoił. Haler pochyliła się i pogładziła jego dłoń. Przez ostatnie miesiące zżyła się z komisarzem jak z bratem. Albo raczej – jak z ojcem. W końcu Deryło był od niej starszy o blisko dwie dekady. W jej uczuciu do niego nie było nawet cienia napięcia seksualnego, a jedynie czysta, głęboka zażyłość. Zrozumienie bez słów – choć w obecnej sytuacji to sformułowanie zakrawało na ponury żart.

Wydawało się jej nieprawdopodobne, że poznali się niespełna rok wcześniej. Tamara przeniosła się do Lublina z Krakowa, by odciąć się od porażek z przeszłości. Trafiła do zespołu legendarnego komisarza Deryły, który sprawił, że szybko zadomowiła się w nowym mieście. Stał się nie tylko jej przełożonym i zawodowym partnerem, lecz także mentorem i duchowym przewodnikiem. Przez rok zdążył ocalić jej życie, a także na jej oczach poświęcić swoje w imię roty policyjnego ślubowania.

Deryło od ponad tygodnia przebywał w śpiączce. Uwięziony w chłodni przez sadystycznego psychopatę, okrył niemal całym swoim ubraniem ranną kobietę. Choć ją udało się uratować, on doznał głębokiego wychłodzenia organizmu. Przez jakiś czas jego funkcje życiowe przełączyły się w stan zawieszenia. Ciało czerpało ciepło z najgłębszych zakamarków i z najważniejszych organów. Nikt nie był w stanie przewidzieć, czy i kiedy się wybudzi. Poza tym nieznany był stopień uszkodzeń, które wychłodzenie poczyniło w jego mózgu.

Haler czekała, aż z sali wyjdzie pielęgniarz. Wynajęli go rodzice Deryły, swego czasu zajmował się jego bratem. To była wystarczająca referencja, by zdobyć jej zaufanie, większe niż stały personel kliniki. Teraz mężczyzna poprawił kroplówkę i odszedł bez słowa. Był zaskakująco dyskretny.

– Brzeski kazał cię wyściskać – odezwała się podkomisarz, spoglądając w nieruchomą twarz przełożonego. – Miał dzisiaj przyjść, ale jego żona ściągnęła go do domu pod pretekstem romantycznej kolacji. Dobrze wiesz, jaki mają klimat… Zresztą od niej też miałam przekazać uściski. Jak i od całego wydziału. Posterunkowa Gestapo zagroziła, że jeżeli do piątku się nie obudzisz, przyjdzie i da ci takiego kopa w dupę, że natychmiast wstaniesz.

Posterunkowa Gestapo, czyli Nowak, słynęła z dosadnego języka i żołnierskiej postawy. Na myśl o jej słowach Tamara smutno się uśmiechnęła.

– Powiedziała też, że jeśli będziesz stawiał opór, pojawi się tu z bronią.

Głos jej zadrżał. Zamilkła i przeniosła wzrok z twarzy Deryły na żółtą ścianę. Wisiał na niej kiczowaty obraz przedstawiający galeon walczący ze sztormem. Wielkie fale przelewały się przez pokład, a jeden z masztów był w połowie złamany. Iskierkę nadziei dawało załodze niewielkie przejaśnienie, widoczne na niebie w rogu dzieła.

Przed dwoma dniami komisarz został przeniesiony do kliniki wybudzeń. Uznano, że w szpitalu już nic więcej nie można zrobić, a w klinice opieka była ukierunkowana właśnie na pacjentów, którzy zapadli w śpiączkę. Placówka mogła się pochwalić wysokim odsetkiem udanych rehabilitacji – jak nazywano specjalne sesje nastawione na wybudzenie.

Haler ukradkiem otarła łzę. Odezwała się ponownie, wciąż nie patrząc na komisarza.

– Pewnie interesują cię nowe sprawy… Na Bronowicach siedemnastolatek wyrzucił przez okno swoją dziewczynę. Z ósmego piętra. To najnowsza nowość. Oprzytomniał, chciał uciekać, ale zaciął się w windzie. Rozumiesz? To chyba fatum. Albo karma. Idiota zaciął się między piętrami i wybił dziurę w suficie kabiny. Wylazł na nią, zaczął się szarpać z mechanizmem, a wtedy dźwig ruszył do góry. Nogawka jego spodni wplątała się w jakieś tryby i voilà. Gnojek skończył jako mielonka. Ponoć jego wrzaski było słychać z podwórka…

Tamara wreszcie ponownie zerknęła na Deryłę. Miała wrażenie, że wyraz jego twarzy minimalnie się zmienił. Kąciki ust jakby drgnęły.

– Eryk…

Komisarz nie znosił, gdy zwracano się do niego po imieniu, lecz Haler co jakiś czas wystawiała jego cierpliwość na próbę. Zdawało się, że Deryło całkiem to polubił. Tym razem jednak nawet nie drgnął.

– Poza tym jest zaskakująco spokojnie. Nudziłbyś się jak mops. Ominęło cię, farciarzu, wypełnianie całej góry makulatury. Jesteśmy tak wydajni jak Komisja Europejska. A premier wciąż gada o ekologii i o…

Haler zamilkła, czując na udzie wibrację telefonu. Westchnęła i wyciągnęła z kieszeni komórkę. Numer, z którego dzwoniono, zapowiadał kłopoty.

– Halo?

Przez kilka sekund uważnie słuchała. Nagle poderwała się ze stołka, klepnęła Deryłę w ramię i pocałowała go w szorstki, nieogolony jeszcze policzek.

– Trzymaj się, tatuśku… – wyszeptała, po czym rzuciła do słuchawki: – Już jadę!

 

 

 

7

 

 

Mimo że doroczny zlot na zakończenie sezonu motocyklowego odbył się już kilka tygodni temu, Tamara Haler nie zamierzała przerzucić się na inny środek transportu. Jeżeli nie padał śnieg, jeździła przez cały rok. Nie przeszkadzały jej nawet ujemne temperatury. Uwielbiała prowadzić swojego przeszło trzystukilogramowego potwora, zawsze wyposażonego w ogromne kufry, w których nierzadko przewoziła jedynie powietrze. Traktowała je jednak jako bagażnik, w którym mogła zostawić kask oraz rękawice. No i siatkę z zakupami.

Niestety, gabaryty motocykla nie pozwalały jej lawirować między stojącymi w korku samochodami. Dlatego pod Bramą Krakowską przejechała niemal pół godziny po telefonie od dyżurnego.

Chociaż nie miała nastawionej nawigacji, bez problemu trafiła pod właściwą kamienicę. Przed jedną z bram na Rybnej stało już kilka radiowozów oraz pojazd techników. Teren ogrodzono policyjną taśmą, a w okolicy zebrał się tłum mieszkańców. Dołączyła do nich grupka turystów z Azji. Ci ostatni bezmyślnie fotografowali wszystko, co się wokół nich działo.

Tamara zaparkowała motocykl obok obłupanego muru, który okalał sąsiednią parcelę. Zdjęła kask oraz rękawiczki. Odruchowo przeczesała palcami włosy. Poczuła na sobie wzrok młodego policjanta, który stał przed bramą, i ruszyła w jego stronę.

Nim zdążyła wyciągnąć legitymację, zauważyła Brzeskiego. Aspirant rozmawiał z młodym posterunkowym siedzącym w jednym z radiowozów. Gdy tylko dostrzegł Haler, pomachał do niej. Był blady, miał nietęgą minę, zmierzwione blond włosy, a na twarzy rzadki, wczorajszy zarost. Mimo to sprawiał wrażenie pobudzonego. Wyglądał jak poseł po całonocnych, korzystnie zakończonych głosowaniach. Najwyraźniej został sprowadzony w teren w trybie pilnym.

– To on był tu pierwszy. – Wskazał na posterunkowego w radiowozie.

– A ty? – dopytała Tamara. – Wchodziłeś tam?

– Nie. Wolałem nie grać technikom na nerwach. Tym bardziej że wiedziałem, że ty będziesz chciała się tam wepchnąć.

Haler uśmiechnęła się ponuro.

– Ponoć jest bardzo źle.

Posterunkowy Zalewski wychylił się z radiowozu. Jego młoda twarz była napięta, a oczy – przeszklone. Wciąż oddychał w przyśpieszonym tempie.

– Tam jest tak, że jakby pomyśleć o czymś najgorszym i pomnożyć to przez sto – sapnął. – A i tak nie wyobraziłbym sobie tego, co…

Policjant pokręcił głową. Opuścił ją i otarł wierzchem dłoni czoło.

– Ja pieprzę… Musiałem wyłączyć tę cholerną płytę z nagranym płaczem dziecka. Nie wiem z jakiego chorego albumu to było, ale już nigdy nie włączę żadnej kapeli heavymetalowej.

Brzeski utkwił w Haler wymowne spojrzenie. Udała, że go nie dostrzega. Obróciła się i skierowała w stronę bramy.

Pośpiesznie wbiegła po schodach i chwilę później już maszerowała korytarzem drugiego piętra. Przed otwartymi drzwiami jednego z mieszkań stał szpakowaty sierżant. Miał krótkie włosy, nalaną twarz i szerokie ramiona. Zerknął na Tamarę spode łba. Wiedziała, że jego rolą jest robienie za cerbera strzegącego wejścia do piekieł. A skoro jeszcze nie przejęła formalnie śledztwa, musiała wykazać się choć elementarną kurtuazją.

– Mogę wejść? – zapytała, podchodząc.

Sierżant wzruszył ramionami. Najwyraźniej był zadowolony, że nie musi być sam w mieszkaniu.

– Miałem zatrzymywać każdego. To polecenie szefa kryminalistyków, ale zdaje się, że…

Nie skończył. Za jego plecami pojawił się wysoki technik, od stóp do głów ubrany w strój ochronny. Odciągnął od twarzy maseczkę i wbił w Haler zrezygnowane spojrzenie ciemnych oczu. Skinął głową, po czym wykonał zapraszający gest.

– W wozie są kombinezony. – Poruszył głową, rozciągając mięśnie. – Czeka nas tu tyle roboty, że nie utrzymałbym pani pod drzwiami…

Tamara westchnęła. Miała nadzieję, że ktoś już przytaszczył stroje ochronne na górę. Odwróciła się na pięcie w kierunku schodów. Usłyszała za sobą odkaszlnięcie technika.

– Tak, wiem, że wiele pani widziała i już wcześniej współpracowała z komisarzem Deryłą, ale ostrzegam. – Na chwilę zawiesił głos. – Niech się pani przygotuje na to, co zobaczy. Z serca radzę.

Haler zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od dawna w takiej sytuacji nie ma przy niej Deryły. Tylko czy mogłoby być coś gorszego od tego, co już widziała?

Mogło.

 

 

 

8

 

 

Pierwszym, co Haler zobaczyła w sporym pomieszczeniu, doświetlonym lampami kryminalistyków, było graffiti. Ciągnęło się przez dłuższą ścianę i przypominało malarstwo Pollocka pomieszane z nieudolnymi mazajami dziecka. Miało około dwóch metrów długości oraz kilkanaście centymetrów szerokości.

Dopiero po chwili zrozumiała, że patrzy na rozbryzg krwi. Zrobiła krok w głąb pomieszczenia i zaciągnęła się słodkim, mdłym aromatem, który przebijał przez woń stęchlizny.

Rozgryzła ssanego dotąd miętowego draża.

Krew była również na drugiej ścianie oraz suficie. Jakby ktoś pryskał nią ze strzykawki lub…

Spojrzenie Tamary powędrowało w dół, ku zbrylonej, bezkształtnej masie w rogu pokoju. W pierwszej chwili pomyślała, że to wymiociny policjantów, którzy pierwsi przybyli na miejsce zdarzenia. Jednak to, co zobaczyła, było zbyt obfite.

Przypominały górę nieprzetrawionego surowego mięsa.

Niewielką, ale z pewnością przekraczającą pojemność ludzkiego żołądka.

Uwagę Haler przykuło kilka stojących obok siebie tabliczek stanowiących kryminalistyczne znaczniki dowodów. Obok nich widziała jedynie maleńkie rozbryzgi gęstej substancji. Obeszła jedną z nich, minęła reflektor i skierowała się ku bezkształtnej, krwistej masie.

Nagle przytknęła dłoń do ust. Głęboko nabrała powietrza. Jednocześnie przymknęła oczy i wściekle pokręciła głową.

– Ostrzegałem… – Usłyszała za sobą.

Zrobiła jeszcze krok i kucnęła. Z odległości niespełna półtora metra nie miała już żadnych wątpliwości. Bezkształtna masa surowego mięsa, która znajdowała się przed nią, to były nagie zwłoki kilkumiesięcznego dziecka. Tak poharatanego, że niemożliwym wydawało się choćby ustalenie jego płci.

Ciało było dosłownie zlane krwią. Czaszka została roztłuczona tak, że odsłoniło się jej wnętrze. Pod wpływem uderzeń mózg rozpadł się na kawałki i częściowo wypadł ze środka. To jego galaretowate strzępy znajdowały się przy rozstawionych wokół tabliczkach.

Z oczodołów dziecka wypłynęła mętna, zabarwiona krwią masa, która niegdyś stanowiła gałki oczne. Na jej powierzchni widać było tęczówkę. Nos malca został dosłownie wbity w głąb czaszki. Z głowy częściowo zerwano skórę, która teraz zwisała razem z rzadkimi włosami i uchem, zasłaniając policzek. Zza rozchylonych warg widać było bezzębne dziąsła.

Haler nabrała powietrza i na moment przeniosła wzrok na ścianę. Poruszyła głową, rozciągając mięśnie karku.

Po chwili powróciła do oględzin.

Tors dziecka pokrywała krew. Fragmenty, które nie zostały nią zalane, miały fioletowo-siną barwę. Żebra były połamane, a jedno z nich przebiło skórę i wyszło na wierzch klatki piersiowej. Podbrzusze zostało rozcięte. Stanowiło miazgę z rozlanych organów wewnętrznych, kości oraz mięśni.

– Jakby ktoś po nim skakał… – Technik stanął kilka kroków za Haler i ciężko westchnął. – Najpierw machał, tłukąc nim o ściany, a potem dokończył sprawę, pastwiąc się nad zwłokami.Popieprzone. Totalnie popieprzone.

Tamara milczała. Wstała i uważnie rozejrzała się po pomieszczeniu. Nie licząc rzeczy kryminalistyków i fragmentów zwłok, było całkowicie puste.

Przed oczami miała wizję, którą roztoczył technik – sadysty machającego maleńkim dzieckiem i tłukącego nim o kolejne ściany.

Ślady doskonale pasowały. Kolejne rozbryzgi krwi, które układały się w podłużne graffiti, fragmenty mózgu i cząstki kości rozsypane po podłodze niczym krwiste konfetti… Kawałek pokrywy czaszki dziecka leżał niemal pośrodku pomieszczenia. Musiał się tam znaleźć po naprawdę mocno zadanym ciosie. Chyba że sprawca zaczął swój makabryczny taniec w drugiej części pokoju. Przeszedł z niemowlakiem i kontynuował, tłukąc nim o kolejne ściany. Ciśnienie tętnicze tylko na początku mogło wyrzucać krew z taką mocą, by intensywnie bryzgała. Potem pozostawiała coraz mniej śladów, natomiast wokół padały kolejne strzępy ciała.

Zresztą ile krwi mogło znajdować się w organizmie kilkumiesięcznego niemowlęcia…

Haler nie spodziewała się, że tak wiele.

Uważnie powiodła wzrokiem po kolejnych zakamarkach pomieszczenia. Jego okna były zabite deskami, a podłoga zdawała się lepić od brudu. Na suficie, poza pojedynczymi śladami krwi, widać było wykwity wilgoci. Sprawca powinien zostawić sporo śladów.

Technik odchrząknął.

– Pracuję dla laboratorium prawie ćwierć wieku i jeszcze nie widziałem takiego bestialstwa wobec dziecka. Po prostu nie mieści mi się to w pale. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie człowieka, który mógł to zrobić. Pieprzony zwyrodnialec.

Haler nabrała powietrza i zacisnęła usta. Nigdy wcześniej małomówny zazwyczaj technik nie wylał przy niej takiego potoku słów. Jednak doskonale go rozumiała. Istniały obrazy, które należy jak najszybciej przetrawić. Mówienie o nich stanowiło jeden ze sposobów na odreagowanie strasznego widoku. Sama doskonale znała ten mechanizm.

– Jakim dewiantem trzeba być… Moje dzieciaki są już dorosłe, ale nóż mi się otwiera w kieszeni. Przepraszam… – Technik głośno sapnął. Naciągnął maskę ochronną i poprawił kaptur kombinezonu. – Wracam do roboty.

W odpowiedzi jedynie skinęła głową.

Nawet ona potrzebowała czasu, by otrząsnąć się z tego, co zobaczyła. Już teraz doskonale wiedziała, że zastany tu widok powróci do niej w nocy.

W najgorszym koszmarze.

 

 

 

9

 

 

Inspektor Knap zaciągnął się papierosem elektronicznym i wypuścił kłąb brzoskwiniowego dymu. Przeciągnął dłońmi po twarzy, po czym z niedowierzaniem popatrzył na Haler.

– Co mu zawiniło dziecko? – Pokręcił głową i oparł się łokciami o blat biurka. – Pieprzony kutas.

Tamara bezradnie rozłożyła ręce.

– Trudno go jednoznacznie sklasyfikować. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent podobnych spraw to dzieciobójstwa popełnione przez ojca lub matkę. W tym przypadku musimy zaczekać na identyfikację i wtedy wybierzemy się do rodziców. Moi ludzie analizują też sprawy zaginięć dzieci z ostatnich dni, ale żadna z nich nie dotyczy niemowlaka…

– Znamy chociaż jego wiek lub płeć?

– Nie – odparł aspirant Brzeski. Stał obok Haler z rękoma założonymi za plecami i chociaż tym krótkim stwierdzeniem chciał zaznaczyć swoją obecność.

Widząc naburmuszone spojrzenie przełożonego, Tamara rozbudowała wypowiedź aspiranta.

– Biorąc po uwagę jego wielkość i stopień rozwoju, obstawiam dwa lub niecałe trzy miesiące. Dwumiesięczne dziecko jeszcze nie potrafi samo zmienić pozycji i leży na plecach. Odruchowo przyjmuje asymetryczną pozycję.

– Pamiętam swojego syna.

– Jeżeli obraca głowę w jedną stronę, to jednocześnie zgina rękę lub nogę po przeciwnej stronie ciała. Nazywa się to odruchem szermierza i…

Knap odłożył papierosa i nerwowo strzepnął z blatu biurka niewidoczny pyłek.

– Zadałem proste pytanie, nie oczekiwałem wykładu z fizjonomii.

– Staram się wyjaśnić swoją dedukcję. Opieram się tylko na teorii, lecz mimo obrażeń zwłoki znajdowały się w charakterystycznej pozycji. Poza tym – Haler na moment zawiesiła głos – gdy zabierano ciało i zmieniono jego pozycję, założyliśmy, że to chłopiec. Mimo że podbrzusze zostało niemal zmiażdżone, zarysowywały się męskie organy… Przynajmniej tak mi się zdaje.

Knap się skrzywił.

– Większość dzieciobójstw to pobicia ze skutkiem śmiertelnym – perorowała Tamara. – Jednak zazwyczaj nie wykraczają poza jeden ściśle określony schemat. Rodzica, który się wściekł i przesadził z siłą klapsa. Zdarzają się też utopienia dzieci przez rodziców chcących wymierzyć dzieciom karę, a raczej – rozładować własną frustrację czy nerwy. Nie wiedzą, że niemowlaki mogą wytrzymać pod wodą krócej niż dorośli i łatwiej się zachłystują. Takie sprawy sprowadzają się do zbyt brutalnego obchodzenia się z dzieckiem, ale bez zamiaru jego zamordowania.

– Były też te dzieciaki w beczkach do kiszenia kapusty…

– Ich matka zabiła je wkrótce po urodzeniu. Jako noworodki. A to całkowicie co innego.

– Co sugerujesz?

– Adwokat utrzymywał, że kobieta była w szoku poporodowym – wtrącił się Brzeski. – Niedawno oglądałem o tym reportaż i…

Haler niedbale machnęła ręką.

– Szok poporodowy to przeterminowany slogan – podała. – Teraz nazywa się go „smutkiem” albo „baby blues”. Tyle że trwa kilka lub kilkanaście godzin i pojawia się parę dni po porodzie. Natomiast w ciągu kolejnych kilkunastu tygodni może rozwinąć się depresja poporodowa. Czasowo od bidy pasuje.

– Ale? – Knap ponownie zaciągnął się papierosem.

– Ale trudno mi sobie wyobrazić matkę, która, pełna obaw o to, że jest zbyt mało kompetentna, by wychować potomstwo, robi coś takiego. Jasne, znane są przypadki dzieciobójstw. Jednak zwykle sprowadzają się do uduszeń lub otruć.

– Po raz kolejny sugerujesz, że sprawcami nie są rodzice?

– Nie wiem. – Haler przygryzła wargę. – Ale tak makabrycznie działają jedynie skrajnie patologiczne osobowości. Furia większości z nas ma jasno wyznaczoną granicę. W tym przypadku nie było żadnych zahamowań. Zabójca najprawdopodobniej pastwił się nawet nad zwłokami.

– Boże… – Knap pokręcił głową i wypuścił kłąb gęstego dymu. – Cholerny dewiant.

– To mało powiedziane… – Brzeski nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Zerknął za okno, z którego rozciągał się rozległy widok na miasto. Stalowoszare chmury zasnuły niebo i zbierało się na deszcz lub śnieg. Policjantem wstrząsnął dreszcz. – Teraz musimy się skupić na zidentyfikowaniu tego dziecka. Dostałem raport, że w lubelskich szpitalach w ciągu ostatniego kwartału odnotowano nieco ponad dwa tysiące urodzeń. Odejmując ostatnie półtora miesiąca, liczbę tę możemy podzielić na pół. Jeżeli zawiodą inne metody, będziemy chodzić od drzwi do drzwi…

Haler drgnęła. Uniosła dłoń, przerywając wywód aspiranta.

– To może nic nie dać – odezwała się i założyła za ucho niesforny kosmyk włosów.

Knap spojrzał na nią spode łba.

– Znam ten twój ton – mruknął. – Co chcesz przez to powiedzieć?

– Tylko to, że musimy pamiętać, że nie szukamy dziecka. Jego zwłoki już mamy. Teraz najważniejsze jest odnalezienie matki. To ona albo jest morderczynią, albo stanowi ogniwo łączące mordercę z dzieckiem.

 

 

 

10

 

 

Do wieczora nie udało się ustalić nic więcej. Technicy pracujący na miejscu zbrodni zebrali mnóstwo śladów biologicznych, ponad wszelką wątpliwość stanowiących fragmenty zwłok. Rozbryzgi krwi, odpryski kości, kawałki mózgu… Analizowano każdy z nich.

Mimo to na razie nie natrafiono na nic, co mogłoby przybliżyć śledczych do sprawcy lub sprawców. Okazało się, że pojedyncze, niepozwalające na identyfikację ślady obuwia wskazują na obecność w pomieszczeniu dwóch dorosłych osób.

Rodziców?

Pary psychopatów?

Oczywiście istniała również możliwość, że część śladów to pozostałość po dzikich lokatorach. Jednak podczas rozmowy z okolicznymi mieszkańcami oraz ochlaptusami ustalono, że raczej nikt nie zapuszczał się na drugie piętro kamienicy. Uważano, że podłoga jest tam tak przegniła, że w każdej chwili grozi zawaleniem. Na szczęście dla kryminalistyków okazało się to nieprawdą.

Haler wjechała do garażu podziemnego i skierowała się ku swojemu miejscu parkingowemu. Chwilę później zeszła z motocykla.

Upchnęła do kufrów rękawice, kurtkę oraz kask, po czym ruszyła ku klatce schodowej. Światła automatycznie się zapalały i gasły. Niesione echem kroki zmieszały się z głuchym dudnieniem pracujących pełną parą wywietrzników. Poza Tamarą na parkingu nie było nikogo.

Rozejrzała się czujnie. Od lat podążały za nią rozmaite demony. Nie bała się ich – przynajmniej nie okazywała strachu – lecz zawsze szykowała się na najgorsze. Podświadomie przyjmowała pozę gotowej na najbardziej niespodziewany atak.

Przeszła przez dwoje drzwi i przywołała windę. Po chwili weszła do pachnącej odświeżaczem i obitej imitacją drewna kabiny. Przejrzała się w lustrze. Założyła włosy za uszy i odwróciła się w stronę drzwi. Wyciągnęła klucze do mieszkania.

Pięć minut później weszła do przestronnego, designerskiego apartamentu. Był w całości urządzony w stylu Bauhausu. Przeważały biel i czerń. Wysokie, od połowy przeszklone drzwi do pokojów zdawały się opierać na konstrukcjach wziętych wprost z fabryk. Z sufitu zwisały industrialne lampy, a dominujący element salonu stanowił stół bilardowy na chromowanych nogach. W razie potrzeby można było położyć na nim składany harmonijkowo blat.

Haler obrzuciła wzrokiem ciągnącą się wzdłuż długiej ściany biblioteczkę. Wypełniały ją tysiące rozmaitych książek. Przewiezienie ich z Krakowa stanowiło spore wyzwanie, lecz nie potrafiła się z nimi rozstać. Każda stanowiła dla niej odrębne wspomnienie.

Tamara przesunęła suwane drzwiczki i przez chwilę wodziła palcem po grzbietach. Wreszcie wyciągnęła niewielką pozycję z czarną okładką. Wychyliła się i rzuciła ją na prostokątne, surowe w formie łóżko, którego rama pokryta była lśniącym czarnym lakierem. Przed rozpoczęciem lektury poszła do łazienki, by wziąć gorący prysznic.

Myślała o dawnej sprawie, którą prowadzili jej starsi koledzy. W 1993 roku przy zakopiańskim dworcu trafiono na zwłoki kobiety w zaawansowanej ciąży. Ciało zostało rozebrane, ale nie znaleziono na nim śladów napaści seksualnej. Wszystko wskazywało na to, że zginęła od ciosów zadanych nożem. Jednak uwagę śledczych przykuła specyficzna rana na udzie kobiety. Po dokonaniu badań ustalono, że do jej zadania użyto haka rzeźniczego lub innego podobnego narzędzia. Policjanci przystąpili do sprawy z pełną determinacją i szybko powiązali ze sobą oddzielne zgłoszenia. Kilka kobiet doniosło, że usiłował je zaatakować mężczyzna z hakiem na łańcuchu lub samym łańcuchem. Wkrótce nadano mu pseudonim: „Hakowy”.

Szaleniec nie został złapany przez wiele lat. Wydawało się, że przeszedł w stan uśpienia i zaniechał ataków. Ciąża pierwszej ofiary zdawała się nie mieć dla niego żadnego znaczenia. Zaatakował ją, bo znalazła się w złym miejscu i złym czasie.

Haler wyszła spod prysznica, owinęła się ręcznikiem i powlekła do łóżka. Wiedziała, że roztrząsając dawne sprawy, chce odciągnąć umysł od obrazów z dzisiejszego poranka. Lekka lektura mała choć na chwilę oderwać jej myśli od tamtego widoku. Mnich Matthew Lewisa był jedną z jej ulubionych książek. Wracała do niej kilka razy w roku.

Mimo to nie potrafiła się skupić. Co chwilę po raz kolejny analizowała pomieszczenie na drugim piętrze kamienicy. Odświeżała w pamięci wspomnienie makabrycznie okaleczonych zwłok dziecka. Jakby się bała, że jeżeli sobie odpuści, ulecą jej z głowy jakieś istotne szczegóły.

Nienawidziła tego, ale właśnie w ten sposób działała jej podświadomość. Non stop analizowała detale sprawy. Wałkowała je tak długo, aż przyprawiały ją nie o mdłości, lecz o wściekłość. Dzięki temu niejednokrotnie potrafiła odkryć coś przed innymi. I, jak sądziła, między innymi dlatego zaskarbiła sobie sympatię Deryły.

Właśnie…

Gdy zbliżała się północ, a sen wciąż nie nadchodził, Haler zastanawiała się, czy wpuszczono by ją o tej porze do komisarza. Oddałaby wszystko, żeby móc teraz z nim porozmawiać.

Wyobraziła sobie jego potężne, umięśnione ciało, udręczone tak jak zwłoki tamtego dziecka. Ten obraz nadszedł nagle i niespodziewanie. Zobaczyła go skąpanego we krwi, z roztłuczoną czaszką oraz zmiażdżoną klatką piersiową.

Wokół piszczała aparatura medyczna.

Miarowo i regularnie…

Haler zamrugała. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że śniła. Zamiast dźwięków aparatury szpitalnej w jej umysł wżynał się sygnał leżącej obok komórki.

– Jezu…

Otrząsnęła się z resztek nieprzyjemnego snu i odebrała. Przez kilka sekund uważnie słuchała, wreszcie rzuciła tylko dwa słowa:

– Już pędzę!

 

***

 

Mały uchodźca na brzegu morza, taki tytuł nadano zdjęciu wykonanemu przez Nilűfer Dermir.

Chłopiec ubrany w granatowe spodenki oraz czerwoną, podwiniętą na plecach bluzkę leży na brzuchu na plaży. Ma mokre włosy i głowę odwróconą w stronę morza. Widać, że piasek obok niego co i rusz obmywają fale.

Ponoć chłopiec został przeniesiony z miejsca, w którym odnaleziono jego ciało, aby stworzyć bardziej dramatyczny kadr. To się udało. Fotografia stała się ikoną, a jej autorka nigdy nie zaprzeczyła oskarżeniom.

Liczy się przecież efekt.

Pieprzone hieny cmentarne.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Max Czornyj, 2020

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2020

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Bill Mackie/unsplash

 

Redakcja: Agnieszka Zygmunt/Słowne Babki

Korekta: Zuzanna Żółtowska, Ewelina Pawlak/Słowne Babki

Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8195-173-9

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.